utworzone przez DyleMatka | kwi 17, 2018 | blaski macierzyństwa, refleksje nad rodzicielstwem, rozwój osobisty
Znów mam potrzebę podzielenia się z Wami refleksją, tym razem z serii „Co mi dały dzieci”.
Refleksja nasunęła mi się podczas rozmowy ze współuczestniczką Szkoły trenerów grup wsparcia dla rodziców po tym, jak wspólnie poprowadziłyśmy w ostatni czwartek spotkanie (dziękuję Ci, Marysiu).
Praca grupy wsparcia dotyczyła rodzicielskich emocji w relacji z dziećmi i wywołała u mnie zachwyt i onieśmielenie.
Zachwyciłam się magią grupy – grupy wsparcia jako formy pracy nad sobą samym, ale przede wszystkim tej konkretnej grupy mądrych, wrażliwych ludzi, którzy wykonują ogromną pracę nad sobą, aby być lepszymi rodzicami i jednocześnie lepiej wspierać innych rodziców. Onieśmieliła mnie ich samoświadomość i miękkość skutkująca, paradoksalnie, ogromną siłą.
Refleksja dotyczy tego, jakim człowiekiem byłabym, gdybym nie została mamą.
Czy pozostałabym pracoholiczką pnącą się wytrwale w górę po szczeblach kariery w instytucjach finansowych i badawczych? Czy nadal pracowałabym równolegle jako nauczyciel akademicki, zdobywający kolejne tytuły naukowe? Czy pozostałabym Zosią-samosią i perfekcjonistką w każdym calu, konsekwentnie realizującą swoje ściśle sprecyzowane plany i niezdolną do życia tu i teraz? Może tak, a może nie.
Jednego jestem niemal pewna (i to jest sedno tej refleksji):
gdyby nie dzieci, miałabym niewielkie szanse na wyjście ze swojej skorupy. Przez ponad 30 lat trzymałam w ryzach swoje emocje i skupiałam się na domenie rozumu, odnosząc sukcesy naukowe i zawodowe. Było to możliwe dzięki mojej wysokiej inteligencji i jeszcze wyższej samokontroli. Dopiero jako mama wymagającego niemowlaka przestałam nad sobą panować: trudne emocje mojego synka przewiercały się przez pancerz, który sobie zbudowałam, wydobywając na światło dziennie moje własne starannie ukryte emocje.
Doświadczenie macierzyństwa było dla mnie katalizatorem rozwoju osobistego. Wiem z licznych opowieści matek, które poznałam w ciągu ostatnich lat, że to powszechne doświadczenie. Słyszeliście o metodzie Horse Coaching, polegającej na treningu osobistym z wykorzystaniem koni? Gdyby nie kwestie etyczne, można by pomyśleć o High Need Baby Coaching: widzę oczyma wyobraźni tych menedżerów najwyższego szczebla, którzy mieliby za zadanie opiekować się 24 godziny na dobę i 7 dni w tygodniu wymagającym maluchem… Nawet najtwardszy z twardzieli prędzej czy później zaraziłby się tymi emocjami i musiałby, jak ja i tysiące innych mam, skonfrontować się z własną bezradnością, lękiem i złością.
Macierzyństwo sporo mi zabrało, ale dało coś bezcennego:
kontakt z samą sobą i miłość, jakiej nie byłam w stanie sobie wyobrazić. Gdyby nie dzieci, miałabym zapewne forsy jak lodu i podróżowałabym we wszystkich wolnych chwilach po dalekim świecie, lekką ręką wydając pieniądze na drogie hotele, atrakcje turystyczne i przyjemności. Pisząc to, z żalem myślę o tym, że nie stać nas na powtórkę naszej podróży po Australii, a nawet gdyby było nas stać, nie zdecydowalibyśmy się na nią z trójką małych dzieci.
Gdyby nie dzieci, opanowałabym zapewne jeszcze kilka języków obcych, których nauka sprawia mi taką frajdę. Gdyby nie dzieci, stale poszerzałabym swoje horyzonty i świetnie się orientowała w zawiłościach międzynarodowej polityki; teraz ledwo zauważam, że zmienił się szef amerykańskiej dyplomacji i niewiele wiem na temat przyczyn. Gdyby nie dzieci, pewnie wyglądałabym lepiej, byłabym bardziej zadbana, dopracowana.
Moja doba ma 24 godziny i dużą jej część poświęcam na czynności służebne wobec innych ludzi, „poniżej moich kwalifikacji”, jak wycieranie podłogi pod wysokim krzesełkiem, w którym jada swoje posiłki Malutki. Choć czasem jestem tym bardzo sfrustrowana, nie zamieniłabym się z hipotetyczną bezdzietną sobą, bo ona… nie żyła swoim życiem, lecz życiem zgodnym z oczekiwaniami, które jej wtłoczyło otoczenie. Paradoksalnie, zajmując się swoimi dziećmi, największą przysługę wyświadczyłam swojemu wewnętrznemu dziecku, które porzuciłam dawno temu. Ono teraz rozkwita.
Jednym z moich najnowszych osiągnięć jest stopniowe rozstawanie się z perfekcjonizmem.
Czy zauważyliście, że ten wpis nie ma ilustracji? Jakoś nie miałam na nią pomysłu (jeśli jakiś macie, to podzielcie się nim ze mną, proszę). Nie jestem też zadowolona z tego wpisu – nie oddaje tego, co chciałam Wam przekazać. Ale cóż, nie będę go bez końca cyzelować. Zrobione jest lepsze od doskonałego. Taka moja prywatna rewolucja…
EDIT z października 2020 roku: Dwa i pół roku po opublikowaniu tego postu dodałam zdjęcie. To grafika ze strony, na której możesz przeczytać o moim półrocznym programie mentoringowym WYREGULOWANA MATKA i zgłosić się do udziału w nim. To program, w którym przez pół roku towarzyszę osobiście małej grupie matek na drodze do spokoju i spełnienia w macierzyństwie. Może to coś dla Ciebie?
utworzone przez DyleMatka | kwi 10, 2018 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem, rozwój osobisty
Dziś podzielę się z Wami refleksją na temat konsekwencji i słuchania swojego serca.
Jak już kiedyś wspominałam, ten blog sam się pisze, nie mam nad nim kontroli: jeśli coś mnie mocno poruszy, nie spocznę, dopóki tego nie zapiszę – tu lub, ostatnio znacznie częściej, w moim dzienniku. Od pewnego czasu pracuję nad kolejnym wpisem z miniserii na temat wspierania rozwoju dziecka. Pracuję nad nim głównie w głowie, bo na pisanie bloga mam czas jedynie późną nocą, kiedy już zrobię to, co niezbędne ze względu na moje różne zobowiązania. W głowie kłębią mi się wpisy i fragmenty mojej książki „DyleMatki”, ale dopóki nie znajdę niani, która odciąży mnie przedpołudniami, większość tych treści musi pozostać w mojej głowie. (Mówiąc wprost: znajdźcie mi nianię, żebym znów nie znalazła się w czarnej…)
Dziś rano Mąż, Duży i Mały musieli się spieszyć,
bo Mały wraz ze swoją grupą miał o 8:45 wyjechać z przedszkola na występ na festiwalu piosenek dziecięcych. W przedpokoju leżała przygotowana na tę okoliczność bluzeczka w stylu marynarskim, w którą Mały miał się przebrać przed występem. Nasz czterolatek był bardzo podekscytowany i kilka razy powtarzał, że musi zabrać bluzkę, więc założyłam błędnie, że albo on, albo Mąż będzie o tym pamiętał przed wyjściem. O 8:40 zestresowany Mąż zadzwonił z przedszkola z pytaniem, czy dam radę w ciągu pół godziny dostarczyć bluzkę do domu kultury. Nie było na to szans: w piżamie, z mokrymi po umyciu włosami, smażyłam głodnemu Malutkiemu jajecznicę. Mąż zestresował się jeszcze bardziej, ale też nie mógł już zawrócić, bo miał w pracy spotkanie.
Zrobiło mi się żal Małego i zaczęłam się zastanawiać, jak by tu zorganizować przekazanie mu bluzki. Znajoma, z którą przez chwilę rozmawiałam, zaproponowała skorzystanie z przesyłki poprzez ubera lub kuriera rowerowego. Dopiero to pomogło mi się zreflektować: nie byłam gotowa na takie starania. Trudno, stało się, Mały wystąpi bez przebrania.
Od pewnego czasu pozwalam moim dzieciom ponosić konsekwencje swoich działań.
W takich sytuacjach, jak dziś – a przy trójce małych dzieci i przemęczonym Mężu zdarzają się one często – w pierwszym odruchu mam ochotę stanąć na głowie, żeby komuś nie było przykro, smutno, trudno. Dawna ja wcisnęłaby Malutkiemu do ręki coś słodkiego i z mokrymi włosami popędziła z bluzką do domu kultury. Obecna ja robi bilans korzyści i kosztów i nie staje na głowie. Już wiem, że dziecko nie może nauczyć się radzić sobie z frustracją inaczej, niż… przeżywając raz na jakiś czas frustrację.
Przypomina mi się zdjęcie krążące swego czasu na Facebooku, przedstawiające kartkę z prośbą do rodziców w pewnej szkole:
„Jeśli przyjechałeś/-aś, żeby przywieźć swojemu dziecku coś, czego zapomniało wziąć z domu, odwróć się na pięcie i wyjdź. Pozwól mu ponieść konsekwencje i nauczyć się czegoś.”
Jestem jednak daleka od podejścia „Nie zawiozę mu tej bluzki, niech się nauczy, i Mąż też”. To by było w moim odczuciu raczej tak zwane wyciąganie konsekwencji, czyli karanie – konsekwencji nie trzeba wyciągać, one same się pojawiają.
Uderza mnie jednak, jak trudno mi jest nie chronić dzieci przed frustracją i rozczarowaniem
i jak bardzo sama przeżywam ich trudne emocje. Mam świadomość, że nie jestem w stanie pamiętać o wszystkich drobnych sprawach do załatwienia. (O ironio! W tym momencie przerwałam pisanie, żeby zadzwonić do sali zabaw i zarezerwować ją na imprezę urodzinową Dużego, a następnie wpisać do kalendarza termin przelewu zaliczki. Dopisałam też do listy zakupów karmę dla psów lub kotów – przedszkole Dużego organizuje zbiórkę na rzecz schroniska dla zwierząt. I co ze scenariuszem przedstawienia w teatrze rodziców? Nadal go nie dostałam! Mam być drzewem czy krasnoludkiem? Skąd wezmę przebranie?)
Moja głowa to wie, a mimo to dziś rano humor na moment mi się zwarzył. Dobrze, chociaż że dzięki praktykowaniu Self-Reg nie poczułam irytacji wobec Małego czy Męża ani też nie złajałam się w myślach za to, że nie dopilnowałam tej sprawy osobiście… Dlaczego tak bardzo chciałabym zmieść sprzed nóg moich dzieci wszelkie przeszkody? Dlaczego często mocniej, niż oni sami przeżywam ich rozczarowania? Matka Polka? Matka kwoka? Matka helikopter? Czy może po prostu matka…?
Chcę napisać o jeszcze jednym rodzaju konsekwencji: o wytrwałości w działaniu i osiąganiu celów.
W tej dziedzinie jestem bardzo dobra: od dzieciństwa stawiam sobie i skutecznie realizuję długoterminowe, dość ambitne cele. Niedawno w tym monolicie mojej konsekwencji pojawiła się trudna do pominięcia wyrwa, o której może kiedyś opowiem, a dziś sama zadałam jej kolejny cios.
Otóż Malutki miał dziś o godzinie 11 w centrum Warszawy zajęcia montessoriańskie, które oboje bardzo lubimy, a moja konsekwencja wyraża się między innymi w tym, że nigdy nie rezygnuję z zajęć dzieci lub własnych z powodu innego, niż choroba lub brak możliwości dotarcia na miejsce. Kiedy wyruszyłam na te zajęcia, coś we mnie zaczęło bardzo mocno się buntować i ostatecznie, niewiele myśląc, poszłam za głosem serca i skręciłam w kierunku domu kultury.
Głos mojego serca wydawał się bredzić.
Nie było wiadomo, o której godzinie między 9 a 12 odbędzie się występ grupy Małego. Właśnie dlatego wcześniej odrzuciłam pomysł towarzyszenia mojemu średniemu synowi: robiło mi się słabo na myśl o przebywaniu przez dłuższy czas w wielkiej, głośnej sali pełnej przedszkolaków wraz z Malutkim, który ostatnio eksploruje otoczenie, ostro i bardzo głośno protestując przeciwko jakimkolwiek ograniczeniom. Niewątpliwie zaprezentowałby swoje znakomite umiejętności piszczenia i zagłuszył występ, gdybym nie pozwoliła mu na zabawę sprzętem nagłaśniającym.
Jadąc tam, wiedziałam, że mam niewielkie szanse zobaczenia mojego czterolatka na scenie. Jednak zaparkowałam przed domem kultury i, taszcząc fotelik z Malutkim, który chwilę wcześniej zasnął, odnalazłam właściwe drzwi. Weszłam do ciemnej sali teatralnej, postawiłam fotelik na podłodze i… usłyszałam, jak konferansjer zapowiada występ grupy Małego! Znalazłam się koło sceny chwilę przed tym, kiedy wszedł na nią Mały i dziwnym trafem stanęłam tak blisko niego, jak to tylko było możliwe. Mały zobaczył mnie mimo blasku reflektorów i uśmiechnął się tym swoim uśmiechem rozjaśniającym całą buzię, a ja popłakałam się z radości. Występ był nieskoordynowany, dzieci śpiewały niewyraźnie i nie do rytmu. Dla mnie – mistrzostwo świata!
A potem? Potem znów posłuchałam głosu serca i zamiast na zajęcia, pojechałam z Malutkim do parku.
Wierzcie lub nie: to były pierwsze świadome wagary w moim 39-letnim życiu. Czułam się dziwnie, zmieszana, oszołomiona, nieco zagubiona. Nie mam wątpliwości, że tego potrzebowałam. Malutki był zachwycony, kiedy mógł 2398762653 razy wejść po czterech płaskich schodkach i zejść po nich w dół. Po co komu kursy mindfulness i przeróżne przedsięwzięcia z zakresu rozwoju osobistego? Wystarczy mieć dzieci…
utworzone przez DyleMatka | sty 1, 2018 | rozwój osobisty, Self-Reg
Sylwester i Nowy Rok to dla mnie ważne daty – okazja do świętowania, podsumowań i refleksji.
Sześć lat temu choroba półrocznego Dużego po raz pierwszy pokrzyżowała nam plan wyjazdu i od tamtej pory tylko raz uczestniczyliśmy w imprezie sylwestrowej (dwa lata temu u teściów). Właściwie nie mam potrzeby imprezowania, na pewno nie bez dzieci (jeszcze), podobnie, jak nie wyobrażam sobie Wigilii bez nich. Nawet kiedy spędzam Sylwestra na kanapie, w wygodnym domowym stroju, z Mężem i czasem ze śpiącym w moich ramionach gorączkującym maluchem, w myślach świętuję mijający rok i witam z dreszczykiem emocji kolejny. Rok 2017 był dla mnie przełomowy, a 2018 przyniesie prawdopodobnie kolejne kamienie milowe. Ale nie o tym jest ten wpis, lecz o postanowieniach na Nowy Rok.
Przez wiele lat podejmowałam postanowienia noworoczne.
Jako nastolatka i dwudziestoparolatka zwykle formułowałam ambitne cele, które sprowadzały się do jednego: będę BARDZIEJ. Bardziej szczupła, zadbana, wysportowana, zorganizowana, systematyczna, pracowita, asertywna. Zapisywałam, jak konkretnie chcę do tego dążyć: zero słodyczy i tłustych przekąsek po godzinie 18, minimum trzy treningi w tygodniu, dzielenie projektów w szkole, na studiach i w pracy na mniejsze części i trzymanie się harmonogramu… Znacie to z doświadczenia swojego lub osób Wam bliskich? Jeśli tak, jak długo udało się Wam lub im wytrwać w realizacji tego typu postanowień: tydzień, miesiąc, kwartał…? Mnie zazwyczaj około miesiąca. Wczoraj przeczytałam artykuł w New York Times „The Only Way to Keep Your Resolutions” („Jedyny sposób, aby dotrzymać postanowień”), do którego zapewne jeszcze kiedyś wrócę. Podano w nim, że do 8 stycznia ludzie porzucają aż 25% swoich postanowień noworocznych.
Dlaczego tak trudno jest nam wytrwać w dążeniu do tego, aby być lepszą wersją siebie?
Odpowiedź jest prosta: samokontrola kosztuje wiele energii. Realizacja postanowień podobnych do tych, które wymieniłam powyżej jest zazwyczaj oparta na samokontroli. Rozumując logicznie, przekonujemy samych siebie, że chcemy pokonać jakiś nawyk, który nam nie służy i zastąpić go innym zdrowszym, a następnie używamy siły woli, aby tę decyzję systematycznie realizować.
Samokontrola, od czasów starożytnych traktowana jako jedna z najważniejszych cnót człowieka, to umiejętność zapanowania nad swoimi popędami, instynktami, odruchami i zamiast tego kierowania się regułami „właściwego” postępowania. O samokontroli pisałam obszernie w artykule Samoregulacja a samokontrola – Self-Reg, a w odniesieniu do obszaru emocjonalnego – we wpisie Czy warto panować nad emocjami?.
Jesteśmy do niej zdolni dzięki temu, że w toku ewolucji wykształciliśmy część mózgu nazywaną korą nową (przedczołową), która jest odpowiedzialna za wyższe funkcje ludzkiego umysłu. Kora nowa bywa nazywana niebieskim mózgiem lub też myślącym piętrem mózgu – w odróżnieniu od mózgu czerwonego lub „prymitywnego parteru mózgu”, czyli starszych ewolucyjnie, występujących także u zwierząt: mózgu gadziego i układu limbicznego (mózgu ssaczego). Ten uproszczony model ludzkiego mózgu przedstawiłam we wpisie Jak zmieniamy się w gady.
Teraz chcę jedynie podkreślić, że niebieski mózg zużywa więcej energii, niż czerwony: myślenie, planowanie, empatia poznawcza, a także samokontrola wiążą się ze sporym wydatkiem kalorycznym. Kiedy mamy dużo energii (jesteśmy wyspani, w miarę najedzeni, w dobrym nastroju, nic nas nie boli i niczego się nie boimy), względnie łatwo jest nam powstrzymać się od sięgnięcia po czekoladę czy papierosa albo zmusić się do wyjścia na siłownię, czy basen. Kiedy jednak tej energii mamy niewiele, samokontrola obniża nam ją jeszcze bardziej, aż w końcu przekraczamy poziom krytyczny i… pochłaniamy pudełko czekoladek, nerwowo wypalamy jednego papierosa za drugim, a siłownię czy basen omijamy szerokim łukiem. Czy ten schemat brzmi znajomo…? Dla mnie tak.
Jak zatem stawać się lepszą wersją siebie bez ryzyka szybkiej i spektakularnej klęski?
Odpowiedzią jest samoregulacja. Moi stali czytelnicy doskonale wiedzą, o czym mowa; znów odwołam się do wspomnianego wyżej artykułu i wpisów, a także do postu, w którym opisałam sedno podejścia Self-Reg – Kilka słów o metodzie. Samoregulacja w ujęciu prof. Stuarta Shankera, twórcy tego podejścia, to uświadamianie sobie swoich stanów pobudzenia i aktywne sprowadzanie się do optymalnego spośród tych stanów, czyli spokoju i uważności.
Można to robić za pomocą pięciu kroków Self-Reg, które służą utrzymaniu odpowiedniego poziomu energii i napięcia. Opisałam je szczegółowo w poście Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą, którego tłem był mój nawyk obniżania napięcia za pomocą czekolady – tu pasuje on jak ulał. Self-Reg to metoda pozwalająca lepiej rozumieć stres oraz zarządzać napięciem i energią. Celem jest lepsze funkcjonowanie we wszystkich obszarach stresu i samoregulacji: biologicznym, emocjonalnym, poznawczym, społecznym i prospołecznym. Co ważne, samoregulacja daje nam energię do stosowania samokontroli wtedy, kiedy jest ona przydatna.
W tym roku mam tylko dwa postanowienia noworoczne: zwolnię tempo i będę dbać o samoregulację.
Z mojego rocznego doświadczenia (Self-Reg poznałam dokładnie rok temu) wynika, że kiedy stosuję Self-Reg wobec siebie, Męża i dzieci, wszystko lepiej się układa. Jesteśmy bardziej zrelaksowani, bliscy sobie, w sposób naturalny wybieramy zdrowsze potrawy i sposoby spędzania wolnego czasu.
Jeśli ten post jest dla Was pierwszym spotkaniem z moim blogiem, zachęcam Was do poczytania innych, w szczególności tych o złości rodzicielskiej i o Self-Reg.
Zapraszam Was też na prowadzone przeze mnie szkolenia z tej metody, z którymi wystartuję w lutym. Rozgośćcie się, życzę Wam owocnej lektury. A moim „starym” czytelnikom (głównie czytelniczkom) z całego serca dziękuję za towarzyszenie mi w 2017 roku. Wasze komentarze i wiadomości tu i na moim fan page na Facebooku dodają mi skrzydeł. Mam nadzieję, że pozostaniecie ze mną także i w 2018 roku.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Das Neujahr kommt: 2018 geschrieben auf Mehl und saisonale Zutaten” (CC BY 2.0) by Marco Verch
utworzone przez DyleMatka | gru 14, 2017 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem, rozwój osobisty
WYSIADŁAM. Serio, organizm odmówił mi współpracy.
W poniedziałek dopadło mnie kilka wirusów naraz i dopiero dziś wróciłam do świata żywych. Nie da się tygodniami spać po 5 godzin na dobę i przez resztę doby być mistrzynią wielozadaniowości, każdą wolną chwilę wyciskając jak cytrynę. 1 listopada po czterech latach odeszła od nas Niania, a ja założyłam, że szybko znajdę kogoś, choć w przybliżeniu tak dobrego i w dodatku chętnego do pracy u nas „nie za milion monet”. Przeliczyłam się, poszukiwania nadal trwają. W poczuciu tymczasowości po prostu przejęłam obowiązki Niani (30 godzin w tygodniu), niczego nie redukując i jeżdżąc wszędzie z trójką dzieci zamiast z jednym.
Dziś pewna mądra psycholożka dała mi zadanie domowe.
Miałam zaobserwować i zapisać, co robię/jakie zadania wykonuję i ile to zajmuje czasu w ciągu doby, jeśli robię to tak, jak bym chciała. Okazuje się, że 20 godzin na dobę powinien zająć mi sen (w ilości wystarczającej) i czynności techniczne: obsługa dzieci, karmienie, jedzenie, higiena, logistyka przedszkolna i zajęciowa, prace domowe. Jedynie 4 godziny dziennie zostają na pracę, naukę, relacje z bliskimi, zabawę z dziećmi, uczenie ich czegoś, dbanie o zdrowie, kulturę, rozrywkę/odpoczynek i autorefleksję.
No właśnie, autorefleksja – czwarty krok Self-Reg – bywa bolesna.
Czuję trochę wstydu, bo w końcu uczę ludzi tego, czego sama dopiero się uczę, czyli łagodności dla siebie, dbania o własne zasoby. Czasem szewc bez butów chodzi. Ale może taki szewc, mając doświadczenie braku butów, jest w stanie szczególnie przyłożyć się do pracy i skroić wygodne buty najpierw sobie, a potem klientom? Taką mam nadzieję. Zabieram się do pracy… nad regeneracją.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „De día y de noche” (CC BY-NC-ND 2.0) by Ed Visoso
utworzone przez DyleMatka | paź 9, 2017 | historie z życia, rozwój osobisty, Self-Reg
Facebook przypomniał mi niedawno mój pełen frustracji wpis sprzed dwóch lat.
Dodam, że to był bardzo trudny czas: czteroletni Duży od kilku miesięcy miał napady złości, a Mały był wprawdzie pogodnym i zrównoważonym dwulatkiem, ale jednocześnie pozbawionym instynktu samozachowawczego człowiekiem-demolką z wariackimi pomysłami. Oto wspomniany wpis na Facebooku:
Staram się. Słucham. Nazywam emocje. Tłumaczę. Próbuję być wzorem opanowania i spokoju, jednocześnie bardzo stanowczo zaznaczając granice. Czytam mądre książki. Prowadzę dyskusje z mężem o wychowaniu. Od czasu do czasu konsultuję się z psycholożką dziecięcą. Przez rok woziłam na terapię SI. Dbam o dietę. Zmieniam przedszkole. I co? I nic. Gdzieś głęboko powoli zaczyna kiełkować myśl, że ON TAK MA. Jest z natury cholerykiem. Jako niemowlę i toddler wpadał regularnie w histerie, teraz ma napady złości, jako nastolatek będzie wdawał się w bójki, jako dorosły będzie wydzierał się na innych ludzi. I już. Obym się myliła.
Na szczęście się myliłam, choć w sierpniu tego roku znów było źle.
Jakiś czas temu opisałam, jak pracuję z Dużym, żeby obniżyć jego reaktywność na stres i zmienić sposób wyrażania trudnych emocji. W sierpniu oboje odnotowaliśmy potężny regres, który opisałam w bardzo osobistym poście. Nie wspominałam Wam o tym, ale teraz się przyznam: po wyczerpującym emocjonalnie pobycie na działce Cioci i Wujka nie tylko Duży był rozregulowany i zaczął znów wykazywać objawy negatywnego zniekształcenia poznawczego. Ja sama także powróciłam w stare koleiny.
Zupełnie zapomniałam o tym, że jeszcze dekadę temu widziałam rzeczywistość – i samą siebie – w czarnych barwach. Teraz wszystko wróciło, wywołując we mnie uczucia lęku, bezradności, smutku i beznadziei. Wyobraźcie sobie, że kiedy Mąż kupił nową grę dla dzieci w wieku od 7 lat (widoczną na zdjęciu) i nie mogłam zrozumieć wyjątkowo kiepsko napisanej instrukcji, rozpłakałam się przy nic nierozumiejących dzieciach, bo poczułam, że jestem kretynką i do niczego się nie nadaję. Godzinę wcześniej Duży rozpaczał, że jest głupkiem i nigdy nie nauczy się rysować tak, jak chce… To był moment, w którym osiągnęłam dno. Resztką sił postanowiłam się od niego odbić – nawet nie dla siebie samej (beznadziejnej kretynki, niewartej starań), lecz dla moich dzieci, zwłaszcza rozregulowanego Dużego.
Self-Reg odmienia moje dziecko i mnie, a wraz z nami całą naszą rodzinę.
Będąc ma tym dnie, podjęłam mocne postanowienie, że spróbuję jeszcze raz: spojrzę na Dużego i siebie łagodnie i będę pracowała nad jego i swoją samoregulacją, stosując pięć kroków Self-Reg. I właśnie to robię, dzień po dniu, wspierana mocno przez ludzi, których poznałam dzięki Self-Reg. To nie jest tak, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Duży i ja stajemy się coraz spokojniejsi, pozytywnie nastawieni i odstresowani.
Self-Reg to długi proces, a nie jednorazowy skok w kierunku idealnej samoregulacji. Nie zawsze jest różowo, przeżywamy wzloty i upadki, rezonujemy w rodzinie wszyscy ze wszystkimi. Ostatnio „jadę na oparach”, bo przeżywam długotrwały i trudny do zredukowania stres w każdym z pięciu obszarów: biologicznym, emocjonalnym, poznawczym, społecznym i prospołecznym. Rozwijam się najintensywniej od wielu lat, stoję w obliczu dużych zmian w moim życiu. Ale widzę wyraźnie, że Self-Reg działa.
To naprawdę działa!
Po pierwsze, mimo tak wysokiego napięcia i niskiej energii przez większość czasu jestem łagodna dla siebie i innych jak chyba nigdy wcześniej. Duży też staje się coraz lepiej wyregulowany i bardziej empatyczny. Po drugie, kiedy przestaję dbać o samoregulację i pomagać w tym Dużemu, wszystko się rozsypuje jak domek z kart. Wyobraźcie sobie dwoje przewlekle niewyspanych rodziców, sześciolatka z ADHD (który chwilę po tym, jak przypomniałam mu, że w piekarni ma niczego nie dotykać i wydawało się, że zrozumiał, próbował zdjąć ze ściany wielki obraz), czterolatka obolałego po operacji oraz ząbkującego, chorego niemowlaka w trakcie skoku rozwojowego… Tak było w miniony weekend.
Ale wystarczyło, że wycofałam się do łazienki na kilkuminutową przerwę uważnościową, a następnie zamknęłam się w Dużym w gabinecie i, przytulając go i masując mu plecy, poczytałam mu książkę. Po krótkim czasie napięcie – i nasze, i pozostałych członków rodziny – zaczęło spadać.
Self-Reg to nie magia. To nauka okraszona sercem.
Jesteśmy razem na właściwej drodze. Ja i Duży, mój pierworodny syn – moje zwierciadlane odbicie.
utworzone przez DyleMatka | wrz 19, 2017 | narzędzia rodzica, rozwój osobisty, Self-Reg
Kto z moich czytelników pamięta, że kilka miesięcy temu rozpoczęłam cykl wpisów o złości?
To on był punktem wyjścia do opisu takich rodzicielskich narzędzi, jak:
Wspomniany cykl rozpoczęłam opisem sytuacji, w której po raz pierwszy wrzasnęłam na dziecko, a następnie opowiedziałam o działaniach rozwojowych, które podjęłam, aby złościć się mniej destrukcyjnie. W trzecim poście, który oceniam jako jeden z ważniejszych na moim blogu, opisałam, co się dzieje z naszym ciałem, zwłaszcza mózgiem, kiedy odczuwamy złość. Wreszcie w czwartym pożaliłam się na trudne okoliczności, które sprawiły, że mimo mojej długiej drogi rozwoju moje problemy ze złością powróciły.
Dziś napiszę o myślach-zapalnikach, co pozwoli mi kontynuować zarówno cykl postów o złości, jak i ten o Self-Reg. Myśli-zapalniki podpalają bowiem lont naszej złości poprzez znaczące zwiększenie stresu w obszarze poznawczym (o pięciu obszarach stresu w ujęciu Self-Reg napisałam tu). Pracując nad tym wpisem, ponownie przeczytałam książkę „Kiedy twoja złość krzywdzi dziecko”. Bardzo ją polecam każdemu rodzicowi, który czuje, że to jego złość panuje nad nim, a nie – on nad nią.
Myśl-zapalnik to negatywna myśl,
która pojawia się w stresującej sytuacji i nadaje jej duże znaczenie, a w efekcie stanowi iskrę prowadzącą do wybuchu złości. Wyobraź sobie, że wchodzisz do łazienki i widzisz swojego dwulatka stojącego na stołku przy umywalce i pracowicie wylewającego kubkiem wodę z kranu na podłogę. To, czy zachowasz spokój i dobry humor, zależy od wielu czynników. Dwa spośród tych, na które mamy wpływ uznaję za decydujące: to, w jakiej formie psychofizycznej byłaś/byłeś [dalej będę dla ułatwienia stosować formę żeńską], wchodząc do łazienki oraz to, czy w Twoim umyśle pojawi się myśl-zapalnik. Jeśli wejdziesz do łazienki głodna, zmęczona, obolała, rozżalona czy zirytowana, zapewne nie znajdziesz tu i teraz zrozumienia dla potrzeby poznawania świata przez malucha i Twój poziom stresu wzrośnie. Podobny efekt wywoła jedna z następujących myśli: „Nie wytrzymam tego”, „Cały czas tylko sprzątam i wszyscy mają to gdzieś”, „On mi to robi na złość”, „Co za bezmyślne dziecko”, „On mnie nigdy nie słucha”. Te myśli sprawiają, że problem wydaje się większy, niż jest w istocie, a nasz wewnętrzny gad postrzega zadowolonego malucha przy umywalce jako zagrożenie – i atakuje. Pamiętacie, że gady zjadają swoje dzieci…?
Warto podkreślić, że niektóre myśli silniej podsycają rodzicielską złość, niż inne.
Według autorów książki „Kiedy twoja złość krzywdzi dziecko” można je przyporządkować do jednej z następujących grup: (1) myśli, które przypisują dziecku złą intencję (np. „on mnie prowokuje”), (2) myśli zawierające negatywną ocenę dziecka (np. „jest leniwy i roszczeniowy”), (3) myśli wyolbrzymiające problem (np. „co za koszmarny dzień!”). Do tych myśli-zapalników dodałabym kolejne dwie grupy. Po pierwsze, moja złość skierowana wobec dzieci bywała efektem negatywnych myśli na temat mnie samej w roli matki. Kiedy maleńki Duży stale jęczał i płakał, odbierałam to jako zarzut: „Niezbyt dobrze się starasz, mamo”. Kiedy był już w wieku przedszkolnym, uważałam, że jego histerie i wybuchy złości to efekt mojej niespójności i rozchwiania. Taka interpretacja płynęła z nieuświadomionego głębokiego przekonania, że kiedy dziecko jest nakarmione, wyspane i nic go nie boli, powinno być zadowolone i uśmiechnięte i drugiego: że za niewłaściwe zachowanie dziecka w stu procentach odpowiadają rodzice. Długo nie zdawałam sobie sprawy, że tak to u mnie działa. Po drugie, czarę mojej złości często przepełniała kropla w postaci negatywnej myśli o Mężu lub innej bliskiej mi osobie, która albo zirytowała mnie chwilę wcześniej, albo była nieobecna lub w inny sposób nie dawała mi wsparcia, jakiego w danej sytuacji oczekiwałam. Trzy lata temu często złościło mnie to, że Mąż nie wracał z pracy na wieczorne kąpanie Dużego (protestującego przeciw temu wniebogłosy). Robiłam to sama przy jednoczesnym rozpaczliwym płaczu Małego, który jako niemowlę i małe dziecko wczesnym wieczorem przysysał się do mojej piersi i odsysał od niej dopiero grubo po północy. Myślałam sobie wtedy: „tak naprawdę jestem samotną matką”. Oba niesprzyjające sposoby myślenia w dużej mierze przepracowałam – chociaż najwyraźniej nie do końca, skoro w sierpniu tego roku miałam tak duży kryzys wychowawczy.
Jak radzić sobie z myślami-zapalnikami?
Przede wszystkim należy je rozbrajać na chłodno.
Istnieją ludzie, którzy w sytuacji wielkiego wzburzenia są w stanie powiedzieć sobie „stop”, pooddychać głęboko, zauważyć, co się z nimi dzieje i osiągnąć stan spokoju. Ja do nich nie należę. Dzięki treningowi mindfulness i praktykowaniu Self-Reg potrafię wyregulować swoje myśli i emocje tylko przy niewielkim nasileniu złości, czyli kiedy jestem jedynie zirytowana. Potrafię wtedy zidentyfikować myśli-zapalniki i zamienić je na bardziej sprzyjające (o czym napiszę poniżej), a także uspokoić ciało za pomocą głębokich wydechów, wizualizacji (np. szklanej kuli, która oddziela mnie od źródła mojej złości), świadomego napinania i rozluźniania poszczególnych grup mięśni itd. (pisałam o tym tutaj). Jednak kiedy złość osiąga mój indywidualny punkt wrzenia, tracę nad sobą kontrolę. Jest taki moment, w którym przez umysł przebiega mi myśl-błyskawica: „Zaraz zacznę wrzeszczeć, potrzebuję się uspokoić”. Wtedy gadzisko we mnie syczy: „A w dupie to mam!” i czuję, jak moje usta się otwierają, a następnie słyszę, jak wydobywają się z nich niemiłe dźwięki. Nie mam pojęcia, czy wszyscy jesteśmy tak skonstruowani – piszę teraz o swoim doświadczeniu.
Myśli-zapalniki można próbować zneutralizować, zastępując je bardziej pozytywną oceną sytuacji.
We wspomnianej książce znalazłam bezcenne fragmenty dotyczące przyczyn „złego zachowania” dzieci, w tym omówienie poszczególnych rysów temperamentu i etapów rozwojowych małych dzieci. Uświadomiłam sobie między innymi, że każdy rys temperamentu ma swoją pozytywną i negatywną (a raczej wygodną i niewygodną dla rodzica) stronę. Na przykład piękna cecha Małego, jego bardzo duża wytrwałość, ma trudny dla mnie skutek uboczny w postaci uporu. To miło, kiedy dziecko przez pół godziny próbuje złożyć klocki według instrukcji i w ogóle się nie irytuje. Gorzej, kiedy przez pół godziny kategorycznie nie daje się wyjąć z wanny. Wtedy pomaga myśl: „On po prostu jest wytrwały, to bardzo piękna cecha, przyda mu się w życiu”. Z kolei w opisanej powyżej sytuacji wylewania wody na podłogę można by pomyśleć:
- „Jest maluchem i w ten sposób poznaje prawa fizyki”,
- „To w ogóle nie jest skierowane przeciwko mnie, po prostu dobrze się bawi”,
- „Będziemy to wspominać ze śmiechem”,
- „Nic złego się nie dzieje, to tylko trochę wody na podłodze”.
Warto na chłodno przećwiczyć takie nowe myśli. Nawet zapisać je na kartce i próbować przypomnieć je sobie, kiedy ogarnia nas irytacja.
Jak nie zatruwać sobie życia?
Kończąc, chciałabym wspomnieć o książce Rafaela Santandreu „Twój umysł na detoksie, czyli jak nie zatruwać sobie życia”. Jej autor wyjaśnia w przystępny sposób, jak można wykorzystać psychologiczne podejście poznawcze, aby zmienić swoje myślenie na bardziej pozytywne. Bardzo ją polecam tym z Was, którzy – podobnie jak ja jeszcze niedawno – czują, że sporą część stresu i trudnych emocji sami sobie fundują niesprzyjającymi, (samo)krytycznymi, (auto)agresywnymi myślami. W przypadku głębszych problemów, niekorzystnych schematów myślenia i działania, depresji niezmiennie polecam konsultację psychoterapeuty.
EDIT z marca 2021 roku: Być może zainteresuje Was moje szkolenie online “Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”, w którym podpowiadam, jak “opanować gada” dzięki rozmaitym technikom opartym po części na samokontroli, a po części na wiedzy o stresie i samoregulacji.
P.S. W serii o złości ukazały się dotychczas następujące posty (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7):
Złość, część 1: Dzień, w którym wrzasnęłam na dziecko
Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu
Złość, część 3: Jak zmieniamy się w gady
Złość, część 4: I znów wrzasnęłam
Złość, część 5 i Self-Reg, część 11: Myśli-zapalniki
Złość, część 6 i Self-Reg, część 12: Opowiedz mi, matko, o swoich planach…
Złość, część 7 i Self-Reg, część 19: Bezcenna pauza
Złość, część 8: Emocje są jak fala
Złość, część 9: Co kłębi się pod powierzchnią
Złość, część 10: “Co za babsztyl!”, czyli o złości jako zasłonie
Złość, część 11: “Nie będzie mi gówniarz rozkazywał!”, czyli jak zalałam gada oksytocyną
Złość, część 12: Złość, część 12: Czy na pewno “Dobra matka nigdy nie zostawia płaczącego dziecka”?
Złość, część 13: “Nogi z d… powyrywam”, czyli o agresorze, który zaatakował moje dziecko
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „FM110146” (CC BY-NC 2.0) by Royal Navy Media Archive