Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli (część 1)

Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli (część 1)

Majówka 2024 roku była dla mnie ważna. Dokładnie rok wcześniej, 3 maja, rozpoczęłam proces zmiany sposobu żywienia, aby zrzucić wreszcie nadmiarowe kilogramy, które uzbierałam w poprzednich latach. Na zdjęciu widać efekt tego rocznego procesu: „przed” ważyłam 82,5 kg, „po” – 67,4 kg. Przez ten rok moja waga albo obniżała się, albo stabilizowała – inaczej niż przy poprzednich próbach redukcji wagi, które podjęłam po urodzeniu mojego trzeciego syna, Malutkiego (od 2017 roku), nie odnotowałam efektu jo-jo. (Jeśli chcesz poznać moją historię zmagań z wagą i dowiedzieć się, co mnie wreszcie zmotywowało do podjęcia tego wysiłku, to przeczytaj ten wpis.)

W tym poście zebrałam najważniejsze kroki, które wykonałam (nie tylko w minionym roku), aby osiągnąć ten efekt. To była tytaniczna praca, polegająca na zdobywaniu wiedzy i umiejętności, samoobserwacji w celu pogłębiania samoświadomości, a także pracy nad zmianą własnej postawy i nastawienia. Robiłam to częściowo samodzielnie, a częściowo przy wsparciu specjalistek od zdrowia psychicznego i fizycznego: psychoterapeutek Katarzyny Gadzało-Szyszki i Karoliny Piotrowskiej oraz psychodietetyczki i lekarki Doroty Święch (o tej ostatniej współpracy napiszę w osobnym poście).

A oto najważniejsze, co chcę Ci przekazać: zmiana zachowania jest wisienką na torcie niewidocznej pracy, która może zająć lata. Tak było u mnie. Większość zdrowych nawyków i elementów zdrowej relacji z jedzeniem, o których tu napiszę, wypracowałam w latach poprzedzających właściwą redukcję. Zmiany te kosztowała mnie masę czasu i energii, a w niektórych obszarach były okupione dużą ilością łez wylanych na sesjach terapii traumy.

Zanim się rozpiszę, chcę Cię zaprosić na mój webinar „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. Planuję go już od wielu miesięcy i mam poczucie, że to będzie wartościowy kawałek wiedzy i inspiracji. Jeszcze nigdy nie potraktowałam tego tematu w tak kompleksowy i jednocześnie kompaktowy sposób. Webinar poprowadzę w poniedziałek, 20 maja 2024 roku, o godzinie 18, a uczestnicy dostaną dostęp do nagrania na rok. Do 20 maja obowiązuje promocyjna cena. Jeśli chcesz zmienić coś ważnego w swoim życiu i nie jesteś pewna, jak się do tego zabrać, to daję Ci słowo honoru, że ten webinar będzie pomocny. Możesz dołączyć pod tym linkiem.

Jakie konkretnie zmiany wprowadziłam w swoim życiu? Oto ich lista wraz z krótkim omówieniem każdej.

1. Nauczyłam się regulować napięcie inaczej, niż poprzez jedzenie i picie

Przez większość życia funkcjonowałam w odcięciu od własnego ciała i emocji i nie umiałam się regulować. Zaczęłam uczyć się tego dopiero kiedy zostałam mamą (o moich dziesięciu ważnych krokach na tej drodze możesz przeczytać w poście „Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu”). Tu napiszę tylko, że ważną rolę spełnił coaching w duchu porozumienia bez przemocy, a potem kilkuletnia terapia. Wreszcie los postawił na mojej drodze podejście Self-Reg (zobacz mój wpis „Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą”). To zapoczątkowało mój osobisty proces poznawania siebie, swoich stresorów i strategii samoregulacji, ale także odczuwania napięcia i energii w ciele. Proces ten trwa do tej pory i będzie trwał, dopóki żyję.

Okazało się, że energia i napięcie to nie to samo. To wydaje się truizmem, ale naprawdę nie umiałam kiedyś odróżnić jednego od drugiego. Jako osoba z ADHD permanentnie szukałam odpowiedniego poziomu pobudzenia i jedzenie dostarczało mi tu sporo bodźców. Podobnie było z kawą i alkoholem, który zasłużył na osobny punkt (poniżej).

Ogromne znaczenie na mojej drodze do lepszej samoregulacji miała nauka tolerowania dyskomfortu. Uczyłam się tego w psychoterapii (zwłaszcza z Karoliną Piotrowską), ale też wcześniej, praktykując uważność (zobacz mój wpis „Uważna obecność, czyli mindfulness”). Okazało się ku mojemu wielkiemu zdumieniu, że nawet potężny dyskomfort jest do zniesienia, kiedy nauczę się w nim BYĆ. Staje się natomiast nieznośny, kiedy przed nim uciekam, tłumię go, podejmuję działania zastępcze, zajadam. Dokładnie to samo dotyczy doświadczania trudnych emocji (zobacz wpis „Emocje są jak fala”).

2. Nauczyłam się odróżniać głód fizjologiczny od apetytu i reagować odpowiednio

Przez wiele lat – od kiedy pamiętam – nie byłam w stanie rozpoznać fizjologicznego głodu. To taki głód, który narasta stopniowo, kiedy minęło już trochę czasu od poprzedniego posiłku, i daje się zaspokoić czymkolwiek, co generalnie jadamy. Mój głód nie narastał stopniowo, lecz pojawiał się nagle i musiałam go zaspokoić NATYCHMIAST, najlepiej – konkretnym produktem lub rodzajem produktu. Teraz wiem, że wynikało to z mojego odcięcia od własnego ciała: nie wychwytywałam tych słabszych sygnałów głodu, lecz docierał do mnie dopiero przemożny, wilczy głód.

A kiedy czujemy wilczy głód, organizm dopomina się jak najwięcej kalorii TERAZ. Spokojne i uważne zjedzenie wysokobiałkowego jogurtu, owocu i kilku orzechów wydaje się nam wtedy totalnie nieatrakcyjne. Wolimy raczej pochłonąć gofra z bitą śmietaną i frużeliną, a następnie „poprawić” go paczuszką Nic-Naców i podlać słodkim napojem. Tak wygłodniały mózg dopomina się szybkich kalorii.

Ale też może być tak, że wcale nie o kalorie tu chodzi. Apetyt na konkretne produkty może pojawić się także wtedy, kiedy jesteśmy syci. Zwykle nie narasta stopniowo i możemy go zaspokoić… no właśnie, konkretnymi produktami, które kojarzymy z przyjemnością i ukojeniem. Stawiam dolary przeciw orzechom, że niewiele osób miewa nagłą, nieodpartą, pochłaniającą całą uwagę chęć na świeżego ogórka czy marchewkę. Co innego czekolada, lody, słone orzeszki, chipsy… Kiedy nie jesteś pewna, czy czujesz głód, czy apetyt, zadaj sobie pomocnicze pytanie: czy zaspokoi go to, co podałabyś dziecku jako zdrowy podwieczorek, czy to jednak musi być czekolada…?

Co to znaczy, że „nauczyłam się reagować odpowiednio”? Zastanawiałam się, czy to, co czuję, to głód, czy apetyt. Jeśli był to głód, szykowałam i zjadałam posiłek. Jeśli był to apetyt, zastanawiałam się, jak się teraz czuję i jak się poczuję, kiedy zjem to, na co mam chęć. Zazwyczaj dochodziłam do wniosku, że zjedzenie tego „czegoś” w najlepszym razie przyniesie mi szybką ulgę – a w najgorszym dołoży do nieprzyjemnego napięcia, nudy czy niepokoju także przykre odczucia w ciele: uczucie przepełnienia teraz i/lub sensacje jelitowe później. Skłamałabym, twierdząc, że taki proces myślowy wystarcza, żeby skutecznie opierać się wszystkim pokusom, ale na pewno stanowi ważny pierwszy krok.

3. Uświadomiłam sobie swoje traumy i uleczyłam je na terapii (trigger warning/ ostrzeżenie: treść tego punktu może wywołać dyskomfort )

Poszerzając wiedzę pomocną w pracy coachki i coachki kryzysowej, dowiedziałam się o pewnej zależności. Okazuje się, że zaburzenia odżywiania są nierzadko powiązane z historią molestowania seksualnego – zwłaszcza, kiedy nastąpiło ono w dzieciństwie. Ta informacja mnie poraziła. Zrozumiałam, że to, czego doznałam jako dziesięciolatka od obcego dorosłego mężczyzny, nie było „niczym ważnym” – jedynie nieprzyjemnym, niemal zapomnianym epizodem. Było traumą, która położyła się cieniem na moim dojrzewaniu, obrazie własnego ciała i związkach miłosnych. Obciążyła moją seksualność poczuciem winy i niechęcią czy wręcz nienawiścią do własnego ciała. Stanowiła przegniły fundament, na którym budowałam przez wiele lat swoje romantyczne relacje. Od kilku lat pracuję nad tym, żeby usunąć z mojego życia niektóre konsekwencje tamtej traumy.

Seksualność to też relacja z własnym ciałem. Osoby z doświadczeniem molestowania mogą nieświadomie dążyć do tego, żeby ich ciało było nieatrakcyjne dla potencjalnych ludzkich drapieżników. Jeśli masz bardzo mocne nerwy, polecam Ci w tym kontekście lekturę książki Roxane Gay „Głód. Pamiętnik (mojego) ciała” albo przynajmniej wywiady z autorką. Mnie na pewno pomogło już samo uświadomienie sobie, że to była trauma, i zrozumienie jej wpływu na moje życie. Tak, całkiem dosłownie zauważyłam zmianę mojej relacji z ciałem – większą akceptację dla tego, jak wygląda, i moją większą skłonność do zdrowszych nawyków związanych z żywieniem.

4. Zadbałam o sen (jego ilość i jakość)

Sen wpływa na wszystko: ciało, umysł i duszę. Przypomnę, że deprywacja snu to tortura zakazana prawem międzynarodowym. Człowiek niewyspany (danego dnia lub przewlekle) ma ogromną trudność z korzystaniem z pełni swoich możliwości i może nie zachowywać się tak, jak by chciał. Jego mózg – a konkretnie: ta jego część, która „zawiaduje” funkcjami wykonawczymi (w tym samokontrolą!) – nie działa bowiem w pełni sprawnie.

Takim właśnie niewyspanym człowiekiem byłam przez ileś lat. Jestem sową, czyli mam chronotyp nocny, i latami zmuszałam swój organizm do funkcjonowania w warunkach „dyktatury skowronków”. Latami mi się to udawało kosztem zdrowia i narastającego rozregulowania, którego przejawem (jednym z wielu) było właśnie tycie. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, dlaczego niewyspani ludzie tyją, obejrzyj to znakomite wideo Pani od snu – Magdaleny Komsty.

Po czterdziestce mój organizm zastrajkował. Niemal z dnia na dzień okazało się, że MUSZĘ jak normalny człowiek przesypiać każdej nocy sześć godzin, a najlepiej siedem – w przeciwnym razie zachowuję się jak gad (a gady pożerają czasem własne dzieci). To oznaczało dramatyczny wybór: być gadem i starać się „robić rzeczy” czy raczej być wyregulowaną i… robić dużo, dużo mniej, niż bym chciała. Zdecydowałam się na to drugie.

W ciągu ostatnich czterech lat stopniowo zmieniałam nawyki związane ze snem. Chodziło w szczególności o wieczory, które wcześniej spędzałam na pracy, przerywanej aktywnością w mediach społecznościowych. Tę pracę częściowo przeniosłam na poranki (które stały się bardziej produktywne, a częściowo… ukróciłam. Coś za coś. A media społecznościowe… cóż, to osobny temat, w każdym razie widzę wyraźnie, że ekrany przed snem obniżają jakość snu. Podobnie jak spięte mięśnie, o których rozluźnienie nie zadbałam, wieczorne jedzenie i alkohol.

5. Zaczęłam pić 10 szklanek wody dziennie – w małych ilościach, regularnie przez cały dzień 

Czy wiesz, że wiele ataków wilczego głodu jest efektem odwodnienia? W taki sposób nasze organizmy poszukują wody, kiedy dostarczamy jej za mało – jakby kombinowały, że jeśli zjemy duuuuuuużo, to przy okazji dostaną też wodę. Często nie rozróżniamy tego, czy chce nam się jeść, czy pić. Od kiedy pamiętam, piłam sporo wody, ale raczej dwie szklanki naraz po kilkugodzinnej przerwie. Często robiłam tak, kiedy byłam w drodze, w biegu, ponieważ obawiałam się, że nie będę mogła w razie potrzeby skorzystać z toalety.

Kilka lat temu wprowadziłam drobne nawyki, które pomogły mi popijać wodę regularnie przez cały dzień, małymi łykami. To wyraźnie zmniejszyło mój apetyt na niezdrowe przekąski. Co ciekawe, moje obawy dotyczące (nie)znalezienia w odpowiednim momencie toalety nie zrealizowały się. Taki sposób picia sprzyja stopniowemu wypełnianiu się pęcherza, dzięki czemu już nie zdarza mi się z chwili na chwilę poczuć potrzeby natychmiastowego pójścia do toalety, jak to bywało wcześniej. Myślę, że pomogła w tym też większa uważność na sygnały swojego ciała.

6. Postawiłam na codzienny spacer po obiedzie zamiast „budzenia się” kawą i czekoladą

Od lat zmagałam się z ogromną sennością po obiedzie, z którą „radziłam sobie” za pomocą kawy i czekolady. Myślałam nawet w pewnym momencie, że to początki insulinooporności, ale badania tego nie potwierdzały: z moją gospodarką cukrową wszystko było w porządku. Teraz wiem, że ta senność wynikała z jednej strony z mojego przewlekłego niewyspania, a z drugiej – z tego, że „upychałam” obiad w czasie pracy. Najczęściej połykałam go przed komputerem i zaraz po zjedzeniu go kontynuowałam pracę bez ruszania się od biurka. Chciałam odwalić jak najwięcej roboty, zanim będę musiała przejąć dziecko/dzieci od niani albo odebrać je z placówek i będę do kolejnego poranka już tylko mamą.

Prawdziwą zmianę przyniosła mi informacja, że (niezbyt nasilona) aktywność fizyczna po posiłku stabilizuje poziom glukozy we krwi. Postanowiłam przez tydzień wychodzić na spacer bezpośrednio po obiedzie – ach, jakaż to była strata cennego czasu, który mogłam poświęcić na tworzenie nowych treści! Po tygodniu już wiedziałam, że chcę to robić dalej, bo poobiednia senność zniknęła, nie potrzebowałam kawy ani słodyczy, a oczyszczony w czasie tego spaceru umysł pracował wydajnie. Kolejna – po tej „toaletowej” – obawa okazała się nieuzasadniona.

7. Przestałam dojadać po dzieciach i jeść, „żeby się nie zmarnowało”

Jak wspomniałam na samym początku, marnowanie jedzenia było w mojej rodzinie traktowane jako niewłaściwe, wręcz niemoralne. Dojadanie resztek, żeby się nie zmarnowały, nie stanowiło problemu, dopóki mieszkałam sama jako młoda dorosła ani też, kiedy mieszkałam już z moim mężem, ale stołowaliśmy się głównie „na mieście”. Kiedy jednak pojawiły się dzieci, w tym „niejadek” Duży, sprawy przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. Dzieci zostawiały na talerzach dużo resztek, które stanowiły uzupełnienie moich posiłków. Dojadałam je nawet, kiedy nie miałam na nie najmniejszej ochoty, „żeby się nie zmarnowało”.

Dopiero stosunkowo niedawno dotarło do mnie, jak bardzo szkodliwy był ten nawyk. Wprawdzie nie marnowałam jedzenia, za to szkodziłam własnemu ciału, wciskając w nie na siłę różne produkty. Traktowałam te produkty lepiej, niż samą siebie! Traktowałam siebie jak kosz na śmieci!

Zmiana tego nawyku była bardzo trudna i zajęła mi kilka lat, bo był on mocno zakorzeniony w moich wartościach. Właściwie nadal jestem w tym procesie. Bardzo mi w tym pomogła pasychoterapia z Karoliną Piotrowską, a także praca z psychodietetyczką i lekarką, Dorotą Święch, o której napiszę kiedy indziej – ten post jest już i tak nieprzyzwoicie długi. Teraz napiszę tylko jeden, ostatni akapit.

Przez kilka lat pracowicie wprowadzałam do swojego życia te zmiany, a moja waga wcale nie spadała, lecz rosła. Jak to możliwe? I co konkretnie zrobiłam, kiedy już podjęłam decyzję o schudnięciu? O tym dowiesz się z kolejnego postu, już wkrótce. A na razie przypominam Ci i webinarze „ABC zmiany. Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. Możesz do niego dołączyć pod tym linkiem.

Moje wieloletnie zmagania z wagą i mocne „dlaczego”

Ten post przedstawia kontekst następnego, zatytułowanego „Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli” (por. link). Subskrybentki mojego newslettera i bliskie mi osoby znają tę moją historię, więc dla ich wygody (i aby skrócić tamten superdługi post) postanowiłam opisać kontekst właśnie tutaj. Nie zdziwię się, jeśli w tej opowieści rozpoznasz własną historię. Pewne jej elementy są bowiem tak powszechne, że aż wydają się być normą.

Moje zmagania z niepohamowanym jedzeniem i nadmierną wagą zaczęły się już w dzieciństwie. Jako półroczne niemowlę zostałam odstawiona od piersi, ponieważ moja mama, lekarka, musiała wrócić do pracy i na nocne dyżury (nie było wtedy laktatorów ani wiedzy, że można karmić niemowlę odciągniętym mlekiem, oraz jak to robić). Zaczęłam zasypiać przy butli z wysokokaloryczną mieszanką mlekozastępczą zamiast przy piersi. Już w drugim półroczu życia moja waga osiągnęła górne rejony siatek centylowych, a ja najprawdopodobniej nauczyłam się koić emocje za pomocą cukru.

Na to nałożyły się kolejne elementy układanki, dość powszechne w Polsce z jej historią wojen, głodu i niedoborów. W mojej rodzinie karmienie było sposobem okazywania miłości i zainteresowania drugą osobą. Serwowano przy tym zbyt duże porcje, a marnowanie jedzenia było traktowane jako grzech. Ponadto, jako dziecko PRL-u (urodziłam się w 1979 roku), słodycze kojarzyłam ze świętami i miłymi chwilami. Wreszcie pewne trudne wydarzenia w mojej rodzinie zaowocowały dużym napięciem, które koiłam… no właśnie, nadmiernym jedzeniem. ,W efekcie już jako pięciolatka miałam nadwagę.

W wieku 12 lat po raz pierwszy się odchudzałam, bez żadnej wiedzy czy wsparcia specjalisty. Po prostu znalazłam w gazecie głodową dietę kopenhaską i kupiłam książkę z ćwiczeniami callanetics. W ciągu wakacji między szóstą i siódmą klasą podstawówki w efekcie drakońskiej diety i katorżniczych ćwiczeń (po 2-3 godziny dziennie) straciłam 17 kg. Wpadłam w anoreksję, a po kilku miesiącach – w bulimię, która trwała kilkanaście lat.

W najgorszym momencie, podczas studiów w Niemczech, kradłam współlokatorom z akademika jedzenie z szafek i pochłaniałam je, a następnie cichaczem odkupowałam. Miałam akurat tyle samokontroli, żeby wybierać produkty dostępne w pobliskich marketach… A jeśli takich produktów zabrakło, potrafiłam o 2 w nocy, zimą, pojechać na rowerze do jedynego otwartego sklepu spożywczego w mieście, w podziemiach dworca.

Jako młoda dorosła na przemian chudłam i tyłam po kilka(naście) kilo. Myślę, że w sumie w ciągu życia straciłam i odzyskałam kilkaset kilogramów. Przez większość czasu utrzymywałam się przy tym w prawidłowym zakresie wagi. Potem nastąpił stosunkowo dobry okres: miałam wagę w normie i budowałam powoli pewne dobre nawyki żywieniowe. Wspierało mnie to, że lubiłam aktywność fizyczną i nie znosiłam bezruchu.

Jako 32-latka zostałam mamą. Łączyłam niełatwe macierzyństwo z wymagającą pracą, niezbyt dobrze dogadywałam się z mężem, przez kilka lat spałam po 4-6 godzin na dobę z przerwami na nocne pobudki maluchów. Skrajne niewyspanie, przeciążenie nadmiarem obowiązków, nieleczona depresja, rozmaite trudności rozwojowe mojego najstarszego syna i brak codziennego wsparcia innych dorosłych stanowiły taki bagaż, że mimo systematycznych ćwiczeń znów tyłam (jesienią i zimą) i odchudzałam się za pomocą diet „pudełkowych” (wiosną i latem).

W końcu moje życie zaczęło toczyć się po nowych, zdrowszych torach. Poszłam na kilkuletnią psychoterapię, urodziłam trzeciego syna, dokonałam dużego zwrotu zawodowego, zaczęłam dobrze dogadywać się z mężem, odmieniłam swoje życie na lepsze. Ale… waga nadal powoli, lecz systematycznie rosła. Nie zajadałam już emocji, ale miałam mnóstwo złych nawyków: zaczynałam dzień od kilku kubków kawy z napojem roślinnym, jadłam zbyt szybko i zbyt duże porcje, dojadałam po dzieciach, po obiedzie walczyłam z sennością za pomocą kawy i czekolady, a późnym wieczorem podjadałam słone i tłuste przekąski, popijając je winem albo drinkami.

Kilka razy podejmowałam próby odchudzania, ale bez większego przekonania. Nie miałam zbyt silnej motywacji: redukcja wagi kojarzyła mi się z surowym traktowaniem siebie czy wręcz nienawiścią do własnego ciała, dyscypliną i samoumartwianiem. A ja byłam już w innym miejscu: akceptowałam moje obfite ciało i samą siebie. Nie chciałam powracać do „kultury diety”, do tamtego fatfobicznego mindsetu, a dodatkowo bałam się, że powróci moja bulimia: byłam przekonana, że kiedy moje ciało poczuje prawdziwy głód, wrócę do starych i szkodliwych zachowań.

Ostatnią cegiełkę dołożył tzw. long Covid na przełomie 2020 i 2021 roku. Przez kilka miesięcy chorowałam i miałam duszności przy najlżejszym wysiłku, co uniemożliwiało systematyczne ćwiczenia (jedyne, co przez lata rzeczywiście robiłam). I tak się „jakoś” stało, że wiosną 2021 roku ważyłam rekordowe 81,5 kg (przy wzroście 171 cm). Tego poziomu nie osiągnęłam w żadnej z trzech ciąż. Dotarło do mnie, że jestem stale zmęczoną 42-latką na prostej drodze do otyłości. Nie chciałam tego.

Chciałam, żeby moje ciało było… Nie, nie szczupłe jak u modelki (to było moje marzenie w okresie nastoletnim). Chciałam, żeby było po prostu zdrowe, w miarę lekkie, wystarczająco umięśnione i silne, aby ponieść mnie przez resztę życia. Od pewnego czasu praktykowałam Body Groove (ćwiczenia oparte na swobodnym tańcu) i w wideo pojawiała się 84-latka: szczupła, uśmiechnięta, pełna wdzięku, poruszająca się lekko i ze swobodą. Taką staruszką chciałam być. Kiedy waga pokazała 81,5 kg, a miarka krawiecka – 101 cm w nieistniejącej już talii (!!!), uznałam, że jestem gotowa na dużą zmianę. (Pod tym linkiem znajdziesz bezpłatny półgodzinny „trening” Body Groove.)

Czy naprawdę byłam gotowa? Czy była to wystarczająca motywacja do podjęcia potężnego wysiłku redukcji wagi? Domyślasz się pewnie, że nie. Dlaczego? O tym dowiesz się z króciutkiego wideo, które jest fragmentem jednej z lekcji programu Wystarczająco wyregulowana matka (por. link). Opowiadam w niej o roli właściwej motywacji dla procesów zmiany.

A jeśli temat zmiany Cię interesuje, to rozważ dołączenie do mojego webinaru „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. Planuję go już od wielu miesięcy i mam poczucie, że to będzie wartościowy kawałek wiedzy i inspiracji. Jeszcze nigdy nie potraktowałam tego tematu w tak kompleksowy i jednocześnie kompaktowy sposób. Webinar poprowadzę w poniedziałek, 20 maja, o godzinie 18, a uczestnicy dostaną dostęp do nagrania na rok. Do 20 maja obowiązuje promocyjna cena. Jeśli chcesz zmienić coś ważnego w swoim życiu i nie jesteś pewna, jak się do tego zabrać, to daję Ci słowo honoru, że ten webinar będzie pomocny. Możesz do niego dołączyć pod tym linkiem.

Moje wielkie marzenie, które sięgnęło bruku

Moje wielkie marzenie, które sięgnęło bruku

Pierwsze dni stycznia

kojarzą mi się z postanowieniami noworocznymi i wiem, że wielu innym osobom też. Jako coachka wspierająca zestresowane mamy w realizacji ich (rozmaitych) celów chcę Ci napisać kilka słów na temat postanowień i marzeń. Jeśli ten wpis Cię zainspiruje, wesprze, pomoże Ci coś lepiej zobaczyć, ucieszę się, jeśli go udostępnisz innym osobom, na przykład w mediach społecznościowych. A jeszcze bardziej ucieszę się, jeśli zostawisz tu komentarz.

Kiedy byłam małą dziewczynką,

zobaczyłam w telewizji przepiękną scenę: młoda dziewczyna galopowała na koniu po plaży o zachodzie słońca. Byłam oczarowana i zapragnęłam też tak kiedyś pogalopować. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy dowiedziałam się, że ze względu na wadę wzroku (krótkowzroczność i zwyrodnienia siatkówki) nie wolno mi jeździć konno. Upadek mógłby spowodować odklejenie się siatkówki i bardzo poważne problemy z widzeniem. Zresztą same wstrząsy byłyby ponoć niebezpieczne. (Zastanawiam się, dlaczego w takim razie wolno mi było jeździć na nartach, ale to już inna historia…)

 

W kolejnych latach w różnych sytuacjach zalewał mnie żal,

że nie mogę spełnić swojego wielkiego marzenia. Nie dla mnie piękne chwile w kontakcie z majestatycznym, silnym i jednocześnie wrażliwym zwierzęciem! Chłonęłam każdy fragment książki czy filmu, w którym pojawiał się motyw jazdy konnej i zazdrościłam bohaterom – zwłaszcza dziewczynkom – którym było to dane. Ach, ach, jakże byłam nieszczęśliwa!

 

Kiedy byłam już młodą dorosłą,

zaprzyjaźniłam się z osobą, która nie tylko jeździła konno, ale też miała własnego konia. Zachłannie słuchałam jej opowieści o jej wielkiej pasji. Kiedy razem odwiedziłyśmy jej rodziców, spytała mnie, czy chciałabym pojechać z nią do stajni. Czy chciałam? No właśnie, czy chciałam? Czy byłam w stanie patrzeć, jak moja przyjaciółka jeździ konno i stać obok? Czy byłam gotowa poczuć zwielokrotniony żal, że ona może, a ja nie, choć gdyby nie moja wada wzroku…? Zważyłam „za” i „przeciw” i… tak, byłam gotowa!

Pojechałyśmy do stajni.

Już przed wejściem straszliwy smród prawie powalił mnie na kolana. Jestem nadwrażliwa na rozmaite zapachy i nigdy nie wiem, który mi się spodoba albo przynajmniej będę w stanie go zaakceptować, a który sprawi, że będę miała ochotę wyć, wrzeszczeć, gryźć i kopać, byle tylko zniknął. Zapach psa (nawet mokrego, brudnego psa) należy do tych pierwszych: kojarzy mi się z ciepłym futrem, ufnie wpatrzonymi we mnie oczami, ogonem merdającym z radości, z głaskaniem i przytulaniem. Od osób jeżdżących konno słyszałam podobne skojarzenia z zapachem konia. Okazało się jednak, że w moim przypadku zapach konia jest z tej drugiej kategorii. Stojąc w progu tamtej stajni, myślałam, że umrę.

Dlaczego użyłam w przedostatnim zdaniu słów „okazało się”?

Bo wprawdzie przez kilkanaście lat marzyłam o jeździe konnej, ale nigdy nie miałam do czynienia z żywym koniem. Pokochałam jazdę konną, bo spodobała mi się scena w filmie. Nigdy jednak nie poddałam swojego marzenia „próbie ognia”, jaką byłoby wybranie się do stajni, a jeszcze lepiej – poszukanie zajęcia przy koniach. Gdybym kiedykolwiek wpadła na ten pomysł, bardzo szybko zweryfikowałabym swoje marzenie i pożegnałabym się z nim bez żalu.

Jak ta sytuacja potoczyła się dalej?

Jakoś się przemogłam i weszłam z przyjaciółką do stajni. Jej koń spróbował odgryźć mi głowę (a przynajmniej tak to zapamiętałam). Kiedy stałam obok ujeżdżalni i obserwowałam kłusujące po niej konie, zauważyłam, że raz po raz załatwiają się na piasek, a potem one same lub inne konie wdeptują w guano i uznałam to za wyjątkowo obrzydliwe. Jednym słowem, moje marzenie sięgnęło bruku czy też raczej… słomy wyściełającej boksy w stajni. I rzadko się zdarza, aby tak głębokie rozczarowanie czy deziluzja stało się początkiem tak ważnej i pięknej zmiany.

Od tamtej pory weryfikuję swoje marzenia, kiedy tylko się pojawiają.

Dalekie podróże z małymi dziećmi? Próbą były wyjazdy nad morze, które – dopóki dzieci były małe – kosztowały nas mnóstwo napięcia i na parę lat zniechęciły do dalszych wojaży. Napisanie pierwszej polskiej książki o Self-Reg dla dzieci i dorosłych? Po prostu ją napisałam, akceptując ryzyko, że być może nie zostanie ostatecznie wydana, a jeśli zostanie, to niewiele osób ją kupi i po pięciu latach resztki nakładu zostaną zutylizowane. Nieprzyzwoicie drogi płaszcz puchowy w idealnym czerwonym kolorze? Zamawiam online i przymierzam; jeśli leży jak ulał, to mobilizuję środki finansowe i kupuję, bo wiem, że posłuży mi przez wiele lat i będę uśmiechała się za każdym razem, kiedy go zobaczę.

Czy Ty weryfikujesz swoje marzenia?

Czy masz takie, które pielęgnujesz, ale nigdy nie zrobiłaś żadnego kroku w kierunku jego realizacji? A jeśli tak, to co chcesz z nim zrobić…?

Ten akapit kieruję do P., która być może przeczyta te słowa. Nigdy Ci nie podziękowałam za tamtą wyprawę do stajni. Dziękuję teraz z całego serca! Jak widzisz, sporo zmieniła ona w moim postrzeganiu rzeczywistości – na lepsze.

P.S. Przed wakacjami Mały, mój ośmioletni średni syn, zachwycił się końmi pod wpływem serialu animowanego „Spirit”. Czym prędzej spełniłam jego życzenie i zapisałam go na półkolonie z jazdą konną. Zakochał się w koniach po uszy i od września jeździ co tydzień. A ja najwyraźniej odwrażliwiłam się, bo zapach koni wprawdzie mnie nie zachwyca, ale też nie powala. Ale nadal nie mam ochoty spróbować jazdy konnej, wystarczy mi oglądanie szczęśliwego Małego.

 

Zapraszam po więcej historii z życia

Photo by Ivan Sanford on Unsplash

Jak NIE zafundowałam dziecku traumy

Jak NIE zafundowałam dziecku traumy

Ten wpis dojrzewał we mnie przez półtora roku.

Przez pierwsze miesiące nie byłam pewna, czy w ogóle chcę go opublikować, bo jego materia jest bardzo delikatna, ale ostatecznie zdecydowałam się, że chcę. A potem długo zastanawiałam się, co napisać i jak głęboko wejść w temat. Rezultat tych przemyśleń (i moich doświadczeń, i kilku lat psychoterapii, i wielu szkoleń, które odbyłam) przedstawiam poniżej. Ten post nie jest może idealnie dopracowany w warstwie językowej, ale przekazuje to, co bardzo chcę przekazać każdemu, kto chce dowiedzieć się, czym jest trauma – a zwłaszcza każdemu, kto jest gotów na pracę nad sobą. Jeśli masz takie osoby w swoim otoczeniu, udostępnij im, proszę, ten tekst. Opowiada on o tym, jak NIE zafundowałam dziecku traumy i o tym, czym jest trauma. Proszę Cię o delikatność w ewentualnym komentowaniu.

To był ciepły, słoneczny dzień pod koniec października 2019 roku

pierwszy poniedziałek po zmianie czasu na zimowy (to ważna informacja). Mój średni syn Mały był od niedawna uczniem „zerówki” szkolnej i codziennie rano odbywał ze swoim starszym o dwa lata bratem Dużym negocjacje dotyczące pory powrotu ze szkoły. Duży chciał być odebrany jak najwcześniej po lekcjach, żeby mieć po południu dużo czasu na zabawę i czytanie, a Mały – jak najpóźniej, żeby spędzić jak najwięcej czasu z kolegami i koleżankami na szkolnym podwórku. Zwykle „krakowskim targiem” przyjeżdżałam po nich około godziny 15.

Tamtego dnia Duży obudził się przeziębiony

i został w domu, a Mały poprosił, żebym odebrała go „dużo później”, niż zwykle. Obiecałam mu to, ale nie ustaliliśmy konkretnej godziny. O 16 uznałam, że już czas wyruszać do szkoły. Jak zwykle włączyłam przed wyjściem z domu nawigację w telefonie, żeby sprawdzić, czy na naszej domyślnej drodze dojazdowej nie ma niespodziewanego korka. Zerknęłam i zamroziłam się, bo według Google Maps na miejsce miałam dojechać o 17:45, kwadrans po zamknięciu szkoły! Okazało się, że przez całe popołudnie zerkałam na zegarek w kuchni, którego nie przestawiliśmy na czas zimowy – była już godzina 17, nie 16.

Pamiętam, co się działo dalej, jakby to było dziś.

Krzyknęłam do mojej Mamy, która akurat u nas była, że wychodzę po Małego, odsunęłam od siebie gwałtownie Malutkiego, który chciał się do mnie przytulić na pożegnanie i popędziłam po dwa stopnie w dół do garażu. Pasy zapinałam już za bramą garażową. Gnałam co koń mechaniczny wyskoczy, kilka razy przejeżdżając skrzyżowanie w ostatniej chwili przed zmianą świateł na czerwone i mieląc pod nosem inwektywy pod adresem tych wszystkich koszmarnych lebieg wlokących się przede mną. Byłam w takim stanie mobilizacji, a właściwie walki, że gdyby ktoś stanął mi na drodze i kazał się zatrzymać, co najmniej bym go zwyzywała. Jakby od tego, czy dotrę do szkoły przed jej zamknięciem, zależało moje przeżycie…

Dotarłam na miejsce o 17:17, jeszcze przed zamknięciem szkoły.

Dojazd zajął mi 13 minut, a nie 41, jak twierdziła nawigacja – ona nie znała naszego skrótu i prowadziła mnie zakorkowaną o tej porze trasą Toruńską. Poczułam, jak moje ciało się odpręża. Bezpośrednie zagrożenie minęło. Teraz tylko trzeba zaopiekować się dzieckiem. Skruszona weszłam na szkolny dziedziniec i zobaczyłam z ulgą, że Mały nie jest ostatnim dzieckiem. Właśnie z dwoma kolegami wspinał się na „pająka” i wyglądał, jakby się świetnie bawił. Ufff, kolejna fala ulgi. Kiedy zszedł z „pająka”, zawołałam go, a on odwrócił się i… zamarł na mój widok. Widziałam po całej jego sylwetce, że momentalnie się spiął. Moje poczucie winy uderzyło na nowo, ze zdwojoną siłą. Podeszłam do niego i zaczęłam cicho:
– Synku, bardzo cię przepraszam…
– Jak mogłaś mi to zrobić! – przerwał mi gwałtownie. Do jego oczu napłynęły łzy, broda zaczęła drżeć, a usta wygięły się w podkówkę.
– Przepraszam… Patrzyłam na…
– Już miałem nadzieję, że zostanę jako ostatni aż do zamknięcia szkoły i zobaczę, co się wtedy dzieje! A ty mi wszystko zepsułaś! – rzucił mi w twarz rozżalony i wściekły Mały.

Osłupiałam na moment.

A potem dotarło do mnie, że MOJE DZIECKO TO NIE JA. Ono pewnie przeżyje jakieś traumy, ale najprawdopodobniej nie te, przed którymi tak bardzo chcę je uchronić, bo były moim udziałem. Mały ani trochę nie boi się porzucenia. Dla niego to, że mama zapomniała go odebrać ze szkoły, byłoby fantastyczną przygodą!

Być może czytasz to z rosnącym zdumieniem albo irytacją.

Być może prychasz: „Ale kobieta ma problemy!” albo „To nie jest normalne”. Zanim mnie ocenisz, chcę Ci o czymś powiedzieć. Otóż moje traumy z dzieciństwa są związane z rozmaitymi odsłonami porzucenia mnie przez rodziców. Brzmi to dość dramatycznie, tymczasem chodzi mi o rozmaite sytuacje, które odbierałam jako bycie porzuconą. Najtrudniejsza z tych traum była skutkiem mojej operacji usunięcia trzeciego migdała, która została wykonana „na żywo” (bez znieczulenia). A raczej… nie była skutkiem samej operacji, lecz okoliczności jej towarzyszących. Przed zabiegiem moja mama została wyproszona z sali i zobaczyłam ją dopiero po kilku dniach. Nie wiedziałam, co się dzieje, nikt mnie nie uprzedził, że nie zobaczę rodziców ani nie zapewnił, że po mnie wrócą. Rodzice mnie nie uprzedzili, bo dla nich to też było zaskoczeniem – byli przekonani, że będą mogli mnie odwiedzić. Nikt z personelu nie zaopiekował się moimi emocjami, bo też ich nie okazywałam, po prostu siedziałam osowiała i na nic nie reagowałam. Grzeczne, ciche dziecko, jak dziewczynka na zdjęciu, które towarzyszy wpisowi (zresztą podobna fizycznie do małej mnie)… Tymczasem mój umysł uwewnętrznił to, że zostałam porzucona i pewnie na to zasłużyłam. Może byłam niegrzeczna i muszę bardziej się starać, żeby rodzice wrócili? Czy to pomoże?

W związku z tą sytuacją wszelkie inne oznaki porzucenia odbierałam w kolejnych latach znacznie silniej,

niż można by się spodziewać, patrząc na nie z boku. Ponieważ byłam raczej zamknięta w sobie, nikt nie wiedział, co się kotłuje w mojej małej główce, kiedy to się działo – a kotłowały się myśli, że znów zostałam porzucona i pewnie na to zasługuję. Oto jedna z tych sytuacji, którą ze szczegółami pamiętam do dziś: moja mama – jeden jedyny raz! – zapomniała pomachać mi z ulicy po odprowadzeniu mnie do przedszkola. To był nasz rytuał i kiedy go nie dopełniła, przepłakałam cały dzień aż do jej powrotu. A oto inna sytuacja: rodzice nie dogadali się, kto ma mnie odebrać ze szkoły i po jej zamknięciu czekałam na nich w sekretariacie w towarzystwie poirytowanej sekretarki. Czy już widzisz, skąd ta moja reakcja na możliwe spóźnienie do szkoły po Małego…?

Przepracowałam w psychoterapii traum wiele takich sytuacji.

W efekcie trudne wspomnienia zostały przetworzone i nie oddziałują na moje ciało i umysł tu i teraz. A przynajmniej nie oddziałują, kiedy chodzi o mnie – o to, że ktoś mnie porzucił, odrzucił czy choćby nawet ocenił wyjątkowo krytycznie. Ale, jak widać, kiedy dotyczyło to mojego dziecka, instynktownie uruchomiła mi się wdrukowana przed laty reakcja ogromnej mobilizacji, wielkiego napięcia w ciele i… walki. Ciekawe, że kiedy byłam mała, stan „walki i ucieczki” manifestował się u mnie zwykle ucieczką (wycofaniem), a teraz – zawsze walki. (Uprzedzam ewentualne pytania: nie, nie polecę mojej psychoterapeutki, bo przysłałam jej już tyle klientek, że do odwołania nie przyjmuje już zapisów i prosiła o to, żebym już jej nie polecała. Możesz znaleźć rekomendowanego terapeutę EMDR.

Dodam, że takiej silnej reakcji, jak ta opisana powyżej z udziałem Małego, doświadczyłam po terapii tylko ten jeden raz.

Opisywana sytuacja zmotywowała mnie do bardzo uważnego przyglądania się swoim reakcjom i sprawiła, że jeszcze mocniej postawiłam na naukę włączania mentalnego przycisku „pauza”, kiedy tylko czuję duże wzburzenie. Nie zawsze się to udaje, ale akurat w sytuacjach z udziałem dzieci więcej się nie powtórzyła. Bardzo się z tego cieszę – nie tylko dlatego, że nie chcę tak szybko jeździć samochodem…

Czym tak naprawdę jest trauma?

Być może pozostajesz w niejasności, czym tak naprawdę jest trauma. Pewnie kojarzy Ci się z jakimś wydarzeniem, które jest „obiektywnie” potworne, groźne dla życia, graniczne. To dobry trop: takie zdarzenia – udział w groźnym wypadku, bycie świadkiem czyjejś gwałtownej śmierci, przeżycie gwałtu, napadu z bronią w ręku czy porwania itd. – mają duży potencjał wywoływania tzw. traumy przez duże T. Ale są też tzw. traumy przez małe t, wywołane pozornie nieznaczącymi trudnymi przeżyciami, których (dziecięcy zwykle) umysł nie jest w stanie przetworzyć. Trudne emocje zostają zamrożone i zapisane w ciele, wywołując identyczną reakcję w podobnych sytuacjach. Ja na przykład w sytuacji „porzucenia” czy choćby bardzo krytycznej oceny przez ważną dla mnie osobę (także jako dorosła!) czułam oprócz dużego napięcia w całym ciele także silny ucisk na czole, ból karku i jakby żelazne obręcze ściskające moje ramiona. Kiedy w psychoterapii traum podczas sesji EMDR (to bardzo skuteczna metoda leczenia traumy) przywołałam traumatyczne wspomnienie z sali operacyjnej, zrozumiałam, skąd te doznania w ciele: miałam przedramiona przypięte pasami do fotela, ale mimo to wyrywałam się, więc pielęgniarki trzymały mnie mocno za ramiona i czoło. Jeśli chcesz poczytać o samej traumie i podejściu EMDR, to bardzo Ci polecam książkę Francine Shapiro „Zostawić przeszłość w przeszłości”.

Czy zauważyłaś, że napisałam o zdarzeniach, które mogą wywołać traumę, tj. oddzieliłam samo zdarzenie od traumy nim wywołanej?

Traumą nie jest bowiem samo zdarzenie, lecz to, co dzieje się z człowiekiem pod jego wpływem. Pozwolę sobie przywołać bardzo obrazowy przykład podany przez Izabelę Barton-Smoczyńską, doświadczoną psychotraumatolog prowadzącą niedawno szkolenie Centrum Terapii DIALOG „Pacjent z doświadczeniem traumy z dzieciństwa”, w którym uczestniczyłam. (Na marginesie: oczywiście jako coach i coach kryzysowy nie pracuję z traumą, natomiast szkolę się w tym obszarze, bo uprawiam tzw. trauma-informed coaching: pracując z klientkami, biorę pod uwagę, że mogą mieć w swoim „plecaku” traumy i jestem uważna na ich oznaki). Jaki to konkretnie przykład?

Otóż Izabela Barton-Smoczyńska porównuje zdarzenie potencjalnie traumatyczne do znalezienia się w lodowatej wodzie zimą.

Jeśli ktoś zdecyduje się na morsowanie, wyposaży się w niezbędną wiedzę oraz piankowe obuwie i inne akcesoria, wybierze się nad jezioro w miłym towarzystwie i po niezbędnej rozgrzewce wskoczy do wody, a następnie znów się rozgrzeje, to może być to zdarzenie nie tylko radosne i przyjemne, ale też budujące odporność fizyczną i psychiczną oraz poczucie sprawczości. Kiedy jednak ktoś, spacerując zimą po pomoście, poślizgnie się i wpadnie do głębokiej lodowatej wody, to jest to doświadczenie bardzo trudne, zagrażające i ukazujące człowiekowi, jak niewielki ma wpływ na to, co mu się przydarza. Zależnie od tego, czy ten człowiek jest dorosły, czy jeszcze całkiem mały, czy umie pływać, jak bardzo jest sprawny, jak sobie radzi z silnym stresem, jak jego organizm radzi sobie z wyziębieniem, czy ktoś mu pomoże wydostać się z wody i ogrzać, a następnie pocieszy i ukoi – ten człowiek może potraktować to jako niezbyt przyjemną przygodę i po prostu stać się nieco ostrożniejszy w zimie nad wodą albo doznać traumy (albo… utopić się).

Na koniec chcę dodać jeszcze jedną myśl.

Moje dziecko to nie ja i te sytuacje, które dla mnie były bardzo trudne albo wręcz traumatyczne, być może dla niego nie będą. Ale jest też druga strona tego medalu: te sytuacje, z którymi ja sobie dobrze radziłam jako dziecko albo które mnie w ogóle nie dotyczyły, mogą być bardzo bolesne dla mojego dziecka. Mały ani trochę nie boi się porzucenia. Za to bardzo trudne są dla niego sytuacje, kiedy jest „tym drugim”, w czyimś cieniu. Ja, najstarsze dziecko w rodzinie, ukochana pierwsza wnuczka dwóch par dziadków i córeczka tatusia, a następnie wzorowa uczennica, rzadko czułam, że jestem w czyimś cieniu. Natomiast Mały bardzo przeżywa, kiedy któryś z jego braci „ma lepiej” i poświęcam ostatnio sporo uwagi na pracę nad jego niewspierającym przekonaniem, że „ma zawsze najgorzej”.

P.S. Nagranie na temat traumy i tego, w jaki sposób pod jej wpływem tworzą się ważne przekonania o sobie, świecie i innych ludziach jest częścią jednej z lekcji mojego programu WYREGULOWANA MATKA. Na newsletter możesz zapisać się pobierając darmowy PDF o „Domowych zasadach ekranowych wspierających samoregulację„.

Byłam złodziejką, czyli o tym, czego potrzebuje dziecko

Byłam złodziejką, czyli o tym, czego potrzebuje dziecko

Czego potrzebuje do szczęścia dziecko? Przeczytajcie tę naszą historię.

Pewnej niedzieli w styczniu – mój najmłodszy syn, Malutki, miał wtedy trzy lata – spędziłam kilka godzin na warsztacie dla coachów. Prosto stamtąd pojechałam do włoskiej restauracji, w której czekali na mnie Mąż i synowie. Malutki był stęskniony za mną i bardzo głodny, wobec czego wspinał się na moje kolana i jęczał przeokropnie. Ja jeszcze nie przestawiłam się w „tryb domowy”, myślami byłam wciąż na warsztacie, dlatego nie byłam zbyt uważna ani empatyczna wobec malucha. W końcu ten doznał „awarii systemu” i rozkrzyczał się tak, że Mąż wyniósł go z lokalu i zabrał do domu. Miało być miło i rodzinnie, a zamiast tego jadłam moją pizzę, w ogóle nie czując jej smaku i myślałam o Malutkim z mieszaniną współczucia, irytacji i desperacji oraz uciszałam Dużego i Małego, przekrzykujących się wzajemnie.

W domu Malutki zjadł i zajął się zabawą, a ja, nadal podminowana, zabrałam się za wypełnianie formularzy związanych z pewną urzędową sprawą.

Nie znoszę tego, nie umiem, nie znam się, a w dodatku z tamtym konkretnym urzędem (do spraw cudzoziemców) miałam na pieńku od dawna. Przeklinając w myślach, próbowałam zrozumieć, o co chodzi w kolejnych rubrykach formularzy („czy ja jestem zleceniodawcą, czy zleceniobiorcą? I co to za dziwny kod? Szlag!”). Oczywiście moi synowie nie zajęli się sobą zbyt długo i co chwila któryś przychodził do mnie z jakąś sprawą absolutnie niecierpiącą zwłoki („Mamo, czy latarnie mogą być niskie jak krzaki? A czy wtedy nikt nie wykręci żarówek?”) i wymagającą akurat mojej, a nie taty interwencji („Mamo, powiedz tacie, żeby mi podał z góry ten samochód!”).

Opędzałam się od nich jak od uprzykrzonych much, raz na jakiś czas dając wyraz swojej frustracji różnymi dramatycznymi gestami, od głośnych westchnień poprzez wznoszenie rąk do nieba po syczenie „Potrzebuję się teraz skupić”. Duży i Mały dość szybko dali mi spokój, ale Malutki źle reagował na moją niedostępność i Mężowi nie udawało się go zainteresować żadną zabawą. Trwało to grubo ponad godzinę, a we mnie rosła z jednej strony irytacja, a z drugiej – poczucie winy. Będąc osobą wysoko wrażliwą, a zatem i obdarzoną silną empatią, wyobrażałam sobie, jak trudno jest maluchowi wytrzymać, widząc mnie zirytowaną i z nosem w papierach.

Nareszcie skończyłam, a Malutki natychmiast zaproponował mi swoją ulubioną zabawę w policjantów i złodziei. Zawyłam w duchu z rozpaczy.

Już od kilku miesięcy chciał bawić się w to przy każdej okazji, a ja już nie mogłam! I od kilku lat to właśnie ja, a nie Mąż, „wyciągam krótką zapałkę” – to mnie przypada w udziale zajmowanie się najmłodszym z naszych dzieci. Często zazdrośnie spoglądam na Męża, który gra w „dorosłe” planszówki albo zwiedza wystawy ze starszakami, podczas gdy ja jestem (znów, cholera jasna!) złodziejką albo pilnuję, żeby Malutki nic na tej wystawie nie zepsuł.

Wyjąc wewnętrznie, spojrzałam w ufnie we mnie wpatrzone cudne, wielkie, błękitne oczy Malutkiego i przestałam wyć, bo zalała mnie fala czułości.

„Pobawisz się ze mną?” – powtórzył, a ja, tłumiąc westchnienie, odpowiedziałam: „Tak, na początek przez 15 minut, a potem zobaczymy” i ustawiłam czasomierz w telefonie na 15 minut. To taki mój sposób motywowania się do aktywności, na którą nie mam najmniejszej ochoty. Mówię sobie, że przecież 15 minut wytrzymam i przez ten czas staram się dać z siebie wszystko – a potem już najczęściej jestem w pełni zaangażowana i nie potrzebuję dodatkowych motywatorów. (Polecam tę metodę!)

Tak było i tym razem. Usiadłam koło Malutkiego na podłodze i zamieniłam się w najbardziej kradziejską i podstępną złodziejkę pod słońcem. Kradłam wszystko, jak leci, a Malutki z wyciem syren mnie gonił i dopadał, i aresztował, a ja uciekałam z aresztu i cała zabawa zaczęła się od nowa. Spędziliśmy tak może pół godziny, może trochę więcej, w każdym razie niedużo czasu, ale maluch był zachwycony, a ja zyskałam poczucie, że nie nawaliłam tego dnia jako matka, a przynajmniej nie całkiem.

Wieczorem spytałam Malutkiego, jak mu minął dzień.

– Bardzo dobrze! – odpowiedział.
– A co było najfajniejsze? – spytałam.
– Ty! – jego buzia rozjaśniła się w uśmiechu.
„Jaja sobie ze mnie robi” – przemknęło mi przez myśl. Przecież przez większość dnia albo mnie nie było, albo byłam niedostępna i niemiła. Ale znów zobaczyłam te cudne oczęta wpatrzone we mnie z zachwytem i szeroki uśmiech na buzi, więc uznałam, że jednak to nie był sarkazm (zresztą, czy trzylatek jest zdolny do sarkazmu?).
– A co takiego robiłam? – spytałam ostrożnie.
– Byłaś złodziejką i uciekałaś przed policją.

To był jeden z tych „aha-moments” w moim rodzicielskim życiu.

Czego potrzebuje kilkulatek do pełni szczęścia?

Wyłącznej uwagi rodzica i jego stuprocentowego wejścia w dziecięcy świat, codziennie, choć przez krótki czas. Edukatorzy Pozytywnej Dyscypliny mówią w tym kontekście o „specjalnym czasie” sam na sam z rodzicem: 10 minut dziennie w przypadku dziecka w wieku 2-6 lat, a pół godziny tygodniowo w przypadku dziecka w wieku 6-12 lat (oczywiście mowa o minimach). Nie wiem, czy tak jest, nie udało mi się dotrzeć do naukowych źródeł, ale od kiedy o tym przeczytałam kilka lat temu, bardzo staram się spełniać chociaż te minimalne wymogi. Widzę wyraźnie, że brak takiego „specjalnego czasu” działa na dziecko – i na naszą relację! – rozregulowująco.

Oczywiście ważna jest nie tylko jakość czasu spędzanego z dzieckiem, ale też jego ilość. Dobrze jest robić razem wiele rzeczy i pozwalać dzieciom uczestniczyć w naszym życiu. Jednak kiedy słuchamy dziecka jednym uchem, jednocześnie myśląc o swoich sprawach, kiedy opędzamy się od niego, bo mamy coś pilnego do zrobienia, kiedy wreszcie wykonujemy różne czynności w pośpiechu i bez uważności albo kiedy bawimy się z dzieckiem, ale według naszej agendy – wtedy to nie jest to 100%, o które chodzi dziecku. Ono potrzebuje naszej wyłącznej uwagi i skupienia na aktywności, którą samo wybrało. Warto na ten krótki czas pokonać owo wewnętrzne wycie, o którym wspomniałam powyżej. No, chybachyba że rodzic jest u kresu sił i nie jest w stanie się przemóc – wtedy najlepiej, żeby zadbał o siebie.

Wiem, że wiele świadomych mam poczuje w tym miejscu wyrzuty sumienia albo irytację pod moim adresem.

A matki wymagających dzieci być może naprawdę się wkurzą: przecież ich dzieci wymagają atencji rodzica non stop! I tak, i nie. Jestem mamą jednego wymagającego dziecka (to Duży), jednego dziecka „o niskich potrzebach” (który jednakże od początku pandemii jest najbardziej wymagający ze wszystkich; to Mały) i jednego o temperamencie pośrednim (to Malutki). W nomenklaturze zaczerpniętej z interakcyjnej teorii temperamentu Duży ma temperament trudny, Mały – łatwy, a Malutki – wolno rozgrzewający się (por. Naukowo o High Need Baby – cz.I Interakcyjna Teoria Temperamentu bliskościowej psycholożki i specjalistki od wymagających dzieci, Magdaleny Komsty). A przynajmniej tak ich oceniam moim niefachowym okiem, bez testów psychologicznych.

Nie wykluczam przy tym, że Malutki jest dzieckiem o wrodzonej wysokiej wrażliwości, jak Duży, ale… miał zupełnie inną matkę. Jak to? Nie, nie jest adoptowany. Postaram się teraz streścić to, co opisałam w jednym z wczesnych postów – Mój hajnid, mój lowneed i ich dwie matki: kiedy urodził się Duży, byłam rozregulowanym kłębkiem nerwów i mój maluch mocno ze mną rezonował, a kiedy 5,5 roku później urodziłam Malutkiego, byłam już doświadczoną mamą, która chwilę później odkryła Self-Reg jako kolejne z wielu narzędzi do pracy nad sobą. Malutki wisiał na mnie przez pierwsze miesiące swojego życia w o wiele większym stopniu, niż Duży, ale nieskromnie uważam, że mój spokój i dominujące dobre emocje przyczyniły się do tego, że teraz jest fajnie wyregulowanym, empatycznym, radosnym prawie czterolatkiem. No i z nim spędzam czas naprawdę, na 100%, a kiedy bawiłam się godzinami z Dużym, myślami byłam zupełnie gdzie indziej albo… wszystko we mnie wyło.

Krótko po opisywanej sytuacji przeczytałam najnowszą książkę Dana Siegela i Tiny Payne Bryson „Potega obecności”, która jest właśnie

o obecności opiekuna jako fundamencie dobrostanu psychicznego dziecka

– a także dorosłego, na którego ono wyrośnie. Autorzy, znana para badaczy dziecięcej psychiki i popularyzatorów neuropsychologii, prezentują w przystępny sposób teorię więzi. Biorąc pod uwagę wyniki badań nad funkcjonowaniem mózgu, proponują różne strategie wprowadzania do codziennego życia czterech filarów jego harmonijnego rozwoju. Rodzic autentycznie obecny sprawia, że dziecko czuje się w relacji z nim:

  • bezpieczne (ang. safe),
  • dostrzeżone (ang. seen),
  • ukojone (ang. soothed) i w rezultacie
  • pewne (ang. secure).

Bezpieczeństwo odnosi się tu nie tylko do aspektu fizycznego, lecz też, w równym stopniu, do emocjonalnego. Dostrzeżenie oznacza owo wejście w świat dziecka, o którym pisałam powyżej, autentyczne zaciekawienie się nim. Ukojenie to pełne spokoju i empatii reagowanie w sytuacji, kiedy dziecko jest wytrącone z równowagi (pisałam o tym obszernie między innymi we wpisie „Głupia babcia”: jak na to reagować? oraz Self-reg, część 8: Spokój rodzi spokój). I, jak już nieraz podkreślałam, nie oznacza to owego mitycznego „bezstresowego wychowania”, lecz pomaga dziecku w nauce samodzielnego powracania do równowagi, bo wspiera rozwój obszarów mózgu odpowiedzialnych za regulację emocji! Ostatni filar odnosi się do wewnętrznej pewności, jaką zyskuje dziecko o bezpiecznej więzi. Nie będę pisać więcej – przeczytajcie sami. Warto. Ta książka awansowała na mojej osobistej liście książek, które każdy rodzic powinien przeczytać, na pierwsze miejsce.

Zmusiłam się do wejścia w świat Minecraft

Na koniec dodam jeszcze, że trzy miesiące temu w sposób analogiczny do opisanego powyżej zmusiłam się do wejścia w świat Minecrafta. Nie macie pojęcia, jak to mnie zbliżyło do Dużego i Małego! Jeśli jest coś, co Wasze dzieci kochają robić, a Wy wyjecie wewnętrznie na samą myśl o tym, to poczekajcie na moment, kiedy będziecie w dobrej formie i spróbujcie się zmusić. Tylko na 15 minut. I być może wydarzy się coś pięknego w Waszej relacji.

P.S. Czasy mamy bardzo niespokojne. Niepokój rodzi niepokój. Jeśli Wasze dzieci są bardzo niespokojne, poirytowane, rozdrażnione, to spójrzcie w lustro (mówiłam o tym w sobotę, 24 października w Dzień Dobry TVN). Czy macie rozluźnioną twarz i ciało, otwartą postawę ciała i ogólnie widać, że czujecie się dobrze? Czy czujecie spokój? Jeśli tak, to cudownie: idźcie do dzieci i wesprzyjcie je, zaraźcie je swoim spokojem. A jeśli macie zaciśnięte zęby i pięści, zmarszczone brwi, napięte ręce i barki, to… koniecznie zadbajcie o swój własny spokój w przestrzeni domowej.

Matka: kontener na emocje dziecka

Matka: kontener na emocje dziecka

Dziś opowiem Wam o moich dwóch potknięciach rodzicielskich, które zaowocowały ważną dla mnie lekcją.

Ta lekcja powraca dla mnie jak bumerang i pozwala mi czerpać siłę w obliczu emocjonalnych burz moich dzieci. Otóż pod koniec lipca Mąż zawiózł nasze dzieci na tydzień na „ranczo”, czyli do wiejskiego domu swoich rodziców. To miał być pierwszy raz, kiedy cała trójka miała być pod opieką dziadków, z dala od nas i domu. Przyznaję, że poważnie brałam pod uwagę konieczność przerwania tych wakacji z dziadkami i odebrania dzieci przed ustalonym terminem. Nasi starsi synowie byli bowiem wyjątkowo rozregulowani po czterech miesiącach przebywania ze sobą non stop i często się kłócili. Z kolei najmłodszy Malutki – no cóż, jako 3,5-latek bywa bardzo absorbujący, a kiedy się nadmiernie nakręci, gryzie, bije i szczypie.

Obawiałam się, że dzieci będą się zachowywały tak okropnie, że nawet jeśli babcia z dziadkiem wytrzymają z nimi ten tydzień, to odechce im się kolejnych takich dłuższych spotkań

– a moje dzieci dużo czerpią z relacji z nimi (i ja też!). Nieopatrznie wyraziłam te swoje obawy w obecności Dużego, i to nie raz, lamentując, co to będzie, kiedy będą się tak bić i wrzeszczeć kilkanaście razy dziennie przy babci i dziadku. Przed wyjazdem nawet poprosiłam go, żeby starał się zachowywać dobrze i nie prowokować braci. To było kompletnie bez sensu: obciążyłam dziecko odpowiedzialnością za to, jak będzie się zachowywać nie tylko ono samo, ale też jego młodsze rodzeństwo. Owszem, to dziecko ma już dziewięć lat, ale minie jeszcze kilkanaście (lub więcej), zanim obszary jego mózgu odpowiedzialne za hamowanie impulsów, regulowanie emocji i myślenie w kategoriach „my” dojrzeją w pełni (przeczytacie o tym we wpisie Jak zmieniamy się w gady oraz Jak kształtujemy mózgi naszych dzieci). Dlatego nadal nie jest w stanie kontrolować swojego zachowania, zwłaszcza w sytuacji silnego wzburzenia.

W jeszcze mniejszym stopniu jest w stanie wpływać na zachowanie młodszych braci. Zresztą, czy my, dorośli, tak naprawdę jesteśmy w stanie wpłynąć na kilkulatka tak, aby zachowywał się w sposób pożądany przez nas…? Wiem to wszystko doskonale, a jednak byłam od dłuższego już czasu przeciążona stresem i nie umiałam powstrzymać tych wypływających z moich ust lamentów. Gryzłam się w język po każdym takim komunikacie i kilka dni później go powtarzałam.

W końcu pojechali.

W czasie tego tygodnia codziennie rozmawiałam z dziećmi i teściową: dzieci były bardzo zadowolone, a teściowa nie mogła się nachwalić Dużego. Wedle jej relacji mój pierworodny nagle niesamowicie dojrzał, jest spokojny, nie kłóci się z Małym (serio???) i nawet siedzi prosto przy stole. Wiedziałam, że na „ranczu” zwykle przez cały dzień biega po dworze i dużo śpi, więc najczęściej jest tam o wiele spokojniejszy, niż w domu. Przypuszczałam jednak, że może chodzić nie o samoregulację – a przynajmniej nie tylko – lecz o samokontrolę, która kosztuje człowieka (zwłaszcza małego!) sporo energii (pisałam o tym w artykule Samoregulacja a samokontrola – Self-Reg). Natomiast 6,5-letni Mały i 3,5-letni Malutki byli po prostu sobą, choć zachowywali się spokojniej, niż w czasie zamknięcia w domu związanego z pandemią.

Kiedy przyjechałam do dzieci w piątek wieczorem,

Mały i Malutki ucieszyli się bardzo na mój widok, ale nie wpłynęło to na ich zachowanie. Natomiast Duży jakby przełączył się na inny tryb: tryb wymagającego dziecka. Dosłownie kilka minut po moim przyjeździe zaczął się zachowywać jak rozregulowany trzylatek: jęczał „bez powodu”, sprowokował Małego do bijatyki, kopnął Malutkiego w odpowiedzi na jego dość niewinną zaczepkę, a w końcu rozkrzyczał się, że jego życie jest okropne. Moi teściowie byli w szoku – „jakby ktoś dziecko podmienił” – i doszli do wniosku, że „tak go nauczyłam”, że przy mnie może zachowywać się okropnie. W pierwszej chwili w ogóle mnie to nie dotknęło, bo po tygodniu intensywnego ładowania emocjonalnych baterii byłam w znakomitej formie psychofizycznej, a zatem byłam w stanie skorzystać z całej mojej wiedzy i umiejętności regulującej matki. Wiem mianowicie, co się dzieje, kiedy dziecku (lub dorosłemu!) „puszcza” samokontrola: właśnie to, co działo się z Dużym.

Wiem też, że w obecności głównej figury przywiązania (najczęściej jest to matka) dzieci czują się najbezpieczniej i zachowują najswobodniej. To oznacza, że również trudne emocje okazują najbardziej intensywnie i często w trudny dla otoczenia sposób (pisze o tym m.in. Magdalena Komsta w artykule Dlaczego dzieci najgorzej zachowują się z mamą? oraz Gosia Musiał w Bicie, plucie i inne miłosne wyznania). Dlatego przez cały wieczór korzystałam z umiejętności, które wypracowałam w ciągu ostatnich kilku lat: spokojnie mu towarzyszyłam, dawałam empatię, wspierałam, zarażałam swoim spokojem. Czułam przy tym, jak mój, bardzo wysoki początkowo, poziom energii stopniowo się obniża. Na szczęście Duży był coraz spokojniejszy. I to mnie zmyliło: uznałam, że już po wszystkim i mogę się odprężyć i zająć młodszymi dziećmi.

W pewnym momencie Duży nagle znów zaczął rozpaczać z jakiegoś błahego w oczach dorosłych powodu.

Tym razem to ja przełączyłam się na inny tryb: tryb matki mało empatycznej, pełnej pretensji. Dzieje się tak wtedy, kiedy moje skumulowane napięcie przekroczy pewien krytyczny poziom i/lub mój poziom energii obniży się do swojego krytycznego poziomu. Nie jestem wtedy w stanie zachowywać się tak, jak bym chciała, lecz „jadę schematem”, którym przesiąkłam jako małe dziecko, podobnie zresztą, jak wielu współczesnych rodziców kilkulatków. Ten schemat jest oparty na paradygmacie samokontroli i zakłada, że dziecko zachowuje się źle, bo tak sobie postanowiło i należy je przywołać do porządku (czyli zdyscyplinować: upomnieć, zagrozić karą, odizolować). Całe moje rodzicielstwo jest nauką stosowania różnych strategii – opartych na samoregulacji, jak odpoczynek czy praktykowanie wdzięczności, lub na samokontroli, jak „rodzicielski time-out” –  które pozwolą mi zachować zintegrowany mózg, czyli nie przełączać się na ten „gadzi” tryb zbyt łatwo ani zbyt często.

Co takiego zrobiłam w tym gadzim trybie? Obarczyłam Dużego pretensjami.

Powiedziałam, że mam na dziś już dość jego jęczenia i jestem rozczarowana tym, że zamiast spędzić miło wieczór po tygodniowym rozstaniu z moimi dziećmi, zajmuję się tylko najstarszym z nich, które powinno być najbardziej ogarnięte. I dodałam te oto pełne goryczy słowa (trudno mi jest przyznać się do nich przed tysiącami osób, które czytują mojego bloga, ale gdybym je pominęła, nie byłoby tego wpisu – a wierzę, że wesprze wiele spośród osób go czytających):
– Wiesz, to jest dla mnie naprawdę trudne, że traktujesz mnie jak śmietnik na swoje najtrudniejsze emocje i najgorsze zachowania.
Duży spojrzał na mnie, jakbym się urwała z choinki i powiedział powoli i wyraźnie, jak do małego dziecka:
– Ale jaki śmietnik, mamo? Po prostu przez cały tydzień starałem się dobrze zachowywać, a przy tobie mogę być sobą. Całkiem sobą.

Stałam naprzeciwko niego jak rażona gromem.

Znów otrzymałam od mojego syna piękną lekcję, i to tuż po tym, jak „dałam ciała” jako matka, która stara się być wyregulowana i regulująca, a nawet uczy tego inne matki! Mogłabym tu jeszcze napisać Wam o strefach regulacji według teorii poliwagalnej Stephena Porgesa i o tym, że przejście z niebieskiej strefy zazwyczaj odbywa się przez czerwoną, ale to temat na osobny post.

Chcę, żeby została w Was przede wszystkim ta nasza historia i słowa Dużego. Proszę, przypomnijcie ją sobie, kiedy Wasze dziecko wróci ze żłobka, przedszkola czy szkoły i będzie zachowywać się tak, że Wam się odechce wszystkiego i zaczniecie kwestionować „całe to rodzicielstwo bliskości”. I kiedy ktoś z Waszego otoczenia będzie sugerować, że dziecko weszło Wam na głowę („przy mnie się tak nie zachowuje”). Jesteście emocjonalnym śmietnikiem czy też bezpieczną przystanią dla Waszych dzieci. Tzw. kontenerowanie emocji dziecka to rola bezpiecznego opiekuna, po prostu. I jeszcze jedno: kiedy „dacie ciała”, bo Wasze napięcie przekroczy pewien krytyczny poziom, to, zamiast gryźć się tym w nieskończoność, okażcie sobie łagodność, odnajdźcie spokój, przeproście dziecko i poszukajcie sposobów na to, żeby rzadziej przełączać się w „gadzi” tryb.