„Najgorsza mama na świecie” i rodzicielstwo przez zabawę

„Najgorsza mama na świecie” i rodzicielstwo przez zabawę

Styczniowy wieczór w środku tygodnia, sprzątamy po kolacji.

Wszyscy z wyjątkiem pięcioletniego Malutkiego mamy Covid i od ponad tygodnia nie ruszamy się z domu. Starszaki mają naukę zdalną, a pięcioletniego Malutkiego rozpiera energia i wymyślam mu mnóstwo zabaw ruchowych. Teraz jednak jest już wyraźnie zmęczony, pociera oczy i ziewa.

– Mamo, mogę tablet? – pyta Malutki.

– Rano tak. Dziś już nie, zaraz idziemy się myć i spać – odpowiadam. 

– Ja chcę teraz! – mówi stanowczo Malutki. 

– Słyszę cię – odpowiadam spokojnie.

– No to daj mi ten tablet! – podnosi głos mój syn.

– Jest 19:30. Nie chcę, żebyś krótko przed snem korzystał z ekranów. Pograsz sobie rano.

(To nasza tradycja, że podczas kwarantann czy izolacji (oraz weekendów) Malutki zaczyna dzień od tabletu, kiedy Mąż i ja jeszcze śpimy.)

– Ja. Chcę. Teraz – Malutki brzmi naprawdę groźnie. Jak cisza przed burzą.

Znam go i wiem, że za chwilę nastąpi wybuch!

Nie patrzę na niego, nie reaguję. Skupiam się na sobie i sprawdzam, co mi to robi: czuję irytację, rośnie we mnie fala ciepła, mam ochotę powiedzieć mu coś w rodzaju: „Możesz sobie chcieć, a i tak nie dostaniesz”. Skupiam się na oddechu, fala ciepła odpływa, uspokajam się. I bardzo dobrze, bo czuję na swoim biodrze uderzenie małej pięści i słyszę wypowiedziane z wielką złością słowa:

– Masz mi natychmiast dać tablet, ty głupia mamo!

– Nie chcę być bita – mówię stanowczo i odsuwam się.

Malutki przesuwa się w ślad za mną, podnosi rękę i próbuje mnie znów uderzyć. Blokuję cios, odsuwam się znów i powtarzam:

– Nie chcę być bita.

Malutki wydaje nieartykułowany, gardłowy okrzyk i rzuca się w moim kierunku z pięściami, wykrzywiony ze złości. Robię unik, łapię go za ręce i kucam przed nim.

– Widzę, że jesteś naprawdę wkurzony. Powiedz mi to zamiast bić.

– Jesteś najgorszą mamą na świecie! Nie ma gorszej mamy od ciebie! Trzeba cię wyrzucić!

– wybucha Malutki. Już nie próbuje mnie bić i widać, że dzięki temu wybuchowi jego złość opadła nieco, za to pojawił się strach i dezorientacja. Nigdy wcześniej mi czegoś takiego nie powiedział i chyba sam nie wierzy, że z jego ust wydobył się taki komunikat. Widzę ten strach i dezorientację i postanawiam mu pomóc. Puszczam jego ręce i siadam przed nim na podłodze.

– O kurczę. Faktycznie. Jestem najgorszą mamą – mówię, jakby zdziwiona. – Wstrętną, niedobrą mamą, która nie chce ci dać tabletu. O kurka!

Malutki patrzy na mnie nieufnie, ale i zaciekawiony.

– Hmmm, co możemy z tym zrobić? – zastanawiam się, marszcząc brwi, po czym się rozjaśniam: – Wiem! Mam pomysł! Pojedziemy do supermarketu, w którym można wymienić wadliwą mamę na taką bez wad. I powiesz: „Proszę pana, mam tu taką mamę, która jest okropna, bo nie daje mi wieczorem tabletu. Proszę ją wymienić na taką, która zawsze daje, o każdej porze dnia i nocy”.

– A co powie ten pan? – dopytuje Malutki z błyszczącymi oczami.

– „Proszę bardzo, chłopczyku, tu mamy cały dział z mamami, które dają dzieciom tablety.

Do wyboru, do koloru. O, tu leżą, na tych półkach i w następnej alejce też. Rozejrzyj się i kiedy wybierzesz jakiś model, to pomogę ci go zanieść do kasy.”

Malutki śmieje się. Widać, że napięcie opadło.

– A można naprawić mamę zamiast ją wymieniać na nową? – pyta Malutki.

– Oczywiście! Trzeba pojechać do specjalnego warsztatu naprawczego. Oni tam odkręcą mi w głowie taką klapkę, zajrzą do środka, przestawią jedną wajchę i już będę ci zawsze dawała tablet. 

Malutki chichoce. 

– Może sam chcesz przestawić tę wajchę? Tylko żebyś czegoś nie zepsuł! – proponuję, podsuwając synkowi czubek mojej głowy. On udaje, że w niej gmera, po czym melduje:

– Już! To teraz daj mi tablet. Prooooooszę… – patrzy mi przymilnie w oczy.

– Synku, kocham cię i chcę, żebyś był jutro wypoczęty. Wiesz, że po tablecie gorzej się śpi, prawda?

– Nie! Nie wiem! – Malutki oczywiście to wie, ale jest w zaprzeczeniu. Kładzie się na podłodze i zaczyna delikatnie poruszać nogą tak, aby „przypadkiem” trącić mnie stopą. Odsuwam się, on się do mnie przysuwa i wierzga mocniej, 

– Ech, teraz chcesz mnie kopnąć? – wzdycham. – A może byś zamiast tego się przytulił?

– Nie! Bo… – Malutki szuka odpowiedniego argumentu.

– Bo jestem najgorszą mamą? – uśmiecham się.

– Tak! Właśnie tak! – mówi Malutki. Po chwili jednak wzdycha i dodaje:

– Nie, nie jesteś. Ja tylko jestem na ciebie jeszcze trochę zły i dlatego tak mówię.

– Wiem. Ale dzięki, że mi to wyjaśniłeś. I rozumiem, ja też czasem mówię w złości niemiłe rzeczy. To co, przytulisz się?

Widzę, że w Malutkim walczą dwa wilki: jeden chce mi się rzucić w ramiona, a drugi – okazać swoją złość i żal. 

– No chooooodź, przytul się – mówię. – Albo nie przytulaj się, jak wolisz – wzruszam ramionami.

Malutki z błyskiem w oku zrywa się z podłogi i z impetem wpada w moje ramiona, przewracając mnie. Przez chwilę się kotłujemy i siłujemy, uderzamy lekko „z bańki” – czołem o czoło, podgryzamy się nawzajem w ręce, łaskoczemy. Obojgu nam pomaga to rozładować resztki napięcia. W końcu mój synek przytula się do mnie mocno i pyta:

– Poczytasz mi przed snem?

– No jasne! – odpowiadam, po czym idziemy do łazienki, kąpię Malutkiego i kładziemy się do jego łóżka z książką.

Chcę skomentować tę scenę w kilku punktach przez pryzmat wiedzy o samoregulacji i relacji. 

1. Czy Malutki jest uzależniony od tabletu?

Raczej nie. Od początku pandemii zdarzają się okresy, w których zdecydowanie nadużywa urządzeń z ekranami – potrafi korzystać z nich po 3-4 godziny dziennie. Opisana powyżej sytuacja wydarzyła się właśnie w takim okresie. Mąż i ja chorowaliśmy na Covid i potrzebowaliśmy dużo snu, Duży i Mały mieli lekcje zdalne, a Malutki nudził się jak mops. Gra na tablecie albo bajki na Netflixie były więc dla wszystkich wybawieniem. Malutki w takich okresach rozregulowuje się, ale daleko mu do uzależnienia. Poznaję to m.in. po tym, że nie traci zainteresowania innymi aktywnościami i kiedy tylko mam mu do zaoferowania mój czas i atrakcyjną zabawę, to porzuca ekran bez żalu. Co ważniejsze, kiedy nasza sytuacja się normalizuje, nasz pięciolatek wraca do równowagi.

W idealnym świecie nie dopuszczałabym do tego, żeby moje dzieci nadmiernie korzystały z ekranów. One nie są dla maluchów zbyt korzystne. Jednak nie żyjemy w idealnym świecie, dlatego nie stawiam sobie (ani dzieciom) poprzeczki nierealistycznie wysoko. Mój sen jest dla mnie ważniejszy, niż zachowanie w każdych okolicznościach norm wyznaczonych przez Światową Organizację Zdrowia, zgodnie z którymi dziecko do 5. roku życia nie powinno spędzać przed ekranem więcej, niż godzinę dziennie. Generalnie jednak dbam o to, żeby dzieci korzystały z ekranów w sposób, który raczej sprzyja samoregulacji, niż ją utrudnia. Jaki to sposób? Napisałam o tym dość obszerny rozdział dla rodzica w mojej drugiej książce, „Self-Regulation. Szkolne wyzwania”. Nosi on tytuł „Domowe zasady ekranowe wspierające samoregulację”, a jego treść została zaakceptowana przez ekspertkę fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, która zajmuje się uzależnieniem dzieci od ekranów. Możesz otrzymać ten tekst mailem w formacie pdf, jeśli zapiszesz się na mój cotygodniowy newsletter.

2. Czy nie czułam się dotknięta słowami Malutkiego?

Nie. Postrzegam je jako tzw. mowę limbiczną (ang. limbic talk), czyli słowa wypowiedziane pod wpływem trudnych emocji (pisałam o tym kiedyś we wpisie o „głupiej babci”). Im człowiek jest bardziej wyprowadzony z szeroko pojętej równowagi (homeostazy) i im jest młodszy, tym bardziej prawdopodobnie, że powie coś, co jest werbalnym odpowiednikiem skoczenia „przeciwnikowi” do gardła. W opisanej tu scenie widać było wyraźnie moment, w którym Malutki zastąpił agresję fizyczną agresją słowną. 

Owszem, są pewne zdania czy komunikaty, które mnie „uruchamiają”, ale to akurat nie te słowa. Są też sytuacje, w których cokolwiek jest w stanie zapalić moją złość – to te, kiedy jestem wyczerpana, skrajnie niewyspana, coś mnie boli, mam szczególnie ciężki zespół napięcia przedmiesiączkowego. Wtedy staram się ugryźć w język i nie otwierać ust, bo cokolwiek, co powiem, może być mową limbiczną czy wręcz atakiem rozjuszonego dzikiego zwierzęcia.

3. Czy nie zarażam się złością dziecka?

Oczywiście, że się zarażam! Rezonans limbiczny, czyli zarażanie się pobudzeniem i emocjami, to naturalny mechanizm neurobiologiczny właściwy dla człowieka i wielu innych gatunków (przeczytaj Jak kształtujemy mózgi naszych dzieci oraz Rodzice, dzieci, ekrany i mózgowe wi-fi). Nie wyobrażam sobie, żeby rodzic nigdy nawet w najmniejszym stopniu nie zarażał się złością, rozpaczą, ale też entuzjazmem czy ekscytacją swojego dziecka. Jednak dorośli mają więcej strategii poradzenia sobie z tymi emocjami; ich mózgi są lepiej rozwinięte i dzięki temu potrafią, kiedy trzeba, korzystać z samokontroli.

Lubię stosować techniki uważnościowe (mindfulness), aby nie dać się porwać fali trudnych emocji. W opisanej tu sytuacji skupiłam się na chwilę na oddechu i to wystarczyło, bo byłam generalnie spokojna.

Jeśli nie masz pomysłu, jak się uspokoić, kiedy emocje biorą górę, albo masz pomysły, które nie działają, może Ci pomóc moje szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”

4. Co to za wygłupy na temat zakupu nowej mamy?

Można to określić jako rodzicielstwo przez zabawę (ang. playful parenting; to tytuł książki Lawrence’a Cohena). Kiedyś nie umiałam się bawić: ani z moimi dziećmi, ani w ogóle. Byłam raczej poważną osobą i „nie czułam” zabawy, wygłupów, żartów, beztroski. W miarę rozwoju i dojrzewania w roli matki przychodzi mi to coraz łatwiej: zachowuję się coraz bardziej niepoważnie. 😊 Z moim najmłodszym synkiem większość trudnych sytuacji rozwiązuję poprzez zabawę i wygłupy, jak w opisanej tu sytuacji.

Swoją drogą, nieskromnie polecam Ci wysłuchanie mojej rozmowy z Dorotą Blumczyńską na temat radzenia sobie z trudnymi sytuacjami w rodzicielstwie właśnie poprzez zabawę. Rozmowa była częścią pierwszej polskiej konferencji online dla rodziców „Playful Parenting”, której gościem był m.in. Lawrence Cohen. Nagranie możesz kupić, do końca lutego otrzymasz 10-procentową zniżkę na hasło dylematki.

5. Czy żarty zawsze pomogą rozładować trudną sytuację?

Absolutnie nie! To, co pomaga danemu dziecku, może rozzłościć lub przestraszyć inne. Gdybym zaczęła żartować na temat wymiany mamy na nową z moim średnim synem, Małym, kiedy miał pięć lat, jego złość przemieniłaby się w furię. Kiedy Mały się złości, trzeba zachować pełen szacunku dystans i najlepiej nic nie mówić. Gdybym potraktowała tak samo pięcioletniego Dużego, mojego wrażliwego pierworodnego, przeraziłby się, że może mnie stracić albo ktoś może mi coś zrobić i wpadłby w czarną rozpacz, a wieczorem dopytywałby, czy na pewno nikt mnie nie zabierze i nie zepsuje mi nic w głowie. Co więcej, „właściwa” reakcja dorosłego może być różna w przypadku tego samego dziecka w różnych sytuacjach. To bardzo indywidualna kwestia i wymaga eksperymentowania i wycofywania się w nietrafionych pomysłów. Malutki i ja jesteśmy już nieźle zgrani i mamy za sobą setki takich prób, dlatego intuicja najczęściej podpowiada mi, co pomoże.

6. Czy zawsze mam przestrzeń na takie wspieranie dziecka?

Oczywiście, że nie. Czasem ograniczam się do „Nie chcę być bita” i nie mam siły ani ochoty wdawać się w dłuższe rozmowy. Zdarza mi się też warknąć coś niemiłego i wyjść z pokoju. Tak, jak w opisanej tu scenie, reaguję tylko, kiedy mam zasoby, czyli odpowiedni poziom energii. Codziennie dbam o to, żeby zachować jej odpowiedni poziom – także wieczorem, w czasie choroby, PMS, izolacji czy kwarantanny – redukując te stresory, które mogę zredukować i ładując swoje baterie na wszelkie dostępne mi sposoby. Ale kiedy mam niski poziom energii (ot, choćby dziś, w drugim dniu nowego semestru, co wiąże się dla mnie z niewyspaniem) i nie jestem w stanie wesprzeć dziecka, to się za to nie biczuję, to by nie pomogło. Pomaga łagodność dla samej siebie.

Jeśli uznasz ten wpis za wartościowy, udostępnij go, proszę! 🙏

Seria artykułów o złości

W serii o złości ukazały się dotychczas następujące posty (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7):

Złość, część 1: Dzień, w którym wrzasnęłam na dziecko

Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu

Złość, część 3: Jak zmieniamy się w gady

Złość, część 4: I znów wrzasnęłam

Złość, część 5 i Self-Reg, część 11: Myśli-zapalniki

Złość, część 6 i Self-Reg, część 12: Opowiedz mi, matko, o swoich planach…

Złość, część 7 i Self-Reg, część 19: Bezcenna pauza

Złość, część 8: Emocje są jak fala

Złość, część 9: Co kłębi się pod powierzchnią

Złość, część 10: “Co za babsztyl!”, czyli o złości jako zasłonie

Złość, część 11: “Nie będzie mi gówniarz rozkazywał!”, czyli jak zalałam gada oksytocyną 

Złość, część 12: Złość, część 12: Czy na pewno “Dobra matka nigdy nie zostawia płaczącego dziecka”?

Złość, część 13: “Nogi z d… powyrywam”, czyli o agresorze, który zaatakował moje dziecko

Granica człowieczeństwa

Granica człowieczeństwa

Nie jestem w stanie wyobrazić sobie bólu

Ten post dotyczy aktualnej sytuacji na pograniczu polsko-białoruskim. Dziś rano dowiedziałam się, że pewne roczne dziecko zmarło gdzieś w lesie. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie bólu jego rodziców, którzy mu towarzyszyli, gdy powoli gasło, nie mogąc zrobić nic, absolutnie nic. Znaleźli się w pułapce bez wyjścia, bez wody, pożywienia, ciepłej odzieży, schronienia, opieki medycznej.

„Sami sobie zgotowali ten los”; „Trzeba było pomyśleć, zanim wyruszyli w taką podróż z malutkim dzieckiem”; „Szkoda dziecka, ale cóż, skoro miało nieodpowiedzialnych rodziców…” – powie wielu.

Na pewno sami sobie zgotowali ten los, świadomie narażając swoje dziecko na śmierć? Siedząc w swoim wygodnym i bezpiecznym domu tysiące kilometrów stąd, otoczeni bliskimi, bezpieczni i szczęśliwi, ni stąd, ni zowąd postanowili sprzedać wszystko i opłacić za to przemytników, którzy pomogą im i ich rocznemu dziecku dostać się do nieznanego kraju? Czy raczej, w stanie potężnego stresu, obawiając się o przyszłość swoją i dziecka, w nadziei na znalezienie bezpiecznego miejsca podjęli koszmarnie trudną i ryzykowną decyzję na podstawie niepełnych i/lub fałszywych informacji, jakimi dysponowali?

Takich, czyli jakich?

„To zupełnie inna kultura!”; „Ci ludzie nie przejmują się dziećmi tak, jak ty czy ja”; „Nie chcemy tu takich!”

Na czym polega „inność” tych ludzi, ich odmienność od Polaków? Czy chodzi o kolor włosów i oczu albo odcień skóry? O wyznawaną religię? O narodowość? Osoby, które utknęły na pograniczu, nie są armią klonów, lecz grupą silnie zróżnicowaną pod względem etnicznym, religijnym i kulturowym, a także pod względem wykształcenia i motywów migracji (por. poniżej). Są wśród nich muzułmanie i chrześcijanie, osoby bez wykształcenia i wysoko wykwalifikowani pracownicy. Są być może takie, które swoje dzieci traktują przemocowo, a także takie, które oddałyby wszystko, aby ich dzieci były bezpieczne, chronione i szczęśliwe. Na przykład wyruszyłyby w ryzykowną daleką podróż.

A poza tym… czuję, że kulturowo blisko mi do kobiety, która zamarzając w lesie, zdejmuje własne ubranie i okrywa nim własne dziecko. Blisko mi do mężczyzny, który podejmuje wysiłek i ryzyko, aby odmienić los swój i swoich bliskich na lepsze. O wiele mniej łączy mnie z „patriotami”, którzy zniszczyli grób rodziny Stuhrów, ponieważ Maciej Stuhr otwarcie wspiera uchodźców. Albo z tymi, którzy zniszczyli pojazdy Medyków na Granicy. Albo z tymi, którzy komentują aktualne wydarzenia, dehumanizując osoby uchodźcze. Oni są mi obcy kulturowo i wolałabym, żeby było ich w moim otoczeniu jak najmniej.

Mamy obowiązek pomóc tak, jak niegdyś pomagano Polakom,

„To nie są żadni uchodźcy, to migranci ekonomiczni”; „Nie należy się im żaden azyl, tylko odesłanie tam, skąd przychodzą”

Na jakiej podstawie sądzisz, że to migranci ekonomiczni? Czy zbadałeś sytuację tych osób i oceniłeś, że tam, skąd przychodzi, nic nie zagraża jego zdrowiu i życiu? Każdej z tych osób…? Jeśli wśród tych tysięcy jest choć jedna osoba, której życie w miejscu pochodzenia jest zagrożone, to mamy obowiązek jej pomóc tak, jak niegdyś pomagano Polakom uciekającym przed wojną, stanem wojennym czy prześladowaniami politycznymi. To przepisy prawa uznawanego przez cywilizowane kraje.

Ale załóżmy na chwilę, że każda z osób na granicy przywędrowała tu wyłącznie z przyczyn ekonomicznych. W takim razie wystarczy, zgodnie z prawem międzynarodowym, przyjąć jej wniosek o azyl i rozpatrzyć go odmownie. Ale też warto sprawdzić, czy przypadkiem nie brakuje nam rąk do pracy. Nasza gospodarka przegrzewa się, wiele branż poszukuje pracowników; chętni do pracy by nam się przydali. Ja sama byłam migrantką ekonomiczną w Niemczech: zdecydowałam się na doktorat tam, w komfortowych warunkach, z pensją, która pozwoliła mi nie tylko utrzymać się, ale też odłożyć na wkład własny do mieszkania w Warszawie. Jako doktorantka w Polsce byłabym na garnuszku rodziców albo musiałabym pracować po nocach.

Nie wiemy tego, kim są i czego chcą, dopóki ich nie poznamy.

„Przecież ci ludzie to terroryści! Nie boisz się?”

Oczywiście, że boję się terrorystów, ludzi zdesperowanych, o radykalnych poglądach, gotowych na wszystko. A także ludzi nieprzejednanych, pełnych gniewu i lęku przed wszelką odmiennością. Ludzi gotowych zniszczyć wszystko, co nie pasuje do ich obrazu świata, każdego „obcego”. Mamy takich w kraju, od kilku lat rządzą tym krajem. A ci na granicy? Nie wiemy tego, kim są i czego chcą, dopóki ich nie poznamy. Wiem natomiast, że trzymanie ich – wyziębionych, głodnych, odwodnionych, przerażonych – to najprostsza droga do tego, aby się zradykalizowali: oni sami wkrótce lub ich dzieci później. A jeśli nie wyjdą z tej śmiertelnej pułapki, jaką stało się dla nich nasze pogranicze, to ich bliscy i przyjaciele z pewnością będą postrzegali Polskę jako wrogi kraj. Bardzo, bardzo polecam Ci uważne przeczytanie wpisu Barbary Blichowskiej-Czajki na Facebooku o tym, jak przebywanie w tej pułapce wpłynie na umysły dzieci. Chciałam napisać podobny post, ale lepiej, niż ona, nie ujęłabym tego.

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o sytuacji na granicy, zapraszam Cię do zapoznania się ze stroną Grupy Granica, a konkretnie z zakładką z często zadawanymi pytaniami. Zapraszam Cię do grupy „rodziny bez granic” na Facebooku, która zrzesza duże grono wrażliwych, aktywnych osób myślących podobnie, jak ja.

Bardzo Cię proszę: zobacz w migrancie człowieka. Będę wdzięczna, jeśli udostępnisz ten wpis w swoich mediach społecznościowych, a w ewentualnych komentarzach zachowasz spokojny ton. Dziękuję.

Self-reg, część 10: Proces, nie program

Self-reg, część 10: Proces, nie program

Niedawno pisałam o tym, jak pracuję self-regowo z Dużym

i chciałabym dodać do tamtego wpisu parę słów uzupełnienia. Koniec lipca przyniósł pożegnanie starszaków z dotychczasowym przedszkolem i wszyscy przeżywaliśmy w związku z tym trudne emocje. Zmiana, nawet na lepsze, to zawsze stres. Przypominam, że w ujęciu Self-Reg stresorem jest każdy czynnik, który wytrąca organizm ze stanu homeostazy, czyli równowagi; jest to klasyczne ujęcie Cannona i Selye.

Zaintrygowało mnie to, że Duży reaguje teraz na stres inaczej, niż w ciągu ostatnich dwóch lat.

Jak opisywałam obszernie we wpisie o negatywnym zniekształceniu poznawczym jakiś czas temu, jego przykre emocje znajdowały ujście w wybuchach złości i agresji słownej oraz fizycznej. Pierwszy taki wybuch miał miejsce w okolicy jego czwartych urodzin. Wcześniej Duży w trudnych chwilach rozpaczliwie płakał i prosił, żebym go przytuliła. Po trzech miesiącach praktykowania Self-Reg Duży cofnął się do tamtego etapu. W chwilach silnej frustracji, zamiast krzyczeć, pomstować, rzucać przedmiotami czy bić Małego, mój sześciolatek płacze jak maluszek i przychodzi do mnie, żeby się przytulić.

Intuicyjnie czułam, że ta zamiana agresji na rozpacz jest czymś dobrym.

Po pierwsze, przytulenie do mamy to reakcja tzw. zaangażowania społecznego, czyli najzdrowsza ze strategii radzenia sobie ze stresem. Po drugie, ten nowy wzorzec zachowania Dużego ułatwia mi reagowanie z empatią, bo nie zakłóca mózgowego wi-fi, nie uruchamia mojej złości ani nawet irytacji. W efekcie nie muszę zużywać energii na próby zachowania własnego spokoju i mam jej więcej na inne trudne sytuacje oraz dla pozostałych dzieci.

Traf chciał, że w ostatnich dniach obejrzałam wykład Stuarta Shankera, który potwierdził moje odczucia.

Shanker opowiada w nim o pewnej dziewczynce w wieku szkolnym przejawiającej szereg trudnych skanalizowanych zachowań. W czasie terapii opartej na Self-Reg ta dziewczynka najpierw cofała się pod względem swoich reakcji na stres aż do wieku niemowlęcego i dopiero wtedy zaczęła rozwijać umiejętności samoregulacji. Ta opowieść potwierdziła moją intuicyjną ocenę, że jesteśmy na dobrej drodze.

À propos drogi: chcę mocno podkreślić, że Self-Reg to proces, a nie program.

To nie jest tak, że należy wykonać kroki 1-2-3-4-5 – pięć kroków do… zwycięstwa i dziecko (albo my sami) zostanie magicznie „naprawione”. Self-Reg to nie program, którego ukończenie czyni z nas mistrzów czy nawet niezłych rzemieślników. To droga rozwoju, którą kroczymy co do zasady do przodu, ale też często potykamy się, upadamy, kręcimy się w kółko, zawracamy albo siadamy i nie wiemy, co robić dalej. Ja sama widzę u siebie czasem ogromne postępy. Na przykład po pierwszym samodzielnie poprowadzonym warsztacie z Self-Reg dla rodziców, zamiast jak zwykle w tego typu sytuacji pochłonąć coś bogatego w węglowodany proste, zjadłam z wielką przyjemnością zupę warzywną i był to wybór instynktowny. Krótko wcześniej zachowałam się jak wredny gad wobec dobrych znajomych, które przypadkiem uruchomiły moje stare schematy reagowania na stres. To ważne, żeby traktować wszystkie takie potknięcia czy upadki nie jak porażkę i dowód, że Self-Reg „nie działa”, lecz jako okazję do nauki.

Na koniec chciałabym odpowiedzieć na krytyczną czy raczej sceptyczną wypowiedź pewnej mojej znajomej o Self-Reg.

Otóż przeczytała ona co nieco o tym podejściu i stwierdziła, że nie rozumie, co w nim jest takiego szczególnego. Jej wątpliwość sprowadzała się do pytania, czy naprawdę można uznać za metodę – i to popartą latami badań naukowych! – tę „oczywistą oczywistość”, że warto zdawać sobie sprawę z tego, co nas stresuje, pracować nad tym oraz regenerować się, kiedy jesteśmy w kiepskiej formie. Czy trzeba pisać na ten temat bestsellery? Moja odpowiedź jest taka:

ludziom, którzy funkcjonują w tak opisany sposób – czyli umieją sami regulować swoje stany pobudzenia – niepotrzebna jest wiedza o Self-Reg.

Analogicznie, nie musimy wiedzieć, że mówimy prozą, żeby się nią porozumiewać. Self-Reg jest natomiast niezwykle pomocny dla tych, którzy mają podobne problemy, jak Duży lub też utknęli w błędnym kole stresu, kiedy to sam silny czy długotrwały stres staje się stresorem. W tej sytuacji wszystkie inne stresory działają silniej i poziom stresu stale jest wysoki – organizm pozostaje w trybie walki i ucieczki. Chyba większość z nas spotkała kiedyś osobę, która tak funkcjonuje lub też sami miewaliśmy takie epizody. Ogromną wartością Self-Reg jest to, że dzięki niemu można pomóc ludziom w każdym wieku lepiej funkcjonować i lepiej się czuć.

Przybliżone tłumaczenie tekstu na zdjęciu: „Samoregulacja jest procesem, a nie – gotowym programem, do którego należy ustalony z góry zestaw 'narzędzi ułatwiających regulację'” (źródło: www.mehritcentre.com)