O trudnych rozmowach i dobrych intencjach

O trudnych rozmowach i dobrych intencjach

Za chwilę święta Bożego Narodzenia, okazja do spotkań z bliższą i dalszą rodziną.

W tym roku będą inne, niż dotychczas: ze względu na pandemię o wiele mniej Polaków, niż zwykle, spotka się ze swoimi rodzinami przy wigilijnym stole. Będą jednak mieli okazję do rozmów ze starszym pokoleniem, choćby przez telefon, a może i odbędą dłuższe „spotkania” przez komunikatory wideo.

Wielu przedstawicieli mojego pokolenia usłyszy przy tej okazji słowa, które wywołają w nich trudne emocje i na które trudno im będzie zareagować ze spokojem.

Rodzice niemowlaka usłyszą być może: „Tylko go nie noś, on się musi nauczyć, że mama nie jest na każde zawołanie. Ty tak strasznie wymuszałaś wszystko płaczem, ale nie dałam ci się”; rodzice dwulatka – „Nadal ssie cyca? Przecież to chore!”; rodzice trzylatki – „A odpieluchowaliście ją wreszcie? Nie? No wiecie, co! Żeby taka duża dziewczynka sikała w pieluchy…”; rodzice czterolatka – „Mam nadzieję, że już nie śpi z wami. Co? Do osiemnastki tak będzie spał? Robicie z niego mazgaja, chłopak powinien być twardy!” I tak dalej.

Jeśli to dotyczy także Ciebie, jeśli spinasz się na samą myśl o rozmowie z babcią Zosią czy wujkiem Heniem, to… mam dla Ciebie propozycję.

Pewnie znasz te słowa Antoniego Słonimskiego: „Jeśli nie wiesz, jak należy w jakiejś sytuacji się zachować, na wszelki wypadek zachowuj się przyzwoicie”. Przychodzi mi do głowy następująca parafraza: „Jeśli nie wiesz, co myśleć o słowach wypowiedzianych przez jakąś osobę, na wszelki wypadek załóż jej dobre intencje”. Taki masz wybór: założyć dobre intencje albo złe. Ta pierwsza opcja powinna obniżyć Twoje napięcie i ma też całkiem sensowne uzasadnienie na gruncie psychologii.

Nikt nie uczył starszych osób z Twojej rodziny empatycznej komunikacji w duchu porozumienia bez przemocy.

Twoi pradziadkowie mieli jeden cel: przeżyć wraz ze swoim potomstwem w jakim takim zdrowiu w miarę godziwe życie zgodnie z regułami, którymi rządziła się ich społeczność. Twoje babcie i dziadkowie przeżyli zawieruchę wojenną i najprawdopodobniej doznali traum „przez duże T”, czyli tych związanych z zagrożeniem życia. Nieśli te traumy w sobie, ucieleśnione, i wpływały one na ich poczucie bezpieczeństwa i sposób, w jaki budowali relacje z innymi ludźmi. Swoim dzieciom, a Twoim rodzicom, chcieli dać przede wszystkim fizyczne bezpieczeństwo i zapewnić im potrzeby materialne, a także edukację. Nie słyszeli – bo i skąd? – o potrzebach emocjonalnych dziecka i o tym, że ludzki mózg i cały system nerwowy kształtują się w relacji z opiekunem. Nie wiedzieli, jak wiele zależy od głównego opiekuna, zwykle matki, która staje się dla dziecka bezpieczną albo niezbyt bezpieczną bazą. Raczej niezbyt bezpieczną, kiedy mowa o matce straumatyzowanej przez wojnę, która nigdy nie uzyskała wsparcia psychoterapeuty czy psychotraumatologa.

Twoi rodzice i ich rodzeństwo prawdopodobnie doznali w dzieciństwie traum „przez małe T”, rozwojowych czy też relacyjnych, wynikających z emocjonalnej niedostępności rodzica.

Nie wiedzieli, że to traumy – obruszyliby się pewnie, gdyby im to zasugerować. Od dzieciństwa słyszeli, że mają wielkie szczęście i powinni być wdzięczni, bo ominęły ich okrucieństwa wojny, głód i śmierć zaglądająca stale w oczy. Nie pozwalano im okazywać trudnych emocji (ba! nawet ich odczuwać!), „rozczulać się nad sobą”, uskarżać się. Uczono ich posłuszeństwa, ciężkiej pracy, skromności, radzenia sobie w trudnych warunkach. Nie mieli zbyt wielkich możliwości realizować wielu ważnych potrzeb: niezależności, autoekspresji, samorealizacji, opłakiwania strat. Ale starsze pokolenie starało się im zapewnić jak najlepsze warunki, o wiele lepsze niż te, których samo zaznało.

Twoi rodzice też chcieli Ci dać więcej, niż sami otrzymali.

To „więcej” miało pewnie, jak to często bywa, skompensować rozmaite deficyty, których sami doznali w dzieciństwie.

Jeśli:

  • Twoi dziadkowie żyli w biedzie, to celem Twoich rodziców było zapewnienie Ci komfortu materialnego.
  • Twoi rodzice jako nastolatki marzyli o dalszej nauce, ale nie mieli takich możliwości, to poświęcili dużo energii, abyś otrzymała najlepszą możliwą edukację.
  • doznali emocjonalnego chłodu i pustki, poświęcali Ci czas i dawali czułość tak, jak tylko potrafili.

Być może robili to w sposób niezgodny z tym, co teraz wiesz z książek, webinarów i blogów o rozwoju dziecka (na przykład chwalili, jaka to jesteś mądra i grzeczna). A może wiele razy Cię skrzywdzili słowem, uczynkiem albo zaniechaniem. Być może wyniosłaś z dzieciństwa liczne zranienia, bo jesteś wysoko wrażliwą osobą, a dalsze losy wrażliwych dzieci w większym stopniu, niż nieposiadających tej cechy zależą od bezpieczeństwa emocjonalnego we wczesnym okresie życia. Pewnie Twoi rodzice nie potrafili inaczej, bo sami byli wychowywani bez bezpiecznej bazy.

Jeśli tylko możesz założyć dobre intencje osób ze starszego pokolenia, kiedy wypowiadają przykre dla Ciebie słowa, to pomyśl o tej całej historii i o tym, że 

działali – i nadal działają – najlepiej, jak potrafili przy zasobach, jakimi dysponowali. Dokładnie tak, jak Ty!

Ty też zapewne starasz się dać dziecku to, czego miałaś za mało.

Jeśli:

  • rodzice nie akceptowali Twojego „nie”, Twoje wysiłki skupiają się na tym, aby Twoje dziecko miało przestrzeń i autonomię.
  • bagatelizowali Twoje emocje, Ty pochylasz się nad emocjami swojego dziecka, nazywasz je i pomagasz zrozumieć potrzeby, które się za nimi kryją.
  • nagradzali Cię i karali, Ty pewnie działasz tak, aby uniknąć kar i nagród w wychowaniu.
  • bałaś się spać sama w swoim pokoju, to pozwalasz dziecku spać z Tobą tak długo, jak sobie tego życzy.

Dajesz tyle, ile możesz przy swoich zasobach. Pewnie z czymś przesadzisz, coś zaniedbasz, pewnie Twoje dziecko za 20 lat będzie miało Ci coś za złe. Taka jest kolej rzeczy. Każde pokolenie stara się po swojemu. I każde coś spieprzy mimo dobrych intencji, czasem bardzo.

A co, jeśli nie jesteś w stanie założyć dobrych intencji, bo osoba wypowiadające owe przykre słowa od lat rani wszystkich dookoła i wręcz zdaje się czerpać z tego radość?

Co, jeśli:

  • nie masz zbyt wiele wspomnień z dzieciństwa, za które możesz być komukolwiek wdzięczna?
  • Twoja mama lub tata, babcia lub dziadek nie tylko nie byli bezpieczną bazą, ale wręcz byli źródłem zagrożenia?
  • musiałaś być matką i ojcem dla młodszego rodzeństwa albo wręcz matkowałaś swoim rodzicom (to się nazywa parentyfikacja i jest potężnym obciążeniem dla dziecka)?
  • musiałaś wykształcić dziewiąty zmysł, aby wyczuć po krokach na klatce schodowej, czy ojciec znów pił i należy stąpać na paluszkach, aby się mu nie narazić?
  • byłaś nadużywana seksualnie?
  • jesteś poraniona tak bardzo, że na samą myśl o rozmowie z tą osobą zaciska Ci się gardło, a w brzuchu czujesz bolesny ucisk?

I tak bardzo chciałabyś nie musieć do niej jechać, dzwonić, wchodzić z nią w kontakt?

Zaskoczę Cię może, ale nie musisz.

Zawsze masz wybór. Być może bardzo ograniczony, bo jesteś samodzielną matką dwójki maluchów, bez pracy, mieszkającą kątem u przemocowych rodziców, ale go masz. Ten wybór dotyczy reszty Twojego życia. Na te wszystkie lata aż do dziś nie masz już wpływu, to minęło i wprawdzie wpływa silnie na to, w jakim miejscu jesteś teraz, ale… nigdy nie jest za późno, aby zrobić coś na nowo, inaczej, w zgodzie z sobą. Choćby mały krok w kierunku spokojniejszego życia.

Podobnie ma się sprawa z tą trudną relacją: jej historia się nie zmieni, ale może się zmienić jej przyszłość. Jeśli utrzymywanie tej relacji dużo Cię kosztuje, to – naprawdę! – nie musisz jej utrzymywać, a przynajmniej nie w dotychczasowym zakresie albo dotychczasowej formie. Jeśli ta osoba krzywdziła Cię przez 35 lat, to nie jesteś skazana na bycie krzywdzoną aż do końca jej dni – ani nawet przez rok czy to jedno Boże Narodzenie. Możesz wybrać swój spokój i bezpieczeństwo emocjonalne. Możesz stanąć przy sobie, wreszcie. Tak, będą koszty w postaci obrazy, awantury, chłodu, zerwania relacji. Ale koszty pozostawania w tej relacji są wysokie i ponosisz je od lat. Może czas skończyć?

Brzmi to przerażająco?

Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, że mogłabyś nie spędzić Wigilii z kimś, kto Cię rani? Słowo „nie” nie przechodzi Ci przez gardło? Jeśli tak jest, to może to dobry czas, aby rozważyć skorzystanie z profesjonalnego wsparcia i uleczenie ran z przeszłości? To Ci pomoże przerwać ten międzypokoleniowy łańcuch opuszczenia i zaniedbania emocjonalnego. Praca z dobrym specjalistą będzie skuteczniejsza, niż lektura tego i innych blogów czy książek albo korzystanie ze szkoleń (choć jestem zdania, że każda wartościowa lektura, lekcja czy rozmowa przybliża nas do celu, jakim jest bycie blisko siebie).

I po takiej pracy może się okazać, że niemiłe słowa rodziców czy innych członków Twojej rodziny tylko lekko Cię irytują, a nie powodują już zalewu trudnych emocji: żalu, złości, strachu. Jeśli natomiast czyjeś jedno zdanie odpala Twojego wewnętrznego gada, a potem długo mielesz w głowie i przeżywasz tę sytuację, to prawdopodobnie nie chodzi o to jedno zdanie, lecz cały szereg zdań, opuszczeń, zranień nie z „tu i teraz”, lecz z „tam i wtedy”. Warto wtedy to przepracować, uleczyć tamte zranienia. Nie znikną całkiem, ale zagoją się, zabliźnią i nie będą się raz po raz ślimaczyć.

Kluczowe jest to, że ŚWIADOMEGO wyboru i zmiany można dokonać wtedy, kiedy się ma zintegrowany mózg i „włączoną” korę przedczołową.

To ta część naszego mózgu, która bierze udział w regulowaniu emocji, hamowaniu impulsów (robieniu świadomej pauzy), oglądaniu spraw z różnych perspektyw. Gwałtowne emocje utrudniają, a czasem wręcz uniemożliwiają nam skorzystanie z tych funkcji naszego umysłu i… też wybieramy, tyletyle że nieświadomie, powielając głęboko zakorzenione schematy. To dlatego pewne sytuacje powracają jak bumerang, a Ty zastanawiasz się, czemu znów się w to wpakowałaś. Czemu? Bo nie masz zasobów. Brakuje Ci w mentalnym i emocjonalnym plecaku wyposażenia do wędrowania własną, spokojną drogą. Ale plecak zawsze można doposażyć, nawet jeśli z domu rodzinnego wyszłaś z kompletnie pustym.

Trzymam kciuki za Twój spokój w czasie tych świąt i nie tylko!

P.S. Uprzedzając pytania, które zapewne otrzymam po publikacji tego postu: nie jestem w stanie polecić Ci sprawdzonego psychoterapeuty, który przyjmowałby obecnie nowych pacjentów/klientów. Mam garstkę kontaktów zarezerwowaną dla moich klientów w kryzysie. Możesz natomiast obejrzeć webinar Psychoterapeuta – jak go wybrać? i poszukać specjalisty zgodnie z zawartymi w nim wskazówkami (w ogóle polecam Ci webinary Strefy Psyche SWPS z serii „ABC psychoterapii”). Możesz szukać kontaktów na stronie Forum Przeciw Depresji albo Pokonać Kryzys. Jest też cała masa fundacji, które pomagają w trudnych sytuacjach i szerzą wiedzę o tym, jak znaleźć wsparcie (choćby fundacje Dajemy Dzieciom Siłę, RoRo czy Sto Pociech).

P.S.2. Jeśli masz za sobą niezbyt dobre doświadczenie psychoterapii, to pamiętaj o tej analogii: jeśli pewien polecany przez Twoją koleżankę dentysta nie wyleczy Ci zbyt dobrze zębów kanałowo, to raczej nie jest to argument przeciw stomatologii, prawda?

Byłam złodziejką, czyli o tym, czego potrzebuje dziecko

Byłam złodziejką, czyli o tym, czego potrzebuje dziecko

Czego potrzebuje do szczęścia dziecko? Przeczytajcie tę naszą historię.

Pewnej niedzieli w styczniu – mój najmłodszy syn, Malutki, miał wtedy trzy lata – spędziłam kilka godzin na warsztacie dla coachów. Prosto stamtąd pojechałam do włoskiej restauracji, w której czekali na mnie Mąż i synowie. Malutki był stęskniony za mną i bardzo głodny, wobec czego wspinał się na moje kolana i jęczał przeokropnie. Ja jeszcze nie przestawiłam się w „tryb domowy”, myślami byłam wciąż na warsztacie, dlatego nie byłam zbyt uważna ani empatyczna wobec malucha. W końcu ten doznał „awarii systemu” i rozkrzyczał się tak, że Mąż wyniósł go z lokalu i zabrał do domu. Miało być miło i rodzinnie, a zamiast tego jadłam moją pizzę, w ogóle nie czując jej smaku i myślałam o Malutkim z mieszaniną współczucia, irytacji i desperacji oraz uciszałam Dużego i Małego, przekrzykujących się wzajemnie.

W domu Malutki zjadł i zajął się zabawą, a ja, nadal podminowana, zabrałam się za wypełnianie formularzy związanych z pewną urzędową sprawą.

Nie znoszę tego, nie umiem, nie znam się, a w dodatku z tamtym konkretnym urzędem (do spraw cudzoziemców) miałam na pieńku od dawna. Przeklinając w myślach, próbowałam zrozumieć, o co chodzi w kolejnych rubrykach formularzy („czy ja jestem zleceniodawcą, czy zleceniobiorcą? I co to za dziwny kod? Szlag!”). Oczywiście moi synowie nie zajęli się sobą zbyt długo i co chwila któryś przychodził do mnie z jakąś sprawą absolutnie niecierpiącą zwłoki („Mamo, czy latarnie mogą być niskie jak krzaki? A czy wtedy nikt nie wykręci żarówek?”) i wymagającą akurat mojej, a nie taty interwencji („Mamo, powiedz tacie, żeby mi podał z góry ten samochód!”).

Opędzałam się od nich jak od uprzykrzonych much, raz na jakiś czas dając wyraz swojej frustracji różnymi dramatycznymi gestami, od głośnych westchnień poprzez wznoszenie rąk do nieba po syczenie „Potrzebuję się teraz skupić”. Duży i Mały dość szybko dali mi spokój, ale Malutki źle reagował na moją niedostępność i Mężowi nie udawało się go zainteresować żadną zabawą. Trwało to grubo ponad godzinę, a we mnie rosła z jednej strony irytacja, a z drugiej – poczucie winy. Będąc osobą wysoko wrażliwą, a zatem i obdarzoną silną empatią, wyobrażałam sobie, jak trudno jest maluchowi wytrzymać, widząc mnie zirytowaną i z nosem w papierach.

Nareszcie skończyłam, a Malutki natychmiast zaproponował mi swoją ulubioną zabawę w policjantów i złodziei. Zawyłam w duchu z rozpaczy.

Już od kilku miesięcy chciał bawić się w to przy każdej okazji, a ja już nie mogłam! I od kilku lat to właśnie ja, a nie Mąż, „wyciągam krótką zapałkę” – to mnie przypada w udziale zajmowanie się najmłodszym z naszych dzieci. Często zazdrośnie spoglądam na Męża, który gra w „dorosłe” planszówki albo zwiedza wystawy ze starszakami, podczas gdy ja jestem (znów, cholera jasna!) złodziejką albo pilnuję, żeby Malutki nic na tej wystawie nie zepsuł.

Wyjąc wewnętrznie, spojrzałam w ufnie we mnie wpatrzone cudne, wielkie, błękitne oczy Malutkiego i przestałam wyć, bo zalała mnie fala czułości.

„Pobawisz się ze mną?” – powtórzył, a ja, tłumiąc westchnienie, odpowiedziałam: „Tak, na początek przez 15 minut, a potem zobaczymy” i ustawiłam czasomierz w telefonie na 15 minut. To taki mój sposób motywowania się do aktywności, na którą nie mam najmniejszej ochoty. Mówię sobie, że przecież 15 minut wytrzymam i przez ten czas staram się dać z siebie wszystko – a potem już najczęściej jestem w pełni zaangażowana i nie potrzebuję dodatkowych motywatorów. (Polecam tę metodę!)

Tak było i tym razem. Usiadłam koło Malutkiego na podłodze i zamieniłam się w najbardziej kradziejską i podstępną złodziejkę pod słońcem. Kradłam wszystko, jak leci, a Malutki z wyciem syren mnie gonił i dopadał, i aresztował, a ja uciekałam z aresztu i cała zabawa zaczęła się od nowa. Spędziliśmy tak może pół godziny, może trochę więcej, w każdym razie niedużo czasu, ale maluch był zachwycony, a ja zyskałam poczucie, że nie nawaliłam tego dnia jako matka, a przynajmniej nie całkiem.

Wieczorem spytałam Malutkiego, jak mu minął dzień.

– Bardzo dobrze! – odpowiedział.
– A co było najfajniejsze? – spytałam.
– Ty! – jego buzia rozjaśniła się w uśmiechu.
„Jaja sobie ze mnie robi” – przemknęło mi przez myśl. Przecież przez większość dnia albo mnie nie było, albo byłam niedostępna i niemiła. Ale znów zobaczyłam te cudne oczęta wpatrzone we mnie z zachwytem i szeroki uśmiech na buzi, więc uznałam, że jednak to nie był sarkazm (zresztą, czy trzylatek jest zdolny do sarkazmu?).
– A co takiego robiłam? – spytałam ostrożnie.
– Byłaś złodziejką i uciekałaś przed policją.

To był jeden z tych „aha-moments” w moim rodzicielskim życiu.

Czego potrzebuje kilkulatek do pełni szczęścia?

Wyłącznej uwagi rodzica i jego stuprocentowego wejścia w dziecięcy świat, codziennie, choć przez krótki czas. Edukatorzy Pozytywnej Dyscypliny mówią w tym kontekście o „specjalnym czasie” sam na sam z rodzicem: 10 minut dziennie w przypadku dziecka w wieku 2-6 lat, a pół godziny tygodniowo w przypadku dziecka w wieku 6-12 lat (oczywiście mowa o minimach). Nie wiem, czy tak jest, nie udało mi się dotrzeć do naukowych źródeł, ale od kiedy o tym przeczytałam kilka lat temu, bardzo staram się spełniać chociaż te minimalne wymogi. Widzę wyraźnie, że brak takiego „specjalnego czasu” działa na dziecko – i na naszą relację! – rozregulowująco.

Oczywiście ważna jest nie tylko jakość czasu spędzanego z dzieckiem, ale też jego ilość. Dobrze jest robić razem wiele rzeczy i pozwalać dzieciom uczestniczyć w naszym życiu. Jednak kiedy słuchamy dziecka jednym uchem, jednocześnie myśląc o swoich sprawach, kiedy opędzamy się od niego, bo mamy coś pilnego do zrobienia, kiedy wreszcie wykonujemy różne czynności w pośpiechu i bez uważności albo kiedy bawimy się z dzieckiem, ale według naszej agendy – wtedy to nie jest to 100%, o które chodzi dziecku. Ono potrzebuje naszej wyłącznej uwagi i skupienia na aktywności, którą samo wybrało. Warto na ten krótki czas pokonać owo wewnętrzne wycie, o którym wspomniałam powyżej. No, chybachyba że rodzic jest u kresu sił i nie jest w stanie się przemóc – wtedy najlepiej, żeby zadbał o siebie.

Wiem, że wiele świadomych mam poczuje w tym miejscu wyrzuty sumienia albo irytację pod moim adresem.

A matki wymagających dzieci być może naprawdę się wkurzą: przecież ich dzieci wymagają atencji rodzica non stop! I tak, i nie. Jestem mamą jednego wymagającego dziecka (to Duży), jednego dziecka „o niskich potrzebach” (który jednakże od początku pandemii jest najbardziej wymagający ze wszystkich; to Mały) i jednego o temperamencie pośrednim (to Malutki). W nomenklaturze zaczerpniętej z interakcyjnej teorii temperamentu Duży ma temperament trudny, Mały – łatwy, a Malutki – wolno rozgrzewający się (por. Naukowo o High Need Baby – cz.I Interakcyjna Teoria Temperamentu bliskościowej psycholożki i specjalistki od wymagających dzieci, Magdaleny Komsty). A przynajmniej tak ich oceniam moim niefachowym okiem, bez testów psychologicznych.

Nie wykluczam przy tym, że Malutki jest dzieckiem o wrodzonej wysokiej wrażliwości, jak Duży, ale… miał zupełnie inną matkę. Jak to? Nie, nie jest adoptowany. Postaram się teraz streścić to, co opisałam w jednym z wczesnych postów – Mój hajnid, mój lowneed i ich dwie matki: kiedy urodził się Duży, byłam rozregulowanym kłębkiem nerwów i mój maluch mocno ze mną rezonował, a kiedy 5,5 roku później urodziłam Malutkiego, byłam już doświadczoną mamą, która chwilę później odkryła Self-Reg jako kolejne z wielu narzędzi do pracy nad sobą. Malutki wisiał na mnie przez pierwsze miesiące swojego życia w o wiele większym stopniu, niż Duży, ale nieskromnie uważam, że mój spokój i dominujące dobre emocje przyczyniły się do tego, że teraz jest fajnie wyregulowanym, empatycznym, radosnym prawie czterolatkiem. No i z nim spędzam czas naprawdę, na 100%, a kiedy bawiłam się godzinami z Dużym, myślami byłam zupełnie gdzie indziej albo… wszystko we mnie wyło.

Krótko po opisywanej sytuacji przeczytałam najnowszą książkę Dana Siegela i Tiny Payne Bryson „Potega obecności”, która jest właśnie

o obecności opiekuna jako fundamencie dobrostanu psychicznego dziecka

– a także dorosłego, na którego ono wyrośnie. Autorzy, znana para badaczy dziecięcej psychiki i popularyzatorów neuropsychologii, prezentują w przystępny sposób teorię więzi. Biorąc pod uwagę wyniki badań nad funkcjonowaniem mózgu, proponują różne strategie wprowadzania do codziennego życia czterech filarów jego harmonijnego rozwoju. Rodzic autentycznie obecny sprawia, że dziecko czuje się w relacji z nim:

  • bezpieczne (ang. safe),
  • dostrzeżone (ang. seen),
  • ukojone (ang. soothed) i w rezultacie
  • pewne (ang. secure).

Bezpieczeństwo odnosi się tu nie tylko do aspektu fizycznego, lecz też, w równym stopniu, do emocjonalnego. Dostrzeżenie oznacza owo wejście w świat dziecka, o którym pisałam powyżej, autentyczne zaciekawienie się nim. Ukojenie to pełne spokoju i empatii reagowanie w sytuacji, kiedy dziecko jest wytrącone z równowagi (pisałam o tym obszernie między innymi we wpisie „Głupia babcia”: jak na to reagować? oraz Self-reg, część 8: Spokój rodzi spokój). I, jak już nieraz podkreślałam, nie oznacza to owego mitycznego „bezstresowego wychowania”, lecz pomaga dziecku w nauce samodzielnego powracania do równowagi, bo wspiera rozwój obszarów mózgu odpowiedzialnych za regulację emocji! Ostatni filar odnosi się do wewnętrznej pewności, jaką zyskuje dziecko o bezpiecznej więzi. Nie będę pisać więcej – przeczytajcie sami. Warto. Ta książka awansowała na mojej osobistej liście książek, które każdy rodzic powinien przeczytać, na pierwsze miejsce.

Zmusiłam się do wejścia w świat Minecraft

Na koniec dodam jeszcze, że trzy miesiące temu w sposób analogiczny do opisanego powyżej zmusiłam się do wejścia w świat Minecrafta. Nie macie pojęcia, jak to mnie zbliżyło do Dużego i Małego! Jeśli jest coś, co Wasze dzieci kochają robić, a Wy wyjecie wewnętrznie na samą myśl o tym, to poczekajcie na moment, kiedy będziecie w dobrej formie i spróbujcie się zmusić. Tylko na 15 minut. I być może wydarzy się coś pięknego w Waszej relacji.

P.S. Czasy mamy bardzo niespokojne. Niepokój rodzi niepokój. Jeśli Wasze dzieci są bardzo niespokojne, poirytowane, rozdrażnione, to spójrzcie w lustro (mówiłam o tym w sobotę, 24 października w Dzień Dobry TVN). Czy macie rozluźnioną twarz i ciało, otwartą postawę ciała i ogólnie widać, że czujecie się dobrze? Czy czujecie spokój? Jeśli tak, to cudownie: idźcie do dzieci i wesprzyjcie je, zaraźcie je swoim spokojem. A jeśli macie zaciśnięte zęby i pięści, zmarszczone brwi, napięte ręce i barki, to… koniecznie zadbajcie o swój własny spokój w przestrzeni domowej.

Matka: kontener na emocje dziecka

Matka: kontener na emocje dziecka

Dziś opowiem Wam o moich dwóch potknięciach rodzicielskich, które zaowocowały ważną dla mnie lekcją.

Ta lekcja powraca dla mnie jak bumerang i pozwala mi czerpać siłę w obliczu emocjonalnych burz moich dzieci. Otóż pod koniec lipca Mąż zawiózł nasze dzieci na tydzień na „ranczo”, czyli do wiejskiego domu swoich rodziców. To miał być pierwszy raz, kiedy cała trójka miała być pod opieką dziadków, z dala od nas i domu. Przyznaję, że poważnie brałam pod uwagę konieczność przerwania tych wakacji z dziadkami i odebrania dzieci przed ustalonym terminem. Nasi starsi synowie byli bowiem wyjątkowo rozregulowani po czterech miesiącach przebywania ze sobą non stop i często się kłócili. Z kolei najmłodszy Malutki – no cóż, jako 3,5-latek bywa bardzo absorbujący, a kiedy się nadmiernie nakręci, gryzie, bije i szczypie.

Obawiałam się, że dzieci będą się zachowywały tak okropnie, że nawet jeśli babcia z dziadkiem wytrzymają z nimi ten tydzień, to odechce im się kolejnych takich dłuższych spotkań

– a moje dzieci dużo czerpią z relacji z nimi (i ja też!). Nieopatrznie wyraziłam te swoje obawy w obecności Dużego, i to nie raz, lamentując, co to będzie, kiedy będą się tak bić i wrzeszczeć kilkanaście razy dziennie przy babci i dziadku. Przed wyjazdem nawet poprosiłam go, żeby starał się zachowywać dobrze i nie prowokować braci. To było kompletnie bez sensu: obciążyłam dziecko odpowiedzialnością za to, jak będzie się zachowywać nie tylko ono samo, ale też jego młodsze rodzeństwo. Owszem, to dziecko ma już dziewięć lat, ale minie jeszcze kilkanaście (lub więcej), zanim obszary jego mózgu odpowiedzialne za hamowanie impulsów, regulowanie emocji i myślenie w kategoriach „my” dojrzeją w pełni (przeczytacie o tym we wpisie Jak zmieniamy się w gady oraz Jak kształtujemy mózgi naszych dzieci). Dlatego nadal nie jest w stanie kontrolować swojego zachowania, zwłaszcza w sytuacji silnego wzburzenia.

W jeszcze mniejszym stopniu jest w stanie wpływać na zachowanie młodszych braci. Zresztą, czy my, dorośli, tak naprawdę jesteśmy w stanie wpłynąć na kilkulatka tak, aby zachowywał się w sposób pożądany przez nas…? Wiem to wszystko doskonale, a jednak byłam od dłuższego już czasu przeciążona stresem i nie umiałam powstrzymać tych wypływających z moich ust lamentów. Gryzłam się w język po każdym takim komunikacie i kilka dni później go powtarzałam.

W końcu pojechali.

W czasie tego tygodnia codziennie rozmawiałam z dziećmi i teściową: dzieci były bardzo zadowolone, a teściowa nie mogła się nachwalić Dużego. Wedle jej relacji mój pierworodny nagle niesamowicie dojrzał, jest spokojny, nie kłóci się z Małym (serio???) i nawet siedzi prosto przy stole. Wiedziałam, że na „ranczu” zwykle przez cały dzień biega po dworze i dużo śpi, więc najczęściej jest tam o wiele spokojniejszy, niż w domu. Przypuszczałam jednak, że może chodzić nie o samoregulację – a przynajmniej nie tylko – lecz o samokontrolę, która kosztuje człowieka (zwłaszcza małego!) sporo energii (pisałam o tym w artykule Samoregulacja a samokontrola – Self-Reg). Natomiast 6,5-letni Mały i 3,5-letni Malutki byli po prostu sobą, choć zachowywali się spokojniej, niż w czasie zamknięcia w domu związanego z pandemią.

Kiedy przyjechałam do dzieci w piątek wieczorem,

Mały i Malutki ucieszyli się bardzo na mój widok, ale nie wpłynęło to na ich zachowanie. Natomiast Duży jakby przełączył się na inny tryb: tryb wymagającego dziecka. Dosłownie kilka minut po moim przyjeździe zaczął się zachowywać jak rozregulowany trzylatek: jęczał „bez powodu”, sprowokował Małego do bijatyki, kopnął Malutkiego w odpowiedzi na jego dość niewinną zaczepkę, a w końcu rozkrzyczał się, że jego życie jest okropne. Moi teściowie byli w szoku – „jakby ktoś dziecko podmienił” – i doszli do wniosku, że „tak go nauczyłam”, że przy mnie może zachowywać się okropnie. W pierwszej chwili w ogóle mnie to nie dotknęło, bo po tygodniu intensywnego ładowania emocjonalnych baterii byłam w znakomitej formie psychofizycznej, a zatem byłam w stanie skorzystać z całej mojej wiedzy i umiejętności regulującej matki. Wiem mianowicie, co się dzieje, kiedy dziecku (lub dorosłemu!) „puszcza” samokontrola: właśnie to, co działo się z Dużym.

Wiem też, że w obecności głównej figury przywiązania (najczęściej jest to matka) dzieci czują się najbezpieczniej i zachowują najswobodniej. To oznacza, że również trudne emocje okazują najbardziej intensywnie i często w trudny dla otoczenia sposób (pisze o tym m.in. Magdalena Komsta w artykule Dlaczego dzieci najgorzej zachowują się z mamą? oraz Gosia Musiał w Bicie, plucie i inne miłosne wyznania). Dlatego przez cały wieczór korzystałam z umiejętności, które wypracowałam w ciągu ostatnich kilku lat: spokojnie mu towarzyszyłam, dawałam empatię, wspierałam, zarażałam swoim spokojem. Czułam przy tym, jak mój, bardzo wysoki początkowo, poziom energii stopniowo się obniża. Na szczęście Duży był coraz spokojniejszy. I to mnie zmyliło: uznałam, że już po wszystkim i mogę się odprężyć i zająć młodszymi dziećmi.

W pewnym momencie Duży nagle znów zaczął rozpaczać z jakiegoś błahego w oczach dorosłych powodu.

Tym razem to ja przełączyłam się na inny tryb: tryb matki mało empatycznej, pełnej pretensji. Dzieje się tak wtedy, kiedy moje skumulowane napięcie przekroczy pewien krytyczny poziom i/lub mój poziom energii obniży się do swojego krytycznego poziomu. Nie jestem wtedy w stanie zachowywać się tak, jak bym chciała, lecz „jadę schematem”, którym przesiąkłam jako małe dziecko, podobnie zresztą, jak wielu współczesnych rodziców kilkulatków. Ten schemat jest oparty na paradygmacie samokontroli i zakłada, że dziecko zachowuje się źle, bo tak sobie postanowiło i należy je przywołać do porządku (czyli zdyscyplinować: upomnieć, zagrozić karą, odizolować). Całe moje rodzicielstwo jest nauką stosowania różnych strategii – opartych na samoregulacji, jak odpoczynek czy praktykowanie wdzięczności, lub na samokontroli, jak „rodzicielski time-out” –  które pozwolą mi zachować zintegrowany mózg, czyli nie przełączać się na ten „gadzi” tryb zbyt łatwo ani zbyt często.

Co takiego zrobiłam w tym gadzim trybie? Obarczyłam Dużego pretensjami.

Powiedziałam, że mam na dziś już dość jego jęczenia i jestem rozczarowana tym, że zamiast spędzić miło wieczór po tygodniowym rozstaniu z moimi dziećmi, zajmuję się tylko najstarszym z nich, które powinno być najbardziej ogarnięte. I dodałam te oto pełne goryczy słowa (trudno mi jest przyznać się do nich przed tysiącami osób, które czytują mojego bloga, ale gdybym je pominęła, nie byłoby tego wpisu – a wierzę, że wesprze wiele spośród osób go czytających):
– Wiesz, to jest dla mnie naprawdę trudne, że traktujesz mnie jak śmietnik na swoje najtrudniejsze emocje i najgorsze zachowania.
Duży spojrzał na mnie, jakbym się urwała z choinki i powiedział powoli i wyraźnie, jak do małego dziecka:
– Ale jaki śmietnik, mamo? Po prostu przez cały tydzień starałem się dobrze zachowywać, a przy tobie mogę być sobą. Całkiem sobą.

Stałam naprzeciwko niego jak rażona gromem.

Znów otrzymałam od mojego syna piękną lekcję, i to tuż po tym, jak „dałam ciała” jako matka, która stara się być wyregulowana i regulująca, a nawet uczy tego inne matki! Mogłabym tu jeszcze napisać Wam o strefach regulacji według teorii poliwagalnej Stephena Porgesa i o tym, że przejście z niebieskiej strefy zazwyczaj odbywa się przez czerwoną, ale to temat na osobny post.

Chcę, żeby została w Was przede wszystkim ta nasza historia i słowa Dużego. Proszę, przypomnijcie ją sobie, kiedy Wasze dziecko wróci ze żłobka, przedszkola czy szkoły i będzie zachowywać się tak, że Wam się odechce wszystkiego i zaczniecie kwestionować „całe to rodzicielstwo bliskości”. I kiedy ktoś z Waszego otoczenia będzie sugerować, że dziecko weszło Wam na głowę („przy mnie się tak nie zachowuje”). Jesteście emocjonalnym śmietnikiem czy też bezpieczną przystanią dla Waszych dzieci. Tzw. kontenerowanie emocji dziecka to rola bezpiecznego opiekuna, po prostu. I jeszcze jedno: kiedy „dacie ciała”, bo Wasze napięcie przekroczy pewien krytyczny poziom, to, zamiast gryźć się tym w nieskończoność, okażcie sobie łagodność, odnajdźcie spokój, przeproście dziecko i poszukajcie sposobów na to, żeby rzadziej przełączać się w „gadzi” tryb.

Złość, część 13: „Nogi z d… powyrywam”, czyli o agresorze, który zaatakował moje dziecko

Złość, część 13: „Nogi z d… powyrywam”, czyli o agresorze, który zaatakował moje dziecko

To był maj, pachniała Saska Kępa szalonym zielonym bzem…

A, nie, to nie była Saska Kępa, lecz inna dzielnica Warszawy, ale maj się zgadza i pachnący bez także. Spacerowałam po patio naszego osiedla, odprężona i szczęśliwa, że zniesiono obowiązek zakrywania ust i nosa w miejscach publicznych (to okres epidemii koronawirusa). Dookoła mnie roiło się od dzieci w wieku, na oko, od 5 do 12 lat: biegały, jeździły na hulajnogach, rowerach i wrotkach, bawiły się w wojnę, grały w piłkę, rysowały coś na chodniku kredą. Moi trzej synowie na rowerach też byli wśród nich. Znikali mi raz po raz z oczu, ale byłam spokojna, ponieważ mieszkamy na zamkniętym osiedlu i moje dzieci nie mają zwyczaju wychodzić same za bramę czy furtkę.

W pewnej chwili przyjechał do mnie Duży.

Był nieco zdenerwowany i rozcierał sobie łokieć.
– Mamo, widziałaś tamtych trzech chłopaków na hulajnogach? – spytał.
– Widziałam. Coś się stało?
– Tak. Jeden z nich rzucił mi hulajnogę przed rower, musiałem ostro zahamować i upadłem. Boli mnie łokieć. Oni uciekli. Powiesz im coś? – poprosił.

Szlag mnie jasny trafił.

„Nogi z dupy powyrywam!” – zasyczał mój wewnętrzny gad. „Dorwę gówniarza, powiem, co o nim myślę, zabiorę mu hulajnogę i nie oddam, dopóki nie przyjdzie z rodzicami, a kiedy przyjdzie, nastukam także im.” Wdech, wydech. I jeszcze raz. I jeszcze.
– Tak. Pokaż ten łokieć – rzuciłam krótko, uważając, żeby nie wypowiedzieć na głos żadnej z powyższych myśli. Na szczęście łokieć nie był ani otarty, ani stłuczony, już przestawał boleć. To trochę zmniejszyło moje napięcie.
– A spodnie? – spytałam jeszcze?
– Spodnie tym razem w porządku – uśmiechnął się Duży. Dzień wcześniej kupiłam mu dwie pary nowych spodni i jedną z nich rozdarł parę godzin później podczas upadku na rowerze. Teraz miał na sobie drugą parę…

Po tym jego uśmiechu poznałam, że już się uspokoił i to mnie też nieco uspokoiło.

Upewniłam się,  czego ode mnie oczekuje – chciał, żebym porozmawiała z tym chłopcem, obawiał się sam to zrobić – i wyruszyliśmy na poszukiwania. Byłam nadal spięta i zirytowana, próbowałam dać sobie empatię w duchu porozumienia bez przemocy, nazywając moje emocje i potrzeby, ale nie udawało mi się to. Zaczęłam więc układać w myślach, co konkretnie powiem i zrobię, kiedy już stanę naprzeciw tego chłopca. Jednocześnie oddychałam w rytm moich szybkich kroków (wdech: 1-2-3-4-5-6 i  wydech: 1-2-3-4-5-6) i to pozwoliło mojej korze przedczołowej powoli wracać do gry. Na szczęście sprawca całego zdarzenia gdzieś zniknął, co dało mi więcej czasu na powrót do równowagi.

„Czego chcę?” – zastanawiałam się. – „O co chcę zadbać teraz? A o co – na przyszłość?

Przecież oni będą spotykać się na tym patio często jeszcze przez ileś lat. Co zrobić, żeby wesprzeć Dużego i teraz, i w przyszłości, jednocześnie nie zawstydzając tego chłopca ani go nie strasząc?”. I nagle mnie olśniło: przecież nie muszę wygłaszać tyrady, lecz mogę… spytać tego chłopca, jak on widzi sytuację. Kiedyś podczas jednego z wystąpień live albo webinarów bliskościowa psycholożka Agnieszka Stein zasugerowała w takich sytuacjach pytanie: „Co ty chciałaś/chciałeś zrobić?” i postanowiłam z tego skorzystać. W tej chwili już moja kora przedczołowa rządziła, a gadzi mózg, widząc, że niebezpieczeństwo minęło, wycofał się z walki, choć pozostał czujny.

Wreszcie spotkaliśmy tego chłopca.

Zagadnęłam go spokojnym głosem:
– Mój syn mówi, że rzuciłeś mu przed rower hulajnogę i się przewrócił. Czy tak właśnie było?
– Taaaak – powiedział ostrożnie chłopiec. Wyglądał na nieco przestraszonego.
– A powiesz mi, po co to zrobiłeś? – spytałam z autentycznym zaciekawieniem. Chłopiec odprężył się i wypalił ze szczerym uśmiechem:
– Chciałem, żeby się z nami pobawił!

Tadaaaaaam! Niewinne oczy chłopca wpatrywały się we mnie, a w mojej głowie grały fanfary.

Nie ma czegoś takiego, jak niedobre dziecko! („There is  no such thing as a bad kid” – słowa Stuarta Shankera, twórcy podejścia Self-Reg.)
– Aha, chciałeś go w ten sposób zaprosić do zabawy? – dopytałam.
– No tak, bo bawimy się w policjantów i złodziei.
– Co ty na to? Tak to zrozumiałeś? – zwróciłam się do Dużego.
– Nie. Myślałem, że chcesz, żebym się przewrócił – odpowiedział Duży wprost do chłopca.
– Nie! Wcale tego nie chciałem! – zawołał ten żarliwie.
– Dobra, to następnym razem po prostu mnie spytaj, czy chcę się bawić, ok? – odrzekł Duży.
– OK. A chcesz się bawić?
– Yyyy… Dobra. Tylko zawołam brata – odparł Duży i pojechał poszukać Małego. Od tamtej pory bawią się regularnie: Duży i Mały dołączyli do bandy, a Malutki często im towarzyszy.

To historia jakby przepisana z poradnika dla rodziców pragnących wychowywać dzieci w duchu rodzicielstwa bliskości,

ale daję Wam słowo, że jest prawdziwa od początku do końca. To doświadczenie uświadomiło mi po raz kolejny, jak ważne jest zastosowanie pauzy, zanim się zareaguje na coś, co nas wzburzyło. I jak nieprawdopodobne pozytywne zwroty akcji można osiągnąć, jeśli nie zakłada się złych intencji drugiej osoby (małej czy dużej), lecz po prostu spyta ją o jej wersję wydarzeń. Dzięki temu, zamiast eskalować nieprzyjemne emocje czy wręcz stosować przemoc, można osiągnąć porozumienie. Zakarbowałam sobie tę lekcję i zapisuję ją jako post na blogu, żeby mieć szanse do niej wrócić, kiedy mój wewnętrzny gad – szybkie jak błyskawica i wyjątkowo agresywne stworzenie – znów będzie chciał kogoś zaatakować.

Jakiś czas po tym wydarzeniu

zdałam sobie sprawę z tego, że przypomina ono historię, którą opowiedziałam w piątym rozdziale mojej książki „Self-Regulation. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę”*. Ponieważ książka spotkała się z ciepłym przyjęciem, wraz z wydawnictwem Znak Emotikon planuję kolejny tom! Tym razem opowiadania będą przeznaczone dla dzieci w wieku 6-10 lat i ich rodziców/opiekunów. Dotyczyć będą trudnych sytuacji w szkole lub w związku ze szkołą, z udziałem rówieśników, nauczycieli i rodziców. Bohaterowie będą radzić sobie z rozmaitymi trudnościami w drodze samoregulacji i współregulacji, a nie agresji czy wycofania.

Mam kilka pomysłów, ale zanim je zrealizuję, bardzo chcę wysłuchać Waszych historii i sugestii!

Jeśli macie dzieci w wieku wczesnoszkolnym (6-10 lat, ewentualnie nieco starsze), proszę, pomóżcie mi stworzyć bohaterów nowej książki, biorąc udział w mojej ankiecie. Link do ankiety wyślę mailem osobom, które zapiszą się na mój newsletter (z newslettera w każdej chwili można się wypisać dwoma kliknięciami).

EDIT z października 2020 roku: książka „Self-Regulation. Szkolne wyzwania” już jest w księgarniach! Dziękuję za wszystkie odpowiedzi na pytania ankiety, były bardzo pomocne. 🙂

EDIT z 2022 roku: Jeśli masz dziecko w wieku wczesnoszkolnym, to zapraszam Cię do wypełnienia ankiety, do której link otrzymasz po zapisaniu się na mój newsletter. Wezmę Twoją odpowiedź pod uwagę, pisząc kolejną książkę „szkolną”. 

* Do niedawna pierwsze słowa tytułu mojej książki brzmiały „Self-Reg” – przeczytaj o przyczynach zmiany tytułu. Wstęp i drugi rozdział książki w formacie pdf możecie otrzymać bezpłatnie, zapisując się na mój newsletter w okienku obok.

Ty mnie nie kochasz! Czyli jak nadmuchiwałam negatywizm dziecka

Ty mnie nie kochasz! Czyli jak nadmuchiwałam negatywizm dziecka

Nie mogę uwierzyć w to, że zwlekałam aż rok z opublikowaniem tego wpisu.

Napisałam na gorąco dłuższy fragment, potem coś mi przeszkodziło w dokończeniu go i tak sobie czekał na swój lepszy czas. Czas najwyższy go opublikować, bo mam głębokie poczucie, że dotyczy jednego z najważniejszych odkryć na mojej macierzyńskiej drodze. Odkrycie to wpisuje się w serię moich doświadczeń wskazujących na to, że ortodoksyjnie stosowane czy raczej źle rozumiane „zasady” rodzicielstwa bliskości mogą nieźle rozregulować dziecko – zwłaszcza wysoko wrażliwe dziecko lub dziecko wysoko wrażliwej matki, a z całą pewnością wysoko wrażliwe dziecko wysoko wrażliwej matki, jakim niewątpliwie jest Duży.

Dodam dla jasności, że chodzi mi o sytuację, kiedy owa matka sama nie była wychowywana w duchu rodzicielstwa bliskości (ja nie byłam i większość moich rówieśników też nie…) i uczy się bliskościowego podejścia z książek czy kursów online. Ostatnio przyszedł mi do głowy pomysł na całą książkę na ten temat. Dziś opiszę tylko jeden wycinek tych moich rozważań: o tym, jak w dobrej wierze nadmuchiwałam negatywizm Dużego. (Jeśli nie znacie mojego najpopularniejszego wpisu „Mamo, ja zawsze mam jakiś problem, czyli o negatywnym zniekształceniu poznawczym”, to bardzo, bardzo Was zachęcam do jego lektury).

To było rok temu, w październiku, pierwszego naprawdę chłodnego dnia tamtej jesieni.

Kiedy pojechałam po Dużego do szkoły, jak zwykle zastałam go wraz z innymi dziećmi na placu zabaw. Był ubrany jedynie w cienką bluzę i zziębnięty do szpiku kości. W swojej szkolnej szafce miał kurtkę, którą mógł założyć na bluzę, ale okazało się, że z jakiegoś powodu nie wpadł na to. Jak się okazało, myślał, że może mieć na sobie albo cienką bluzę, albo równie cienką kurtkę, więc „nie opłacało się” iść po tę drugą do szkoły.

Widząc oczyma wyobraźni moje dziecko zakatarzone i kaszlące przez kolejny tydzień, załamałam ręce:

– Synu, dlaczego o siebie nie zadbałeś? Boję się, że będziesz chory, bardzo tego nie lubię. W dodatku w niedzielę jest impreza urodzinowa Małego dla kolegów i jeśli zachorujesz, będziesz musiał zostać w domu albo będzie trzeba przełożyć imprezę. Jedno i drugie do kitu!

– Ty mnie po prostu nie kochasz! – oświadczył spokojnie Duży.

– Chwila. Moment. Chcę, żebyś był zdrowy i wziął udział w imprezie, więc cię nie kocham? Wyjaśnij mi to proszę, nie rozumiem.

– Oj, mamo, ja tak tylko mówię – przewrócił oczami mój syn. – Przecież wiem, że mnie kochasz.

– A po co to mówisz? W ogóle ostatnio często to powtarzasz.

– Bo kiedy mówię, że mnie nie kochasz, to sobie potem długo i fajnie rozmawiamy, a ja bardzo lubię z tobą rozmawiać na ważne tematy.

Szach, mat. Moje dziecko wykombinowało – i to widać całkiem świadomie – że musi uderzyć w dramatyczny ton, żebyśmy zbliżyli się do siebie.

To nie był pierwszy raz, kiedy przyłapałam na tym jego i siebie. Jakiś czas wcześniej doszłam do wniosku, że przynajmniej część jego postawy „ja zawsze mam jakiś problem” mogła być efektem tego, że z ogromną uwagą pochylałam się nad jego trudnymi emocjami i zachowaniami, a na tych przyjemnych nie skupiałam się w aż takim stopniu. Mój inteligentny syn uznał więc, że okazywanie trudnych emocji poprzez trudne komunikaty to lepsza strategia poproszenia o moją troskę i uwagę, niż bycie spokojnym i wyregulowanym, a przecież uwaga i troska rodzica to coś, czego dzieci pragną najbardziej na świecie. Pachnie to behawioralnym podejściem do wychowania, opartym w dużej mierze na karach i nagrodach? Owszem. „A fuj!” – zakrzykną w duchu niektóre z Was, moich czytelniczek i bliskościowych mam. Niektóre inne pomyślą: „No wiesz, DyleMatko? Akurat po Tobie się tego nie spodziewałam!” Dajcie mi chwilę, zaraz wyjaśnię, o co mi chodzi.

Jedną z naczelnych zasad rodzicielstwa bliskości, którego uczyłam się z książek i kursów online, jest akceptowanie wszystkich emocji dziecka i branie ich takimi, jakie są.

Nie wolno im zaprzeczać, oceniać, umniejszać ich przyczyn, odwracać od nich uwagi. Wszystkie emocje są bowiem w porządku, nie ma dobrych i złych, są tylko takie, które wskazują na zaspokojone i na niezaspokojone potrzeby, a wszystkie ludzkie potrzeby są piękne (tego nauczyło mnie podejście NVC). Takie stawianie sprawy jest sprzeczne ze wszystkim, czego ja i inni przedstawiciele mojego pokolenia (mam 40 lat) zaznaliśmy w dzieciństwie od dorosłych:

„To nie jest powód do płaczu”,

„No nie smuć się już”,

„Nie ma o co się złościć”,

„Nie przejmuj się, oni ci tylko zazdroszczą”,

„Zobacz, inne dzieci się cieszą, a tylko ty jesteś niezadowolona”,

„Nie płacz, przecież możesz bawić się z kimś innym/czymś innym”,

„Przestań jęczeć, już nie boli”,

„Nic się nie stało”,

„Bądź grzeczna, nie złość się”

i tak dalej.

Byłam świadoma moich potężnych trudności z rozumieniem i regulowaniem własnych emocji i identyfikowaniem potrzeb, które za nimi stoją. Widziałam jak na dłoni, że nie akceptuję siebie taką, jaka jestem i że żyję według scenariusza pisanego przez innych, pełnego „trzeba”, „wypada”, „należy”. Moim wychowawczym priorytetem od początku było podarowanie mojemu dziecku tego, czego mnie samej brakowało i uznałam, że rodzicielstwo bliskości to właściwa droga do tego. Kilka lat później, w trakcie terapii, odkryłam, co naprawdę stoi za moimi trudnościami: była to moja wysoka wrażliwość w połączeniu z indywidualnym, a niekoniecznie zbiorowym czy też pokoleniowym doświadczeniem.

Wiedziałam już, jak nie powinnam czy też nie chcę reagować na emocje maleńkiego Dużego,

nie wiedziałam natomiast, co konkretnie powinnam mówić i robić, aby moje dziecko miało dobry kontakt ze swoim wnętrzem, lubiło siebie i szło własną drogą. Czytałam więc dziesiątki książek i artykułów i uczestniczyłam w dyskusjach w „bliskościowych” grupach na Facebooku. Wysnułam z nich wniosek – nie wiem, czy odpowiadający treściom, które czytałam, przesiewałam je przecież przez swój własny filtr – że kiedy dziecko rozpacza, złości się, jest przestraszone, to należy być przy nim, próbować nazywać emocje i generalnie czekać, aż SAME odpłyną.

Myślę, że gdybym umiała zachować przy tym autentyczny spokój, a nie tylko opanowanie, to może nawet mogłoby to działać całkiem nieźle. Ja jednak, patrząc na Dużego, który dziesiątki razy dziennie wybuchał rozpaczliwym płaczem albo całymi godzinami pojękiwał z niezadowolenia, albo też złościł się i był agresywny, gotowałam się ze złości przykrywającej strach, bezradność i wszystkie trudne emocje małej dziewczynki, która mieszkała w moim umyśle i nigdy nie zdołała dorosnąć. Byliśmy tam, w tych trudnych emocjach, we troje: Duży, dorosła Agnieszka i malutka Agunia. Jednak sądzę, że nie tylko o to chodziło.

Nawet kiedy ogólnie zachowywałam spokój w obliczu trudnych emocji Dużego, często odczuwałam paraliż decyzyjny, bo każde zdanie, które przychodziło mi do głowy, poddawałam analitycznej obróbce.

Czy jeśli powiem: „Chodź, pobawimy się w coś innego”, to odwrócę uwagę Dużego od trudnych emocji i nauczę go ucieczkowych strategii radzenia sobie z nimi? Czy jeśli powiem, że ten domek z Duplo rozwalony przez Małego był na razie mały i niegotowy i szybko go razem odbudujemy, to umniejszę wysiłek i stratę Dużego, co obniży jego poczucie własnej wartości i sprawczości i nauczy go ukrywania tego typu trudnych emocji? Czy jeśli obrócę frustrującą sytuację w żart, to ośmieszę jego potrzeby, a nawet jego samego? Siedziałam tak i dzieliłam włos na czworo, zaniepokojona, że cokolwiek powiem, może skrzywdzić moje dziecko. Zamiast autentycznie być przy nim, byłam skierowana ku własnemu wnętrzu, a więc odcięta i niewspierająca. Trudno się dziwić, że Duży nakręcał się w tych emocjach.

Kiedy cztery lata temu mój ówczesny psychoterapeuta powiedział, że taka moja postawa – „bądź obok, nazywaj emocje i absolutnie nie próbuj na nie wpływać” – może popychać dziecko w głąb trudnych emocji, żachnęłam się.

Co on tam wie o wychowaniu w duchu rodzicielstwa bliskości! Pewnie jest ze starej behawioralnej szkoły, nastawionej na wychowywanie grzecznych dzieci, a to nigdy nie było moim wychowawczym celem. Jakiś czas później rozmawiałam z wychowawczynią Dużego w nowym przedszkolu – cudowną kobietą, która każde dziecko umiała przejrzeć na wylot i każdemu dawała dokładnie to, czego było trzeba. Podzieliła się ze mną refleksją, że nie można nadmiernie poważnie traktować trudnych emocji Dużego, ponieważ bardzo go to nakręca. Ona zamiast tego zauważała jego emocje, nazywała i pogodnym tonem wskazywała drogę wyjścia z nich, na przykład sugerowała kilka możliwych rozwiązań problemu. Zdumiała mnie ta jej wypowiedź, ale ostatecznie zaczęła we mnie kiełkować nowa myśl, której nie umiałam nazwać.

Dopiero po dłuższym czasie doszłam do tego samego, co ona: faktycznie, Duży jest dzieckiem, który źle znosi „zbyt długie” towarzyszenie mu, i tylko towarzyszenie, w emocjach. Jest pod tym względem zupełnie inny, niż jego młodsi bracia, którzy reagują „podręcznikowo” na nazwanie emocji, przytulenie i po prostu pobycie z nimi (jeśli chcecie zobaczyć, jak to może wyglądać w praktyce, przeczytajcie post „Głupia babcia!”). Dodam, że też towarzyszenie tej młodszej dwójce od początku było dla mnie względnie łatwe, bo tylko Duży bardzo przypomina mi mnie samą z dzieciństwa, co mogło (i nadal czasem może) otwierać mi niezaleczone rany. Trudno więc powiedzieć, co było pierwsze: moja nieumiejętność towarzyszenia mu, nakręcająca jego trudne emocje, czy to, że jako wysoko wrażliwe dziecko ma tendencję do silnego przeżywania każdego zawodu i frustracji.

Ale o czym to ja miałam….?

Ach tak, o moim skupianiu się na trudnych emocjach Dużego. Jakoś tak wyszło, że nawet kiedy już szłam drogą wyznaczoną przez Self-Reg i reagowałam ze spokojem na trudne emocje Dużego, poświęcałam mu najwięcej czasu, kiedy rozgrywał się jakiś dramat z nim jako głównym bohaterem. Jako quasi-samotna matka trójki małych dzieci, kształcąca się w całkowicie nowej dziedzinie i stawiająca pierwsze niepewne kroki w świecie biznesu online, wciskałam naukę i pracę w każdą wolną chwilę, aby nie pracować do późna w nocy, ale też być w miarę dostępna dla dzieci.

Kiedy one bawiły się spokojnie i radośnie, razem lub osobno, zamiast dołączyć do nich, często (coraz częściej) siadałam przy komputerze albo sięgałam po moje książki i notatki. Dopiero płacz lub krzyk dobiegający z pokoju dziecięcego zwracał moją uwagę i wtedy pochylałam się empatycznie nad złością, rozżaleniem, frustracją i smutkiem moich dzieci. W efekcie Duży najwyraźniej zaczął kojarzyć bliskość ze mną z trudnymi emocjami, a potrzeba bliskości jest jedną z absolutnie najważniejszych potrzeb dziecka.

Z tej historii płyną dla mnie dwie lekcje.

Po pierwsze, ortodoksyjne przestrzeganie nawet najpiękniejszych zasad niekoniecznie przyczynia się do szczęścia i bliskości. Kiedy z niepokojem szukam w sobie odpowiedzi, czy to, co chcę zrobić lub powiedzieć, jest „wystarczająco Rb” (Rb to skrót od „rodzicielstwo bliskości”), to nie jestem blisko swojego dziecka. Kiedy nie korzystam z rodzicielskiej intuicji, lecz szukam zewnętrznych drogowskazów, to oddalam się od swojego dziecka. Po drugie, warto „nadmuchiwać” piękne chwile, chwile spokoju i radości, nazywać wspólnie z dziećmi i pochylać się nad radością, współczuciem, przyjemnością, ciekawością. To nie wymaga wiele czasu ani energii, żeby nawet w zabieganiu wetknąć głowę do pokoju dziecięcego, poprzyglądać się chwilę dzieciom skonstatować z uśmiechem: „Widzę, że super się bawicie!” To, co nazwane i to, nad czym się pochylamy, ma tendencję do wzrastania. Wiem, brzmi to jak wywód behawiorysty. I nieszczególnie mnie to obchodzi.

Wspólnie z psycholożką dziecięcą Jagodą Sikorą szykuję nowe szkolenie online o tym, jak wspierać wrażliwe dzieci. Zapisz się na listę oczekujących!

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Bubble!” (CC BY 2.0) by Esparta Palma

„Głupia babcia”: jak na to reagować?

„Głupia babcia”: jak na to reagować?

To było ponad trzy lata temu, podczas wakacji na wsi.

Zbliżała się pora obiadu; zawartość garnków i patelni atakowała nasze nozdrza przyjemnym zapachem. Głodny i nieco już zmęczony Mały – który miał wówczas niecałe trzy lata – nagle zażyczył sobie lizaka. Obecna przy tym moja Teściowa powiedziała, że za chwilę będzie obiad i potem będzie można zjeść lizaka. Usłyszawszy to, Mały zmarszczył brwi i zawołał do babci:
– Cie ziziaka tejaź! Tejaź, juź! Dawaj ziziaka!
Moja Teściowa spokojnie przypomniała zasadę, że najpierw jemy obiad, a dopiero po nim słodycze. Mały rozzłościł się na dobre i krzyknął:
– Głupia babcia! Głupia! Głupia!

Byłam w dobrej formie psychofizycznej – wyspana, niezbyt głodna, zrelaksowana – i w obecności mojej Teściowej czułam się jak zwykle dobrze i bezpiecznie.

To pozwoliło mi zareagować modelowo, zgodnie z moją najlepszą wiedzą o podejściu Self-Reg. (Nie myślcie proszę, że zawsze mi się to udaje!) Zniżyłam się do poziomu malucha, przysiadając na piętach, i zwróciłam się do niego łagodnym głosem:
– Ojej, chyba się okropnie zdenerwowałeś?
– Tak! Głupia babcia nie da mi ziziaka! – zawołał oburzony Mały.
– Aha, jesteś zły, bo babcia nie chce ci dać lizaka?
– Tak! Głupia babcia!
– Jesteś naprawdę rozzłoszczony, skoro mówisz „głupia” na babcię!
– Tak!
– Wiesz, maluchu, teraz mamy obiad. Wiem, że bardzo chcesz tego lizaka i dostaniesz go, zaraz po obiedzie.
Mały ułożył usta w podkówkę (on robił taką cudną podkówkę jak na obrazkach!), broda mu zadrżała, oczy wypełniły się łzami. Jego ramiona opadły, a zaciśnięte pieści rozluźniły się. Smutek i żałość zastąpiły złość.
– Kochanie, co mogę dla ciebie teraz zrobić, żeby ci było choć trochę lepiej?
– Psitulić! – zaszlochał Mały i z płaczem rzucił się w moje ramiona. Przytuliłam go i delikatnie kołysałam, podczas gdy on płakał, powoli się uspokajając. (Czytelnicy mojej książki „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę?” mogą mieć w tym momencie odczucie deja vu… O tym za chwilę.)
– Wiesz, ja rozumiem, że należy akceptować emocje i tak dalej, ale jednak uważam, że nie powinnaś go przytulać, kiedy krzyczy „głupia babcia” – powiedziała do mnie cicho Teściowa.
– Daj nam chwilę, dobrze? – poprosiłam. Umyłam Małemu ręce i twarz, a następnie zaprowadziłam do stołu. Rzucił się na jedzenie, jakby od rana nic nie miał w ustach.

Kiedy zjedliśmy obiad, zagadnęłam Małego:

– Pamiętasz, maluchu, jak się rozzłościłeś przed obiadem?
– Tak! Dostanę tejaź ziziaka? – ożywił się Mały.
– Dostaniesz za chwilę. A pamiętasz, co powiedziałeś do babci?
Mały zastanowił się, ale widać było, że nie pamięta.
– Powiedziałeś „głupia babcia” – podpowiedziałam łagodnie.
– Ojej… – w oczach Małego pojawił się błysk rozpoznania.
– Jak myślisz, jak mogła poczuć się babcia? – nadal mówiłam bardzo łagodnym tonem.
– Niefajnie… – stropił się Mały i zapadł się nieco w sobie.
– A co możesz teraz zrobić? – spytałam. Mały zastanowił się, po chwili jego buzia się rozjaśniła. Zeskoczył z krzesła, podbiegł do babci, objął jej nogi i patrząc jej w oczy, powiedział żarliwie:
– Babciu, ja cię bardzo pseplasam! Wcale nie jesteś głupia!

Ta sytuacja nieco przypomina baśń („… i żyli długo i szczęśliwie”), a jednak wydarzyła się naprawdę,

podobnie jak wiele, wiele innych tego typu sytuacji z udziałem moich dzieci. Zależnie od mojej formy psychofizycznej – od mojego obciążenia rozmaitymi stresorami z pięciu obszarów – zakończenie było bardziej lub mniej szczęśliwe. Czasem, jak w opisanej tu sytuacji, byłam w stanie zareagować na „złe zachowanie” dziecka ze spokojem, empatycznie towarzyszyć mu w emocjach, następnie zredukować jego stres (czyli na przykład nakarmić) i dopiero kiedy maluch autentycznie się uspokoił i zaspokoił swoje ważne potrzeby, podejmowałam rozmowę.

Ten scenariusz zawsze, prędzej czy później, kończył się szczęśliwie. Kiedy natomiast ostro przywoływałam dziecko do porządku, wymierzałam mu karę albo udowadniałam, że jego zachowanie jest „bez sensu”, skutkiem było nie tylko chwilowe zerwanie naszej relacji, ale też pogorszenie zachowania dziecka. W zasadzie powinnam użyć czasu teraźniejszego, bo takie sceny rozgrywają się w naszym domu po wielokroć każdego dnia, a ja już coraz częściej potrafię zachować się tak, jak chcę, ponieważ dzięki konkretnej wiedzy i wielokrotnemu ćwiczeniu mój mózg utorował sobie taki wzorzec postępowania. Moje dzieci – nawet ośmioletni obecnie, wysoko wrażliwy Duży, który niegdyś „zawsze miał jakiś problem” – też są coraz lepiej wyregulowane.

Oczywiście nie zawsze rozwiązanie konfliktu było tak łatwe i szybkie, jak w opisanej tu scenie.

Akurat w przypadku Małego, dziecka o tzw. łatwym temperamencie, zazwyczaj właśnie takie jest. Czy znacie Lenkę, bohaterkę mojej książki „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę”? Ona i Mały mają wiele wspólnego: Lenkę też wystarczy przytulić, aby jej burza emocji szybko się wyciszyła. Z innymi dziećmi nie zawsze jest tak łatwo: na przykład Duży miewa tendencję do wpadania w czarne nastroje pod wpływem trudnych emocji, a prawie trzyletni Malutki nie lubi rozmawiać po fakcie o tym, co się wydarzyło.

Dzieci mogą wpadać w szał (jak Duży niegdyś), mogą źle reagować nawet na spokojne próby dotarcia do nich, mogą „nakręcać się” bardzo łatwo ponad miarę, mogą nie wiedzieć, czego chcą (na przykład: „Idź sobie! Nie zostawiaj mnie!”). Choć bywa to trudne, jednak z każdym dzieckiem da się wypracować indywidualny przepis na porozumienie. Warto próbować; w końcu stawką jest nie tylko nasza relacja z nim, ale też to, jak ukształtuje się ostatecznie jego mózg, który jest „w budowie” przez pierwsze 25 lat jego życia.

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej na ten temat, zapraszam do lektury mojego bloga i kilku książek:

„Self-Reg” Stuarta Shankera, „Zintegrowany mózg, zintegrowane dziecko” oraz „Grzeczne dziecko” (wiem, polski tytuł zniechęca) Daniela Siegela i Tiny Bryson czy „Mózg dziecka. Przewodnik dla rodziców” Alvaro Bilbao.

Możesz też pójść na skróty, inwestując w szkolenie: „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie?” Jest ono poświęcone temu, co się dzieje w mózgu dziecka, kiedy ono źle się zachowuje i jak na to reagować tak, aby szczęśliwe zakończenie było bardziej prawdopodobne. Skorzystaj, jeśli prezentowane tu podejście jest Ci nieznane lub Twoja wiedza jest wyrywkowa – a przede wszystkim, jeśli marzysz o tym, aby Twoja relacja z dzieckiem była mniej obciążona stresem.

Photo by Sharon McCutcheon on Unsplash