Oddawanie odpowiedzialności za dzieci i ich sprawy

Oddawanie odpowiedzialności za dzieci i ich sprawy

Ponad rok temu, na początku stycznia 2024 roku, mój Mąż przejął ode mnie poranne wstawanie i ogarnianie dzieci do szkoły. Przez 12,5 roku to ja byłam tym domyślnym rodzicem, który wstaje (czy to w nocy, czy rano), kiedy budzi się którekolwiek z dzieci. Przez większość tego czasu albo zmagałam się z częstymi nocnymi pobudkami maluchów, albo musiałam zwlec się wcześnie, aby któryś z synów (lub wszyscy) dotarł na czas do przedszkola czy szkoły. Szkoła jest dla mnie najtrudniejsza, bo trzeba dotrzeć do niej codziennie na 8, bez wyjątków. Mam chronotyp nocny i w zasadzie od czasów przedszkolnych żyłam jakby w jet lagu. Mój wewnętrzny zegar krzyczał, że jest środek nocy, podczas gdy okoliczności zewnętrzne nakazywały mi pobudkę i funkcjonowanie tak, jakby był już dzień. Teraz chłopaki są w szkole przed 8, a ja budzę się między 8 a 9. Po raz pierwszy w dorosłym życiu jestem od wielu miesięcy wyspana jak złoto!

Wyobrażasz sobie pewnie, że oddanie odpowiedzialności za poranki Mężowi było dla mnie jak spełnienie marzeń. Niby tak, ale… No właśnie. Początki były bardzo trudne. Od zawsze mam tak, że co do zasady śpię jak suseł i nie budzi mnie nic poza trzęsieniem ziemi (raz przeżyłam, nie polecam) albo… dźwiękami, które sugerują, że moim dzieciom dzieje się krzywda. Można mi gadać głośno nad głową, kiedy śpię, włączyć światło, trzaskać drzwiami – a ja nic. Ale niech no tylko któreś z moich słodkich maleństw zakwili, że jest mu źle – natychmiast jestem obudzona, czujna, zwarta i gotowa ratować potomstwo.

Na początku minionego roku codziennie przed godziną 7 budziły mnie odgłosy wskazujące, że jakiś drapieżnik (Mąż) chce skrzywdzić moje dzieci. Na przykład mówi im, że nie, nie umyje im bidonów, bo to ich obowiązek i nie interesuje go to, że są niewyspani, bo mieli to zrobić wieczorem, zresztą on jest dokładnie tak samo niewyspany. „No nieeeeee… To nie fair!” – zawodziły moje maleństwa, lat 12, 10 i 7. A ja leżałam w zamkniętej sypialni napięta jak struna i najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywałam się od sprintu do kuchni i umycia tych cholernych bidonów. I warknięcia na Męża, że naprawdę mógłby być nieco bardziej empatyczny.

Dostosowanie się do zmiany wymagało pewnej pracy mentalnej i zmiany nawyków u całej naszej piątki. Ale wytrwaliśmy! Dziś to wygląda tak, że Mąż wstaje o 6:30 i robi dzieciom śniadanie, a sobie kawę. Budzi dzieci – upewniając się, ze naprawdę się obudziły a nie tylko mruczą przez sen „okej, już wstaję” – po czym siada z kawą na kanapie, a reszta dzieje się sama. On tylko sprawdza checklistę:
– Czy bidony są umyte, napełnione wodą, w plecakach?
– Czy śniadaniówki, sztućce i ewentualny obiad są spakowane?
– Czy okulary są umyte i siedzą na nosach?
– Czy chłopaki umyli zęby?
– Czy rozładowali zmywarkę?
– Czy poskładali i schowali do szuflad swoje ubrania z suszarki?
– Czy wykonane zostały ewentualne dodatkowe zadania (np. zabranie plecaka na wycieczkę albo 16 zł na konkurs albo bibuły, włóczki czy co tam jeszcze jest zapisane w kalendarzu?

A potem pada hasło „autobus odjeżdża o 7:35” – kto nie zdąży, jedzie metrem i tramwajem. Autobus to nasz samochód. Ja przez cały ten czas śpię i nie budzą mnie nawet odgłosy ewentualnej awantury. Ale awantury są rzadkie, wszystko przebiega gładko. A ostatnio nasi synowie na wieść o tym, że wyjątkowo to ja ich raz ogarnę i zawiozę do szkoły, wpadli w popłoch, że będzie chaos i w dodatku się spóźnią, jak zawsze ze mną.

Czy polecam taką zmianę? Bardzo!!! Czy jest łatwa? Trudna jak jasna cholera. Serio, jeszcze trudniejsza, niż zrzucenie 15 kg (zobacz mój wpis „Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli”).

Teraz na tapecie mamy przekazanie Mężowi i dzieciom odpowiedzialności za ich liczne zajęcia dodatkowe. Chodzi nie tylko czy nie tyle o dojazdy, ale przede wszystkim o kontrolowanie grafików, potwierdzanie obecności, ewentualne zmiany terminów oraz płatności czy indywidualne rozliczenia z trenerami. Na razie nie wytrzymałam i we wtorek sama opłaciłam ściankę wspinaczkową Małego i Dużego, a wczoraj usiłowałam przekonać Męża, że za konie może zapłacić dziś (chciał wczoraj). 🙃 Trzymajcie kciuki!

Kiedyś zamierzam poprowadzić proces rozwojowy dotyczący oddawania odpowiedzialności za dzieci – dzieciom i partnerom. Jeśli to jest „Twój” temat, który żywo Cię interesuje, to napisz do mnie na adres info@dylematki.pl lub zostaw komentarz pod tym postem – dam Ci znać, kiedy tylko będę planowała taki proces. Ale na razie mam na tapecie temat zmiany.

Jeśli chcesz zmienić coś w swoim życiu skutecznie i trwale, to koniecznie zapisz się na listę oczekujących na mój lutowy webinar o błędach, jakie popełniamy powszechnie w procesach zmiany. Osoby z tej listy (i tylko one) otrzymają specjalną ofertę mojego szkolenia „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. To szkolenie przekaże Ci wszystko, co potrzebujesz wiedzieć, jeśli nie wiesz, jak zabrać się za zmianę albo jeśli próbowałaś/próbowałeś już wiele razy, masz za sobą szereg niepowodzeń i boisz się kolejnego. Bardzo Ci je też polecam, jeśli zawodowo wspierasz inne osoby w jakiejkolwiek zmianie, na przykład wykonujesz zawód coacha, trenera, konsultanta, nauczyciela, lekarza, położnej, douli, doradczyni laktacyjnej/ konsultantki laktacyjnej, doradczyni chustonoszenia itd. A oto formularz zapisu na listę (pamiętaj, aby potwierdzić zapis!):

.

O zmianie zawodowej z trójką małych dzieci, czyli moja osobista historia lęku

O zmianie zawodowej z trójką małych dzieci, czyli moja osobista historia lęku

Być może wiesz, że „w poprzednim życiu” – do narodzin mojego najmłodszego syna – byłam ekonomistką i dopiero w wieku 38 lat weszłam na drogę zmiany zawodowej. Wiele postronnych osób, obserwując moją zawodową zmianę, komentowało ją słowami „Idziesz jak burza” lub podobnymi. I rzeczywiście ta moja droga z zewnątrz wygląda nieźle: z nikomu nieznanej mamy trójki maluchów w ciągu kilku lat stałam się ekspertką w mojej rodzicielskiej bańce i dość rozpoznawalną autorką książek, które wspierają dzieci i rodziców. (Jeśli masz ochotę posłuchać o tej mojej drodze, to polecam Ci odsłuchanie odcinka podcastu Kasi Syrówki „Poszli swoją drogą” – znajdziesz go tutaj.)

Czy było mi łatwo pójść swoją drogą? Z perspektywy rodzinnych finansów i logistyki – raczej tak. Kształcąc się i stawiając pierwsze kroki w nowym zawodzie, miałam sporą poduszkę finansową, co daje poczucie bezpieczeństwa. Mąż od początku swojej kariery zarabiał znakomicie, a moja pensja też była niczego sobie. Mieliśmy spore oszczędności, więc mogłam sobie pozwolić na duże wydatki na studia i inne szkolenia oraz na rezygnację z mojej regularnej pensji. Nie zabiło nas to więc (choć owszem, bardzo stresowało i powodowało napięcia na linii ja-Mąż), kiedy w 2018 roku wydaliśmy o 100 tysięcy złotych więcej niż zarobiliśmy. Mogliśmy też pozwolić sobie na zatrudnienie opiekunki do dzieci – choć z tym przez pewien czas było krucho. Od końca 2017 moje dzieci doświadczyły korowodu opiekunek, które pojawiały się i znikały. Przez wiele miesięcy uczyłam się i tworzyłam treści na bloga oraz pisałam pierwszą książkę po nocach i w czasie drzemek Malutkiego.

Natomiast z perspektywy emocjonalnej było mi bardzo trudno. Na początku tej zmiany zawodowej zmagałam się z ogromnym lękiem o moją przyszłość zawodową i osobiste dochody. I właśnie tę historię mojego lęku przed zmianą chcę Ci dziś opowiedzieć. Może dzięki temu zobaczysz swoją własną sytuację z innej perspektywy. Może zrozumiesz, dlaczego trudno Ci ruszyć z miejsca w jakimś obszarze. Jeśli tak będzie, chętnie dowiem się, co Ci pomogło! Możesz zostawić tu komentarz albo napisać do mnie na adres info@dylematki.pl.


Zanim opowiem Ci tę historię, chcę Cię zaprosić do zapisu się na listę oczekujących na mój lutowy webinar o błędach, jakie popełniamy powszechnie w procesach zmiany. Osoby z tej listy (i tylko one) otrzymają specjalną ofertę mojego szkolenia „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. Możesz się zapisać tutaj:


Jesienią 2017 roku rozpoczęłam roczne podyplomowe studia coachingowe. Moje dzieci miały wtedy nieco ponad 6 lat (Duży), 4 lata (Mały) i niecały rok (Malutki), a ja do listopada przebywałam na urlopie macierzyńskim. Jeszcze rok wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabym NIE wrócić po roku przerwy do pracy – do mojej wymarzonej przed laty pracy, z której czerpałam mnóstwo satysfakcji (oraz nieco frustracji) i która dawała mi stabilne, wysokie jak na sektor publiczny dochody. To było idealne miejsce dla takiej jak ja ambitnej matki małych, często chorujących dzieci, bo moi przełożeni byli bardzo wyrozumiali i mieli podobne wartości jak ja. Żadne korpo, lecz Instytut Ekonomiczny Narodowego Banku Polskiego, w którym pracowali znakomici ekonomiści i jednocześnie fajni ludzie. Po roku bardzo wysokiej absencji (nie było mnie w pracy przez 90 dni roboczych!), kiedy miałam poczucie, że zawodzę, otrzymałam podwyżkę i nagrodę za zaangażowanie, a także miałam możliwość brać udział w ciekawych konferencjach (zdjęcie pochodzi z jednej z nich). Dobrze mi tam było.

Nie przyszło mi do głowy, że mogę pójść na długi urlop wychowawczy, a jednak się na to zdecydowałam. Dlaczego? Bo „jakoś tak się zdarzyło” (w cudzysłowie, bo nie ma przypadków), że z Malutkim przy piersi – całkiem dosłownie, podczas niekończących się sesji karmienia – zaczęłam pisać blog DyleMatki. Miał posłużyć mi jako przymiarka do książki „„”DyleMatki. Dylematy świadomego macierzyństwa”, której cztery bohaterki, kompletnie różne, a jednak zaprzyjaźnione od lat, mierzyłyby się z rozmaitymi wyzwaniami w macierzyństwie (trochę jak „S*x and the City”, tyle że z dziećmi w centrum opowieści). „Jakoś tak się zdarzyło”””, że niemal jednocześnie trafiłam na szkolenia z Self-Reg – najpierw Natalii Fedan, a później kanadyjskiego The MEHRIT Centre.

Jako jedna z pierwszych osób w Polsce zaczęłam pisać o podejściu Self-Reg na blogu i na Facebooku. I podejście, i mój blog (między innymi dzięki udostępnieniu przez popularną już wtedy Gosię Musiał) zyskiwały na popularności. Coraz więcej osób zgłaszało się ze mną z pytaniami o to, co robić, kiedy dziecko [wstaw niepożądane lub niepokojące zachowanie] – a ja nie wiedziałam, co odpowiadać, bo przecież byłam tylko ekonomistką na urlopie wychowawczym, blogerką i trenerką Self-Reg w trakcie szkolenia. Potrzebowałam solidniejszego kawałka wiedzy o wspieraniu innych.

Wymyśliłam więc, że spełnię swoje dawne marzenie i pójdę na „jakieś” studia psychologiczne. Przejrzałam ofertę warszawskich uczelni i uznałam, że Podyplomowe Studia Coachingu i Mentoringu na Uniwersytecie SWPS są w moim zasięgu, to znaczy: jestem w stanie je ukończyć, spełniając wszystkie wymogi, i jednocześnie pozostać zaangażowaną mamą. Złożyłam wniosek i po rozmowie kwalifikacyjnej (z Malutkim raczkującym po pomieszczeniu) zostałam przyjęta.

Diabeł tkwił w jednym szczególe. Nie wyobrażałam sobie – przy trójce małych dzieci – spędzać dwóch weekendów w miesiącu w całości na studiach, jednocześnie pracując na etacie. Postanowiłam więc „na trochę” pójść na urlop wychowawczy. Byle do wiosny, kiedy to (jak sądziłam) będę w stanie znów, jak przed narodzinami Malutkiego, spać pięć godzin na dobę z przerwami i dość efektywnie ogarniać pracę, dzieci i dom. W międzyczasie jednak z pracy u nas zrezygnowała ukochana Niania moich dzieci i nie byłam w stanie znaleźć nie tylko godnej jej, ale w ogóle jakiejkolwiek następczyni. Przedłużyłam więc mój urlop wychowawczy, choć…

… rosło we mnie przerażenie tym, co dalej. Bardzo się bałam, że nie będę miała do czego wracać po tak długiej przerwie. Nie chodziło o samą nieobecność, lecz o to, że na moim stanowisku (doradcy ekonomicznego kierującego zespołem) musiałam być na bieżąco. Musiałam nie tylko rozumieć procesy gospodarcze, ale też faktycznie je obserwować dzień po dniu i umieć sensownie zinterpretować. To była nieustająca nauka, codzienne czytanie raportów i analiz, ale też nowych pozycji literatury, słuchanie programów gospodarczych w autobusie w drodze do i z pracy oraz skanowanie wzrokiem setek stron wydruków dziennie. A ja nie robiłam tego już od ponad roku. Poprzednie dwa roczne urlopy po urodzeniu Dużego i Małego stworzyły dwie spore wyrwy w mojej bieżącej wiedzy, które dawały o sobie później znać. („Pamiętasz, jaka była akcja z cenami żywności i energii w tym i tym miesiącu tego i tego roku?” – „Nie pamiętam, byłam wtedy na macierzyńskim, poczytam”). Teraz miało być o wiele gorzej. Każdy miesiąc poza bankiem oznaczał, że stałam w miejscu, podczas gdy ekonomiczny świat pędził naprzód beze mnie.

Już na początku studiów zaczęłam mieć ataki paniki. Jednego z nich doświadczyłam w nieodległej od domu szkole podstawowej, w której Duży i Mały mieli zaraz zacząć pierwszy trening judo, z Malutkim w nosidle ergonomicznym. Myślałam, że umieram i że narażam na wielkie niebezpieczeństwo dzieci. To po tym ataku zdecydowałam się na psychoterapię traum w nurcie EMDR. Ta decyzja okazała się jedną z najlepszych w moim życiu. Miałam mnóstwo do przepracowania. Nie, nie miałam „traumatycznego” dzieciństwa w potocznym sensie. Doznałam natomiast wielu „traum przez małe t”, które wpłynęły na mój dalszy rozwój – dziewczynki bardzo wrażliwej, nieneurotypowej (w 2024 roku otrzymałam diagnozę ADHD), dorastającej w świecie zaprojektowanym dla twardzieli. (Tutaj znajdziesz moje wideo o traumach, a tu i tu – dwa moje wpisy na blogu na ten temat.) Dodam, że moje traumy dotyczyły opuszczenia i separacji – a ja właśnie separowałam się od mojej bezpiecznej, stabilnej bazy, jaką była praca…

Jestem wdzięczna, że polskie prawo umożliwia przebywanie na długich urlopach wychowawczych (choć jako ekonomistka widzę zarówno plusy, jak i minusy tego rozwiązania). Mój skończył się dopiero po szóstych urodzinach Malutkiego (!). Od 13 grudnia 2022 roku jestem tylko „na swoim”, sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Zanim przekazałam departamentowi kadr wniosek o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, odbyłam kilka długich rozmów z moimi byłymi już przełożonymi, kolegami i koleżankami. Pozostałam z poczuciem, że to był dobry czas i świetni ludzie i że pozostawiłam po sobie więcej dobrych niż niedobrych wspomnień. Z kolei w grudniu 2023 roku mój Mąż zrezygnował ze świetnie opłacanej posady partnera w międzynarodowej korporacji i przez rok to ja byłam tym pracującym dorosłym w domu.

Czy się bałam? Czy boję się teraz? Oczywiście! Regularnie dopadają mnie rozmaite obawy i lęki, tak było zawsze, genu nie wydłubiesz. Rom temu miałam kryzys tożsamości w nowym zawodzie: kim jestem, kim chcę być, co chcę dać światu? Czy jestem przede wszystkim autorką książek „Self-Regulation”, czy coachką i coachką kryzysową pracującą z zestresowanymi mamami, czy trenerką, czy może jestem na drodze do czegoś jeszcze innego? Ale teraz, po latach pracy nad sobą, te lęki mnie nie paraliżują. One są, gadam z nimi, słucham, co mają do powiedzenia, i powolutku robię swoje, dbając o siebie z miłością, jak tylko umiem. I wierzę, że kiedy przyjdą bardzo trudne chwile, jakoś sobie poradzę. W końcu umiem sięgać po wsparcie i wierzę w to, że można zmienić swoje położenie, a to całkiem niezły fundament.

Co Ci chcę przekazać? Przede wszystkim to, że zmiana trwa czasem bardzo długo. I że coś, co tu i teraz sprawia, że jesteś sparaliżowana ze strachu, może być początkiem trwałej zmiany na lepsze. Przychodzi mi do głowy cytat, który wiele razy mnie wspierał: „Myślałam, że mnie pogrzebano, ale okazało się, że zostałam zasiana”. (Długo szukałam autora tego cytatu i znalazłam wiele grafik, z których ileś przytacza jako autorkę cytatu niejaką Christine Caine – zobacz przykładową grafikę). Cokolwiek trudnego dzieje się teraz w Twoim życiu – czy choroby dzieci, czy kryzys w związku, czy kłopoty finansowe, czy jakaś strata – życzę Ci z całego serca, żeby to był czas zasiewu. I żebyś umiała zadbać o siebie w najtrudniejszym czasie.

P.S. Jeśli zmagasz się z lękiem, to może Cię wesprzeć moje szkolenie „Jak sobie radzić z lękiem w kryzysowej sytuacji”. Z kodem blog2025 otrzymasz na nie 25% zniżki (tylko do końca lutego 2025 roku).

O kolejce w szpitalu onkologicznym i mężczyźnie, który „nie chciał” odpuścić

O kolejce w szpitalu onkologicznym i mężczyźnie, który „nie chciał” odpuścić

Jakiś czas temu miałam zabieg w szpitalu onkologicznym (spokojnie, nic groźnego). Wczesnym rankiem stałam w długiej kolejce do rejestracji, czekając na przyjęcie na oddział. Punktualnie o godzinie 7 otwarto dodatkowe dwa okienka i jedna z rejestratorek powiedziała coś, czego nie dosłyszałam. Część osób z kolejki przede mną przemieściła się przed tamte okienka, powstało zamieszanie, ludzie szemrali, niezdecydowani. Postanowiłam pozostać w miejscu i czekać na dalsze informacje.

Moje ucho wyłowiło nerwowy szept starszego mężczyzny skierowany do jego partnerki: „No chodźmy tam! To nie ta kolejka!” Ona odpowiedziała coś równie nerwowym tonem i zaczęli się cicho spierać. Mężczyzna odpuścił i pozostał w miejscu, ale raz po raz dawał upust swojemu niezadowoleniu, mrucząc pod nosem: „Przecież to nie ta kolejka”; „Co za bałagan, nie wiadomo, gdzie stanąć”; „A skąd my mamy wiedzieć, która to ma być kolejka?”; „I po co ci ludzie przechodzili do tej drugiej kolejki? Teraz już nic nie wiadomo, kto stoi za kim” i tak dalej. Cmokał, wzdychał, kręcił głową, dreptał nerwowo w miejscu.

„Daj już spokój!” – fuknęła w końcu jego partnerka, a ja poczułam przemożną chęć, żeby też fuknąć. Sformułowałam w myślach komunikat, który najchętniej wypowiedziałabym do tego mężczyzny: „Serio, mógłbyś dać spokój, człowieku, przecież nic się nie dzieje! Coś się tak uczepił tej kolejki?!”. Oczywiście nie wypowiedziałam tego na głos, ale samo sformułowanie tej wypowiedzi w myślach sprawiło, że moja irytacja nieco opadła. (Od kiedy mam zwyczaj formułować różne gadzie komunikaty w pierwszej kolejności w myślach, jestem sympatyczniejszą osobą, bo najczęściej nie potrzebuję powtarzać tego samego na głos. Polecam tę metodę, jeśli często żałujesz wypowiedzianych w złości słów. Przy okazji: może Cię zainteresować mój post o pauzie – najpotężniejszym znanymi mi narzędziu samoregulacji. Pauza to przeciwieństwo autopilota, na którym działamy w dużym napięciu. Bez pauzy ani rusz!

Po tej pauzie uświadomiłam sobie, że musiałam odczuwać spore napięcie, skoro tak mnie zirytował obcy człowiek, który mruczał coś pod nosem, wcale nie do mnie i wcale nie agresywnie. Zazwyczaj takie sytuacje w ogóle mnie nie dotykają. Skąd to napięcie? Ano stąd, że sytuacje, które są dla mnie nowe albo w których trzeba spełnić pewne warunki (a jeśli nie, to wóz albo przewóz) są dla mnie silnym stresorem. A to właśnie była dla mnie taka sytuacja, bo jeszcze nigdy nie miałam zabiegu w znieczuleniu ogólnym oraz nigdy w dorosłym życiu – poza porodami, a to jednak coś innego – nie byłam hospitalizowana.

Stojąc w kolejce, raz po raz zadawałam swojej skołatanej głowie jakieś pytanie. Czy na pewno mam przy sobie komplet niezbędnych dokumentów – i co, jeśli jednak czegoś nie zabrałam? Czy wzięłam wszystkie inne przydatne rzeczy? Jak to będzie wyglądało, kiedy już dotrę do szpitalnej sali: co się będzie działo po kolei? Jak długo będę czekać na mój zabieg? Czy potrzebuję jeszcze jednego prysznica oprócz tego porannego? Czy zabrałam mydło i ręcznik?

„Nie wiem, jak to będzie wyglądało” to dla każdego człowieka swego rodzaju stresor poznawczy. Różnimy się natomiast tym, jak silnie ten stresor na nas oddziałuje. Dla mnie i Dużego, mojego najstarszego syna, to jeden z najsilniejszych stresorów, jakie w ogóle istnieją. Dla mojego Męża i Małego, naszego średniego syna, to stresor niemal nieodczuwalny. Malutki, nasz najmłodszy, jest tu gdzieś pośrodku. Natomiast czterej moi „chłopcy” panicznie boją się pobierania krwi, które mnie w ogóle nie rusza. Znam też wiele osób, które byłyby przerażone perspektywą zabiegu w szpitalu onkologicznym i tygodniami zamartwiałyby się tym, że zmiana, którą trzeba wyciąć, jednak nie okaże się łagodna. Mnie to przeszło przez myśl raz czy dwa, ale nie poświęciłam temu scenariuszowi zbyt wiele uwagi – zwykle jestem pozytywnie nastawiona i ogólnie mam niski czy wręcz bardzo niski poziom lęku, jeśli chodzi o moje zdrowie (oraz zdrowie bliskich). Robię badania profilaktyczne i dopóki nie wykażą nic niepokojącego, zakładam, że jesteśmy i będziemy zdrowi.

Wróćmy do tego starszego mężczyzny, który „uczepił się kolejki” i „nie chciał dać spokoju”. No właśnie, nie chciał, czy nie był w stanie? Stawiam dolary przeciw orzechom, że to drugie. Kiedy już się uspokoiłam, przyjrzałam mu się uważniej. Cała jego postawa wyrażała ogromne napięcie, wręcz bił od niego lęk. Jak się później okazało, towarzyszył w kolejce żonie, która wraz ze mną została przyjęta na oddział i miała za sobą już szereg operacji (oraz nie miała kompletu dokumentów). Ewidentnie był tak przytłoczony stresem, że zamieszanie z kolejką było kroplą, która przepełniła czarę jego napięcia i zaczęło się ono z niego wylewać.

Przychodzi mi do głowy analogia do dziecka, które płacze i krzyczy „bez powodu”. W moich książkach z serii „Self-Regulation” opisuję sporo takich sytuacji. (Może chcesz pobrać rozdział – opowiadanie dla dzieci i część dla dorosłych opiekunów – najnowszego tomu „Self-Regulation. Świąteczne wyzwania”? Jeśli tak, kliknij tutaj i zapisz się na mój newsletter.) Jak widać, trudne zachowanie „bez powodu” nie jest domeną wyłącznie dzieci. Jedynie strategie – konkretne zachowania i słowa, którymi my, dorośli, wylewamy z siebie nagromadzone napięcie, bywają odmienne od strategii dzieci. W gruncie rzeczy chodzi o ten sam mechanizm: kiedy czujemy się źle, zachowujemy się „źle”.

Ale, ale, jak właściwie się uspokoiłam w tej sytuacji? Jak często w tego typu sytuacjach, w myślach dałam samej sobie empatię: „Aha, ja się po prostu stresuję tym, że nie wiem, jak to będzie wyglądało! To dla mnie trudne, nie wiedzieć. Dobrze, że już niedługo się dowiem”. Nie masz pojęcia, jak to pomaga: także tym razem moje napięcie natychmiast opadło. A może właśnie masz pojęcie, bo sama to robisz…? Jeśli nie, to bardzo, bardzo Ci polecam takie łagodne przemawianie do siebie jak do rozstrojonego dziecka.

Gdybym miała więcej czasu, postarałabym się jakoś dać temu mężczyźnie empatię. Byłby to pewnie komunikat w rodzaju „Trudno się zorientować w tej kolejce, prawda?”, wypowiedziany z uśmiechem, a potem coś jeszcze, zależnie od reakcji. Kiedy mam zasoby i czas, staram się tak działać, żeby raczej zmniejszać sumę napięcia w moim bliskim otoczeniu. Tamtego dnia w kolejce wyregulowałam się i byłam gotowa wesprzeć tamtego mężczyznę, jednak nie wystarczyło mi czasu, bo zostałam zaproszona do okienka, a potem na oddział. Ale posłałam starszemu panu ciepłe myśli i liczę na to, że dotarły. I Tobie też posyłam. 🤗

P.S. A może chcesz dowiedzieć się czegoś o kryzysie psychologicznym? Jeśli tak, zapraszam Cię do zapisu na mój mailowy minikurs „na ten temat „Kryzys psychologiczny i wsparcie w kryzysie” (na tej stronie). A jeśli chcesz wspierać osoby w kryzysie, to rozważ udział w prowadzonym przeze mnie szkoleniu certyfikacyjnym „Konsultant Kryzysowy”, o którym dowiesz się więcej na tej stronie. Jest jeszcze kilka wolnych miejsc w najbliższej edycji, 9-10 listopada.

Jakiego nauczyciela potrzebuje dziecko

Jakiego nauczyciela potrzebuje dziecko

Jakiego nauczyciela potrzebuje dziecko

Kiedy byłam w ósmej klasie podstawówki, zdecydowałam się na udział w olimpiadzie z języka polskiego. Umiałam pisać – odpowiednie dawać rzeczy słowo – i bardzo to lubiłam (pisałam pamiętniki od siódmego roku życia), a ponadto pasjonowały mnie gramatyka i ortografia (serio, kiedyś na konkurs ortograficzny przeczytałam całą teoretyczną część „Słownika ortograficznego języka polskiego!”). Jedynie analiza i interpretacja wierszy budziła we mnie niezbyt ciepłe uczucia – ale to miało nadejść dopiero w finale, więc nie martwiłam się na zapas, skupiając etapach, które miałam bezpośrednio przed sobą.

Moja nauczycielka języka polskiego, pani Krystyna Poleszak, spędziła ze mną sporo czasu po lekcjach, pomagając mi przygotować się do konkursu. Nie pamiętam, co dokładnie robiłyśmy i o czym rozmawiałyśmy. Pamiętam jedynie, że spotykałyśmy się w niewielkim pokoiku, na co dzień niedostępnym dla uczniów, przez co czułam się wyróżniona. Pamiętam też moje poczucie, że nauczycielka poświęca mi pełną uwagę i jestem dla niej ważna. Uwielbiałam te nasze indywidualne spotkania.

Pewnego wiosennego dnia przyszła wiadomość, że znalazłam się wśród finalistów olimpiady. To oznaczało, że jestem zwolniona z egzaminu do liceum z języka polskiego i nie muszę się już do niego uczyć (w tamtych zamierzchłych czasach nie było jeszcze egzaminu ósmoklasisty czy gimnazjalisty, lecz właśnie egzaminy wstępne do szkół średnich). Cieszyłam się z tego bardzo, a jednocześnie nabrałam apetytu na więcej: chciałam zostać laureatką olimpiady, czyli być w gronie tych, którzy poradzili sobie najlepiej w finale.

Wtedy pani Krystyna powiedziała coś, co wywołało we mnie bunt i wściekłość. „Agnieszko, bardzo serdecznie ci gratuluję, to wielkie osiągnięcie. I proszę cię, nie nastawiaj się na więcej, bo wiesz, analiza i interpretacja wierszy to nie jest twoja mocna strona, a właśnie to cię czeka w finale”. Naprawdę szlag mnie trafił. JA MAM SIĘ NIE NASTAWIAĆ NA WIĘCEJ?!? Czy ona sugerowała, że nie dam rady, że to za wysokie progi? O nie, pokażę tej babie, że się myli! Z furią rzuciłam się do podręczników – licealnych i chyba też akademickich – dostępnych w bibliotekach. Chciałam wiedzieć wszystko o poezji. Wszystko. Kontynuowałyśmy też nasze indywidualne spotkania.

W finale poradziłam sobie śpiewająco. Zajęłam jedno z najwyższych miejsc i zostałam laureatką. Pani Krystyna towarzyszyła mi przez cały dzień (to była zdaje się sobota), razem ze mną okupowała twardą ławeczkę na korytarzu w oczekiwaniu na moją kolej egzaminu ustnego. Kiedy ogłoszono wyniki, cała się rozpromieniła i powiedziała coś, co wprawiło mnie w osłupienie: „Wiedziałam, że jeśli zasugeruję ci, że nie dasz rady, to naprawdę się przyłożysz i zostaniesz laureatką! Wiedziałam!”

W tamtej chwili zrozumiałam, że ona przez cały czas mnie wspierała, także wtedy, kiedy niby we mnie wątpiła. Wiedziała, co mnie najbardziej motywuje. Znała mnie na wylot. Była moją życzliwą duszą. Miałam szczęście, spotykając na swojej drodze taką nauczycielkę (i wielu innych wspaniałych, zaangażowanych pedagogów). Myślę, że moje sukcesy edukacyjne były też ich sukcesami. Nawet doktorat pisałam pod opieką profesora, który był znany z tego, że w jego katedrze panują dobre, bliskie relacje i który pozwalał mi na pracę w moim dziwnym rytmie dobowym: przychodziłam do pracy po obiedzie i siedziałam w niej do nocy, choć w większości innych katedr obowiązywała obecność na uczelni w godzinach 8-16.

Niezbędnym warunkiem skutecznej nauki jest poczucie bezpieczeństwa. Dzieci potrzebują dorosłych, którzy dają im poczucie, że są bezpieczne, widziane, ważne. Zrób mały eksperyment myślowy: jakie jest Twoje pierwsze wspomnienie „dobrego nauczyciela”? A pierwsze wspomnienie „okropnego nauczyciela”? Czy kluczem do tego rozróżnienia są kompetencje dydaktyczne, klarowność wywodu, korzystanie z zaawansowanych metod nauczania? Czy raczej chodzi o to, przy kim czułaś się dobrze, a przy kim okropnie…?

Moje dzieci też mają dużo szczęścia do nauczycieli. Myślę dziś ciepło o paniach Izie, Justynie i Monice, wychowawczyniach Dużego; o paniach Agnieszce i Ani, wychowawczyniach Małego; o paniach Ani i Basi, wychowawczyniach Malutkiego; a także o „pani Paulince”, ukochanej niani moich synów, która teraz jest bez wątpienia fantastyczną nauczycielką. Myślę też o tych wszystkich pedagogach, którzy codziennie boksują się z bezdusznym i bezsensownym systemem i sprawiają, że dzieci choć trochę bardziej lubią przedszkole i szkołę. Chylę czoła i życzę Wam dobrej energii (i zmian „na górze”).

P.S. Może Cię też zainteresować post „Nauczyciel doskonały” oraz wideo „Every Kid Needs a Champion„.

Zdjęcie: Erik Mclean, Unsplash

Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli

Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli

To jest trzeci i na razie ostatni post dotyczący zmiany mojego sposobu żywienia (choć za jakiś czas szykuję też ciąg dalszy, czyli historię – mam nadzieję udanego – podtrzymania obecnej wagi). W pierwszym poście z tej serii opisałam moje wieloletnie zmagania z wagą (znajdziesz go pod tym linkiem.) W drugim (czyli tutaj) opisałam zmiany, które przeprowadziłam w miesiącach poprzedzających właściwe „odchudzanie”, czyli redukcję wagi. Choć były one daleko idące i wymagały ode mnie zainwestowania ogromu energii, nie wystarczały, abym zrzuciła nadmiar kilogramów. Nie wystarczały nawet, aby moja waga ciała przestała rosnąć! Przyczyna tego była prosta: żeby schudnąć, trzeba mieć ujemny bilans kaloryczny, czyli spożywać mniej kalorii, niż zużywać, i to przez szereg tygodni, a ja jadłam zbyt dużo w stosunku do mojego spadającego z wiekiem zapotrzebowania na kalorie.

Rosnąca waga bardzo mnie frustrowała, ale nie widziałam dobrego rozwiązania. Miałam mocne przekonanie, że ze względu na moją historię nie jestem w stanie tego osiągnąć. Uważałam, że mój organizm, nie otrzymując wystarczającej liczby kalorii, przejdzie w tryb „ratunku, głód!” i nawet jeśli trochę schudnę, natychmiast odzyskam stracone kilogramy. Taki właśnie scenariusz powtarzał się w ostatnich latach. Dlatego nie byłam gotowa na kolejne „odchudzanie”.

Jednak w kwietniu 2023 roku osiągnęłam „masę krytyczną”. Nie chodzi mi tylko o masę mojego ciała, która wspięła się na rekordowo wysoki poziom 82,5 kg, ale też o moją nagromadzoną frustrację wywołaną brakiem wpływu na to, jak wygląda i funkcjonuje moje ciało. Już naprawdę nieźle ogarniałam dbanie o samoregulację w każdym obszarze, w tym biologicznym. Jednak zbyt obszerne ciało przeszkadzało mi w wielu sytuacjach, choćby w zabawach na świeżym powietrzu z Malutkim, który kocha grać w berka. Przy tym berku wszystko mi się trzęsło – a najbardziej brzuch – i czułam nadmierny ciężar w stawach. Z kolei ćwicząc jogę, nie byłam w stanie wykonać niektórych asan (czyli pozycji) tak jak kiedyś, bo przeszkadzała mi gruba warstwa tkanki tłuszczowej na brzuchu. Czułam, jak się podduszam, chcąc wykonać pełen skręt albo skłon.

Ale nie to było najgorsze. Najgorsze były problemy ze zdrowiem powodujące przewlekły ból: zespół cieśni nadgarstka i tzw. trzaskający palec. To wszystko było bardzo nieprzyjemne i napełniało mnie obawami o przyszłość: czy stanę się otyłą, niepełnosprawną ruchowo starszą osobą? Wiedziałam, że nadmiar tkanki tłuszczowej nasila procesy zapalne w organizmie.


Jeśli interesuje Cię temat zmiany, zapraszam Cię do zapisu na listę oczekujących na mój webinar o błędach, które powszechnie popełniamy w procesie zmiany, który odbędzie się w lutym 2025 roku. Osoby zapisane na listę (i tylko one) będą mogły skorzystać ze specjalnej oferty mojego szkolenia „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”.

.

Wreszcie tuż przed majówką 2023 roku podjęłam decyzję o redukcji. Postanowiłam zacząć od dwóch miesięcy diety „pudełkowej”, która dobrze mi się sprawdzała w przeszłości – niestety tylko na krótką metę, bo po jakimś czasie za każdym razem wracałam do poprzedniej wagi. Teraz jednak potrzebowałam na początek widocznego sukcesu, zanim zdecyduję się na głębszą i trudniejszą pracę ze specjalistą. Wiedziałam, że moja przemiana materii zmniejszyła się w ostatnich latach: jako 35-latka chudłam na diecie 2000 kcal, teraz taka ilość kalorii jedynie stabilizowała moją wagę. Zdecydowałam się więc na około 1675 kcal: 1600 z „pudełek” plus kilka porcji napoju owsianego do moich kilku codziennych kaw.

Podjęłam żelazne postanowienie, że nie będę jeść nic ponad te 1675 kcal przez dwa tygodnie. Tyle wytrzymam, a potem podejmę decyzję, czy potrzebuję zmniejszyć albo zwiększyć podaż kalorii. W każdym razie byłam zdeterminowana, aby pracować nad redukcją wagi aż do osiągnięcia magicznej dla mnie masy ciała 69 kg. Tyle ważyłam w najlepszym momencie po narodzinach najmłodszego syna, ponad sześć lat wcześniej (moja idealna waga w młodości, przed ciążami, to 65 kg).

Pierwsze dwa tygodnie były trudne. Bardzo trudne. W ciągu dnia czułam się dobrze, jedynie nieco głodna (ale też lekka, co było miłe). Za to wieczory… o matko! O godzinie 20 jadłam ostatni posiłek i kolejne godziny aż do zaśnięcia upływały mi na poszukiwaniu zajęć, które ukoją mnie i jednocześnie zajmą na tyle, abym nie myślała o jedzeniu. Bardzo dużo czytałam i słuchałam webinarów. Izolowałam się też od Męża, który zasiadał na kanapie i coś tam chrupał albo jadł lody, albo pił piwo. Kanapa była miejscem, które jednoznacznie kojarzyło mi się z wieczornym podjadaniem, więc przez pierwsze tygodnie po zjedzeniu kolacji w ogóle się do niej nie zbliżałam.

Mąż nie był zachwycony, że stracił moje towarzystwo wieczorem i dawał mi to jasno do zrozumienia. Czas po uśpieniu dzieci był przez lata jedynym, w którym mogliśmy pobyć ze sobą jak para dorosłych ludzi, a nie mama i tata. Teraz Mąż pozostał w salonie, a ja chowałam się w innych częściach mieszkania: sypialni, przedpokoju, łazience. Jednak tak bardzo zależało mi na redukcji wagi, że byłam gotowa ponieść ten – poważny przecież – koszt w postaci czasowego rozluźnienia naszej relacji. Mąż był niezadowolony przez ileś tygodni, ale z czasem… sam przestał wieczorem podjadać i zdecydował się na długi post nocny. Wspieraliśmy się w tym wzajemnie i oboje traciliśmy zbędne kilogramy.

Kolejne tygodnie były o wiele łatwiejsze: zaczęłam radzić sobie z wieczornym głodem, a waga pięknie spadała. Wiedziałam jednak, że ten proces nie doprowadzi mnie do mojego celu – z kilku powodów.

Po pierwsze, zbliżał się czas próby, którego bardzo się obawiałam: ponad trzytygodniowy urlop. Zmiany rutyny, w tym wyjazdy, już od dzieciństwa powodowały u mnie przejadanie się. Początkowo było to związane z moim lękiem przed zmianami i wzorcem kojenia lęku jedzeniem (zwłaszcza słodkim, tłustym, słonym). Dzięki psychoterapii udało mi się znacząco obniżyć poziom lęku oraz wypracować wiele strategii regulacji napięcia innych niż jedzenie, ale…

… po drugie, najzwyczajniej w świecie nie umiałam prawidłowo komponować posiłków. Nie wiedziałam, ile czego powinnam mieć na talerzu. No i nie byłam gotowa na samodzielne liczenie kalorii – ostatnio robiłam to w mojej anorektycznej fazie w podstawówce (por. ten wpis) i źle mi się kojarzyło. A liczenie kalorii na wakacjach, gdzie mieliśmy się stołować w dużej mierze w restauracjach, uznałam za mission impossible.

Po trzecie wreszcie, ileś razy udawało mi się zrzucać 4-7 kg dzięki diecie pudełkowej, ale potem te kilogramy wracały z nawiązką. Tym razem miałam do zrzucenia aż 15 kg. Przez pierwsze 9 tygodni diety zrzuciłam prawie 6 kg, redukując wagę ciała do 76,8 kg i to była granica, poniżej której nie „zeszłam” ani razu od czasów sprzed trzeciej ciąży. Wiedziałam, że te kilogramy będą najbardziej odporne na zmianę.

Z tych powodów już na etapie podejmowania decyzji redukcji postanowiłam skorzystać ze wsparcia psychodietetyka. Jak wspomniałam wcześniej, dieta pudełkowa miała tylko dać mi poczucie sukcesu na początku procesu. Miałam świadomość, że skuteczną zmianę będę w stanie wypracować tylko przy wsparciu profesjonalisty. Brakowało mi wiedzy i umiejętności niezbędnych do trwałej redukcji kilogramów „nazbieranych” przez lata. Dodatkowo liczyłam na to, że regularne spotkania zmotywują mnie do utrzymania wysiłku nawet, kiedy zrobi się nudno, bo waga przestanie spadać. Jednocześnie bardzo bałam się, że trafię na kogoś, kto da mi do ręki listę zakazanych produktów i każe jeść ściśle odmierzone porcje – mój umysł bardzo źle reaguje na tego rodzaju restrykcje.

Odpowiedniego specjalisty szukałam przez wiele miesięcy, zanim rozpoczęłam proces redukcji. Przyswajałam sobie między innymi treści Agaty Głydy, twórczyni marki Psycholog o diecie. Gorąco polecam jej treści, zwłaszcza podcast i newsletter! W odcinku podcastu pt. „Dlaczego diety nie działają” Agata rozmawiała z Dorotą Święch: lekarką i psychodietetyczką (!) z doświadczeniem otyłości i odchudzania w dzieciństwie (!). Po wysłuchaniu tej rozmowy nie miałam żadnych wątpliwości, że znalazłam „moją” specjalistkę w osobie pani Doroty. Napisałam do płomienną wiadomość i udało mi się umówić na wstępną konsultację przed jej programem wsparcia – w idealnym momencie, bo kilka dni po zakończeniu mojej diety pudełkowej. (Uwaga: teraz bardzo trudno jest się umówić z nią na takie indywidualne konsultacje. Możliwe, że są one dostępne jedynie w pakiecie z programem zmiany nawyków żywieniowych, który opracowała wspólnie z Agatą Głydą.)

Czteromiesięczna praca pod okiem pani Doroty Święch to było dokładnie to, czego potrzebowałam, żeby zmienić nawyki żywieniowe. Bardzo wspierała mnie postawa pani Doroty: czułam się nieoceniana i przyjmowana ze wszystkim, z czym do niej przychodziłam, a jednocześnie zmotywowana do zmian nawet, kiedy wymagały sporo wysiłku. Pani Dorota ma w sobie self-regowego ducha. Kilka razy pojawiałam się na konsultacji z podkulonym ogonem, myśląc, że okropnie dałam ciała (te dwa słodkie drinki o 1 w nocy i potem chipsy i orzeszki, a już tak dobrze mi szło…), a ona pochylała się nad tym, co w ciągu danego dnia doprowadziło mnie do tej „nocnej akcji” i jaką lekcję z tego możemy wynieść. Pokazywała też, ile razy od ostatniej konsultacji dałam radę fajnie skomponować posiłki i nie jeść nic w nocy.

Na czym konkretnie polegała współpraca? Zaczęłyśmy od miesiąca obserwacji (w tym zawarł się cały okres urlopu) bez dużych zmian w diecie. Miałam prowadzić dzienniczek żywienia, zapisując nie tylko to, co i kiedy zjadłam, lecz także okoliczności: czy jadłam szybko na stojąco w kuchni, czy powoli i niespiesznie przy stole; kto mi towarzyszył; kto przygotował posiłek; jakie odczuwałam emocje przed jedzeniem itd. To wymagało ogromnego wysiłku i uważności, ale przyniosło zaskakujące rezultaty. Na kolejnych spotkaniach pani Dorota analizowała moje dzienniczki i pokazywała czarno na białym, co pomaga mi jeść zdrowo i z głową, a co mi w tym przeszkadza. Zaczęłam widzieć pewne zależności. Doszłam do podobnych wniosków (cóż za niespodzianka!), do jakich dochodzą moje klientki coachingowe: na wyregulowany wieczór pracujemy od samego rana, a właściwie zaczynamy pracować już dzień wcześniej. Moje klientki odreagowują stres z całego dnia wieczornym krzyczeniem na dzieci, a ja odreagowywałam go wieczornym jedzeniem – mechanizm był ten sam.

Dopiero kiedy zwiększyłam samoświadomość i zaczęłam sprawniej komponować posiłki, przyszedł czas na prace domowe i dalszą zaplanowaną redukcję masy ciała. Małymi krokami wzbogacałam dietę w białko, szukałam alternatyw dla wysoko przetworzonych słodyczy i przekąsek (a wręcz dostałam od pani Doroty całe e-booki z listami fajnych zamienników), uczyłam się małych tricków, które pozwalały mi oszczędzać mnóstwo kalorii bez utraty smaku. Wreszcie we wrześniu nauczyłam się liczyć kalorie w aplikacji Fitatu. To ostatnie moja wieloletnia przyjaciółka skomentowała tak: „Jeśli Stążka jest skłonna zapisywać kalorie i nie uważa tego za opresję, to jest to największa rewolucja żywieniowa, jaką można sobie wyobrazić”. Owszem, to była rewolucja, biorąc pod uwagę, że latami kategorycznie deklarowałam, że nie zamierzam nigdy tego robić. A jednocześnie naprawdę nie czułam, żeby to było męczące. Raczej miałam w sobie sporo ciekawości badaczki, która odkrywa nowe, nieznane terytoria.

Ostatnie spotkanie z panią Dorotą odbyłam w listopadzie 2023 roku i od tamtej pory sama komponuję posiłki tak, aby redukować albo utrzymywać wagę. Efekty możesz zobaczyć na wykresie przedstawiającym moją wagę (na początku tego wpisu) oraz na zdjęciach w moim poście na Facebooku. Przed rozpoczęciem procesu redukcji ważyłam 82,5 kg, a dokładnie rok później – 67,4 kg (dziś, niemal cztery tygodnie później, ważę 67,5 kg). Moja ambitna i anorektyczna część podszeptuje mi, żeby zejść jeszcze trochę, do tych magicznych 65 kg albo nawet do 63,5 kg (mojej idealnej wagi z czasów liceum), ale rozsądek podpowiada, że to bez sensu. Czuję się lekka i zdrowa, mam BMI (indeks masy ciała) w normie, czyli poniżej 25, moje problemy ze stawami niemal całkowicie ustąpiły. Mam też ogromną satysfakcję z tego, czego udało mi się dokonać. Inwestowanie potężnego wysiłku, żeby osiągnąć jakieś magiczne granice wagi, byłoby kompletnie bez sensu.

Teraz czeka mnie kolejne trudne zadanie: utrzymanie tej nowej wagi przez czas wystarczająco długi, aby organizm się do niej przyzwyczaił i uznał ją za swoją naturalną. Zakładam, że potrwa to co najmniej tyle czasu, ile trwała redukcja – czyli kolejny rok. Za kilka miesięcy napiszę Wam małe sprawozdanie z moich postępów na tej drodze, a po majówce 2025 roku – kolejne. Trzymajcie kciuki, proszę!