utworzone przez DyleMatka | kwi 16, 2025 | błędne koło stresu, cienie macierzyństwa, kryzys, refleksje nad rodzicielstwem
Wiesz, co potężnie rozregulowuje matkę Polkę? Zwłaszcza matkę maluszka, więcej niż jednego dziecka lub dziecka ze szczególnymi potrzebami? Odpowiedź brzmi: jeszczetylkoza. Nie googluj tego określenia – to neologizm mojego autorstwa. Za chwilę zapoznam Cię ze studium przypadku, które wyjaśni, czym jest ta przypadłość. Mam też nadzieję, że choć trochę pomoże Ci tak lawirować, aby jej unikać – a nie jest to łatwe w naszej kulturze… Kiedy opowiadam jakąś historię, zazwyczaj zmieniam szczegóły pozwalające na zidentyfikowanie jej bohaterów. Teraz tego nie robię, ponieważ bohaterką jestem ja sama. A wszystko działo się nie za siedmioma górami i siedmioma lasami ani też nie dawno, dawno temu (w odległej Galaktyce), lecz w Warszawie w kwietniu i maju 2023 roku.
A było to tak: do końca stycznia tamtego roku miałam napisać moją czwartą książkę. Nie dałam rady, bo przez cały listopad i grudzień moje ciało i umysł domagały się odpoczynku. Moja kochana redaktorka cały czas powtarzała, że spoko, najwyżej książka ukaże się później. Zastrzegła jednak, że aby ukazała się przed wakacjami, bezwzględnie musi być gotowa do końca marca. W marcu ścigałam się z czasem i pisałam jak w amoku. Wszystko inne leżało odłogiem….
… a z tyłu głowy brzęczał mi głos wewnętrznego krytyka. Na pierwszy plan wybijał się przy tym ten zarzut: od lata zapowiadałam, że „już wkrótce” stworzę kilka nowych szkoleń – i co? No przecież to niepoważne! Rozprawiałam się z tym głosem na bieżąco, jestem w tym nieźle wytrenowana. Kiedy jednak 30 marca późnym południem wysłałam wydawnictwu ostatni fragment książki, to – mimo ogromnej dumy i satysfakcji – niewspierające myśli opadły mnie jak stado ptaków z filmu Hitchcocka. Dziobały mnie niemiłosiernie, nie pozwalając odpocząć, i nakazywały mi NATYCHMIAST zabrać się do pracy nad tymi obiecanymi szkoleniami. Bo jeśli nie teraz, to… dopiero po wakacjach, czyli rok po terminie, który sobie pierwotnie zaplanowałam! No przecież to niepoważne!
Czy ten wewnętrzny glos, który mówił mi, że muszę NATYCHMIAST zabrać się do pracy, brzmi dla Ciebie znajomo…? Jeśli tak, to zapraszam Cię bardzo serdecznie na bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”, który poprowadzę w maju! A po zapisie czytaj dalej.
Gdybym nie była tak wyczerpana, to wcisnęłabym wtedy przycisk pauzy. Zafundowałabym sobie kilka dni całkowicie bez pracy, snuła się po lesie, jeździła na rowerze, układała puzzle i poukładała sobie wszystko w głowie i w sercu. Ale zbyt dużo spraw wisiało mi nad głową. Czekały na mnie nowe klientki, którym obiecałam pierwsze konsultacje na początku kwietnia. Uwagi dopominały się liczne odłożone na półkę sprawy przedszkolne i szkolne, a także zaplanowane wcześniej wizyty u specjalistów, moje i dzieci (w maju zawsze zaliczam badanie ginekologiczne, cytologię, USG piersi i USG ginekologiczne – mam nadzieję, że Ty też regularnie się badasz!). Zbliżała się Wielkanoc i wyjazd do Teściów. Zaczęła się kampania promocyjna książki i dostałam ileś maili z zaproszeniami do radia czy podcastów. I do tego nieopatrznie zgłosiłam się do nowo powstającej Rady Rodziców w szkole moich starszaków. No, po prostu nie byłam w stanie wyhamować.
Tydzień po napisaniu ostatnich słów książki pochorowałam się. W Wielki Czwartek dosłownie ścięło mnie z nóg: spałam przez kilkanaście godzin, a przez kolejne kilkanaście ledwo ruszałam się z łóżka. Mąż z dziećmi pojechał zgodnie z planem do swoich Rodziców, a ja spędziłam święta w łóżku. Przeczytałam dwie książki i obejrzałam dwa filmy. Zresetowałam się na maksa i… znów byłam gotowa działać na wysokich obrotach.
Stopklatka: wcale nie byłam gotowa. Skoro po tak wyczerpującym czasie, bezpośrednio po chorobie, przyszło mi do głowy wskakiwać od razu na wysokie obroty, to był to jasny sygnał, że moja kora przedczołowa nadal nie działa w pełni sprawnie. Gdyby działała, to powiedziałabym sobie: „Dobra, Stążko, ta choroba to była lekcja. Przyswój ją sobie i teraz zawieś na kołku, co się da i regeneruj się”. Ale niestety schody na myślące piętro mojego mózgu zawaliły się (to metafora Dana Siegela i Tiny Payne Bryson; polecam Ci gorąco ich książki!). Dlatego nie przyswoiłam wtedy tej lekcji i rzuciłam się w wir zadań. (Spoiler: już wkrótce Kosmos zafundował mi tę lekcję ponownie. Czytaj dalej.)
I tu wjeżdża – cała na biało – jeszczetylkoza. Wiedziałam, że 20 maja wyjeżdżam z rodziną na wymarzony urlop do Danii (w tym Legolandu), który zapoczątkuje trwający aż do sierpnia okres cotygodniowych rodzinnych imprez i wyjazdów. Wiedziałam, że jako wysoce wrażliwa osoba potrzebuję mnóstwo energii przed każdym takim wydarzeniem, żeby nie wykończyć się psychicznie ani fizycznie (pozytywny stres to nadal stres). Wiedziałam, że tu i teraz ileś godzin w każdym tygodniu potrzebuję (chcę!) poświęcić na promocję książki. Szkoda nie pójść do radia, jeśli się to w sumie lubi, a przy okazji wyraźnie zwiększa się sprzedaż, prawda?
W tych okolicznościach, z nie w pełni sprawną korą przedczołową, obiecałam sobie, że JESZCZE TYLKO…
… poprowadzę ostatnią przed wakacjami edycję szkolenia „Konsultant Kryzysowy”. W końcu kilka osób czeka na to od marca, a poza tym trzeba zarobić na ten Legoland, prawda?
… sprzedam i przygotuję jedno ze szkoleń, które planuję od ubiegłego lata. To najprostsze, o dzieciach i ekranach. To przecież żaden problem. Zresztą…
… na kilka tygodni zepnę pośladki, zrezygnuję z paru sesji jogi i skrócę codzienne spacery, i może jeszcze oddeleguję Męża do odwożenia i przywożenia Malutkiego z przedszkola. DAM RADĘ.
Chyba już wiesz, co oznacza jeszczetylkoza: odkładanie niezbędnego odpoczynku na później. Ta przypadłość – ba, choroba! – może mieć formę przewlekłą, jak ta, o której opowiadam Ci teraz. Może mieć też formę ostrą: kiedy padam na nos, ale JESZCZE TYLKO napiszę ostatniego maila (bo klientka czeka), posortuję pranie i włączę pralkę (żeby skończyła prać akurat, kiedy dzieci zjedzą podwieczorek i zajmą się swoimi sprawami, wtedy szybko powieszę i z głowy), umyję patelnie (te zeschłe resztki jajecznicy wyglądają obrzydliwie), odbiorę ten telefon, choć okropnie chce mi się siku…
Zdradzę Ci tajemnicę, której pewnie Twoja mama Ci nie zdradziła, kiedy byłaś mała. Najprawdopodobniej nie mogła Ci jej zdradzić, bo sama o tym nie wiedziała – nie miała od kogo się dowiedzieć. Ja sama poznałam ją dzięki rozmowom z mądrymi kobietami, starszymi i bardziej doświadczonymi ode mnie. A oto cała tajemnica: NIE DA SIĘ wykonać wszystkich zadań prywatnych i zawodowych nawet po łebkach, a tym bardziej – perfekcyjnie. Zadań jest tyle, że aby je ogarnąć w sposób, który Cię naprawdę satysfakcjonuje, potrzebowałabyś doby dwa (trzy? cztery?) razy dłuższej niż ta, którą naprawdę dysponujesz.
Dotyczy to każdego człowieka, ale zwłaszcza wrażliwych mam. Takich, które pragną wspierać swoje dzieci w rozwoju i dbać o relacje z nimi, a poza macierzyństwem w ich życiu istnieje coś jeszcze. Na przykład zadania związane z prowadzeniem domu. Albo związek. Albo inne relacje niż ta z dzieckiem i partnerem czy partnerką. Albo praca. Zawsze – ZAWSZE – coś będzie leżało odłogiem, nieogarnięte, zaległe. Tak po prostu jest w dzisiejszym świecie. Pewnie było inaczej w świecie wczesnych homo sapiens, którzy nie czytali rozwojowych newsletterów, a ich praca sprowadzała się do zadbania o byt. Choć… może ich nie doceniam?
Chcę Ci powiedzieć coś jeszcze – coś, co jest truizmem. Może nawet prychniesz albo przewrócisz oczami, kiedy to przeczytasz. A jednak to napiszę: każdy nasz błąd to lekcja. Lekcja jest powtarzana, dopóki nie zostanie przyswojona – ale nawet wtedy Kosmos raz na jakiś czas sprawdza, czy aby jej nie zapomnieliśmy. Ja lekcję „zadaj o odpoczynek” odrobiłam już jakiś czas temu, ale zdarza mi się, że zachowuję się, jakbym ją zapomniała i wtedy Kosmos mówi „sprawdzam”. No i sprawdził, bo…
… pochorowałam się znów, tym razem podczas majowego urlopu w Danii. Po trzech dniach dreptania po Kopenhadze z nieocenioną Teściową, Mężem i naszymi trzema synami dopadły mnie katar i kaszel, które trwały przez ileś dni. Na szczęście nie ścięło mnie z nóg, a jedynie trochę sobie smarkałam i pokasływałam. Nie przeszkodziło mi to spędzić fantastycznych trzech dni w Billund, w Lego House i Legolandzie i poczuć się jak w bajce. To najlepszy urlop ever!
Uznałam wtedy, że przyswoiłam sobie (ponownie) tę dawno już odrobioną lekcję. Ale Kosmos od tamtej pory już nie raz i nie dwa powiedział „sprawdzam” i zrobi to jeszcze wielokrotnie, bo taka jest moja natura i tak ukształtowała mnie kultura. (Moje trudności z hamowaniem wywołane ADHD nie pomagają.) Czasem okaże się, że mam tę lekcję przyswojoną, a czasem, że na amen ją zapomniałam i znów potrzebuję ją sobie odświeżyć. Tak po prostu jest ze schematami i osiowymi przekonaniami, wpojonymi nam we wczesnym dzieciństwie – na przykład z moimi „nie jestem ważna” czy „muszę zasłużyć na akceptację”.
Takie schematy wprawdzie nieźle poddają się terapii czy – kiedy są niezbyt „grube” – coachingowi, ale nie zostają całkowicie usunięte z naszego umysłu. Raczej poprzez pracę nad nimi tworzymy sobie nowe szlaki neuronalne w mózgu, z których umiemy korzystać, kiedy mamy elementarne zasoby. A kiedy nie mamy, to się ześlizgujemy w stary schemat i odbieramy kolejną lekcję na temat tego samego. Ale zawsze możemy – i zawsze warto – wyjść z tej czarnej dziury, zwanej też czarną dupą (zobacz ten mój wpis na blogu sprzed kilku lat).
Zanim uciekniesz do swoich spraw, jeszcze raz zaproszę Cię do zapisu na mój bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Poprowadzę go około połowy maja. Możesz się zapisać tutaj:
P.S. Czy znasz rodzica, który Twoim zdaniem mógłby być zainteresowany tym tematem? Jeśli tak, to wyślij jej proszę link do tego wpisu! Z góry bardzo Ci dziękuję za pomoc w dotarciu do nowych odbiorców.
utworzone przez DyleMatka | kwi 11, 2025 | błędne koło stresu, cienie macierzyństwa, kryzys, refleksje nad rodzicielstwem
Czy zdarza Ci się, że przerwa od dzieci przeznaczona na napełnianie swojego kubeczka z energią „nic nie daje”? Kończy się trzygodzinne spotkanie z przyjaciółką, obiad w restauracji tylko z Twoim partnerem/ partnerką bądź inna randka – albo nawet fantastyczny weekend bez dzieci. Wracasz do swojego potomstwa, naładowana dobrymi emocjami po brzegi, myślisz sobie, że będziesz teraz cudownie wyregulowaną, cierpliwą jak anioł mamą. I co? Kopytko. Już po krótkim czasie ze zdumieniem odkrywasz, że jest dokładnie odwrotnie. Może nawet przekraczasz wtedy jakąś nienaruszoną dotąd granicę i jesteś w szoku, że tak okropnie się zachowujesz? Zdumienie i niedowierzanie mieszają się z okropnym poczuciem winy i… złością na dzieci. „Strasznie są rozwydrzone. Czy one muszą się tak wydzierać i jęczeć o wszystko? To całe rodzicielstwo bliskości to jedna wielka ściema. O matko, co się ze mną dzieje?!?”
Jeśli odnajdujesz się w tym opisie, to nie jesteś sama. Rzekłabym nawet, że jesteś w doborowym towarzystwie świadomych, wrażliwych mam. Jakiś czas temu spytałam czytelniczki mojego newslettera, czy zdarza im się to, co opisałam w powyższym akapicie. Zazwyczaj dostaję sporo odpowiedzi na każdy newsletter, ale po tamtym moja skrzynka mailowa została wręcz zalana żywymi reakcjami utrzymanymi w tonie „to o mnie! Napisz o tym więcej!”. Jedna z tych czytelniczek, Kasia, stała się autorką tytułu tego wpisu. Właśnie tych słów – „3 godziny z przyjaciółką spalone w kwadrans z dziećmi” – użyła w odpowiedzi na mój newsletter. Zelektryzowały mnie, bo doskonale oddają sedno zjawiska, o którym chcę Ci dziś napisać. Poprosiłam Kasię o zgodę na zacytowanie jej słów oraz uzgodniłam z nią brzmienie tego akapitu. (Pamiętaj, że wszystko, co do mnie piszesz, traktuję poufnie i nigdy nie zdradziłabym tajemnicy korespondencji ot, tak.)
Co to za zjawisko, które dotyka bardzo wiele matek i innych opiekunów kilkuletnich dzieci? (W dalszej części będę tych wszystkich opiekunów nazywać po prostu matką albo mamą. Pamiętaj, że to skrót myślowy, oznaczający każdą dorosłą osobę, która spędza z dzieckiem mnóstwo czasu i jest odpowiedzialna za jego dobrostan.) Chodzi o błędne koło stresu czy też przeciążenie stresem – stan psychofizyczny, który charakteryzuje się „utknięciem” na wysokim poziomie napięcia. W tym stanie bardzo trudno jest zredukować napięcie do poziomu, przy którym jest się spokojnym, uważnym, w kontakcie ze sobą i światem. Człowiek ma wówczas zbyt niskie zasoby energii, aby skutecznie naładować swoje fizyczne, emocjonalne, mentalne i społeczne baterie. Można to porównać ze starą i mocno wyeksploatowaną baterią w telefonie: ładujemy ją długo, a potem używamy telefonu króciutko i stopień naładowania baterii szybko znów spada do zera.
Dlaczego tak trudno nam naładować baterie, kiedy jesteśmy nadmiernie obciążeni stresem? Bo kiedy mamy niskie zasoby energii – „jedziemy na oparach” – nasz system nerwowy stara się na wszelkie sposoby oszczędzać energię. Wybieramy więc (często nieświadomie) takie strategie ładowania baterii, które przynoszą szybką ulgę, ale na dłuższą metę nie są pomocne czy wręcz nas rozregulowują. Mam tu na myśli na przykład scrollowanie mediów społecznościowych do późna w nocy, picie alkoholu, zajadanie wysoko przetworzonych słodkich lub słonych przekąsek, zalewanie się kawą lub napojami energetycznymi w sytuacji spadku energii, rezygnację z aktywności fizycznej, wycofywanie się z karmiących nas relacji z ludźmi, kompulsywne zakupy.
Czy rozpoznajesz się w tym opisie? Jeśli tak, to koniecznie zapisz się na bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”, który poprowadzę około połowy maja! A po zapisie czytaj dalej.
Chcę podkreślić, że nie ma nic złego w stosowaniu wyżej wymienionych strategii przynoszących szybką ulgę od czasu do czasu. Jeśli należą one do naszego repertuaru działań „odstresowujących”, ale co do zasady umiemy zadbać o higienę snu i higienę cyfrową, odżywiamy się zdrowo i odpowiednio nawadniamy, jesteśmy w miarę (lub bardzo) aktywni fizycznie i regularnie kontaktujemy z przyjaciółmi czy innymi wspierającymi osobami, a do tego jesteśmy generalnie zdrowi, to okazjonalna zarwana noc czy zjedzenie tabliczki czekolady po kolacji nie powinny nam zaszkodzić. Chodzi o balans i różnorodność strategii regulacyjnych. Szkopuł w tym, jak wspomniałam, że im bardziej jesteśmy obciążeni stresem, tym trudniej o ową różnorodność i tym łatwiejsze (a niekoniecznie korzystne) sposoby regulowania się stosujemy.
No dobrze, ale dlaczego zachowujemy się tak okropnie, kiedy wracamy do dzieci z relaksującej przerwy? Ma to związek z funkcjonowaniem człowieka nadmiernie obciążonego stresem. Przez większość czasu działa on „na autopilocie”, nie pozwalając sobie na odpoczynek i nie dopuszczając do swojej świadomości ogromu napięcia i często cierpienia, które odczuwa. Kiedy zatrzyma się na dłuższą chwilę, na przykład na czas randki, ma (nareszcie) szansę odczuć to napięcie i cierpienie. Paradoksalnie więc, taka randka po iluś tygodniach szaleńczego biegania jak chomik w kołowrotku sprawia, że czuje się gorzej. W konsekwencji zachowuje się gorzej. W przypadku rodziców „adresatami” tego gorszego zachowania bardzo często są dzieci, które umysł rodzica może odbierać jako agresorów mających na celu pozbawienie go spokoju i odpoczynku. Co więc robi taki rodzic? Zwykle zaczyna swój szaleńczy bieg od nowa. Tymczasem droga do spokoju wiedzie przez ten trudny do zniesienia czas zatrzymania i okropnego samopoczucia, kiedy znękane ciało, psyche i umysł domagają się zaspokojenia swoich potrzeb.
Jak się zatrzymać na dłużej? Jak działać, kiedy utkniemy w błędnym kole stresu? O tym właśnie będę pisać w kolejnych postach. Każdy z nich będzie poświęcony jednemu działaniu lub sposobowi myślenia, które/ który (zupełnie niepotrzebnie) zwiększa nasze obciążenie stresem. W każdym wpisie zaproszę Cię poprzez swoją osobistą historię do refleksji, nad czym możesz popracować, aby nie wpadać w błędne koło stresu. Do przeczytania wkrótce!
Zanim uciekniesz do swoich spraw, jeszcze raz zaproszę Cię do zapisu na mój bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Poprowadzę go około połowy maja. Możesz się zapisać tutaj:
P.S. Czy znasz rodzica, który Twoim zdaniem mógłby być zainteresowany tym tematem? Jeśli tak, to wyślij jej proszę link do tego wpisu! Z góry bardzo Ci dziękuję za pomoc w dotarciu do nowych odbiorców.
utworzone przez DyleMatka | sty 30, 2025 | zmiana
Ponad rok temu, na początku stycznia 2024 roku, mój Mąż przejął ode mnie poranne wstawanie i ogarnianie dzieci do szkoły. Przez 12,5 roku to ja byłam tym domyślnym rodzicem, który wstaje (czy to w nocy, czy rano), kiedy budzi się którekolwiek z dzieci. Przez większość tego czasu albo zmagałam się z częstymi nocnymi pobudkami maluchów, albo musiałam zwlec się wcześnie, aby któryś z synów (lub wszyscy) dotarł na czas do przedszkola czy szkoły. Szkoła jest dla mnie najtrudniejsza, bo trzeba dotrzeć do niej codziennie na 8, bez wyjątków. Mam chronotyp nocny i w zasadzie od czasów przedszkolnych żyłam jakby w jet lagu. Mój wewnętrzny zegar krzyczał, że jest środek nocy, podczas gdy okoliczności zewnętrzne nakazywały mi pobudkę i funkcjonowanie tak, jakby był już dzień. Teraz chłopaki są w szkole przed 8, a ja budzę się między 8 a 9. Po raz pierwszy w dorosłym życiu jestem od wielu miesięcy wyspana jak złoto!
Wyobrażasz sobie pewnie, że oddanie odpowiedzialności za poranki Mężowi było dla mnie jak spełnienie marzeń. Niby tak, ale… No właśnie. Początki były bardzo trudne. Od zawsze mam tak, że co do zasady śpię jak suseł i nie budzi mnie nic poza trzęsieniem ziemi (raz przeżyłam, nie polecam) albo… dźwiękami, które sugerują, że moim dzieciom dzieje się krzywda. Można mi gadać głośno nad głową, kiedy śpię, włączyć światło, trzaskać drzwiami – a ja nic. Ale niech no tylko któreś z moich słodkich maleństw zakwili, że jest mu źle – natychmiast jestem obudzona, czujna, zwarta i gotowa ratować potomstwo.
Na początku minionego roku codziennie przed godziną 7 budziły mnie odgłosy wskazujące, że jakiś drapieżnik (Mąż) chce skrzywdzić moje dzieci. Na przykład mówi im, że nie, nie umyje im bidonów, bo to ich obowiązek i nie interesuje go to, że są niewyspani, bo mieli to zrobić wieczorem, zresztą on jest dokładnie tak samo niewyspany. „No nieeeeee… To nie fair!” – zawodziły moje maleństwa, lat 12, 10 i 7. A ja leżałam w zamkniętej sypialni napięta jak struna i najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywałam się od sprintu do kuchni i umycia tych cholernych bidonów. I warknięcia na Męża, że naprawdę mógłby być nieco bardziej empatyczny.
Dostosowanie się do zmiany wymagało pewnej pracy mentalnej i zmiany nawyków u całej naszej piątki. Ale wytrwaliśmy! Dziś to wygląda tak, że Mąż wstaje o 6:30 i robi dzieciom śniadanie, a sobie kawę. Budzi dzieci – upewniając się, ze naprawdę się obudziły a nie tylko mruczą przez sen „okej, już wstaję” – po czym siada z kawą na kanapie, a reszta dzieje się sama. On tylko sprawdza checklistę:
– Czy bidony są umyte, napełnione wodą, w plecakach?
– Czy śniadaniówki, sztućce i ewentualny obiad są spakowane?
– Czy okulary są umyte i siedzą na nosach?
– Czy chłopaki umyli zęby?
– Czy rozładowali zmywarkę?
– Czy poskładali i schowali do szuflad swoje ubrania z suszarki?
– Czy wykonane zostały ewentualne dodatkowe zadania (np. zabranie plecaka na wycieczkę albo 16 zł na konkurs albo bibuły, włóczki czy co tam jeszcze jest zapisane w kalendarzu?
A potem pada hasło „autobus odjeżdża o 7:35” – kto nie zdąży, jedzie metrem i tramwajem. Autobus to nasz samochód. Ja przez cały ten czas śpię i nie budzą mnie nawet odgłosy ewentualnej awantury. Ale awantury są rzadkie, wszystko przebiega gładko. A ostatnio nasi synowie na wieść o tym, że wyjątkowo to ja ich raz ogarnę i zawiozę do szkoły, wpadli w popłoch, że będzie chaos i w dodatku się spóźnią, jak zawsze ze mną.
Czy polecam taką zmianę? Bardzo!!! Czy jest łatwa? Trudna jak jasna cholera. Serio, jeszcze trudniejsza, niż zrzucenie 15 kg (zobacz mój wpis „Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli”).
Teraz na tapecie mamy przekazanie Mężowi i dzieciom odpowiedzialności za ich liczne zajęcia dodatkowe. Chodzi nie tylko czy nie tyle o dojazdy, ale przede wszystkim o kontrolowanie grafików, potwierdzanie obecności, ewentualne zmiany terminów oraz płatności czy indywidualne rozliczenia z trenerami. Na razie nie wytrzymałam i we wtorek sama opłaciłam ściankę wspinaczkową Małego i Dużego, a wczoraj usiłowałam przekonać Męża, że za konie może zapłacić dziś (chciał wczoraj). 🙃 Trzymajcie kciuki!
Kiedyś zamierzam poprowadzić proces rozwojowy dotyczący oddawania odpowiedzialności za dzieci – dzieciom i partnerom. Jeśli to jest „Twój” temat, który żywo Cię interesuje, to napisz do mnie na adres info@dylematki.pl lub zostaw komentarz pod tym postem – dam Ci znać, kiedy tylko będę planowała taki proces. Ale na razie mam na tapecie temat zmiany.
Jeśli chcesz zmienić coś w swoim życiu skutecznie i trwale, to koniecznie zapisz się na listę oczekujących na mój lutowy webinar o błędach, jakie popełniamy powszechnie w procesach zmiany. Osoby z tej listy (i tylko one) otrzymają specjalną ofertę mojego szkolenia „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. To szkolenie przekaże Ci wszystko, co potrzebujesz wiedzieć, jeśli nie wiesz, jak zabrać się za zmianę albo jeśli próbowałaś/próbowałeś już wiele razy, masz za sobą szereg niepowodzeń i boisz się kolejnego. Bardzo Ci je też polecam, jeśli zawodowo wspierasz inne osoby w jakiejkolwiek zmianie, na przykład wykonujesz zawód coacha, trenera, konsultanta, nauczyciela, lekarza, położnej, douli, doradczyni laktacyjnej/ konsultantki laktacyjnej, doradczyni chustonoszenia itd. A oto formularz zapisu na listę (pamiętaj, aby potwierdzić zapis!):
utworzone przez DyleMatka | sty 13, 2025 | coaching, historie z życia, zmiana
Być może wiesz, że „w poprzednim życiu” – do narodzin mojego najmłodszego syna – byłam ekonomistką i dopiero w wieku 38 lat weszłam na drogę zmiany zawodowej. Wiele postronnych osób, obserwując moją zawodową zmianę, komentowało ją słowami „Idziesz jak burza” lub podobnymi. I rzeczywiście ta moja droga z zewnątrz wygląda nieźle: z nikomu nieznanej mamy trójki maluchów w ciągu kilku lat stałam się ekspertką w mojej rodzicielskiej bańce i dość rozpoznawalną autorką książek, które wspierają dzieci i rodziców. (Jeśli masz ochotę posłuchać o tej mojej drodze, to polecam Ci odsłuchanie odcinka podcastu Kasi Syrówki „Poszli swoją drogą” – znajdziesz go tutaj.)
Czy było mi łatwo pójść swoją drogą? Z perspektywy rodzinnych finansów i logistyki – raczej tak. Kształcąc się i stawiając pierwsze kroki w nowym zawodzie, miałam sporą poduszkę finansową, co daje poczucie bezpieczeństwa. Mąż od początku swojej kariery zarabiał znakomicie, a moja pensja też była niczego sobie. Mieliśmy spore oszczędności, więc mogłam sobie pozwolić na duże wydatki na studia i inne szkolenia oraz na rezygnację z mojej regularnej pensji. Nie zabiło nas to więc (choć owszem, bardzo stresowało i powodowało napięcia na linii ja-Mąż), kiedy w 2018 roku wydaliśmy o 100 tysięcy złotych więcej niż zarobiliśmy. Mogliśmy też pozwolić sobie na zatrudnienie opiekunki do dzieci – choć z tym przez pewien czas było krucho. Od końca 2017 moje dzieci doświadczyły korowodu opiekunek, które pojawiały się i znikały. Przez wiele miesięcy uczyłam się i tworzyłam treści na bloga oraz pisałam pierwszą książkę po nocach i w czasie drzemek Malutkiego.
Natomiast z perspektywy emocjonalnej było mi bardzo trudno. Na początku tej zmiany zawodowej zmagałam się z ogromnym lękiem o moją przyszłość zawodową i osobiste dochody. I właśnie tę historię mojego lęku przed zmianą chcę Ci dziś opowiedzieć. Może dzięki temu zobaczysz swoją własną sytuację z innej perspektywy. Może zrozumiesz, dlaczego trudno Ci ruszyć z miejsca w jakimś obszarze. Jeśli tak będzie, chętnie dowiem się, co Ci pomogło! Możesz zostawić tu komentarz albo napisać do mnie na adres info@dylematki.pl.
Jesienią 2017 roku rozpoczęłam roczne podyplomowe studia coachingowe. Moje dzieci miały wtedy nieco ponad 6 lat (Duży), 4 lata (Mały) i niecały rok (Malutki), a ja do listopada przebywałam na urlopie macierzyńskim. Jeszcze rok wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabym NIE wrócić po roku przerwy do pracy – do mojej wymarzonej przed laty pracy, z której czerpałam mnóstwo satysfakcji (oraz nieco frustracji) i która dawała mi stabilne, wysokie jak na sektor publiczny dochody. To było idealne miejsce dla takiej jak ja ambitnej matki małych, często chorujących dzieci, bo moi przełożeni byli bardzo wyrozumiali i mieli podobne wartości jak ja. Żadne korpo, lecz Instytut Ekonomiczny Narodowego Banku Polskiego, w którym pracowali znakomici ekonomiści i jednocześnie fajni ludzie. Po roku bardzo wysokiej absencji (nie było mnie w pracy przez 90 dni roboczych!), kiedy miałam poczucie, że zawodzę, otrzymałam podwyżkę i nagrodę za zaangażowanie, a także miałam możliwość brać udział w ciekawych konferencjach (zdjęcie pochodzi z jednej z nich). Dobrze mi tam było.
Nie przyszło mi do głowy, że mogę pójść na długi urlop wychowawczy, a jednak się na to zdecydowałam. Dlaczego? Bo „jakoś tak się zdarzyło” (w cudzysłowie, bo nie ma przypadków), że z Malutkim przy piersi – całkiem dosłownie, podczas niekończących się sesji karmienia – zaczęłam pisać blog DyleMatki. Miał posłużyć mi jako przymiarka do książki „„”DyleMatki. Dylematy świadomego macierzyństwa”, której cztery bohaterki, kompletnie różne, a jednak zaprzyjaźnione od lat, mierzyłyby się z rozmaitymi wyzwaniami w macierzyństwie (trochę jak „S*x and the City”, tyle że z dziećmi w centrum opowieści). „Jakoś tak się zdarzyło”””, że niemal jednocześnie trafiłam na szkolenia z Self-Reg – najpierw Natalii Fedan, a później kanadyjskiego The MEHRIT Centre.
Jako jedna z pierwszych osób w Polsce zaczęłam pisać o podejściu Self-Reg na blogu i na Facebooku. I podejście, i mój blog (między innymi dzięki udostępnieniu przez popularną już wtedy Gosię Musiał) zyskiwały na popularności. Coraz więcej osób zgłaszało się ze mną z pytaniami o to, co robić, kiedy dziecko [wstaw niepożądane lub niepokojące zachowanie] – a ja nie wiedziałam, co odpowiadać, bo przecież byłam tylko ekonomistką na urlopie wychowawczym, blogerką i trenerką Self-Reg w trakcie szkolenia. Potrzebowałam solidniejszego kawałka wiedzy o wspieraniu innych.
Wymyśliłam więc, że spełnię swoje dawne marzenie i pójdę na „jakieś” studia psychologiczne. Przejrzałam ofertę warszawskich uczelni i uznałam, że Podyplomowe Studia Coachingu i Mentoringu na Uniwersytecie SWPS są w moim zasięgu, to znaczy: jestem w stanie je ukończyć, spełniając wszystkie wymogi, i jednocześnie pozostać zaangażowaną mamą. Złożyłam wniosek i po rozmowie kwalifikacyjnej (z Malutkim raczkującym po pomieszczeniu) zostałam przyjęta.
Diabeł tkwił w jednym szczególe. Nie wyobrażałam sobie – przy trójce małych dzieci – spędzać dwóch weekendów w miesiącu w całości na studiach, jednocześnie pracując na etacie. Postanowiłam więc „na trochę” pójść na urlop wychowawczy. Byle do wiosny, kiedy to (jak sądziłam) będę w stanie znów, jak przed narodzinami Malutkiego, spać pięć godzin na dobę z przerwami i dość efektywnie ogarniać pracę, dzieci i dom. W międzyczasie jednak z pracy u nas zrezygnowała ukochana Niania moich dzieci i nie byłam w stanie znaleźć nie tylko godnej jej, ale w ogóle jakiejkolwiek następczyni. Przedłużyłam więc mój urlop wychowawczy, choć…
… rosło we mnie przerażenie tym, co dalej. Bardzo się bałam, że nie będę miała do czego wracać po tak długiej przerwie. Nie chodziło o samą nieobecność, lecz o to, że na moim stanowisku (doradcy ekonomicznego kierującego zespołem) musiałam być na bieżąco. Musiałam nie tylko rozumieć procesy gospodarcze, ale też faktycznie je obserwować dzień po dniu i umieć sensownie zinterpretować. To była nieustająca nauka, codzienne czytanie raportów i analiz, ale też nowych pozycji literatury, słuchanie programów gospodarczych w autobusie w drodze do i z pracy oraz skanowanie wzrokiem setek stron wydruków dziennie. A ja nie robiłam tego już od ponad roku. Poprzednie dwa roczne urlopy po urodzeniu Dużego i Małego stworzyły dwie spore wyrwy w mojej bieżącej wiedzy, które dawały o sobie później znać. („Pamiętasz, jaka była akcja z cenami żywności i energii w tym i tym miesiącu tego i tego roku?” – „Nie pamiętam, byłam wtedy na macierzyńskim, poczytam”). Teraz miało być o wiele gorzej. Każdy miesiąc poza bankiem oznaczał, że stałam w miejscu, podczas gdy ekonomiczny świat pędził naprzód beze mnie.
Już na początku studiów zaczęłam mieć ataki paniki. Jednego z nich doświadczyłam w nieodległej od domu szkole podstawowej, w której Duży i Mały mieli zaraz zacząć pierwszy trening judo, z Malutkim w nosidle ergonomicznym. Myślałam, że umieram i że narażam na wielkie niebezpieczeństwo dzieci. To po tym ataku zdecydowałam się na psychoterapię traum w nurcie EMDR. Ta decyzja okazała się jedną z najlepszych w moim życiu. Miałam mnóstwo do przepracowania. Nie, nie miałam „traumatycznego” dzieciństwa w potocznym sensie. Doznałam natomiast wielu „traum przez małe t”, które wpłynęły na mój dalszy rozwój – dziewczynki bardzo wrażliwej, nieneurotypowej (w 2024 roku otrzymałam diagnozę ADHD), dorastającej w świecie zaprojektowanym dla twardzieli. (Tutaj znajdziesz moje wideo o traumach, a tu i tu – dwa moje wpisy na blogu na ten temat.) Dodam, że moje traumy dotyczyły opuszczenia i separacji – a ja właśnie separowałam się od mojej bezpiecznej, stabilnej bazy, jaką była praca…
Jestem wdzięczna, że polskie prawo umożliwia przebywanie na długich urlopach wychowawczych (choć jako ekonomistka widzę zarówno plusy, jak i minusy tego rozwiązania). Mój skończył się dopiero po szóstych urodzinach Malutkiego (!). Od 13 grudnia 2022 roku jestem tylko „na swoim”, sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Zanim przekazałam departamentowi kadr wniosek o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, odbyłam kilka długich rozmów z moimi byłymi już przełożonymi, kolegami i koleżankami. Pozostałam z poczuciem, że to był dobry czas i świetni ludzie i że pozostawiłam po sobie więcej dobrych niż niedobrych wspomnień. Z kolei w grudniu 2023 roku mój Mąż zrezygnował ze świetnie opłacanej posady partnera w międzynarodowej korporacji i przez rok to ja byłam tym pracującym dorosłym w domu.
Czy się bałam? Czy boję się teraz? Oczywiście! Regularnie dopadają mnie rozmaite obawy i lęki, tak było zawsze, genu nie wydłubiesz. Rom temu miałam kryzys tożsamości w nowym zawodzie: kim jestem, kim chcę być, co chcę dać światu? Czy jestem przede wszystkim autorką książek „Self-Regulation”, czy coachką i coachką kryzysową pracującą z zestresowanymi mamami, czy trenerką, czy może jestem na drodze do czegoś jeszcze innego? Ale teraz, po latach pracy nad sobą, te lęki mnie nie paraliżują. One są, gadam z nimi, słucham, co mają do powiedzenia, i powolutku robię swoje, dbając o siebie z miłością, jak tylko umiem. I wierzę, że kiedy przyjdą bardzo trudne chwile, jakoś sobie poradzę. W końcu umiem sięgać po wsparcie i wierzę w to, że można zmienić swoje położenie, a to całkiem niezły fundament.
Co Ci chcę przekazać? Przede wszystkim to, że zmiana trwa czasem bardzo długo. I że coś, co tu i teraz sprawia, że jesteś sparaliżowana ze strachu, może być początkiem trwałej zmiany na lepsze. Przychodzi mi do głowy cytat, który wiele razy mnie wspierał: „Myślałam, że mnie pogrzebano, ale okazało się, że zostałam zasiana”. (Długo szukałam autora tego cytatu i znalazłam wiele grafik, z których ileś przytacza jako autorkę cytatu niejaką Christine Caine – zobacz przykładową grafikę). Cokolwiek trudnego dzieje się teraz w Twoim życiu – czy choroby dzieci, czy kryzys w związku, czy kłopoty finansowe, czy jakaś strata – życzę Ci z całego serca, żeby to był czas zasiewu. I żebyś umiała zadbać o siebie w najtrudniejszym czasie.
P.S. Jeśli zmagasz się z lękiem, to może Cię wesprzeć moje szkolenie „Jak sobie radzić z lękiem w kryzysowej sytuacji”. Znajdziesz je pod tym linkiem.
utworzone przez DyleMatka | paź 25, 2024 | kryzys, Self-Reg
Jakiś czas temu miałam zabieg w szpitalu onkologicznym (spokojnie, nic groźnego). Wczesnym rankiem stałam w długiej kolejce do rejestracji, czekając na przyjęcie na oddział. Punktualnie o godzinie 7 otwarto dodatkowe dwa okienka i jedna z rejestratorek powiedziała coś, czego nie dosłyszałam. Część osób z kolejki przede mną przemieściła się przed tamte okienka, powstało zamieszanie, ludzie szemrali, niezdecydowani. Postanowiłam pozostać w miejscu i czekać na dalsze informacje.
Moje ucho wyłowiło nerwowy szept starszego mężczyzny skierowany do jego partnerki: „No chodźmy tam! To nie ta kolejka!” Ona odpowiedziała coś równie nerwowym tonem i zaczęli się cicho spierać. Mężczyzna odpuścił i pozostał w miejscu, ale raz po raz dawał upust swojemu niezadowoleniu, mrucząc pod nosem: „Przecież to nie ta kolejka”; „Co za bałagan, nie wiadomo, gdzie stanąć”; „A skąd my mamy wiedzieć, która to ma być kolejka?”; „I po co ci ludzie przechodzili do tej drugiej kolejki? Teraz już nic nie wiadomo, kto stoi za kim” i tak dalej. Cmokał, wzdychał, kręcił głową, dreptał nerwowo w miejscu.
„Daj już spokój!” – fuknęła w końcu jego partnerka, a ja poczułam przemożną chęć, żeby też fuknąć. Sformułowałam w myślach komunikat, który najchętniej wypowiedziałabym do tego mężczyzny: „Serio, mógłbyś dać spokój, człowieku, przecież nic się nie dzieje! Coś się tak uczepił tej kolejki?!”. Oczywiście nie wypowiedziałam tego na głos, ale samo sformułowanie tej wypowiedzi w myślach sprawiło, że moja irytacja nieco opadła. (Od kiedy mam zwyczaj formułować różne gadzie komunikaty w pierwszej kolejności w myślach, jestem sympatyczniejszą osobą, bo najczęściej nie potrzebuję powtarzać tego samego na głos. Polecam tę metodę, jeśli często żałujesz wypowiedzianych w złości słów. Przy okazji: może Cię zainteresować mój post o pauzie – najpotężniejszym znanymi mi narzędziu samoregulacji. Pauza to przeciwieństwo autopilota, na którym działamy w dużym napięciu. Bez pauzy ani rusz!
Po tej pauzie uświadomiłam sobie, że musiałam odczuwać spore napięcie, skoro tak mnie zirytował obcy człowiek, który mruczał coś pod nosem, wcale nie do mnie i wcale nie agresywnie. Zazwyczaj takie sytuacje w ogóle mnie nie dotykają. Skąd to napięcie? Ano stąd, że sytuacje, które są dla mnie nowe albo w których trzeba spełnić pewne warunki (a jeśli nie, to wóz albo przewóz) są dla mnie silnym stresorem. A to właśnie była dla mnie taka sytuacja, bo jeszcze nigdy nie miałam zabiegu w znieczuleniu ogólnym oraz nigdy w dorosłym życiu – poza porodami, a to jednak coś innego – nie byłam hospitalizowana.
Stojąc w kolejce, raz po raz zadawałam swojej skołatanej głowie jakieś pytanie. Czy na pewno mam przy sobie komplet niezbędnych dokumentów – i co, jeśli jednak czegoś nie zabrałam? Czy wzięłam wszystkie inne przydatne rzeczy? Jak to będzie wyglądało, kiedy już dotrę do szpitalnej sali: co się będzie działo po kolei? Jak długo będę czekać na mój zabieg? Czy potrzebuję jeszcze jednego prysznica oprócz tego porannego? Czy zabrałam mydło i ręcznik?
„Nie wiem, jak to będzie wyglądało” to dla każdego człowieka swego rodzaju stresor poznawczy. Różnimy się natomiast tym, jak silnie ten stresor na nas oddziałuje. Dla mnie i Dużego, mojego najstarszego syna, to jeden z najsilniejszych stresorów, jakie w ogóle istnieją. Dla mojego Męża i Małego, naszego średniego syna, to stresor niemal nieodczuwalny. Malutki, nasz najmłodszy, jest tu gdzieś pośrodku. Natomiast czterej moi „chłopcy” panicznie boją się pobierania krwi, które mnie w ogóle nie rusza. Znam też wiele osób, które byłyby przerażone perspektywą zabiegu w szpitalu onkologicznym i tygodniami zamartwiałyby się tym, że zmiana, którą trzeba wyciąć, jednak nie okaże się łagodna. Mnie to przeszło przez myśl raz czy dwa, ale nie poświęciłam temu scenariuszowi zbyt wiele uwagi – zwykle jestem pozytywnie nastawiona i ogólnie mam niski czy wręcz bardzo niski poziom lęku, jeśli chodzi o moje zdrowie (oraz zdrowie bliskich). Robię badania profilaktyczne i dopóki nie wykażą nic niepokojącego, zakładam, że jesteśmy i będziemy zdrowi.
Wróćmy do tego starszego mężczyzny, który „uczepił się kolejki” i „nie chciał dać spokoju”. No właśnie, nie chciał, czy nie był w stanie? Stawiam dolary przeciw orzechom, że to drugie. Kiedy już się uspokoiłam, przyjrzałam mu się uważniej. Cała jego postawa wyrażała ogromne napięcie, wręcz bił od niego lęk. Jak się później okazało, towarzyszył w kolejce żonie, która wraz ze mną została przyjęta na oddział i miała za sobą już szereg operacji (oraz nie miała kompletu dokumentów). Ewidentnie był tak przytłoczony stresem, że zamieszanie z kolejką było kroplą, która przepełniła czarę jego napięcia i zaczęło się ono z niego wylewać.
Przychodzi mi do głowy analogia do dziecka, które płacze i krzyczy „bez powodu”. W moich książkach z serii „Self-Regulation” opisuję sporo takich sytuacji. (Może chcesz pobrać rozdział – opowiadanie dla dzieci i część dla dorosłych opiekunów – najnowszego tomu „Self-Regulation. Świąteczne wyzwania”? Jeśli tak, kliknij tutaj i zapisz się na mój newsletter.) Jak widać, trudne zachowanie „bez powodu” nie jest domeną wyłącznie dzieci. Jedynie strategie – konkretne zachowania i słowa, którymi my, dorośli, wylewamy z siebie nagromadzone napięcie, bywają odmienne od strategii dzieci. W gruncie rzeczy chodzi o ten sam mechanizm: kiedy czujemy się źle, zachowujemy się „źle”.
Ale, ale, jak właściwie się uspokoiłam w tej sytuacji? Jak często w tego typu sytuacjach, w myślach dałam samej sobie empatię: „Aha, ja się po prostu stresuję tym, że nie wiem, jak to będzie wyglądało! To dla mnie trudne, nie wiedzieć. Dobrze, że już niedługo się dowiem”. Nie masz pojęcia, jak to pomaga: także tym razem moje napięcie natychmiast opadło. A może właśnie masz pojęcie, bo sama to robisz…? Jeśli nie, to bardzo, bardzo Ci polecam takie łagodne przemawianie do siebie jak do rozstrojonego dziecka.
Gdybym miała więcej czasu, postarałabym się jakoś dać temu mężczyźnie empatię. Byłby to pewnie komunikat w rodzaju „Trudno się zorientować w tej kolejce, prawda?”, wypowiedziany z uśmiechem, a potem coś jeszcze, zależnie od reakcji. Kiedy mam zasoby i czas, staram się tak działać, żeby raczej zmniejszać sumę napięcia w moim bliskim otoczeniu. Tamtego dnia w kolejce wyregulowałam się i byłam gotowa wesprzeć tamtego mężczyznę, jednak nie wystarczyło mi czasu, bo zostałam zaproszona do okienka, a potem na oddział. Ale posłałam starszemu panu ciepłe myśli i liczę na to, że dotarły. I Tobie też posyłam. 🤗
P.S. A może chcesz dowiedzieć się czegoś o kryzysie psychologicznym? Jeśli tak, zapraszam Cię do zapisu na mój mailowy minikurs „na ten temat „Kryzys psychologiczny i wsparcie w kryzysie” (na tej stronie). A jeśli chcesz wspierać osoby w kryzysie, to rozważ udział w prowadzonym przeze mnie szkoleniu certyfikacyjnym „Konsultant Kryzysowy”, o którym dowiesz się więcej na tej stronie. Jest jeszcze kilka wolnych miejsc w najbliższej edycji, 9-10 listopada.