Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli (część 1)

Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli (część 1)

Majówka 2024 roku była dla mnie ważna. Dokładnie rok wcześniej, 3 maja, rozpoczęłam proces zmiany sposobu żywienia, aby zrzucić wreszcie nadmiarowe kilogramy, które uzbierałam w poprzednich latach. Na zdjęciu widać efekt tego rocznego procesu: „przed” ważyłam 82,5 kg, „po” – 67,4 kg. Przez ten rok moja waga albo obniżała się, albo stabilizowała – inaczej niż przy poprzednich próbach redukcji wagi, które podjęłam po urodzeniu mojego trzeciego syna, Malutkiego (od 2017 roku), nie odnotowałam efektu jo-jo. (Jeśli chcesz poznać moją historię zmagań z wagą i dowiedzieć się, co mnie wreszcie zmotywowało do podjęcia tego wysiłku, to przeczytaj ten wpis.)

W tym poście zebrałam najważniejsze kroki, które wykonałam (nie tylko w minionym roku), aby osiągnąć ten efekt. To była tytaniczna praca, polegająca na zdobywaniu wiedzy i umiejętności, samoobserwacji w celu pogłębiania samoświadomości, a także pracy nad zmianą własnej postawy i nastawienia. Robiłam to częściowo samodzielnie, a częściowo przy wsparciu specjalistek od zdrowia psychicznego i fizycznego: psychoterapeutek Katarzyny Gadzało-Szyszki i Karoliny Piotrowskiej oraz psychodietetyczki i lekarki Doroty Święch (o tej ostatniej współpracy napiszę w osobnym poście).

A oto najważniejsze, co chcę Ci przekazać: zmiana zachowania jest wisienką na torcie niewidocznej pracy, która może zająć lata. Tak było u mnie. Większość zdrowych nawyków i elementów zdrowej relacji z jedzeniem, o których tu napiszę, wypracowałam w latach poprzedzających właściwą redukcję. Zmiany te kosztowała mnie masę czasu i energii, a w niektórych obszarach były okupione dużą ilością łez wylanych na sesjach terapii traumy.

Zanim się rozpiszę, chcę Cię zaprosić na mój webinar „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. Planuję go już od wielu miesięcy i mam poczucie, że to będzie wartościowy kawałek wiedzy i inspiracji. Jeszcze nigdy nie potraktowałam tego tematu w tak kompleksowy i jednocześnie kompaktowy sposób. Webinar poprowadzę w poniedziałek, 20 maja 2024 roku, o godzinie 18, a uczestnicy dostaną dostęp do nagrania na rok. Do 20 maja obowiązuje promocyjna cena. Jeśli chcesz zmienić coś ważnego w swoim życiu i nie jesteś pewna, jak się do tego zabrać, to daję Ci słowo honoru, że ten webinar będzie pomocny. Możesz dołączyć pod tym linkiem.

Jakie konkretnie zmiany wprowadziłam w swoim życiu? Oto ich lista wraz z krótkim omówieniem każdej.

1. Nauczyłam się regulować napięcie inaczej, niż poprzez jedzenie i picie

Przez większość życia funkcjonowałam w odcięciu od własnego ciała i emocji i nie umiałam się regulować. Zaczęłam uczyć się tego dopiero kiedy zostałam mamą (o moich dziesięciu ważnych krokach na tej drodze możesz przeczytać w poście „Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu”). Tu napiszę tylko, że ważną rolę spełnił coaching w duchu porozumienia bez przemocy, a potem kilkuletnia terapia. Wreszcie los postawił na mojej drodze podejście Self-Reg (zobacz mój wpis „Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą”). To zapoczątkowało mój osobisty proces poznawania siebie, swoich stresorów i strategii samoregulacji, ale także odczuwania napięcia i energii w ciele. Proces ten trwa do tej pory i będzie trwał, dopóki żyję.

Okazało się, że energia i napięcie to nie to samo. To wydaje się truizmem, ale naprawdę nie umiałam kiedyś odróżnić jednego od drugiego. Jako osoba z ADHD permanentnie szukałam odpowiedniego poziomu pobudzenia i jedzenie dostarczało mi tu sporo bodźców. Podobnie było z kawą i alkoholem, który zasłużył na osobny punkt (poniżej).

Ogromne znaczenie na mojej drodze do lepszej samoregulacji miała nauka tolerowania dyskomfortu. Uczyłam się tego w psychoterapii (zwłaszcza z Karoliną Piotrowską), ale też wcześniej, praktykując uważność (zobacz mój wpis „Uważna obecność, czyli mindfulness”). Okazało się ku mojemu wielkiemu zdumieniu, że nawet potężny dyskomfort jest do zniesienia, kiedy nauczę się w nim BYĆ. Staje się natomiast nieznośny, kiedy przed nim uciekam, tłumię go, podejmuję działania zastępcze, zajadam. Dokładnie to samo dotyczy doświadczania trudnych emocji (zobacz wpis „Emocje są jak fala”).

2. Nauczyłam się odróżniać głód fizjologiczny od apetytu i reagować odpowiednio

Przez wiele lat – od kiedy pamiętam – nie byłam w stanie rozpoznać fizjologicznego głodu. To taki głód, który narasta stopniowo, kiedy minęło już trochę czasu od poprzedniego posiłku, i daje się zaspokoić czymkolwiek, co generalnie jadamy. Mój głód nie narastał stopniowo, lecz pojawiał się nagle i musiałam go zaspokoić NATYCHMIAST, najlepiej – konkretnym produktem lub rodzajem produktu. Teraz wiem, że wynikało to z mojego odcięcia od własnego ciała: nie wychwytywałam tych słabszych sygnałów głodu, lecz docierał do mnie dopiero przemożny, wilczy głód.

A kiedy czujemy wilczy głód, organizm dopomina się jak najwięcej kalorii TERAZ. Spokojne i uważne zjedzenie wysokobiałkowego jogurtu, owocu i kilku orzechów wydaje się nam wtedy totalnie nieatrakcyjne. Wolimy raczej pochłonąć gofra z bitą śmietaną i frużeliną, a następnie „poprawić” go paczuszką Nic-Naców i podlać słodkim napojem. Tak wygłodniały mózg dopomina się szybkich kalorii.

Ale też może być tak, że wcale nie o kalorie tu chodzi. Apetyt na konkretne produkty może pojawić się także wtedy, kiedy jesteśmy syci. Zwykle nie narasta stopniowo i możemy go zaspokoić… no właśnie, konkretnymi produktami, które kojarzymy z przyjemnością i ukojeniem. Stawiam dolary przeciw orzechom, że niewiele osób miewa nagłą, nieodpartą, pochłaniającą całą uwagę chęć na świeżego ogórka czy marchewkę. Co innego czekolada, lody, słone orzeszki, chipsy… Kiedy nie jesteś pewna, czy czujesz głód, czy apetyt, zadaj sobie pomocnicze pytanie: czy zaspokoi go to, co podałabyś dziecku jako zdrowy podwieczorek, czy to jednak musi być czekolada…?

Co to znaczy, że „nauczyłam się reagować odpowiednio”? Zastanawiałam się, czy to, co czuję, to głód, czy apetyt. Jeśli był to głód, szykowałam i zjadałam posiłek. Jeśli był to apetyt, zastanawiałam się, jak się teraz czuję i jak się poczuję, kiedy zjem to, na co mam chęć. Zazwyczaj dochodziłam do wniosku, że zjedzenie tego „czegoś” w najlepszym razie przyniesie mi szybką ulgę – a w najgorszym dołoży do nieprzyjemnego napięcia, nudy czy niepokoju także przykre odczucia w ciele: uczucie przepełnienia teraz i/lub sensacje jelitowe później. Skłamałabym, twierdząc, że taki proces myślowy wystarcza, żeby skutecznie opierać się wszystkim pokusom, ale na pewno stanowi ważny pierwszy krok.

3. Uświadomiłam sobie swoje traumy i uleczyłam je na terapii (trigger warning/ ostrzeżenie: treść tego punktu może wywołać dyskomfort )

Poszerzając wiedzę pomocną w pracy coachki i coachki kryzysowej, dowiedziałam się o pewnej zależności. Okazuje się, że zaburzenia odżywiania są nierzadko powiązane z historią molestowania seksualnego – zwłaszcza, kiedy nastąpiło ono w dzieciństwie. Ta informacja mnie poraziła. Zrozumiałam, że to, czego doznałam jako dziesięciolatka od obcego dorosłego mężczyzny, nie było „niczym ważnym” – jedynie nieprzyjemnym, niemal zapomnianym epizodem. Było traumą, która położyła się cieniem na moim dojrzewaniu, obrazie własnego ciała i związkach miłosnych. Obciążyła moją seksualność poczuciem winy i niechęcią czy wręcz nienawiścią do własnego ciała. Stanowiła przegniły fundament, na którym budowałam przez wiele lat swoje romantyczne relacje. Od kilku lat pracuję nad tym, żeby usunąć z mojego życia niektóre konsekwencje tamtej traumy.

Seksualność to też relacja z własnym ciałem. Osoby z doświadczeniem molestowania mogą nieświadomie dążyć do tego, żeby ich ciało było nieatrakcyjne dla potencjalnych ludzkich drapieżników. Jeśli masz bardzo mocne nerwy, polecam Ci w tym kontekście lekturę książki Roxane Gay „Głód. Pamiętnik (mojego) ciała” albo przynajmniej wywiady z autorką. Mnie na pewno pomogło już samo uświadomienie sobie, że to była trauma, i zrozumienie jej wpływu na moje życie. Tak, całkiem dosłownie zauważyłam zmianę mojej relacji z ciałem – większą akceptację dla tego, jak wygląda, i moją większą skłonność do zdrowszych nawyków związanych z żywieniem.

4. Zadbałam o sen (jego ilość i jakość)

Sen wpływa na wszystko: ciało, umysł i duszę. Przypomnę, że deprywacja snu to tortura zakazana prawem międzynarodowym. Człowiek niewyspany (danego dnia lub przewlekle) ma ogromną trudność z korzystaniem z pełni swoich możliwości i może nie zachowywać się tak, jak by chciał. Jego mózg – a konkretnie: ta jego część, która „zawiaduje” funkcjami wykonawczymi (w tym samokontrolą!) – nie działa bowiem w pełni sprawnie.

Takim właśnie niewyspanym człowiekiem byłam przez ileś lat. Jestem sową, czyli mam chronotyp nocny, i latami zmuszałam swój organizm do funkcjonowania w warunkach „dyktatury skowronków”. Latami mi się to udawało kosztem zdrowia i narastającego rozregulowania, którego przejawem (jednym z wielu) było właśnie tycie. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, dlaczego niewyspani ludzie tyją, obejrzyj to znakomite wideo Pani od snu – Magdaleny Komsty.

Po czterdziestce mój organizm zastrajkował. Niemal z dnia na dzień okazało się, że MUSZĘ jak normalny człowiek przesypiać każdej nocy sześć godzin, a najlepiej siedem – w przeciwnym razie zachowuję się jak gad (a gady pożerają czasem własne dzieci). To oznaczało dramatyczny wybór: być gadem i starać się „robić rzeczy” czy raczej być wyregulowaną i… robić dużo, dużo mniej, niż bym chciała. Zdecydowałam się na to drugie.

W ciągu ostatnich czterech lat stopniowo zmieniałam nawyki związane ze snem. Chodziło w szczególności o wieczory, które wcześniej spędzałam na pracy, przerywanej aktywnością w mediach społecznościowych. Tę pracę częściowo przeniosłam na poranki (które stały się bardziej produktywne, a częściowo… ukróciłam. Coś za coś. A media społecznościowe… cóż, to osobny temat, w każdym razie widzę wyraźnie, że ekrany przed snem obniżają jakość snu. Podobnie jak spięte mięśnie, o których rozluźnienie nie zadbałam, wieczorne jedzenie i alkohol.

5. Zaczęłam pić 10 szklanek wody dziennie – w małych ilościach, regularnie przez cały dzień 

Czy wiesz, że wiele ataków wilczego głodu jest efektem odwodnienia? W taki sposób nasze organizmy poszukują wody, kiedy dostarczamy jej za mało – jakby kombinowały, że jeśli zjemy duuuuuuużo, to przy okazji dostaną też wodę. Często nie rozróżniamy tego, czy chce nam się jeść, czy pić. Od kiedy pamiętam, piłam sporo wody, ale raczej dwie szklanki naraz po kilkugodzinnej przerwie. Często robiłam tak, kiedy byłam w drodze, w biegu, ponieważ obawiałam się, że nie będę mogła w razie potrzeby skorzystać z toalety.

Kilka lat temu wprowadziłam drobne nawyki, które pomogły mi popijać wodę regularnie przez cały dzień, małymi łykami. To wyraźnie zmniejszyło mój apetyt na niezdrowe przekąski. Co ciekawe, moje obawy dotyczące (nie)znalezienia w odpowiednim momencie toalety nie zrealizowały się. Taki sposób picia sprzyja stopniowemu wypełnianiu się pęcherza, dzięki czemu już nie zdarza mi się z chwili na chwilę poczuć potrzeby natychmiastowego pójścia do toalety, jak to bywało wcześniej. Myślę, że pomogła w tym też większa uważność na sygnały swojego ciała.

6. Postawiłam na codzienny spacer po obiedzie zamiast „budzenia się” kawą i czekoladą

Od lat zmagałam się z ogromną sennością po obiedzie, z którą „radziłam sobie” za pomocą kawy i czekolady. Myślałam nawet w pewnym momencie, że to początki insulinooporności, ale badania tego nie potwierdzały: z moją gospodarką cukrową wszystko było w porządku. Teraz wiem, że ta senność wynikała z jednej strony z mojego przewlekłego niewyspania, a z drugiej – z tego, że „upychałam” obiad w czasie pracy. Najczęściej połykałam go przed komputerem i zaraz po zjedzeniu go kontynuowałam pracę bez ruszania się od biurka. Chciałam odwalić jak najwięcej roboty, zanim będę musiała przejąć dziecko/dzieci od niani albo odebrać je z placówek i będę do kolejnego poranka już tylko mamą.

Prawdziwą zmianę przyniosła mi informacja, że (niezbyt nasilona) aktywność fizyczna po posiłku stabilizuje poziom glukozy we krwi. Postanowiłam przez tydzień wychodzić na spacer bezpośrednio po obiedzie – ach, jakaż to była strata cennego czasu, który mogłam poświęcić na tworzenie nowych treści! Po tygodniu już wiedziałam, że chcę to robić dalej, bo poobiednia senność zniknęła, nie potrzebowałam kawy ani słodyczy, a oczyszczony w czasie tego spaceru umysł pracował wydajnie. Kolejna – po tej „toaletowej” – obawa okazała się nieuzasadniona.

7. Przestałam dojadać po dzieciach i jeść, „żeby się nie zmarnowało”

Jak wspomniałam na samym początku, marnowanie jedzenia było w mojej rodzinie traktowane jako niewłaściwe, wręcz niemoralne. Dojadanie resztek, żeby się nie zmarnowały, nie stanowiło problemu, dopóki mieszkałam sama jako młoda dorosła ani też, kiedy mieszkałam już z moim mężem, ale stołowaliśmy się głównie „na mieście”. Kiedy jednak pojawiły się dzieci, w tym „niejadek” Duży, sprawy przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. Dzieci zostawiały na talerzach dużo resztek, które stanowiły uzupełnienie moich posiłków. Dojadałam je nawet, kiedy nie miałam na nie najmniejszej ochoty, „żeby się nie zmarnowało”.

Dopiero stosunkowo niedawno dotarło do mnie, jak bardzo szkodliwy był ten nawyk. Wprawdzie nie marnowałam jedzenia, za to szkodziłam własnemu ciału, wciskając w nie na siłę różne produkty. Traktowałam te produkty lepiej, niż samą siebie! Traktowałam siebie jak kosz na śmieci!

Zmiana tego nawyku była bardzo trudna i zajęła mi kilka lat, bo był on mocno zakorzeniony w moich wartościach. Właściwie nadal jestem w tym procesie. Bardzo mi w tym pomogła pasychoterapia z Karoliną Piotrowską, a także praca z psychodietetyczką i lekarką, Dorotą Święch, o której napiszę kiedy indziej – ten post jest już i tak nieprzyzwoicie długi. Teraz napiszę tylko jeden, ostatni akapit.

Przez kilka lat pracowicie wprowadzałam do swojego życia te zmiany, a moja waga wcale nie spadała, lecz rosła. Jak to możliwe? I co konkretnie zrobiłam, kiedy już podjęłam decyzję o schudnięciu? O tym dowiesz się z kolejnego postu, już wkrótce. A na razie przypominam Ci i webinarze „ABC zmiany. Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. Możesz do niego dołączyć pod tym linkiem.

Moje wielkie marzenie, które sięgnęło bruku

Moje wielkie marzenie, które sięgnęło bruku

Pierwsze dni stycznia

kojarzą mi się z postanowieniami noworocznymi i wiem, że wielu innym osobom też. Jako coachka wspierająca zestresowane mamy w realizacji ich (rozmaitych) celów chcę Ci napisać kilka słów na temat postanowień i marzeń. Jeśli ten wpis Cię zainspiruje, wesprze, pomoże Ci coś lepiej zobaczyć, ucieszę się, jeśli go udostępnisz innym osobom, na przykład w mediach społecznościowych. A jeszcze bardziej ucieszę się, jeśli zostawisz tu komentarz.

Kiedy byłam małą dziewczynką,

zobaczyłam w telewizji przepiękną scenę: młoda dziewczyna galopowała na koniu po plaży o zachodzie słońca. Byłam oczarowana i zapragnęłam też tak kiedyś pogalopować. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy dowiedziałam się, że ze względu na wadę wzroku (krótkowzroczność i zwyrodnienia siatkówki) nie wolno mi jeździć konno. Upadek mógłby spowodować odklejenie się siatkówki i bardzo poważne problemy z widzeniem. Zresztą same wstrząsy byłyby ponoć niebezpieczne. (Zastanawiam się, dlaczego w takim razie wolno mi było jeździć na nartach, ale to już inna historia…)

 

W kolejnych latach w różnych sytuacjach zalewał mnie żal,

że nie mogę spełnić swojego wielkiego marzenia. Nie dla mnie piękne chwile w kontakcie z majestatycznym, silnym i jednocześnie wrażliwym zwierzęciem! Chłonęłam każdy fragment książki czy filmu, w którym pojawiał się motyw jazdy konnej i zazdrościłam bohaterom – zwłaszcza dziewczynkom – którym było to dane. Ach, ach, jakże byłam nieszczęśliwa!

 

Kiedy byłam już młodą dorosłą,

zaprzyjaźniłam się z osobą, która nie tylko jeździła konno, ale też miała własnego konia. Zachłannie słuchałam jej opowieści o jej wielkiej pasji. Kiedy razem odwiedziłyśmy jej rodziców, spytała mnie, czy chciałabym pojechać z nią do stajni. Czy chciałam? No właśnie, czy chciałam? Czy byłam w stanie patrzeć, jak moja przyjaciółka jeździ konno i stać obok? Czy byłam gotowa poczuć zwielokrotniony żal, że ona może, a ja nie, choć gdyby nie moja wada wzroku…? Zważyłam „za” i „przeciw” i… tak, byłam gotowa!

Pojechałyśmy do stajni.

Już przed wejściem straszliwy smród prawie powalił mnie na kolana. Jestem nadwrażliwa na rozmaite zapachy i nigdy nie wiem, który mi się spodoba albo przynajmniej będę w stanie go zaakceptować, a który sprawi, że będę miała ochotę wyć, wrzeszczeć, gryźć i kopać, byle tylko zniknął. Zapach psa (nawet mokrego, brudnego psa) należy do tych pierwszych: kojarzy mi się z ciepłym futrem, ufnie wpatrzonymi we mnie oczami, ogonem merdającym z radości, z głaskaniem i przytulaniem. Od osób jeżdżących konno słyszałam podobne skojarzenia z zapachem konia. Okazało się jednak, że w moim przypadku zapach konia jest z tej drugiej kategorii. Stojąc w progu tamtej stajni, myślałam, że umrę.

Dlaczego użyłam w przedostatnim zdaniu słów „okazało się”?

Bo wprawdzie przez kilkanaście lat marzyłam o jeździe konnej, ale nigdy nie miałam do czynienia z żywym koniem. Pokochałam jazdę konną, bo spodobała mi się scena w filmie. Nigdy jednak nie poddałam swojego marzenia „próbie ognia”, jaką byłoby wybranie się do stajni, a jeszcze lepiej – poszukanie zajęcia przy koniach. Gdybym kiedykolwiek wpadła na ten pomysł, bardzo szybko zweryfikowałabym swoje marzenie i pożegnałabym się z nim bez żalu.

Jak ta sytuacja potoczyła się dalej?

Jakoś się przemogłam i weszłam z przyjaciółką do stajni. Jej koń spróbował odgryźć mi głowę (a przynajmniej tak to zapamiętałam). Kiedy stałam obok ujeżdżalni i obserwowałam kłusujące po niej konie, zauważyłam, że raz po raz załatwiają się na piasek, a potem one same lub inne konie wdeptują w guano i uznałam to za wyjątkowo obrzydliwe. Jednym słowem, moje marzenie sięgnęło bruku czy też raczej… słomy wyściełającej boksy w stajni. I rzadko się zdarza, aby tak głębokie rozczarowanie czy deziluzja stało się początkiem tak ważnej i pięknej zmiany.

Od tamtej pory weryfikuję swoje marzenia, kiedy tylko się pojawiają.

Dalekie podróże z małymi dziećmi? Próbą były wyjazdy nad morze, które – dopóki dzieci były małe – kosztowały nas mnóstwo napięcia i na parę lat zniechęciły do dalszych wojaży. Napisanie pierwszej polskiej książki o Self-Reg dla dzieci i dorosłych? Po prostu ją napisałam, akceptując ryzyko, że być może nie zostanie ostatecznie wydana, a jeśli zostanie, to niewiele osób ją kupi i po pięciu latach resztki nakładu zostaną zutylizowane. Nieprzyzwoicie drogi płaszcz puchowy w idealnym czerwonym kolorze? Zamawiam online i przymierzam; jeśli leży jak ulał, to mobilizuję środki finansowe i kupuję, bo wiem, że posłuży mi przez wiele lat i będę uśmiechała się za każdym razem, kiedy go zobaczę.

Czy Ty weryfikujesz swoje marzenia?

Czy masz takie, które pielęgnujesz, ale nigdy nie zrobiłaś żadnego kroku w kierunku jego realizacji? A jeśli tak, to co chcesz z nim zrobić…?

Ten akapit kieruję do P., która być może przeczyta te słowa. Nigdy Ci nie podziękowałam za tamtą wyprawę do stajni. Dziękuję teraz z całego serca! Jak widzisz, sporo zmieniła ona w moim postrzeganiu rzeczywistości – na lepsze.

P.S. Przed wakacjami Mały, mój ośmioletni średni syn, zachwycił się końmi pod wpływem serialu animowanego „Spirit”. Czym prędzej spełniłam jego życzenie i zapisałam go na półkolonie z jazdą konną. Zakochał się w koniach po uszy i od września jeździ co tydzień. A ja najwyraźniej odwrażliwiłam się, bo zapach koni wprawdzie mnie nie zachwyca, ale też nie powala. Ale nadal nie mam ochoty spróbować jazdy konnej, wystarczy mi oglądanie szczęśliwego Małego.

 

Zapraszam po więcej historii z życia

Photo by Ivan Sanford on Unsplash

Złość, część 12: Czy na pewno „Dobra matka nigdy nie zostawia płaczącego dziecka”?

Złość, część 12: Czy na pewno „Dobra matka nigdy nie zostawia płaczącego dziecka”?

Jest godzina 1 w nocy, powoli szykuję się do snu, jeszcze tylko poczytam coś niezbyt wymagającego.

Mam żelazne postanowienie, żeby o 1:30 zgasić światło i zasnąć, aby dobrze funkcjonować kolejnego dnia. Po wielu latach deprywacji snu mój czterdziestojednoletni organizm domaga się z całą stanowczością, abym każdej nocy przesypiała pełne sześć godzin (tak, dobrze liczycie, wstaję po 7:30). Jeśli tego nie zrobię, odmawia współpracy między innymi w ten sposób, że tracę pełny dostęp do kory przedczołowej mojego mózgu. Jestem wtedy drażliwa i nadwrażliwa na bodźce, mam „krótki loncik” i trudność z kontrolowaniem przeróżnych impulsów oraz zorganizowanym działaniem. Teraz, w czasie pandemii koronawirusa, która zwiększyła poziom mojego stresu we wszystkich obszarach, to szczególnie ważne, żeby moja kora przedczołowa działała tak sprawnie, jak to możliwe.

Nagle w sypialni pojawia się z nieszczęśliwą miną Duży, mój dziewięcioletni pierworodny.

Obudził go silny ból palca u stopy. Oglądam paluch i widzę zaczerwienienie i lekką opuchliznę, wygląda to, jakby rozwijał się tam stan zapalny. Na mój dotyk Duży reaguje krzykiem i zaczyna płakać. Mój dziewięciolatek jest bardzo wrażliwy na ból, jak to często bywa u wysoko wrażliwych (choć akurat ja, też wysoko wrażliwa, jestem na ból bardzo odporna).

Kilka godzin wcześniej Duży postawił nogę krzesła na tym paluchu, po czym z impetem, jak to on, usiadł na krześle.

Wyobrażacie sobie, jak to bolało? Jeśli mieliście do czynienia z wysoko wrażliwymi dziećmi, to wiecie, jak one komunikują taki ból światu: długo, głośno i dość dramatycznie. W ciągu dnia – wyspana, pełna endorfin po półgodzinnym treningu na balkonie – byłam w stanie zareagować w pełni empatycznie. Teraz jednak jest późno i chcę za chwilę pójść spać…

Początkowo jestem pełna empatii, przytulam Dużego, a jednocześnie zastanawiam się, jak działać.

Chwila narady z Mężem i postanawiamy rano umówić teleporadę medyczną (ze względu na epidemię nie możemy po prostu wybrać się do lekarza), a teraz – podać Dużemu lek przeciwbólowy. Duży łyka tabletkę paracetamolu i dalej jęczy, płacze, narzeka, dopytuje, co będzie z tym palcem. Mija kwadrans, a Dużego nadal boli, coraz bardziej. I coraz bardziej rozpacza. Podaję mu jeszcze ibuprofen, znów empatyzuję, przytulam, próbuję przekierować jego uwagę. Minęło pół godziny i nadal nic nie pomaga, Duży nakręca się, że umrze z bólu, że straci palec, że to najgorszy ból na świecie. W pewnym momencie pyta mnie retorycznie ze złością: „Czy Ty w ogóle masz pojęcie, co to jest ból?!”

Od pewnego czasu rośnie we mnie irytacja, ale to ostatnie zdanie odpala moją złość – ba! furię!

Szumi mi w uszach i kręci mi się w głowie. Dosłownie czuję, jak z mojego gardła w kierunku języka i ust wytaczają się słowa: „Przestań wyć, histeryku! To nie jest żaden ból! Ty w ogóle nie wiesz, co to jest ból!” Moja kora przedczołowa, wiedząc, że zaraz zostanie odcięta, krzyczy do mnie głośno: „Wyjdź stąd natychmiast!!!” Odnosi sukces: bez słowa wstaję i energicznym krokiem wychodzę z pokoju. Słyszę jakieś protesty Dużego, ale ignoruję je.

Zamykam się w łazience i, gryząc zaciśniętą pięść, wydaję z siebie głuche warknięcie: „Aaaaaaaa!!!” To trochę pomaga. „Ależ jestem wkurrrrrrrrwiona!” – mówię do siebie na głos i rzucam jeszcze kilka przekleństw. To pomaga jeszcze bardziej. Czuję satysfakcję, a moje napięte mięśnie rozluźniają się trochę. „Chcę spać. Chcę spokoju. Chcę, żeby było łatwiej” – szepczę do siebie cicho. Ufff. Już o wiele lepiej, zaczynam się odprężać. Teraz skupiam się na oddechu: obserwuję go przez chwilę. Poruszam głową na boki, do przodu, do tyłu, zataczam nią okręgi, masując jednocześnie kark. Poruszam ramionami, przeciągam się, w końcu zginam się w pół, wykonując luźny zwis. Wszystko zwisa, rozluźnia się, krew napływa mi do głowy. Już. Minęło. Jestem całkiem rozluźniona. Utrzymałam gada w ryzach.

Wracam do syna, który już jest spokojniejszy (chyba leki w końcu zadziałały).

Zerka na mnie z ukosa i pyta z lekkim wyrzutem, dlaczego tak nagle sobie poszłam i go zostawiłam. Odpowiadam: „Bo poczułam, że zaraz mnie szlag trafi i powiem coś bardzo niemiłego, więc zamiast tego wyszłam, żeby się uspokoić”. „Aha. Okay” – odpowiada Duży. Zna mnie dobrze i wie, że to moje wyjście było najlepszym wyjściem z sytuacji. Z autentyczną troską pyta, czy już czuję się dobrze, przytulamy się jeszcze raz i każde z nas idzie spać do siebie.

Jestem z siebie bardzo dumna, bo opisana sytuacja i słowa Dużego są dla mnie jednym z najsilniejszych zapalników.

Wiem, skąd to się bierze: z tego, jakie podejście do „narzekania” i w szczególności skarżenia się na ból wpojono mi w dzieciństwie. „Dama się nie skarży” i „Nikt nie lubi ludzi, którzy narzekają” – to kwintesencja tego podejścia. To dlatego tak trudno mi było (i jak widać, czasem nadal bywa!) zachować spokój, kiedy któreś z moich dzieci widzi koniec świata i straszny dramat tam, gdzie ja swoimi dorosłymi oczami widzę jedynie drobną trudność albo w ogóle neutralną sytuację. W większości sytuacji potrafię spojrzeć na dzieci empatycznie i zarazić je swoim spokojem. Niekiedy jednak, jak w opisanej tu scenie, szczytem moich możliwości jest wyjście z pomieszczenia.

Zdarza się wtedy, że zostawiam rozpaczające dziecko samemu sobie.

Można by to ocenić jako klęskę świadomej matki, która chce dać dzieciom poczucie, że są kochane i akceptowane bezwarunkowo, a nie tylko wtedy, kiedy zachowują się „grzecznie”. Tak właśnie surowo ocenia siebie wiele moich klientek, z którymi pracuję indywidualnie między innymi nad przeżywaniem i wyrażaniem złości.

„Bliskościowa matka nie powinna zostawiać płaczącego dziecka”; „Dobra matka nigdy nie wścieka się na płaczące dziecko”; „Wszystkie matki jakoś sobie radzą ze złością i tylko ja nie”. Takie przekonania – wypowiedziane wprost lub ukryte za innymi komunikatami – często wypływają podczas moich sesji z wrażliwymi, świadomymi mamami. Żadne z tych przekonań nie jest wspierające. Wiem coś o tym, bo też je żywiłam swego czasu – ależ mi to zwiększało napięcie i obniżało energię! Żadne też nie jest obiektywnie prawdziwe. Są sytuacje, jak ta opisana, kiedy największym sukcesem jest to, że matka nie wybucha. Ta konkretna matka, w tym konkretnym miejscu i czasie, ze swoimi indywidualnymi predyspozycjami i bagażem doświadczeń.

Tamtej nocy przed zaśnięciem świętowałam swój matczyny sukces, zamiast opłakiwać porażkę.

To dało mi więcej energii do radzenia sobie z kolejnymi takimi sytuacjami w sposób coraz bliższy temu, jakiego pragnę. Po wielu powtórzeniach takiej pożądanej reakcji mój umysł przyzwyczai się do niej i będzie ją częściej wybierał jako tę „domyślną” (przeczytaj o kanalizacji zachowań). I tego Wam życzę w Dniu Matki: łagodnego spojrzenia na siebie i doceniania swoich małych i większych sukcesów. Dobrego Świętowania!

P.S. Dziękuję Wam za tę lawinę ciepłych słów, która spłynęła na mnie po moim wystąpieniu o złości na konferencji Sylwii Włodarskiej „Bliżej potrzeb, bliżej szczęścia” dwa tygodnie temu. Niedługo wystąpię ponownie na podobnych wirtualnych wydarzeniach. W sobotę 13 czerwca opowiem o tym, jak nie zarażać się złością od dziecka i zarazić je spokojem (podczas konferencji „Chcę być skrzydlatym rodzicem” Krystyny Marczak).

Złość, część 10: „Co za babsztyl!”, czyli o złości jako zasłonie

Złość, część 10: „Co za babsztyl!”, czyli o złości jako zasłonie

Wracam po długiej przerwie do mojego cyklu postów o złości,

ponieważ szykuję kurs online „Wyreguluj swoją złość, mamo”. [EDIT z listopada 2020 roku: Ostatecznie zamiast tego kursu stworzyłam ponad półroczny program mentoringowy WYREGULOWANA MATKA.] A dziś opowiem o moich przemyśleniach związanych z sytuacją, która wydarzyła się ponad rok temu. Moje dzieci miały wtedy 7 lat (Duży), 5 lat (Mały) i niecałe 2 lata (Malutki).

Malutki cierpiał swego czasu na chorobę lokomocyjną, która zamieniała wspólne z nim przejazdy samochodem w koszmar.

Czasem wystarczyło kilka minut w aucie, aby maluch gwałtownie i obficie zwymiotował. Po takiej „akcji” potrzebował dłuższego czasu, aby dojść do siebie, był blady i osłabiony, nie chciał jeść ani pić, długo marudził. To w dużej mierze z tego względu nie potrafiłam zrezygnować z zatrudniania na popołudnia opiekunki, która zostawała z Malutkim, kiedy odbierałam Dużego ze szkoły i Małego z przedszkola albo kiedy woziłam ich na basen czy piłkę nożną. Wszystkie te miejsca były położone na tyle daleko od siebie i od naszego domu, że korzystanie z samochodu było jedyną sensowną opcją.

Pewnego dnia musiałam zabrać Malutkiego ze sobą na „wyprawę” do przedszkola i szkoły.

Jak zwykle zadbałam o to, żeby maluch nie jadł ani nie pił nic przez dwie godziny przed wyjazdem. Mimo to prowadziłam samochód, jakby siedząc na bombie. Jechałam tak ostrożnie i płynnie, jak tylko się dało, zerkając co chwila w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, czy po Malutkim nie widać objawów zbliżających się torsji.

Znałam je już doskonale: mój gadatliwy maluch najpierw milkł, potem robił się blady i ziewał albo przymykał oczy, następnie układał usta w podkówkę, wydawał z siebie jęk, po czym gwałtownie zwracał wszystko, co zjadł nawet kilka godzin wcześniej. Od pierwszych objawów do wymiotów upływało zwykle kilkadziesiąt sekund; jeśli udało mi się otworzyć wszystkie okna i dach albo zjechać na pobocze, zazwyczaj to wystarczyło, aby powstrzymać wymioty. Aby dopełnić obrazu sytuacji, dodam, że Malutki kategorycznie odmawiał wymiotowania do pojemnika czy woreczka, więc jeśli już zdarzyły mu się torsje, to wszystko wokół niego musiało potem zostać uprane (a ja jestem silnie nadwrażliwa na przykre zapachy)…

Tym razem jakimś cudem wszystko szło gładko.

12 minut drogi do przedszkola Małego – wyjście z samochodu i mały spacer dla uspokojenia ewentualnych mdłości – odbiór Małego z przedszkola – 8 minut drogi do szkoły Dużego – znów krótki spacer i odbiór Dużego – wreszcie ostatnia prosta: 13 minut drogi do domu. Nabrałam nadziei na szczęśliwy finał i odprężyłam się, kiedy nagle, dosłownie kilkaset metrów od domu, czekając na zielone światło odnotowałam, że Malutki przestał mówić. Zaniepokojona zerknęłam w lusterko wsteczne i zauważyłam, że maluch pobladł i zamknął oczy. – Malutki, niedobrze Ci? – spytałam. Nie odpowiedział. – O nie, on będzie rzygał! Mamo, ja nie chcę! Mamo, zatrzymaj się! Ja wysiadam! – rozkrzyczeli się Duży i Mały, których wymiotowanie wręcz przeraża i którzy siedzieli „w polu rażenia” braciszka. Siedzący pomiędzy nimi Malutki otworzył usta i… ziewnął, nadal blady i z zamkniętymi oczami.

„Szlag!” – pomyślałam, zaciskając ręce na kierownicy.

Na sygnalizatorze zapaliło się żółte i potem zielone światło, a dwa samochody przede mną niespiesznie ruszyły. Zjechałam za nimi ze skrzyżowania, po czym zaczęłam nerwowo rozglądać się za miejscem, w którym mogłabym się zatrzymać na naszej wąskiej, krętej, pozbawionej pobocza ulicy. Kiosk – nie, przystanek autobusowy – nie, szereg zaparkowanych wzdłuż ulicy aut – nie. Jest! Kawałek chodnika, żadnej barierki, wokół żadnych pieszych! Wjechałam na chodnik, zastawiając go w całości, po czym błyskawicznie wypięłam się z pasów, włączyłam przycisk otwierający dach, rozpięłam pasy Malutkiego, wzięłam go na ręce i wystawiłam jego głowę i tułów przez otwarty dach na chłodne październikowe powietrze.

Maluch wiedział, co ma robić – tak wiele razy już przez to przechodziliśmy: zaczął powoli i głęboko oddychać z przymkniętymi oczami. Widząc, jak na jego twarz wracają kolory, odetchnęłam z ulgą. W końcu Malutki otworzył oczy, uśmiechnął się i zaczął opowiadać coś po swojemu. Ufff, co za ulga! Poczułam, jak napięcie opuszcza moje ciało. Chcąc odczekać jeszcze chwilę przed ponownym posadzeniem Malutkiego w foteliku, rozejrzałam się dookoła.

Mój wzrok padł na jakąś kobietę z wózkiem dziecięcym i kilkuletnią dziewczynką, która stała przed moim samochodem.

Kobieta miała zmarszczone brwi, pokazywała mnie palcem i mówiła coś do dziewczynki, kręcąc głową. Dziewczynka patrzyła na mnie spode łba i też kręciła głową. Nagle dotarło do mnie, o co może im chodzić: zatarasowałam samochodem cały chodnik. Wprawdzie obok był szeroki trawnik, którym kobieta mogła przejść, ale z jakiegoś powodu wolała stać na chodniku, kręcić głową i cmokać z dezaprobatą, pokazując córce, jakimi to burakami są niektórzy kierowcy. Poczułam, jak wzbiera we mnie złość. „Co za babsztyl!” – pomyślałam. – „Ma trawnik, jest suchy, zero błota – musi tu stać i robić sceny? Zero empatii, naprawdę! A przecież też jest matką i to chyba jasne, że w mojej sytuacji zrobiłaby to samo!” Miałam ochotę wysiąść z samochodu i wykrzyczeć tej głupiej, niewrażliwej babie, co myślę o jej kręceniu głową i cmokaniu.

Na szczęście udało mi się wcisnąć mentalny przycisk pauzy.

Wdech, wydech. O co ja się tak naprawdę złoszczę? I czy to czysta złość – czy ta kobieta w jakiś sposób przekracza moje granice, a złość ma mi pomóc je obronić? Jakie to granice przekroczyła? A może moja złość przykrywa inne trudne emocje wywołane tą sytuacją? Jeśli tak, to jakie? O co tu chodzi?

I nagle zrozumiałam:

przecież ta kobieta jest mi tak bliska, że równie dobrze mogłam być na jej miejscu i zachować się dokładnie tak samo. Przecież ja też jestem niezadowolona, zirytowana, bezsilna, bezradna, sfrustrowana, kiedy idę chodnikiem z wózkiem i nagle na mojej drodze pojawia się nieprawidłowo zaparkowany samochód tarasujący przejście. Przecież dbanie o ład i porządek oraz szacunek dla innych ludzi to ważne wartości, którymi chcę się kierować w życiu. Tarasując chodnik, sprzeniewierzyłam się tym wartościom – wprawdzie niecelowo i dbając o inną wartość, jaką jest zdrowie i dobrostan mojego dziecka, ale jednak… sprzeniewierzyłam się im.

Ta kobieta nie mogła wiedzieć, dlaczego to zrobiłam: nie zna Malutkiego i jego choroby lokomocyjnej, nie była z nami w aucie. Zobaczyła po prostu samochód zajmujący cały chodnik i dwulatka wystawiającego głowę i ramiona przez otwarty dach, najwyraźniej dla zabawy. Miała prawo przypuszczać, że osoba kierująca tym autem za nic ma komfort pieszych i przepisy ruchu drogowego, po prostu czeka na kogoś, zabawiając dziecko i nie chciało jej się szukać miejsca parkingowego. Faktem jest, że znalazłam się w sytuacji konfliktu wartości. Chroniąc Malutkiego przed wymiotami (a jego braci i siebie przed dyskomfortem), przez moment przestałam szanować przepisy ruchu drogowego oraz komfort pieszych – i na tym właśnie zostałam przyłapana.

Wiecie, jaka emocja kryła się pod moją złością?

To wstyd, który można też nazwać lękiem przed odrzuceniem. Tę kobietę i mnie zapewne łączyło bardzo wiele: byłyśmy matkami wyznającymi przynajmniej kilka wspólnych wartości. To dla mnie ważne, aby przestrzegać przepisów i dbać o komfort innych ludzi i dla niej zapewne też. I to właśnie ona, podobna do mnie osoba, odrzucała mnie, sygnalizując, że nie jestem ok. A przecież chcę być ok w oczach ludzi, którzy wyznają moje wartości! Przecież takie jest pragnienie nas wszystkich – istot społecznych, rozwijających się od narodzin tylko w relacji z drugim człowiekiem. Swoim zachowaniem pokazała mi, że nie przynależę do jej stada, bo złamałam ważne reguły gry – a ja wiedziałam, że w tej konkretnej chwili ma rację.

Taki jest mechanizm powstawania wstydu, który niesie ze sobą informację o naszym niezgodnym z regułami społecznymi zachowaniu i ma na celu skłonienie nas do autorefleksji i ewentualnie skorygowanie tego zachowania. Wstyd jest rzecz jasna emocją niezbyt przyjemną; taka jest też jego funkcja: ma wywoływać dyskomfort, aby skłonić nas do zmiany postępowania albo przynajmniej rozważenia jej. Jednak jeśli nie zaburzy się jego funkcji regulacyjnej u małego dziecka, zawstydzając je nadmiernie, porównując nieustannie z innymi, odrzucając je ze względu na jego zachowanie, jeśli do wstydu nie doda się lęku przed autentycznym odrzuceniem przez najważniejsze osoby w życiu, wstyd pozostanie tylko wstydem i najpóźniej po kilku minutach odpływa. W przeciwnym razie jest bardzo prawdopodobne, że to dziecko nauczy się zasłaniać czymś swój wstyd, aby nie czuć nadmiernego bólu. Ową zasłoną dla wstydu bywa często właśnie złość.

Nie macie pojęcia, jak wiele razy zasłaniałam mój wstyd złością na osobę, która zasugerowała, że nie jestem ok.

Przyglądając się z perspektywy czasu mojemu życiu, stwierdzam, że wstyd to najczęstsza prawdziwa przyczyna moich najpotężniejszych napadów złości czy wręcz furii, zakończonych przyjaźni, zranionych uczuć innych osób, zerwanych relacji zawodowych. Złość zasłaniająca wstyd ciągnęła się za mną jak pas spalonej ziemi, a ja obwiniałam o nią tych, na których się złościłam. „Co za babsztyl!”, „Jak można być takim dupkiem?”, „Co za idiota!” – wiele takich zdań padło z moich ust albo przynajmniej rozbrzmiało w mojej głowie. Bardzo często takie sytuacje prowadziły do mojego ruminowania – długotrwałego „mielenia” danej sytuacji i związanych z nią myśli i emocji. Paradoksalnie, stosując ową zasłonę, narażałam się na większe cierpienie, niż gdybym dopuściła do siebie i przeżyła wstyd.

Zaczęłam się pochylać nad moją złością jako zasłoną wstydu nieco ponad dwa lata temu,

podczas studiów coachingowych, które bardzo silnie mnie skonfrontowały z tym kłębkiem emocji. Od tamtej pory staram się dokopywać do wstydu i wydobywać go na światło dzienne, przeżywać go świadomie i dokonywać wyboru, co chcę zrobić z informacjami, które niesie. W sytuacji, którą tu opisałam wybrałam następujące rozwiązanie: rozłożyłam bezradnie ręce, uśmiechnęłam się do kobiety przepraszająco i wypowiedziałam bezgłośnie, lecz bardzo wyraźnie: „Przepraszam”, po czym zapięłam Malutkiego w foteliku i odjechałam. Kątem oka zauważyłam, jak spięte ramiona kobiety opadają, jakby jej złość odpłynęła i poczułam… spokój i lekkość. Wiem z całą pewnością, że kilka lat temu ruminowałabym na temat tej kobiety jeszcze długo po powrocie do domu.

Jeśli chcecie popracować nad uczuciem wstydu, to zainteresujcie się książkami Brene Brown: „Dary niedoskonałości” i „Z wielką odwagą”.

 A jeśli chcecie zanurkować w głąb swojej złości i sprawdzić, co się pod nią kryje, to potrzeba głębszej pracy nad sobą, która do pewnego stopnia jest możliwa w coachingu (albo w moim programie mentoringowym WYREGULOWANA MATKA, który oferuje świadomym mamom szansę na głęboką transformację), ale powyżej pewnego nasilenia trudności – tylko w psychoterapii.

EDIT z listopada 2020 roku:

Być może zainteresuje Was moje szkolenie online „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”, w którym podpowiadam, jak „opanować gada” dzięki rozmaitym technikom opartym po części na samokontroli, a po części na wiedzy o stresie i samoregulacji.

P.S. Zapoznaj się z serią artykułów o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7):

Nowa ja i nowa strona DyleMatki

Nowa ja i nowa strona DyleMatki

Mało się ostatnio dzieje na stronie mojego bloga,

za to mnóstwo się dzieje na zapleczu i dziś chcę Wam opowiedzieć o tym, co szykuję. Kiedy zaczynałam pisać mój blog, byłam na urlopie macierzyńskim z Malutkim wiszącym całymi dniami przy mojej piersi, a starszakami w przedszkolu, więc miałam mnóstwo czasu na pisanie długich postów. Teraz czasu na blogowanie mam o wiele mniej: pracuję jako coach i przygotowuję się do akredytacji coacha w Izbie Coachingu, a także do certyfikacji coacha kryzysowego w Polskim Towarzystwie Coachingu Kryzysowego. Wkrótce ukaże się efekt wielu godzin mojej pracy – książka „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę”, zredagowana merytorycznie przez MEHRIT Centre. Zapowiedziałam ją i w najbliższych dniach napiszę o niej więcej. Poza tym trwają prace nad moją nową stroną internetową i identyfikacją wizualną i właśnie o tym chcę Wam dziś opowiedzieć.

Blog DyleMatki.eu narodził się ponad dwa lata temu,

kiedy jako świeżo upieczona mama trójki dzieci postanowiłam podczas urlopu macierzyńskiego i rodzicielskiego napisać książkę. Od małego chciałam być „wielką polską pisarką” i wydawało mi się, że trzeci i ostatni roczny urlop od pracy zawodowej to moja ostatnia przed emeryturą szansa na spełnienie tego marzenia. Książka miała nosić tytuł „DyleMatki. Dylematy świadomego macierzyństwa” i opowiadać w beletrystycznej formie o dylematach, które przeżywałam jako mama, jednocześnie przemycając czytelnikom wiedzę o rozwoju dziecka i rodzica.

Miałam całe mnóstwo notatek, ale nie byłam w stanie sklecić z nich porządnego tekstu choćby jednego rozdziału. Widząc moją frustrację, pewnego wieczoru Mąż zasugerował, żebym zaczęła pisać blog: to pozwoli mi uporządkować myśli i znaleźć pierwszych czytelników książki. Zaczęłam zatem pisać – anonimowo, ale do bólu szczerze i otwarcie – o moim doświadczeniu macierzyństwa. Miałam jasno określony plan: napiszę książkę, a kiedy Malutki skończy rok, wrócę do mojej instytucji, gdzie czekała na mnie dobra, stabilna i nieźle płatna praca badacza i analityka gospodarki. Miałam szczęście, bo zatrudnienie tam pozwalało mi łączyć rozwój zawodowy z macierzyństwem: w ostatnim roku pracy mimo kilkudziesięciu dni zwolnień na chore dzieci otrzymałam awans i podwyżkę. Jednak sprawy potoczyły się inaczej: ani nie napisałam (jeszcze) książki, ani nie wróciłam (jeszcze?) do mojej instytucji, choć w lutym minęły dwa lata od pierwszego wpisu na blogu. Odkryłam bowiem Self-Reg i moje życie skręciło w nowym kierunku.

Self-Reg było dla mnie objawieniem:

poczułam, jak gdyby rozsypane bezładnie jak kolorowe puzzle kawałki moich i cudzych doświadczeń, wiedzy i przemyśleń złożyły się w spójną całość wyjaśniającą wszystko. Po odbyciu kursu „Odstresowany rodzic” Natalii Fedan musiałam, po prostu musiałam zapisać się na kurs Foundations (podstaw) Self-Reg w kanadyjskim MEHRIT Centre, instytucji założonej przez Stuarta Shankera, twórcę tej metody. Ośmielana przez Natalię, postanowiłam uczyć innych ludzi tej metody, jednak czułam, że jako ekonomistka nie mam kwalifikacji, aby zająć się tym zawodowo. Dlatego oprócz kursu Self-Reg drugiego stopnia, Facilitator (który ukończyłam jako pierwsza osoba z Polski), zdecydowałam się na Podyplomowe Studia Coachingu i Mentoringu na Uniwersytecie SWPS we współpracy z Laboratorium Psychoedukacji oraz Szkołę prowadzenia grup wsparcia dla rodziców w fundacji Sto Pociech.

Marzyłam o magisterce z psychologii, ale uznałam to za zbyt obciążające przy trójce małych dzieci. Kiedy złożyłam wniosek o urlop wychowawczy w mojej instytucji i zdałam sobie sprawę, jak ogromny koszt finansowy poniesie w związku z moimi pomysłami moja rodzina oraz, jak mało stabilna jest moja nowa droga rozwoju, zaczęłam mieć ataki paniki. Podjęłam decyzję o terapii traum, która – wraz z niezwykle wymagającymi emocjonalnie studiami – sprawiła, że moja osobowość rozpadła się na kilka części. Z pomocą terapeutki poskładałam ją w spójną, silną całość. We wrześniu 2018 roku ukończyłam studia i rozpoczęłam praktykę coacha, prowadząc warsztaty na temat Self-Reg i stawiając pierwsze kroki w biznesie – ja, która od czasów studiów pracowała w instytucjach publicznych.

W marcu skończyłam czterdzieści lat i chwilę potem wykonałam ostatni (na razie) duży krok na mojej drodze rozwoju.

Zostawiłam synów – w tym karmionego piersią niemal 2,5-letniego Malutkiego – na sześć dni i pięć nocy, aby wziąć udział w treningu interpersonalnym zwanym grupą otwarcia. Było to doświadczenie trudne ze względu na to, że jestem wysoko wrażliwą osobą, chłonącą emocje innych jak gąbka (starałam się nie wchodzić tam w rolę coacha, który konteneruje emocje innych). Jednocześnie było to doświadczenie – dosłownie – budujące: przekonałam się, że jestem dokładnie taka, jaką chcę być.

Najbardziej satysfakcjonujący moment zawdzięczam jednej z uczestniczek treningu, która czwartego dnia przy wszystkich zaatakowała mnie za to, jaka jestem, jak siedzę, jak patrzę, jak przeżywam emocje, jak żyję. Dwa lata temu spaliłabym się ze wstydu, manifestując to ślepą furią i bezpardonowym atakiem na nią. Potem bez końca analizowałabym i racjonalizowała sytuację, czując do tej kobiety rosnącą niechęć i deprecjonując grupę otwarcia i jej pomysłodawców. Teraz zrobiło mi się przykro, bo ten atak nastąpił w chwilę po tym, jak wyraziłam tej uczestniczce uznanie i szacunek. Poczułam też irytację z powodu jej niektórych insynuacji oraz sporo współczucia dla niej. Jej słowa sprawiły, że przez chwilę zastanowiłam się nad swoich zachowaniem, ale nie dotknęły mojej istoty, nie pozbawiły mnie spokoju ani nie sprawiły, że zachowałam się niezgodnie z moimi wartościami.

Jestem, jaka jestem. Już nie muszę podobać się wszystkim ani wciąż na nowo ulepszać samej siebie i robić tych wszystkich wyjątkowych rzeczy kosztem snu i bliskości z innymi ludźmi. Mogę z pasją i cichą odwagą zająć się tym, co mnie teraz pociąga najbardziej: wspieraniem moich bliskich oraz moich klientów na drodze do lepszego życia. To nowe i cudowne odczucie.

W związku z tymi przemianami i przekroczeniem magicznej czterdziestki zapragnęłam też nowego miejsca w sieci.

Będzie nim strona DyleMatki.pl, na której znajdzie się całe archiwum bloga i o wiele więcej. Blog DyleMatki.eu zaczęłam pisać jako świadoma mama, pragnąca dzielić się swoją wiedzą, doświadczeniem i dylematami z innymi mamami. Pozostaję tą samą mamą, ale stałam się też kimś innym: coachem, trenerką Self-Reg, autorką, ekspertką w dziedzinie pracy nad własnym stresem i złością. Będę kontynuować pisanie bloga, a oprócz tego na nowej stronie znajdziecie kompletne informacje o tym, jak mogę Was wesprzeć: o coachingu ze mną, warsztatach, książce dla dzieci, a w przyszłości także o moich kolejnych projektach czy produktach, w tym wielokrotnie zapowiadanym kursie online o złości. Stronę oraz nową identyfikację wizualną, którą prezentuje zdjęcie powyżej, stworzyła Kamila Chyła Ikimasa wraz z zespołem. Trwają ostatnie prace w domenie DyleMatki.pl, na którą będziecie automatycznie przekierowywani z DyleMatki.eu.

Mam nadzieję, że nowa strona będzie służyć i Wam, i mnie.

Zawsze obawiałam się zmian i nadal nie jestem do nich nastawiona hurraoptymistycznie. Wiem, że wielu z Was, moich czytelników i klientów, też tak ma. A jednak czuję, że nowa strona oraz nowa identyfikacja wizualna to krok, którego potrzebuję i wierzę głęboko, że nawet ci sceptyczni spośród Was przekonają się do niej, bo mimo zmiany wizualnej pozostanę tą samą Agnieszką-DyleMatką, którą lubicie czytać.

Coaching ze mną także online!

Coaching ze mną także online!

 

Zajrzałam dziś do pliku, w którym zapisuję terminy i czas trwania moich sesji coachingowych i odkryłam, że wkrótce osiągnę ważny kamień milowy. Otóż swego czasu postanowiłam, że zacznę oferować coaching online (a nie tylko na żywo, w gabinecie), kiedy będę miała na koncie 100 godzin doświadczenia. Już wkrótce przekroczę tę granicę, a zatem serdecznie zapraszam tych z Was, którzy są zainteresowani, do kontaktu ze mną (info@dylematki.eu). Mogę w najbliższych tygodniach rozpocząć maksymalnie pięć nowych procesów coachingowych.

Czym jest coaching? To partnerski proces nastawiony na realizację celu klienta przez niego samego. Coach jest towarzyszem podróży i sojusznikiem klienta: wspiera go, zadając mu pytania, stawiając przed nim wyzwania i operując ciszą. Coaching nie jest:
– psychoterapią (która obejmuje ludzi poszukujących zdrowia psychicznego),
– szkoleniem (szkolę uczestników moich warsztatów),
– mentoringiem (mentorką bywam dla moich klientów pozacoachingowych – tych z warsztatów i tych, którzy zgłaszają się do mnie po konsultację, choć czasem moi klienci coachingowi proszą mnie o parę minut mentoringu)
– doradztwem (coach nie daje rad, lecz pomaga klientowi dotrzeć do własnych odpowiedzi).

Zajmuję się life coachingiem, czyli osiąganiem celów osobistych (a nie wyników biznesowych/sprzedażowych). Jakiego rodzaju zmiana jest możliwa dzięki coachingowi? Aby Wam to unaocznić, pozwalam sobie przytoczyć rekomendację napisaną przez moją klientkę, która niedawno osiągnęła swój cel, Katarzynę Wawrzycką. Jej dane udostępniam za jej zgodą – bez tego nie ujawniłabym nikomu, że jestem jej coachem ani, nad czym pracuje (wszystko, co mówi klient jest poufne, o ile nie zdradza mi czegoś, o czym zgodnie z prawem muszę poinformować organy ścigania). Oto rekomendacja, za którą jestem jej ogromnie wdzięczna:

„Uczciwie mówiąc, nie byłam przekonana do tego całego coachingu 🙂 Ale miałam poczucie, że doszłam do ściany. Nie radziłam sobie ze swoimi emocjami, miałam ciągłą gonitwę myśli i poczucie, że mój mózg ani przez chwilę nie odpoczywa. A moje ataki złości były poza wszelką kontrolą.

Idąc do Agnieszki liczyłam, że da mi jakieś narzędzie, coś zewnętrznego, do czego będę mogła się odwołać w „chwilach słabości”. Ku mojemu szczeremu zdziwieniu dostałam dużo, dużo więcej. Sesja po sesji Agnieszka „zabierała” mi kolejne powody do złości. Radio w mojej głowie się uciszyło, a ja zwolniłam, co wcale nie oznacza, że robię mniej. Po prostu już się tak nie rzucam jak ryba bez wody. Ale największym zaskoczeniem było to, że ten spokój, którego szukałam, jest we mnie, tylko do tej pory skutecznie go zagłuszałam. Już nie szukam technik, które mi się pomogą uspokoić, bo mam poczucie, że po prostu pływam w przyjemnym, ciepłym morzu samoregulacji. To nie jest tak, że osiągnęłam jakieś oświecenie i jestem kwiatem lotosu na spokojnej tafli jeziora. Ale wiem już, że po pierwsze to wcale nie jest złe czuć się źle. A po drugie, że mam w sobie wszystko, czego potrzebuję, żeby uspokoić wzburzone fale.

Mogłabym jeszcze dużo pisać. O tym, jak stałam się uważniejsza i zaczęłam dostrzegać takie rzeczy jak kolor zieleni w deszczu. O tym, jak bycie tu i teraz przestało być abstrakcją, i stało naturalnym odruchem. Albo o tym, że dopuściłam do głosu emocje i wreszcie poczułam czym jest empatia. Ale napiszę tylko, że decydując się na coaching myślałam, że to akt desperacji, a okazało się, że to była jedna z lepszych decyzji w moim życiu.”

Jeśli brakuje Ci self-regowego, pełnego radości życia spokoju i – uwaga – jesteś gotowa/gotów zakasać rękawy i zabrać się do pracy nad swoim celem, zapraszam Cię do kontaktu!