Gdy byłam mała, chciałam być tatą, czyli o równouprawnieniu matki i ojca

Gdy byłam mała, chciałam być tatą, czyli o równouprawnieniu matki i ojca

Jest połowa lat 1980., mam kilka lat. Wiem już, czego chcę od życia: będę wielką polską pisarką i nie będę mamą. Będę tatą.

To bardzo fajnie być tatą: po pracy można bawić się z dziećmi, jeździć z nimi na sankach, nauczyć je jazdy na rowerze, a córeczkom czesać warkocze. Kiedy nie ma się ochoty na zajmowanie się dziećmi, można obejrzeć coś w telewizji, poczytać albo pomóc żonie w pracach domowych. Bycie mamą to zupełnie inna para kaloszy. Po powrocie z pracy mama gotuje, sprząta, prasuje, piecze ciasta i torty bezowe na uroczystości rodzinne. A kiedy już to wszystko zrobi, siedzi do późna w nocy w kuchni przy maszynie do pisania i pracuje nad doktoratem. Mama jest stale zabiegana i zatopiona w myślach. Tak, będę tatą!

Dziesięć lat później myślę, że raczej zostanę mamą, ale na pewno nie dam się zaprząc w taki kierat, jak moja mama.

Jako nastolatka buntuję mamę, tłumacząc jej, że jeśli wujkowi X nie smakuje zupa grzybowa, to nie musi na rodzinne przyjęcie oprócz tej grzybowej gotować też pomidorowej. I naprawdę, naprawdę ma prawo do chwili relaksu – prawdziwego relaksu, a nie prasowania nocą przed telewizorem. Jestem zdeterminowana, aby stworzyć inny model rodziny: taki, w którym mąż nie pomaga żonie, wywołując ochy i achy sąsiadek, lecz angażuje się na równi z nią.

Kilkanaście lat później wychodzę za mąż za mężczyznę zorganizowanego i „ogarniętego” pod względem prac domowych.

Tworzymy partnerski związek. W domu on zajmuje się sprzątaniem, ja praniem i szczątkowym gotowaniem (jadamy głównie „na mieście”), inne prace domowe wykonujemy na zmianę albo wspólnie, ewentualnie delegujemy na panią sprzątającą. Niewiele tego jest, bo pracujemy od rana do wieczora: on w międzynarodowej firmie doradczej, ja na dwóch etatach jako nauczyciel akademicki i makroanalityk. Z pewną wyższością spoglądam na moje dzieciate już znajome, które są ponad miarę obciążone pracami domowymi i opieką nad dziećmi, podczas gdy ich mężowie wydają się być w tych obszarach nieco bezradni i mało aktywni. Ufff, ja na szczęście pokonałam schemat.

Mija kolejna dekada. Moi trzej synowie sprzątają ze mną ze stołu po sobotnim śniadaniu, Mąż jeszcze śpi.

(Przecież ja mogę odespać w ciągu dnia w dni powszednie, jeśli akurat nie pracuję ani nie zajmuję się dziećmi czy pracami domowymi, a w domu jest niania.) Pięcioletni Mały po schowaniu do zmywarki talerzy i sztućców ewakuuje się do pokoju dziecięcego razem z dwuletnim Malutkim. Siedmioletni Duży w połowie pracy pada na kanapę i mówi:

– O matko, jaki jestem zmęczony tym sprzątaniem! Muszę odpocząć.

– A jaka ja jestem zmęczona, synu – wzdycham mało empatycznie, ścierając ze stołu ślady masła i podnosząc z podłogi plasterek ogórka, po czym zatapiam się w rozmyślaniach.

„Jestem zmęczona” to potężne niedopowiedzenie: jestem wykończona.

(Czy jako bezdzietna też bywałam w takim stanie, że czasem płakałam ze zmęczenia? Niemożliwe!) Malutkiemu wyżynają się piątki i żuł moje piersi przez większą część nocy – tej ostatniej i kilkunastu poprzednich – przełażąc po mnie co jakiś czas na drugą stronę. Nie przespałam całej nocy od dwóch i pół roku. W mojej głowie odbywa się proces optymalizacji wielokryterialnej: kombinuję, z czego zrobić szybki obiad, a raczej trzy różne obiady, bo preferencje moich mężczyzn i moje mają mało punktów wspólnych; zastanawiam się, czy zdążę popluskać się z Dużym w basenie po jego lekcji pływania i potem zdążyć z Małym na urodziny jego koleżanki; obliczam, ile tur prania mogę dziś zrobić tak, żeby wszystko zostało powieszone szybko po upraniu; zastanawiam się, czy głośny pisk i płacz dobiegający z pokoju dziecięcego wskazuje na rozlew braterskiej krwi (Mały i Malutki ostatnio ciągle się gryzą, drapią i szczypią); co chwila przypominają mi się faktury, które powinnam wystawić i maile, na które muszę odpowiedzieć oraz różne inne drobne zadania.

Nagle przez ten szum informacyjny dobiega do mnie riposta Dużego:

– Tak, ale ty jesteś jedyną osobą w tym domu, która może pracować bez przerwy i nie odpoczywać, nawet kiedy jest bardzo zmęczona.

Staję jak wryta. Szlag, cholera jasna, psiakrew.

(Tak naprawdę pomyślałam coś zgoła innego, ale staram się używać wulgaryzmów tylko w mowie, a nie na piśmie). Powieliłam rodzinny schemat, choć tak bardzo starałam się tego uniknąć. Jak to się stało?!? No właśnie, jak to się stało? Niepostrzeżenie. Byłam jak rak wrzucony do garnka z zimną wodą, podgrzewany tak powoli, że nawet nie zauważył, kiedy się ugotował. Kiedy urodził się Duży, spędzałam z nim w domu całe dnie, bo Mąż wychodził do pracy na co najmniej 12 godzin (podobnie, jak ja do siódmego miesiąca ciąży). Skoro „siedziałam w domu”, naturalne było, że to ja pilnuję szczepień i wizyt u specjalistów, kupuję pieluszki i waciki, wymyślam zabawy, czytam o rozwoju dziecka, usypiam i koję płacz. Podczas weekendów wolałam, żeby Mąż pobawił się z naszym wymagającym synem (ja miałam dość wymyślania atrakcji dla malucha), niż żeby ugotował obiad czy odkurzył, więc chętnie wciskałam mu niemowlaka i udawałam się do kuchni. Zależało mi też, żeby Mąż po pracy jak najszybciej wracał do domu, więc przejęłam od niego załatwianie większości spraw na styku rodzina-otoczenie zewnętrzne, którymi wcześniej zajmował się on, od zakupów poprzez monitorowanie i dokonywanie różnych płatności po kontakty z urzędami. Poczułam się zaalarmowana i zgłosiłam sprzeciw, dopiero kiedy pewnego dnia Mąż zadzwonił do mnie z pracy z prośbą, żebym oddzwoniła do jego Taty i dowiedziała się, w jakiej sprawie dzwonił do niego. Nawet nie wiedziałam, że za chwilę się ugotuję.

Przyznaję, że przynajmniej w części sama sobie zgotowałam ten los.

Chodzi tu o moje wieloletnie nawyki i uwewnętrznione przekonania, skutkujące tym, że nie umiałam stawiać granic – ba! nawet nie wiedziałam, gdzie one są. Kiedy więc czułam stale irytację i złość, nie umiałam powiązać tego z moimi emocjami, a tych – z potrzebami. W dodatku jestem typem, który, aby czuć się bezpiecznie, musi dogłębnie poznać każdą nową sytuację i sprawę. W czasie ciąży i urlopu macierzyńskiego oraz wychowawczego pochłaniałam zatem książki i wpisy na parentingowych blogach. Szybko stałam się samozwańczą ekspertką w dziedzinie rodzicielstwa, zwaną potocznie mamafią. Jako taka stale sprawdzałam, czy Mąż spełnia moje wysokie standardy („Pamiętaj o naprzemienności podczas przewijania”, „Nie bij mu brawa, bo będzie zewnątrzsterowny”), a kiedy ich nie spełniał, przejmowałam pałeczkę. Otrzymując ode mnie raz po raz komunikat „Zostaw, lepiej ja to zrobię”, Mąż w końcu wycofał się na pozycję obserwatora i wykonawcy moich poleceń – a we mnie rósł żal, że nie angażuje się w ojcostwo tak, jak bym chciała. Nie potrafiłam być wystarczająco dobrą mamą i nie pozwoliłam Mężowi być wystarczająco dobrym tatą. Myślę, że wrażliwy Duży cierpiał z tego powodu i że przynajmniej część jego trudnych zachowań była tego efektem. Z obserwacji mojego otoczenia i setek dyskusji na Facebooku, w których uczestniczyłam wynika, że nie jestem w mojej historii odosobniona.

Jednak trudno winić za ten rozwój sytuacji wyłącznie mnie: nasza kultura wzmacnia tradycyjny model rodziny.

Tata z dzieckiem w chuście jest wprawdzie coraz powszechniejszym widokiem, zwłaszcza w dużych miastach, lecz nadal wywołuje ochy i achy. Tata na urlopie rodzicielskim lub wychowawczym albo zmieniający pracę na taką, która pozwala być obecnym w życiu dzieci na co dzień to ewenement. Kiedy wyjeżdżałam na dwudniowe szkolenie, zostawiając małe dzieci pod opieką Niani i Męża, wiele osób kręciło głowami: jak oni dadzą sobie radę beze mnie? I czy nie mam wyrzutów sumienia? (Owszem, miałam i teraz znów musiałam je przepracować, bo za trzy tygodnie wyjeżdżam bez dzieci na sześć dni.) Kiedy natomiast Mąż przez kilka miesięcy co drugi tydzień spędzał w Estonii, nikt nie spytał go o ojcowskie wyrzuty sumienia ani, jak damy sobie radę bez niego. Wiem, że to jest powszechne doświadczenie matek i ojców w Polsce. Wiem też, że choć to matka rodzi dziecko i karmi je piersią, nawet maluszek może być całkowicie bezpieczny i cudownie się rozwijać, kiedy jego głównym opiekunem jest tata. Jednak nasza kultura to ignoruje, a my, matki, niestety same nakładamy na siebie niepotrzebny ciężar i krzywdzimy ojców naszych dzieci, uważając się za niezastąpione. Efektem jest frustracja obu stron: tej przeciążonej obowiązkami rodzinnymi i tej odsuniętej na boczny tor (choć niestety bywa i tak, że ojciec jest mało zaangażowany w rodzicielstwo niezależnie od postawy matki).

Jak to wygląda u nas teraz? Jest o wiele lepiej dzięki przemianie, jaka się we mnie dokonała.

Umiem już rozpoznawać i komunikować swoje potrzeby i granice oraz przyjmować pomoc. Mąż jest bardziej zaangażowany, niż kiedykolwiek i stopniowo przejmuje odpowiedzialność w różnych obszarach życia domowego. Jednak nierównowaga między nami jest nadal miażdżąca i prawdopodobnie nie uda się zniwelować tej przepaści, która dzieli zakres mojej i jego odpowiedzialności za sprawy związane z dziećmi. Odpowiedzialność rozumiem tu podobnie, jak duński pedagog Jasper Juul, który w jednym z wywiadów wyjaśniał, że odpowiedzialnym za wynoszenie śmieci nie jest ten, kto zanosi do śmietnika worek wystawiony przed drzwi mieszkania, lecz ten, kto pilnuje, aby w domu był zawsze zapas worków na śmieci, w odpowiednim momencie doprowadza do tego, że śmieci są wyniesione, a kubeł wyścielony czystym workiem i uczy dzieci prawidłowego sortowania odpadów. To ja zajmuję się na przykład edukacją dzieci: przed etapem rekrutacji miesiącami zbieram informacje na temat poszczególnych rozwiązań i konkretnych placówek, a także systemu rekrutacji; w odpowiednim momencie załatwiam wszystkie formalności, od utworzenia konta dziecka w elektronicznym systemie po wydrukowanie podania i uzupełnienie danych (mąż tylko składa podpis, w miejscu, które mu wskażę); to ja kupuję i szykuję wszystkie niezbędne rzeczy do szkoły i przedszkola (od kapci po klej – swoją drogą, czy oni w szkole jedzą ten klej???) i koresponduję z wychowawczyniami i innymi rodzicami; to ja wpisuję do kalendarza daty wycieczek, uroczystości i występów dzieci, a następnie pilnuję, aby zabrały odpowiedni strój i na czas były w placówkach; to ja zgłaszam i usprawiedliwiam ich nieobecności i odwołuję dostawę posiłków na dany dzień; to ja zajmuję się płatnościami (czesne, posiłki, rada rodziców, fundusz na wycieczki itd.); to ja uczestniczę w przedszkolnych i szkolnych kiermaszach i piekę na nie ciasta; to ja zapraszam Babcie i Dziadków moich dzieci na uroczystości z okazji ich święta. Zdrowie oraz fizyczny, emocjonalny i społeczny dobrostan i rozwój dzieci to też moja działka. Przy trójce dzieci to wystarczy, aby uczynić z całkiem sprawnego mózgu jajecznicę, a mam na głowie przecież także inne sprawy.

Jest też druga strona medalu: zawodowa stagnacja matek i obciążenie ojców odpowiedzialnością za finanse domowe.

Kiedy ponad rok po narodzinach Dużego wróciłam do pracy i awansowałam na kierownicze stanowisko, byłam już rakiem ugotowanym na miękko. Wprawdzie zrezygnowałam z posady adiunkta na uczelni, ale zasuwałam jak chomik w kieracie, bo nie oddałam Mężowi zadań, które przejęłam od niego podczas urlopu macierzyńskiego i wychowawczego. Sytuacja stała się dla mnie trudna do wytrzymania, kiedy zostałam pracującą matką dwojga dzieci, w tym jednego bardzo chorowitego. Wiłam się jak piskorz, próbując realizować moje zadania w pracy mimo częstych chorób Małego i Niani (oczywiście to ja, a nie Mąż zostawałam wtedy z Małym w domu) i jednocześnie dbać o dzieci i dom. Moja frustracja w pracy rosła, bo ze względu na moje liczne i trudne do przewidzenia nieobecności nie można mi było powierzyć najważniejszych i najciekawszych projektów. W dodatku czułam się wyobcowana: wiele strategicznych spraw w moim departamencie było omawianych podczas nieformalnych rozmów, zwłaszcza obiadów „na mieście” z przełożonymi. To oznaczało o około godzinę mniej czasu dla rodziny, bo w mojej instytucji każde takie wyjście musi zostać odpracowane co do minuty, a kiedy ktoś, jak ja wówczas, korzysta z godzinnej przerwy na karmienie piersią, trzeba dodatkowo zrezygnować z tej godziny. Zaczynałam pracę o 7 i kończyłam o 14 i absolutnie nie mogłam pozwolić sobie na późniejszy o dwie godziny powrót, ponieważ Duży w przedszkolu nie jadł nic i był tak słaby, że wymagał zawiezienia go do domu samochodem, czego nie mogła robić Niania z Małym. Z żalem, choć bez chwili wahania odrzuciłam dwie atrakcyjne propozycje objęcia nowego stanowiska; obie wiązały się z wymogiem dużej dyspozycyjności.

Podobnie jak Mąż został odstawiony na boczny tor w sprawach rodzicielskich, ja dryfowałam w kierunku bocznego toru w pracy.

Czułam potężną frustrację, bo moja praca napełniała mnie niegdyś i dodawała skrzydeł. Wiązało się to też z rosnącą różnicą w zarobkach moich i Męża. Do roku narodzin Dużego zarabialiśmy mniej więcej tyle samo, dziś wynagrodzenie, które otrzymałabym po powrocie do mojej instytucji jest równe jednej czwartej (!) jego wynagrodzenia. Nie utrzymalibyśmy się z mojej pensji, za to jego pensja wystarcza nam na komfortowe życie – ale tylko pod warunkiem utrzymania jego ogromnego zaangażowania w pracę zawodową. Jednocześnie Mąż odczuwa brzemię odpowiedzialności za zapewnienie bezpieczeństwa materialnego rodzinie. W odróżnieniu ode mnie nie może pozwolić sobie na przerwę w pracy i przekwalifikowanie. Liczę na to, że uda mi się rozkręcić mój raczkujący biznes tak, aby zacząć solidnie zarabiać i zwiększyć swoją satysfakcję w obszarze zawodowym.

Przygotowując ten post, pomyślałam, że znów chcę być tatą, ale jednak nie tego chcę.

Chcę być rodzicem, jednym z dwóch najważniejszych osób w życiu moich dzieci. Chcę też być profesjonalistką, która spełnia się zawodowo. I marzę o tym, żeby takie cele były w zasięgu większości matek w Polsce (i na świecie też, choć to na razie mrzonka), a nie osób już od urodzenia tak uprzywilejowanych, jak ja. Przecież ja mam wybór: mogę wrócić do pracy na cały etat lub na część etatu, mogę rozkręcić swój biznes dzięki poduszce finansowej, którą dysponujemy, mogę wreszcie pozostać na urlopie wychowawczym, dopóki Malutki nie pójdzie do zerówki. Ile kobiet w Polsce ma ten wybór, a ile zaciska zęby, wybierając mniejsze zło? Prawdziwy wybór wymaga nie tylko zmiany kulturowej, która – wierzę w to – kiedyś się dokona. Konieczna jest także mądra polityka społeczna, która rzeczywiście wspiera rodzicielstwo. O tym może napiszę w Dniu Kobiet za rok. A dziś życzę Wam, moim czytelniczkom, żebyście odnalazły swój balans między rodziną a pracą i innymi ważnymi dla Was obszarami i czuły się spełnione. Tylko tyle i aż tyle. Będę wdzięczna, jeśli napiszecie do mnie, czego byście potrzebowały, aby tak się właśnie czuć (info@dylematki.eu).

Boże Narodzenie i krytyk wewnętrzny

Boże Narodzenie i krytyk wewnętrzny

Grudzień. Okres przedświąteczny. Przygotowania do świąt. Co czujecie, słysząc te słowa?

Ja natychmiast się spinam i mam ochotę zapaść w sen zimowy. Czuję napięcie w karku, mój oddech spłyca się i przyspiesza, serce szybciej pompuje krew. To objawy stresu. Święta jak z bajki mogłyby stanowić głównie pozytywny stresor (ekscytacja czy wzruszenie jako silne emocje też wyczerpują nasze baterie), jednak ja widzę je raczej jako przytłaczające zadanie do wykonania, a raczej serię zadań. Weźmy choćby miniony, wyjątkowo intensywny tydzień – oto sprawy/wydarzenia i moje związane z nimi zadania, które wykonałam niemal w stu procentach:

  1. Wyjazd klasy Dużego do Świątecznej Fabryki Elfów 5 grudnia:
    • Rano tego dnia wyszykować Dużego do szkoły o niemal godzinę wcześniej, niż zwykle,
    • Dać mu plecaczek z przekąskami i kieszonkowe przeznaczone na zakup pamiątek.
  2. Zbiórka prezentów w Stu Pociechach:
    • Dopytać, co dokładnie jest przyjmowane,
    • Przejrzeć zabawki i książki, spakować te w idealnym stanie i jednocześnie niepotrzebne,
    • Zabrać wszystko do Stu Pociech w środę 5 grudnia, jadąc na zajęcia z Malutkim.
  3. Warsztat świąteczny w przedszkolu Małego 5 grudnia:
    • Upewnić się, że mam słoiki potrzebne do wyrobu lampionów,
    • Ustalić z Dużym, czy też chce wziąć udział w warsztacie i odebrać go odpowiednio wcześniej,
    • Odwołać środowe popołudniowe zajęcia starszaków,
    • Pod otrzymaniu wiadomości od wychowawczyni w ostatniej chwili popędzić do kwiaciarni i kupić gałązki iglaków; zakup pistoletu z klejem odpuścić.
  4. Ozdabianie pierniczków i ubieranie choinki w szkole Dużego 6 grudnia:
    • Sprawdzić, czy mam wszystkie składniki do pieczenia i ozdabiania pierniczków,
    • Dokupić brakujące składniki,
    • Upiec pierniczki z dziećmi albo poprosić o to moją Mamę przy okazji jej wizyty (dzięki, Mamo!),
    • Poprosić Męża o odnalezienie w piwnicy wspólnie z Dużym ozdób choinkowych i wybór jednej lub kupić jakąś ozdobę w Stu Pociechach,
    • 6 grudnia dać Dużemu do szkoły pierniczki wraz z „materiałami” do ich ozdobienia oraz ozdobą choinkową.
  5. Prezenty dla dziewczynki z rodzinnego domu dziecka w ramach akcji „Szlachetna paczka”:
    • Ustalić na forum rodziców dzieci z klasy Dużego, kto co kupuje,
    • Kupić swoją część wspólnie z Dużym i dostarczyć do szkoły (lub przelać pieniądze osobie, która kupi wszystko.
  6. Mikołajki 6 grudnia:
    • Ustalić z Mężem nasze stanowisko w sprawie prezentów dla dzieci (na razie jest przeciwny jakimkolwiek prezentom ze względu na nadmiar zabawek i bałagan, ja optuję za choćby drobnymi prezentami),
    • Jeśli Mąż się zgodzi, kupić prezenty i je zapakować.
  7. Koncert świąteczny w szkole Dużego 13 grudnia:
    • Ustalić wspólnie z innymi rodzicami, czy i co będę śpiewać razem z dziećmi.
  8. Kiermasz świąteczny w szkole Dużego 13-14 grudnia:
    • Zadeklarować, czy i co przygotuję jako poczęstunek.
  9. Jasełka w przedszkolu Małego 14 grudnia:
    • Poćwiczyć z Małym jego rolę,
    • Zadeklarować, co przygotuję jako poczęstunek.
  10. Jasełka w szkole Dużego 20 grudnia:
    • Ustalić z innymi rodzicami, co zaśpiewamy z dziećmi.
  11. Ustalić z rodziną (naszą pięcioosobową oraz rodzinami pochodzenia moją i Męża), gdzie spędzimy kolejne dni Bożego Narodzenia. To pilne – niania prosi o informację, kiedy nam będzie potrzebna.

Sporządziłam powyższą listę tydzień temu i patrząc na nią, zamiast „adekwatnych” emocji – radości i ekscytacji – czułam głównie niemoc na zmianę z popłochem oraz… poczucie winy z powodu tych uczuć.

Oho! Poczucie winy z powodu odczuwania jakichś emocji – czy to nie jest coś, co przepracowałam i pozostawiłam w przeszłości? Owszem; o tym napiszę w drugiej części tego postu – Jak ponownie wyszłam ze starych kolein. Moje trudne emocje były w części spowodowane tym, że większość zadań została mi niejako narzucona z zewnątrz. Jednak nawet przy całkowitej dobrowolności szkolnych i przedszkolnych aktywności (o co w praktyce trudno, jeśli dzieci czekają na coś z radością) chyba też czułabym się przytłoczona przygotowaniami do Świąt. Może wypaliłam się w tym obszarze swoją nadgorliwością w poprzednich latach? Jeszcze dwa lata temu, tuż po narodzinach Malutkiego, wraz ze starszakami i nianią każdego grudniowego dnia realizowałam (z radością!) jakieś zadanie z kalendarza adwentowego. Chodziło głównie o prace plastyczne, pieczenie pierniczków i inne domowe aktywności odpowiednie dla trzy- i pięciolatka, bo dzieci były stale chore, a smog dawał się we znaki. Teraz nie mam energii, a może ochoty?

1 grudnia, po raz pierwszy od kilku lat, nie zawiesiłam w pokoju dziecięcym kalendarza adwentowego.

Dzień później odbyłam następujący wewnętrzny dialog.

– No wiesz! Bez kalendarza adwentowego? – mówi z wyrzutem jakiś głos we mnie.

– Dzieci nawet nie zauważyły – odpowiadam ostrożnie.

– Ale ty zauważyłaś! Przecież wiesz, że powinnaś powiesić ten kalendarz i robić z dziećmi stroiki i inne ozdoby! Inne matki robią takie rzeczy, i to z radością! Nie ma nic piękniejszego, niż radość dziecka czekającego na Święta.

– Owszem, nie ma nic piękniejszego. Uwielbiam, kiedy moje dzieci się cieszą. A jednocześnie nie jestem skłonna się w tym celu zarzynać. Czuję się przytłoczona tymi wszystkimi zadaniami. Nie wolno mi? – bronię się.

– Zarzynać? Przytłoczona? Ty?!? Przecież pracujesz tylko przez część tygodnia, a do tego zatrudniasz panią sprzątającą i nianię. Co mają powiedzieć inne matki, które mają te same zadania, pracują jak normalni ludzie na etacie, a do tego są w stanie wysprzątać mieszkanie na błysk i ozdobić je pięknie, a potem własnoręcznie przygotować Wigilię? Spójrz na swoją własną Mamę i inne kobiety z twojej rodziny! Pamiętasz, ile akcentów świątecznych było w twoim rodzinnym domu? A potrawy wigilijne? Samych różnie przyrządzonych śledzi było ze dwanaście!

– Tak, ale moja Mama była silniejsza ode mnie, mogła nie spać przez kilka nocy, zresztą przypłaciła zdrowiem tę harówkę na trzech etatach. Ja tak nie chcę – mówię niby stanowczo, ale sama nie jestem przekonana.

– Po prostu jesteś słaba. Słaba i rozpuszczona jak dziadowski bicz. Siedzisz w tych Internetach i książkach, zamiast złapać za odkurzacz i sprzątnąć. Widzisz ten kurz? – i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Ten głos to mój stary znajomy: surowy krytyk wewnętrzny.

Towarzyszy mi, odkąd sięgam pamięcią. Niedawno poprowadziłam w Warszawie warsztat na temat radzenia sobie z krytykiem wewnętrznym. Warsztat zyskał bardzo pozytywne opinie; jedna uczestniczka napisała nawet w ankiecie rekomendację: „Trzy godziny, które zmienią twoje życie!”. Wiedziałam, o czym mówię – nie tylko jako coach oraz ekspertka Self-Reg, podejścia opartego na łagodnym spojrzeniu także na samego siebie, lecz jako osoba o bardzo surowym superego. Krytycyzm wobec samej siebie wyssałam z mlekiem matki; nigdy nie byłam wystarczająco dobra we własnych oczach. Dopiero w ostatnich latach udało mi się dogadać z moim krytykiem wewnętrznym. Słucham tego, co mówi, z przymrużeniem oka i wyławiam z jego ocen i przestróg esencję, która przydaje mi się przy podejmowaniu decyzji. Dlaczego więc tym razem pozwoliłam krytykowi wciągnąć się w dyskusję i niemal pokonać? Z pomocą i wyjaśnieniem przychodzi Self-Reg.

Ciąg dalszy nastąpi – Jak ponownie wyszłam ze starych kolein.

Dlaczego film „Tully” budzi mój sprzeciw

Dlaczego film „Tully” budzi mój sprzeciw

Dwa tygodnie temu spontanicznie postanowiłam wybrać się do kina na film „Tully” i chciałabym podzielić się z Wami emocjami i przemyśleniami, jakie we mnie wywołał.

Od kiedy zostałam mamą, chodzę do kina średnio raz w roku, więc była to dla mnie wyjątkowa wyprawa. Zostawiłam moją trójkę dzieci pod opieką niani, żeby obejrzeć perypetie innej mamy trójki dzieci, którą też wspiera niania, tytułowa Tully. Widziałam zwiastun filmu i czytałam kilka powierzchownych recenzji oraz sporą liczbę wypowiedzi widzów płci żeńskiej. Padały sformułowania: „poruszający”, „mocny”, „ukazuje prawdziwe macierzyństwo”.

Uwaga (SPOILER ALERT): w dalszej części wpisu zdradzę, jak kończy się „Tully”. Jeśli nie oglądaliście tego filmu i chcecie się na niego wybrać, sami zdecydujcie, czy chcecie czytać dalej.

Liczyłam na porcję wzruszeń i refleksji oraz swego rodzaju katharsis, po którym wyjdę z kina z nową energią, jednak przydarzyło mi się co innego.

Oglądając amerykański film, zwykle na początku czuję zaciekawienie, potem sprawy się komplikują i przeżywam wraz z bohaterami trudne emocje, ale w końcu wszystko jakoś się układa i seans kończę „domknięta”. Film „Tully” wywołał we mnie inny ciąg stanów emocjonalnych: niemal od początku byłam zaniepokojona, potem poczułam ulgę i radość, ale od pewnego momentu czułam sprzeciw i rosnący niepokój. Jest to przynajmniej po części efekt moich oczekiwań, ukształtowanych przez reklamy i płytkie recenzje, a po części – moich własnych doświadczeń macierzyństwa.

Skąd ten niepokój, który czułam od początku, obserwując główną bohaterkę u progu potrójnego macierzyństwa?

Kiedyś mój dobry znajomy zażartował, że matkę wielodzietną można poznać na pierwszy rzut oka: ona nigdy się nie uśmiecha. O Marlo, głównej bohaterce „Tully”, można powiedzieć coś podobnego. Na krótko przed narodzinami trzeciego dziecka przez większość czasu albo na jej twarzy maluje się duże napięcie, albo ma zamiast twarzy maskę bez wyrazu. Jedynie w nielicznych momentach wygląda na spełnioną – na przykład w tym, bardzo dla mnie wzruszającym, w którym szczotkuje ciało synka (ja też stosowałam na Dużym procedurę Wilbarger). Jeszcze przed porodem swoimi autoironicznymi „żartami” Marlo woła o pomoc, ale otoczenie nie słyszy tego wołania. „Chcę się zabić” – mówi głucho bohaterka, a jej mąż natychmiast uspokaja dzieci: „Mama żartuje jak klaun, cha cha”. W innej scenie Marlo opowiada bez cienia uśmiechu zamożnej i zadbanej bratowej, że czuje się jak barka pełna śmieci, która dryfuje wzdłuż wybrzeża, a śmieci w końcu zostaną spalone. Bratowa reaguje osłupieniem, potem pełnym zażenowania chichotem, po czym przyznaje: „Ja w dziewiątym miesiącu ledwo byłam w stanie pójść na siłownię”. (W tym momencie sama głośno prychnęłam z irytacji).

W ostatnich dniach ciąży Marlo ewidentnie ma obniżony nastrój, ale po porodzie jej zachowanie w moim odczuciu – moim, czyli nie specjalistki, lecz matki z podobnym doświadczeniem – wskazuje na depresję poporodową.

Nie mam na myśli snucia się z kąta w kąt w piżamie czy byle jakim dresie, tępego wpatrywania się w telewizor, odpuszczania ważnych dla niej zasad (np. nieużywania przez dzieci urządzeń z ekranami podczas posiłku), bałaganu w domu. To wszystko można uzasadnić zmęczeniem po trzecim porodzie, w wieku ponad 40 lat, oraz stresem wywołanym trudnościami rozwojowymi starszego synka i niewystarczającym wsparciem ze strony męża i innych bliskich osób. Mój niepokój wzbudziło to, jak mechanicznie Marlo opiekuje się nowo narodzoną córeczką. Zmienia jej pieluchy, karmi piersią, wstaje w nocy, słysząc jej płacz przez elektroniczną nianię (jaka szkoda, że Amerykańska Akademia Pediatrii odradza spanie z niemowlęciem w jednym łóżku!), kołysze, usypia, odciąga dla niej mleko, zapewne na czas, kiedy wróci do pracy po urlopie macierzyńskim.

Jednak nie widać, żeby nawiązywała więź z noworodkiem: nie patrzy jej w oczy, nie przemawia do niej czule, praktycznie nie używa jej imienia, nazywając ją „ona”, „mała” lub „niemowlę”. Dopiero nocna niania, Tully, dopytuje Marlo o imię córeczki i konsekwentnie namawia ją do okazywania Mii czułości. Marlo jest pusta, jak sama przyznaje – i nie ma na myśli opróżnionej przez Mię prawej piersi. Co na to mąż, w sumie dobry chłop i raczej zaangażowany (zważywszy obowiązki zawodowe) tata? Nic. Napieprza wieczorami w zombie. Wiem, też jest zestresowany i przeciążony, oboje są w błędnym kole stresu, zwanym też czarną dupą, ale Marlo autentycznie cierpi i bardzo potrzebuje kogoś, kto jej pomoże.

Kiedy zjawia się Tully, wszystko zaczyna się układać i to właśnie wtedy czuję ulgę i radość, jednak potem mój niepokój rośnie, zmieniając się w przerażenie.

Marlo odżywa, zaczyna nawiązywać więź z córeczką i czerpać radość z kontaktów ze starszymi dziećmi. Odważnie staje po stronie synka i wspiera go w pierwszym dniu w nowej szkole. Myślę sobie: „Cudownie, wreszcie otrzymała wsparcie i odbiła się od dna, może nawet specjalista nie będzie potrzebny”. A potem… potem czuję się dziwnie, kiedy Marlo i Tully zostawiają w uśpionym domu niemowlę i piją na zewnątrz alkohol. Kiedy aranżują seks z mężem Marlo, czuję sprzeciw, dezorientację i niepokój, a kiedy zostawiają Mię praktycznie bez opieki i udają się na pijacką eskapadę na Brooklyn, nie mogę sobie znaleźć miejsca.

Tully, zatrudniona po to, aby opiekować się nocami niemowlęciem, zachęca Marlo do porzucenia malutkiej córeczki i takiego zachowania, które naraża jej własne zdrowie i życie. W końcu sama Tully okazuje się być wymysłem wyobraźni Marlo, inkarnacją umęczonego skrajnym niewyspaniem i wyczerpaniem umysłu, reminiscencją samej siebie sprzed lat. Czy z czymś Wam się to kojarzy? Halucynacje, narażanie zdrowia i życia dziecka i własnego? To psychoza poporodowa.

Mój głęboki sprzeciw budzi to, że realizatorzy filmu zrównali tę niezwykle niebezpieczną i na szczęście stosunkowo rzadką kondycję z depresją poporodową i zasugerowali (tak mi się przynajmniej wydaje), że można ją wyleczyć, włączając męża w obowiązki domowe. Nie, nie można. Psychoza wymaga leczenia psychiatrycznego. Swoją drogą, to ciekawe, że po obejrzeniu Tully i sformułowaniu w głowie niniejszego wpisu przeczytałam recenzję napisaną przez położną, która ma identyczne zastrzeżenia, co ja.

Właśnie dlatego stwierdzenie, że „Tully” prezentuje obraz prawdziwego macierzyństwa jest moim zdaniem równie trafne, co stwierdzenie, że film „Sypiając z wrogiem”, którego bohaterka grana przez Julię Roberts ucieka od katującego ją męża, prezentuje obraz prawdziwego małżeństwa.

Owszem, film pod wieloma względami bardzo prawdziwie oddaje rzeczywistość świeżo upieczonej matki wielodzietnej. Moje uznanie budzi przede wszystkim realistyczne ukazanie karmienia piersią: częste nocne karmienia noworodka, smarowanie podrażnionych brodawek lanoliną, wielkie plamy z mleka na bluzce podczas wysiłku fizycznego, odciąganie pokarmu (i ten przewracający się woreczek strunowy z mlekiem! Mistrzostwo!), ból przepełnionych piersi podczas pierwszych przespanych przez niemowlę nocach, nawet posapywanie małego ssaka przy piersi – to wszystko naga prawda.

Ale też uśmiechałam się ze zrozumieniem i współczuciem, kiedy rodzina wychodziła rano w pośpiechu i nerwach do pracy i szkoły; kiedy spocona, zdyszana i byle jak ubrana Marlo przytachała na spotkanie z dyrektorką szkoły noworodka w foteliku samochodowym; kiedy synek Marlo mimo upomnień raz po raz kopał fotel kierowcy; kiedy malutka Mia rozkrzyczała się w samochodzie akurat wtedy, gdy Marlo była bliska łez; kiedy Marlo usypiała córeczkę, podskakując na piłce (mamy high need babies, jak się poczułyście, kiedy ktoś wreszcie pokazał to w amerykańskim filmie?).

Choć mam nieporównanie większe wsparcie w opiece nad dziećmi, niż Marlo, są takie momenty, kiedy moja twarz jest zestresowana albo bez wyrazu jak jej twarz. No dobrze, przyznaję: bardzo często około godziny 20 właśnie tak wyglądam, porównanie z barką ze śmieciami jest nie od rzeczy. Jednak to są chwile, kilka procent mojego życia. Wiele kobiet przeżywa macierzyństwo właśnie tak, jak Marlo; wiele kobiet przeżywa małżeństwo tak, jak bohaterka filmu „Sypiając z wrogiem”. Depresja czy wręcz psychoza poporodowa oraz przemoc w związku to ich realne, niezwykle trudne doświadczenie. Jednak ani pozostawienie małego niemowlęcia pod „opieką” śpiącego i niczego nieświadomego męża i szalony pijacki wypad do baru w towarzystwie wyimaginowanej niani, ani mąż bijący żonę za to, że nierówno powiesiła kuchenne ściereczki NIE SĄ I NIE POWINNY BYĆ NORMĄ. Jedna i druga sytuacja wymaga dużej uważności bliskich cierpiącej kobiecie osób i wsparcia profesjonalistów. Bardzo Was proszę, bądźcie uważni na siebie i bliskich…

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „#Movie #Poster Tully (2018) [1382 x 2048]” (CC BY-NC-ND 2.0) by junaidrao

O nierealistycznych oczekiwaniach

O nierealistycznych oczekiwaniach

Ostatnio zidentyfikowałam czynnik, który w największym stopniu zatruwa moją radość z macierzyństwa.

Nie, nie są nim częste infekcje moich synów, choć pośrednio odgrywają one rolę, bo bardzo mnie frustrują. Jest nim – nierealistyczne przy trójce małych dzieci – oczekiwanie, że… Nie zdradzę tego na wstępie; przeczytajcie najpierw, jak do tego doszłam.

Było wczesne środowe popołudnie, właśnie wyruszyłam z Malutkim po starszaki do ich przedszkoli.

Byłam w kiepskiej formie ze względu na ból przeciążonego kręgosłupa i nocne krzyki bobasa. Byłam też spocona i lekko ogłuszona po tym, jak wcisnęłam wijącego się i piszczącego Malutkiego w kombinezon, a następnie do fotelika samochodowego – Malutki nie znosi tego zniewolenia, zawsze pręży się i przez kolejne parę minut płacze lub krzyczy ze złości. Plan był taki: najpierw miałam pojechać do przedszkola Małego, potem do przedszkola Dużego, stamtąd do domu i po godzinie wyruszyć z całą trójką do galerii handlowej, gdzie odbywają się zajęcia taneczne Małego. Malutki potrzebował drzemki i przewidywałam, że zaśnie w samochodzie. Zadawałam sobie pytanie, jak sprawić, żeby ta drzemka potrwała co najmniej 40 minut (czyli tyle, ile maluch potrzebuje, żeby się zregenerować i obudzić w dobrym humorze), zważywszy, że w przedszkolach jest głośno, a mój najmłodszy łatwo się wybudza, kiedy jest przenoszony w foteliku.

Wszystko szło jak po maśle.

Malutki zasnął niemal od razu. Odebrałam Małego w dobrym humorze, razem odebraliśmy Dużego też w dobrym humorze (ufff!) i dotarliśmy do domu. Tam pozwoliłam starszakom pooglądać przez pół godziny telewizję, a sama przygotowałam nam jedzenie i spakowałam do torby strój taneczny Małego i bidony z wodą. Malutki nadal spał w foteliku.

W pewnym momencie poczułam znajomą kulę w żołądku, oznaczającą rosnący niepokój.

Wsłuchałam się w pytania w mojej głowie. Jak zareagują starszaki, kiedy wyłączę telewizor? Byli w dobrych humorach, więc nie powinni zanadto protestować, ale czasem w tej sytuacji rozgrywają się dantejskie sceny. Czy w ciągu pół godziny zjedzą kopytka i surówkę i sprawnie ubiorą się do wyjścia, czy będę musiała prowadzić negocjacje lub wręcz uciec się do szantażu? Czy Malutki nie obudzi się tuż przed wyjściem, domagając się piersi i powodując spóźnienie? Czy Duży nie będzie narzekał, że musi „marnować czas” podczas zajęć Małego, zamiast bawić się w domu? Czy znów będę długo krążyła po podziemnym garażu galerii, szukając dwóch sąsiadujących wolnych miejsc parkingowych (miejsca są tam tak wąskie, że po zaparkowaniu na pojedynczym nie mogę otworzyć drzwi auta)? Jak Malutki zniesie kolejne półtorej godziny w foteliku lub też, jak moja kość krzyżowa zniesie noszenie go przez ten czas w nosidle?

O co chodziło? Czy bałam się własnych dzieci?

Poniekąd tak. Jak już wspomniałam, byłam w kiepskiej formie psychofizycznej. Stuart Shanker, twórca metody Self-Reg, podkreśla, że pod wpływem stresu wchodzimy w dawne koleiny – a ból i deficyt snu oznacza stres. Dlatego byłam podatna na coś, co w zasadzie należało już do przeszłości, a mianowicie lęk przed trudnymi emocjami moich dzieci. Kiedy Duży był wymagającym niemowlęciem, bardzo starałam się uniknąć jego płaczu, który odbierałam jako komunikat, że niewystarczająco się staram spełnić potrzeby mojego synka (tak wówczas wypaczyłam ideę rodzicielstwa bliskości). Teraz też obawiałam się frustracji i złości moich dzieci.

Nagle dotarło do mnie, co kryje się za tym lękiem.

Otóż wypływał on z nieuświadomionego dotychczas oczekiwania, że przez większość czasu będzie miło i wszyscy członkowie mojej rodziny będą zadowoleni. Zobaczyłam to jak na dłoni i… nagle mój niepokój się zmniejszył, bo zdałam sobie sprawę, jak absurdalne jest to oczekiwanie. Jestem jedna, a ich troje: trzy małe istotki ze swoimi własnymi wyobrażeniami na temat tego, jak powinno wyglądać to popołudnie. Mogę się dwoić i troić, ale nie mogę sprawić, że nie będą się frustrować, złościć i smucić. To by zresztą nie było dla nich dobre, ponieważ dzięki tym trudnym emocjom ćwiczymy się w człowieczeństwie.

Dziś przez część dnia nie było miło.

Wszystkie nasze dzieci są przeziębione i mają zapalenie spojówek (konia z rzędem temu, kto bez pomocy drugiego dorosłego zapuści Malutkiemu krople do oczu!). Przez większość dnia Malutki marudził, bo swędziały go oczy, a Duży jęczał, że nikt się nim nie zajmuje i okropnie się nudzi. Jęczał także po tym, jak Mąż przez dwie godziny grał z nim w planszówkę, „Wysokie napięcie”. Wtedy zaczął marudzić i Mały, że on też chce grać i to nie fair, że jest za mały. Wieczorem Mały zaczął wymiotować i wolę nie zastanawiać się, czy to wirus i czy rozłoży na łopatki także pozostałych członków rodziny, jak to było ostatnio. Nie jest mi łatwo, ale świadomość, że w tej sytuacji po prostu nie może być przez cały czas miło bardzo mi pomaga.

A jednak czasem bywa idealnie i właśnie tak było w minioną środę.

Starszaki nie protestowały, kiedy wyłączyłam im telewizor, zjadły kopytka z surówką i sprawnie się ubrały. Dotarłam na czas i dość szybko znalazłam miejsce do zaparkowania. Duży cieszył się, że może w spokoju wybrać sobie w sklepie papierniczym temperówkę i zeszyt, a potem poczytać w poczekalni szkoły tańca „O psie, który jeździł koleją” bez Małego komentującego, że to nuuuuuda. Malutki spał jak kamień niemal do końca zajęć Małego i nie zdążył zgłodnieć przed powrotem do domu. W garażu i galerii starszaki wykonywały natychmiast wszystkie moje polecenia. Wybieram wdzięczność za takie chwile zamiast narzekania w takie dni, jak dzisiejszy.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „happy-kids” (CC BY-NC 2.0) by United Way of the Lower Mainland

Złość, część 6 i Self-Reg, część 12: Opowiedz mi, matko, o swoich planach…

Złość, część 6 i Self-Reg, część 12: Opowiedz mi, matko, o swoich planach…

Ostatnio pisałam o myślach-zapalnikach, które podpalają lont naszej złości, a dziś napiszę o innym zapalniku, a mianowicie o planach.

Plan lub zamiar, którego nie udaje mi się zrealizować, to dla mnie istotny stresor. Od początku mojej pierwszej ciąży siedem lat temu ten stresor zyskał na znaczeniu, bo dzieci mają to do siebie, że często rujnują plany rodziców. Jest takie powiedzenie: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. W moim przypadku zaczęło być prawdziwe, dopiero gdy zostałam matką.

W zamierzchłych czasach przed narodzinami Dużego byłam niezwykle skuteczna w realizacji swoich zamierzeń.

Jako kilkuletnie dziecko niemal doprowadziłam moją mamę do obłędu, w każdej wolnej chwili, całymi godzinami, dniami i tygodniami malując starannie stosy grubych kartek na czarno. Pytana, co robię, odpowiadałam niezmiennie: „Chcę sobie zrobić domek” i tak właśnie było. Domek nie spełnił wprawdzie moich oczekiwań, ale wytrwałości nie można było mi odmówić. I tak było ze wszystkim. Obierałam jakiś cel – zostać najlepszą uczennicą w klasie, schudnąć 15 kg, wyjechać na zagraniczne stypendium, nauczyć się na poziomie komunikatywnym kolejnego języka obcego, bez niczyjej pomocy pokonać bulimię i arachnofobię, w ciągu 2,5 roku zrobić doktorat, uzyskać prestiżową międzynarodową nagrodę za moją pracę doktorską, urodzić dwoje lub troje dzieci – wszystko szło zgodnie z planem. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że miałam szczęście urodzić się we właściwym miejscu i czasie, w rodzinie dbającej o edukację dzieci, ale też czułam, że przynajmniej do pewnego stopnia byłam kowalem własnego losu.

A potem zaszłam w pierwszą ciążę i najpierw mój umysł i ciało, a potem dzieci zaczęły naigrawać się z moich planów.

Zaczęło się od silnych mdłości i otumanienia w pierwszym trymestrze ciąży, które sprawiły, że zamiast realizować swój projekt badawczy w pracy albo tępo wpatrywałam się w komputer, albo biegałam do toalety. Po raz pierwszy w życiu nawaliłam w sprawach zawodowych: byłam zmuszona tłumaczyć się przed szanowną komisją z tego, że zrealizowałam tylko jeden z dwóch celów projektu.

A to był tylko początek: pierwsza choroba Dużego przydarzyła mu się dwa dni przed naszym wyczekiwanym wyjazdem na Mazury na Sylwestra. Kiedy Mały miał rok i więcej, on i jego Niania chorowali tak często (i na zmianę), że w ciągu zimy musiałam wziąć w sumie 31 dni nieplanowanego urlopu lub zwolnienia na opiekę nad chorym dzieckiem. Przełożeni przestali mi zlecać pilne zadania, ponieważ wychodząc z pracy, nie miałam pewności, że następnego dnia do niej dotrę (a w domu ze względów bezpieczeństwa nie mogłam mieć dostępu do zasobów sieciowych mojej instytucji). Byłam tym potężnie sfrustrowana.

Kończący się wrzesień był podobny: po miesiącu przebywania non stop z dziećmi miałam ambitny plan rozwoju zawodowego. Starszaki miały pójść do przedszkoli, a Malutki – spędzać przedpołudnia z Nianią.  I co? I guzik z pętelką. Najpierw rozchorowała się Niania, następnie Mały i Malutki, a potem już nie posyłałam Małego do przedszkola, żeby nie złapał żadnej infekcji przed planowaną na dziś operacją usunięcia trzeciego migdała i przycięcia migdałków podniebiennych (piszę te słowa, czekając, aż go przywiozą z sali operacyjnej).

Ponieważ już podjęłam pewne zobowiązania, przez ostatnie dwa tygodnie w ciągu dnia zajmowałam się domem i dziećmi, a po 22 zasiadałam na 2-3 godziny do pracy. Potem potrzebowałam co najmniej godziny na wyciszenie umysłu oraz rozluźnienie ciała i w efekcie spałam o wiele za krótko. Dodam, że mój plan na wrzesień obejmował też zwiększenie częstotliwości treningów…

Co to wszystko ma wspólnego ze złością i Self-Reg?

Ano to, że frustracja, rozczarowanie, smutek czy bezradność będące efektem niezrealizowanych zamierzeń są trudnymi, nieprzyjemnymi emocjami (stresorami z obszaru emocjonalnego), które mogą przerodzić się w irytację, złość, a nawet wszechogarniającą wściekłość. Kiedyś nawykowo tak właśnie reagowałam na te „miękkie” trudne emocje i teraz też mi się to zdarza. (Kilka godzin po operacji Małego dopisuję następującą obserwację: bardzo wielu ojców i niektóre matki ogarnia irytacja, gdy nie są w stanie znieść poczucia bezradności i niemocy w obliczu cierpienia dziecka. Kiedy Małego przyniesiono z bloku operacyjnego, rzucał się i wył jak ranne zwierzę. Ja byłam spokojna, ale dla Męża to było chyba jeszcze trudniejsze, niż dla Małego…)

Jeśli nie odnajdujesz się w mojej opowieści o superplanie, pomyśl o drobnych, codziennych rodzicielskich frustracjach.

Ile razy zdarzyło się, że akurat w dniu ważnej imprezy rodzinnej dzieci miały wyjątkowo podły nastrój, co utrudniało przygotowania lub wyjście na czas? Ile razy planowałaś dotrzeć na spotkanie o konkretnej godzinie, wybranej tak, aby dziecko wcześniej się zdrzemnęło, a ono jak na złość (nomen omen) nie było w stanie zasnąć o zwykłej porze? Ile razy wieczorne usypianie ciągnęło się w nieskończoność akurat wtedy, kiedy chciałaś wyjść na jogę, obejrzeć film z mężem, wziąć udział w webinarium czy choćby tylko posprzątać w kuchni i wcześnie pójść spać?

To nie przypadek, że nasze dzieci przestają współpracować właśnie w takich sytuacjach. Jako małe istoty posługujące się w dużej mierze mózgiem gadzim i limbicznym, a w mniejszym stopniu korą nową, świetnie wyczuwają towarzyszące nam napięcie i zarażają się nim. Jeśli więc chcesz szybko uśpić dziecko, to… zapomnij o tym. Umość się wygodnie, przytul dziecko i pomyśl, że to Twój czas, w którym nie musisz ogarniać kuchni, lecz masz pełne prawo – ba, rodzicielski obowiązek! – poleżeć i po-nic-nie-robić.

Jak zapobiec irytacji czy złości w sytuacjach, kiedy nasze plany legły w gruzach?

Po pierwsze, warto nie przywiązywać się zanadto do naszych planów, zwłaszcza do tego, aby zrealizować je w konkretnym terminie. Nie chodzi mi o nadmierny luz w pracy, spóźnianie się na spotkania i niedotrzymywanie słowa. Chodzi mi o zdrowy dystans: o osiągnięcie takiego stanu umysłu, w którym nie uważamy zawalenia się naszych planów za coś okropnego, a jedynie za drobną uciążliwość.

Dla niektórych, w tym dla mnie, to bardzo trudne i wymaga długiej pracy z przekonaniami; ponownie polecam tu lekturę książki Rafaela Santandreu „Twój umysł na detoksie, czyli jak nie zatruwać sobie życia”. Po drugie, przydaje się uważnościowe (ang. mindful) podejście do emocji. Polega ono na akceptacji wszystkich uczuć takimi, jakie są i gotowości na to, aby nas ogarnęły, wybrzmiały i… odpłynęły. Jeśli natomiast nie zaakceptujemy naszych „miękkich” trudnych emocji – żalu, smutku, przykrości, rozczarowania, frustracji – albo wręcz dołożymy do nich poczucie winy lub irytację z powodu tego, że je odczuwamy, najprawdopodobniej zamienią się one w złość. Lepiej nie karmić naszego gada.

P.S.1. (Z 2022 roku) Jeśli chcesz poznać 12 technik pomocnych w panowaniu nad złością, zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości” (kliknij tutaj).

P.S.2. (Z 2022 roku) Przeczytaj serię o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7)

Photo by Elena Mozhvilo on Unsplash

Złość, część 4: I znów wrzasnęłam

Złość, część 4: I znów wrzasnęłam

Planowałam napisać dziś o NVC, ale życie napisało inny scenariusz i opowiem o tym, dlaczego znów wrzeszczałam na dziecko.

Mijający tydzień był do dupy. „Do dupy” to eufemizm, mam trafniejsze określenie, którego ilustracją jest powyższe zdjęcie (ci, którzy mnie dobrze znają, w mig odgadną, o co chodzi), ale staram się nie używać wulgaryzmów na piśmie. Wiem, że jestem w cudownej sytuacji w porównaniu z matkami terminalnie chorych dzieci, matkami przeprawiającymi się chybotliwą łodzią przez Morze Śródziemne czy choćby samotnymi matkami w trudnej sytuacji materialnej. Wiem to wszystko, a i tak wpadłam w piątek w dołek.

Moja kiepska forma wynika w dużej mierze z przewlekłego niewyspania.

Od ponad pół roku, czyli od siódmego miesiąca mojej ostatniej ciąży, Duży i Mały (przedszkolaki!) budzą się kilkakrotnie niemal każdej nocy. Trzy lata wcześniej Duży identycznie zareagował na moją zaawansowaną ciążę. Do niedawna w pokoju dziecięcym spał Mąż i to on brał na klatę te wszystkie pobudki, teraz chłopcy śpią sami, co oznacza, że przychodzą nocą do nas. W dodatku od dwóch tygodni oba nasze starszaki, przez całe życie sypiające co najmniej do godziny 7:30, zaczęły budzić się – niewyspane i marudne – już po 6. Na nic zdaje się całkowite zaciemnienie wszystkich pokoi. Przestały też rano się razem bawić bez absorbowania nas; zamiast tego zaczynają dzień od awantury z krzykiem i płaczem.

Jestem też bardzo zmęczona fizycznie.

Malutki niemal od urodzenia jest przez większość czasu nieodkładalny, a przybiera na wadze bardzo szybko. Odczekałam „czwarty trymestr” oraz jeszcze jeden miesiąc i spokoju nie daje mi myśl, że mój czteromiesięczniak jest takim samym high need baby, jak jego najstarszy brat. Plecy mnie bolą od noszenia tego klocka niemal nieustannie. Cotygodniowy masaż rehabilitacyjny (w pozycji na boku, z Malutkim przy piersi) i codzienne kilkuminutowe rozciąganie wieczorem (Malutkiego nosi wtedy Mąż) przynoszą tylko chwilową ulgę.

Niestety ostatnio trudno zamotać malucha w chustę, bo przestało mu się w niej podobać: pręży się i wygina, a do tego raz po raz ulewa (o czym za chwilę). Noszę więc go głównie na rękach, stosując wymyślną ekwilibrystykę, żeby na przykład zrobić jednocześnie starszakom kolację. Dlaczego go nie odkładam? Bo nie mogę. Nie, nie chodzi o to, że naczytałam się o kortyzolu zalewającym jego mózg – po prostu nie jestem w stanie wytrzymać jego rozdzierającego płaczu. Cała się wtedy trzęsę, mózg odmawia mi współpracy i mam wszystkie inne symptomy wskazujące na to, że jestem w trybie walki i ucieczki.

Martwię się też o zdrowie moich dzieci.

Malutki oprócz alergii najwyraźniej ma refluks; i pod tym względem przypomina Dużego. Choć wyeliminowałam z mojej diety główne alergeny i choć bobas ma już cztery miesiące, ulewa kilkadziesiąt razy dziennie – na siebie i na mnie, choć chronię nas pieluchami tetrowymi. Jestem sensoryczką, nie znoszę mieć na sobie zamoczonego i brzydko pachnącego ubrania, więc ciągle przebieram nas oboje – a on płacze wniebogłosy, kiedy go kładę na przewijaku, więc do nieprzyjemnego odczucia na skórze i zapachu dołącza szarpiący moje nerwy dźwięk.

Z kolei Mały, jak co roku od urodzenia, od wczesnej jesieni ma przez większość czasu katar. Nic nie pomaga, po prostu tak ma. Po wyjeździe z Warszawy katar mija. Mały ma mocno powiększony trzeci migdał, od czasu ostatniego zapalenia ucha wydaje się gorzej słyszeć (lub po prostu jeszcze bardziej ignoruje to, co mówimy) i zastanawiamy się, co z tym jeszcze możemy zrobić. W dodatku irytuję się bardzo, kiedy wyciera nos ręką, a następnie dotyka nią rączki czy buzi Malutkiego. Obaj mają od trzech miesięcy nawracające wirusowe zapalenie spojówek. W dodatku Duży i Mały od narodzin Malutkiego mieli po pięć infekcji wirusowych i jedną poważniejszą, bakteryjną, leczoną antybiotykiem. Nie pomogła rezygnacja z przedszkola na sześć tygodni i wysłanie chłopaków z babciami w czyste rejony, do sanatorium dla dzieci.

Ponadto różne zachowania moich dzieci obciążają mnie emocjonalnie.

Duży chyba wychodzi na prostą (a może ma dobry okres rozwojowy i za parę miesięcy znów będzie trudniej?). Dzięki self-reg jego ataki złości są rzadsze i mniej intensywne, niż jeszcze niedawno. Coraz lepiej też radzi sobie z frustracją. Malutki jest jeszcze małym niemowlakiem, ale jego dążenie do bycia noszonym w konkretnej pozycji i zabawianym w coraz to nowy sposób sprawia, że ze strachem myślę o najbliższej przyszłości. Przypomina mi się, że Duży z każdym kolejnym kwartałem życia aż do niedawna był coraz trudniejszy.

Natomiast Mały… to osobny rozdział. Czy naprawdę pisałam niedawno, że to niewymagające dziecko? To już przeszłość. Mały jest płaczliwy, labilny, rozjęczany, agresywny wobec starszego brata, a nasze prośby i polecenia puszcza mimo uszu. Niewątpliwie jest to z jednej strony reakcja na pojawienie się młodszego brata (choć na poziomie świadomym Mały uwielbia maluszka) i na początek edukacji przedszkolnej, a z drugiej – zachowanie typowe dla tej fazy rozwojowej. Dodatkowo nakłada się na to niewyspanie. Niemniej jednak mimo całej mojej pracy nad sobą i umiejętności z zakresu komunikacji czasami brakuje mi cierpliwości.

Jednocześnie jestem obciążona dbaniem o potrzeby innych członków rodziny.

Mąż jest jeszcze bardziej niewyspany, niż ja i w przeciwieństwie do mnie nie miewa chwil bez pracy i dzieci (nie licząc zakupów spożywczych o załatwiania różnych spraw urzędowych). Jest stale poirytowany, więc staram się mediować pomiędzy nim a starszakami. To na mnie spoczywa odpowiedzialność za to, żeby nasze dzieci były wyspane, najedzone i ubrane w czyste ubrania, a także zaopiekowane emocjonalnie. Poza tym trochę żal mi każdego z moich synów: Dużego, bo z wyjątkiem cotygodniowej wyprawy na basen nie ma kiedy pobyć ze mną sam na sam; Małego, bo zmiany w jego życiu najwyraźniej go przytłaczają, a czas tylko dla niego mam niezbyt często; Malutkiego, bo kiedy najbardziej potrzebuje wyciszenia i bliskości mamy (czyli wieczorem), ta miota się między jego starszymi braćmi, szykując im kolację, kąpiąc ich, prowadząc skomplikowane mediacje i negocjacje, a bracia biegają, skaczą i hałasują.

Ponadto w ostatnim czasie moje myśli zajęte były sprawami zawodowymi i innymi zobowiązaniami.

Przybiło mnie to, że raport, nad którym pracowałam wraz z zespołem przez wiele miesięcy aż do porodu nie zostanie opublikowany z przyczyn proceduralnych. Zamiast pracować intensywnie mimo koszmarnych mdłości i rwy kulszowej, mogłam pójść na zwolnienie w trzecim miesiącu ciąży i zadbać o siebie i moje starszaki. Ponadto w moim departamencie miały miejsce zmiany organizacyjne, w wyniku których mój zespół został rozwiązany. Ostatecznie sprawy potoczyły się w sposób dla mnie optymalny, ale kilka dni niepewności było dla mnie nieco stresujące. Poza tym mam inne zobowiązania – półroczne szkolenie w zakresie self-reg czy choćby ten blog – na które z trudem znajduję czas mimo ogromnej motywacji i pasji.

Ostatnim gwoździem do trumny mojego wewnętrznego spokoju stało się profilaktyczne odrobaczanie rodziny.

Wiąże się z tym pranie i wyparzanie myjką parową wszystkiego, co tylko można uprać i wyparzyć, w tym tony zabawek (m.in. około 30 zestawów Lego Duplo i około 200 samochodzików HotWheels). Ten potężny wysiłek fizyczny w połączeniu z moimi obawami o ewentualne skutki uboczne leków oraz ze wszystkimi opisanymi powyżej źródłami stresu sprawiły, że w piątek byłam kłębkiem nerwów.

W rezultacie zmieniłam się w gada i nawrzeszczałam na dziecko, i to dwa razy.

Biedny Mały. Ale też należy przyznać, że w obliczu tylu stresorów chyba tylko mistrz zen zachowałby autentyczny spokój – choć niekoniecznie, w końcu żaden mistrz zen nie miał do czynienia z moją trójką ancymonów. Dlatego nie biczuję się; wstałam, poprawiłam koronę i idę dalej. Przeprosiłam Małego i rozmyślam o tym, jak zorganizować nasze rodzinne życie, aby było łatwiej i milej. Mam na to czas, bo wczoraj mój osłabiony stresem organizm dopadła grypopodobna infekcja. Dziś moja aktywność ograniczyła się do jedzenia i picia, karmienia i przewijania Malutkiego, wizyt w toalecie i skończenia tego wpisu. Przy okazji zdałam sobie sprawę, że napisałam praktyczne wprowadzenie do postu na temat self-reg, opisałam bowiem stresory z wszystkich pięciu obszarów (biologicznego, emocjonalnego, poznawczego, społecznego i prospołecznego. A starszaki dziś pospały do 8 i zbudowały z tatą wielki dom z Duplo. Czyściutkiego Duplo.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mushrooms” (CC BY-SA 2.0) by Daniela