Planowałam napisać dziś o NVC, ale życie napisało inny scenariusz i opowiem o tym, dlaczego znów wrzeszczałam na dziecko.

Mijający tydzień był do dupy. „Do dupy” to eufemizm, mam trafniejsze określenie, którego ilustracją jest powyższe zdjęcie (ci, którzy mnie dobrze znają, w mig odgadną, o co chodzi), ale staram się nie używać wulgaryzmów na piśmie. Wiem, że jestem w cudownej sytuacji w porównaniu z matkami terminalnie chorych dzieci, matkami przeprawiającymi się chybotliwą łodzią przez Morze Śródziemne czy choćby samotnymi matkami w trudnej sytuacji materialnej. Wiem to wszystko, a i tak wpadłam w piątek w dołek.

Moja kiepska forma wynika w dużej mierze z przewlekłego niewyspania.

Od ponad pół roku, czyli od siódmego miesiąca mojej ostatniej ciąży, Duży i Mały (przedszkolaki!) budzą się kilkakrotnie niemal każdej nocy. Trzy lata wcześniej Duży identycznie zareagował na moją zaawansowaną ciążę. Do niedawna w pokoju dziecięcym spał Mąż i to on brał na klatę te wszystkie pobudki, teraz chłopcy śpią sami, co oznacza, że przychodzą nocą do nas. W dodatku od dwóch tygodni oba nasze starszaki, przez całe życie sypiające co najmniej do godziny 7:30, zaczęły budzić się – niewyspane i marudne – już po 6. Na nic zdaje się całkowite zaciemnienie wszystkich pokoi. Przestały też rano się razem bawić bez absorbowania nas; zamiast tego zaczynają dzień od awantury z krzykiem i płaczem.

Jestem też bardzo zmęczona fizycznie.

Malutki niemal od urodzenia jest przez większość czasu nieodkładalny, a przybiera na wadze bardzo szybko. Odczekałam „czwarty trymestr” oraz jeszcze jeden miesiąc i spokoju nie daje mi myśl, że mój czteromiesięczniak jest takim samym high need baby, jak jego najstarszy brat. Plecy mnie bolą od noszenia tego klocka niemal nieustannie. Cotygodniowy masaż rehabilitacyjny (w pozycji na boku, z Malutkim przy piersi) i codzienne kilkuminutowe rozciąganie wieczorem (Malutkiego nosi wtedy Mąż) przynoszą tylko chwilową ulgę.

Niestety ostatnio trudno zamotać malucha w chustę, bo przestało mu się w niej podobać: pręży się i wygina, a do tego raz po raz ulewa (o czym za chwilę). Noszę więc go głównie na rękach, stosując wymyślną ekwilibrystykę, żeby na przykład zrobić jednocześnie starszakom kolację. Dlaczego go nie odkładam? Bo nie mogę. Nie, nie chodzi o to, że naczytałam się o kortyzolu zalewającym jego mózg – po prostu nie jestem w stanie wytrzymać jego rozdzierającego płaczu. Cała się wtedy trzęsę, mózg odmawia mi współpracy i mam wszystkie inne symptomy wskazujące na to, że jestem w trybie walki i ucieczki.

Martwię się też o zdrowie moich dzieci.

Malutki oprócz alergii najwyraźniej ma refluks; i pod tym względem przypomina Dużego. Choć wyeliminowałam z mojej diety główne alergeny i choć bobas ma już cztery miesiące, ulewa kilkadziesiąt razy dziennie – na siebie i na mnie, choć chronię nas pieluchami tetrowymi. Jestem sensoryczką, nie znoszę mieć na sobie zamoczonego i brzydko pachnącego ubrania, więc ciągle przebieram nas oboje – a on płacze wniebogłosy, kiedy go kładę na przewijaku, więc do nieprzyjemnego odczucia na skórze i zapachu dołącza szarpiący moje nerwy dźwięk.

Z kolei Mały, jak co roku od urodzenia, od wczesnej jesieni ma przez większość czasu katar. Nic nie pomaga, po prostu tak ma. Po wyjeździe z Warszawy katar mija. Mały ma mocno powiększony trzeci migdał, od czasu ostatniego zapalenia ucha wydaje się gorzej słyszeć (lub po prostu jeszcze bardziej ignoruje to, co mówimy) i zastanawiamy się, co z tym jeszcze możemy zrobić. W dodatku irytuję się bardzo, kiedy wyciera nos ręką, a następnie dotyka nią rączki czy buzi Malutkiego. Obaj mają od trzech miesięcy nawracające wirusowe zapalenie spojówek. W dodatku Duży i Mały od narodzin Malutkiego mieli po pięć infekcji wirusowych i jedną poważniejszą, bakteryjną, leczoną antybiotykiem. Nie pomogła rezygnacja z przedszkola na sześć tygodni i wysłanie chłopaków z babciami w czyste rejony, do sanatorium dla dzieci.

Ponadto różne zachowania moich dzieci obciążają mnie emocjonalnie.

Duży chyba wychodzi na prostą (a może ma dobry okres rozwojowy i za parę miesięcy znów będzie trudniej?). Dzięki self-reg jego ataki złości są rzadsze i mniej intensywne, niż jeszcze niedawno. Coraz lepiej też radzi sobie z frustracją. Malutki jest jeszcze małym niemowlakiem, ale jego dążenie do bycia noszonym w konkretnej pozycji i zabawianym w coraz to nowy sposób sprawia, że ze strachem myślę o najbliższej przyszłości. Przypomina mi się, że Duży z każdym kolejnym kwartałem życia aż do niedawna był coraz trudniejszy.

Natomiast Mały… to osobny rozdział. Czy naprawdę pisałam niedawno, że to niewymagające dziecko? To już przeszłość. Mały jest płaczliwy, labilny, rozjęczany, agresywny wobec starszego brata, a nasze prośby i polecenia puszcza mimo uszu. Niewątpliwie jest to z jednej strony reakcja na pojawienie się młodszego brata (choć na poziomie świadomym Mały uwielbia maluszka) i na początek edukacji przedszkolnej, a z drugiej – zachowanie typowe dla tej fazy rozwojowej. Dodatkowo nakłada się na to niewyspanie. Niemniej jednak mimo całej mojej pracy nad sobą i umiejętności z zakresu komunikacji czasami brakuje mi cierpliwości.

Jednocześnie jestem obciążona dbaniem o potrzeby innych członków rodziny.

Mąż jest jeszcze bardziej niewyspany, niż ja i w przeciwieństwie do mnie nie miewa chwil bez pracy i dzieci (nie licząc zakupów spożywczych o załatwiania różnych spraw urzędowych). Jest stale poirytowany, więc staram się mediować pomiędzy nim a starszakami. To na mnie spoczywa odpowiedzialność za to, żeby nasze dzieci były wyspane, najedzone i ubrane w czyste ubrania, a także zaopiekowane emocjonalnie. Poza tym trochę żal mi każdego z moich synów: Dużego, bo z wyjątkiem cotygodniowej wyprawy na basen nie ma kiedy pobyć ze mną sam na sam; Małego, bo zmiany w jego życiu najwyraźniej go przytłaczają, a czas tylko dla niego mam niezbyt często; Malutkiego, bo kiedy najbardziej potrzebuje wyciszenia i bliskości mamy (czyli wieczorem), ta miota się między jego starszymi braćmi, szykując im kolację, kąpiąc ich, prowadząc skomplikowane mediacje i negocjacje, a bracia biegają, skaczą i hałasują.

Ponadto w ostatnim czasie moje myśli zajęte były sprawami zawodowymi i innymi zobowiązaniami.

Przybiło mnie to, że raport, nad którym pracowałam wraz z zespołem przez wiele miesięcy aż do porodu nie zostanie opublikowany z przyczyn proceduralnych. Zamiast pracować intensywnie mimo koszmarnych mdłości i rwy kulszowej, mogłam pójść na zwolnienie w trzecim miesiącu ciąży i zadbać o siebie i moje starszaki. Ponadto w moim departamencie miały miejsce zmiany organizacyjne, w wyniku których mój zespół został rozwiązany. Ostatecznie sprawy potoczyły się w sposób dla mnie optymalny, ale kilka dni niepewności było dla mnie nieco stresujące. Poza tym mam inne zobowiązania – półroczne szkolenie w zakresie self-reg czy choćby ten blog – na które z trudem znajduję czas mimo ogromnej motywacji i pasji.

Ostatnim gwoździem do trumny mojego wewnętrznego spokoju stało się profilaktyczne odrobaczanie rodziny.

Wiąże się z tym pranie i wyparzanie myjką parową wszystkiego, co tylko można uprać i wyparzyć, w tym tony zabawek (m.in. około 30 zestawów Lego Duplo i około 200 samochodzików HotWheels). Ten potężny wysiłek fizyczny w połączeniu z moimi obawami o ewentualne skutki uboczne leków oraz ze wszystkimi opisanymi powyżej źródłami stresu sprawiły, że w piątek byłam kłębkiem nerwów.

W rezultacie zmieniłam się w gada i nawrzeszczałam na dziecko, i to dwa razy.

Biedny Mały. Ale też należy przyznać, że w obliczu tylu stresorów chyba tylko mistrz zen zachowałby autentyczny spokój – choć niekoniecznie, w końcu żaden mistrz zen nie miał do czynienia z moją trójką ancymonów. Dlatego nie biczuję się; wstałam, poprawiłam koronę i idę dalej. Przeprosiłam Małego i rozmyślam o tym, jak zorganizować nasze rodzinne życie, aby było łatwiej i milej. Mam na to czas, bo wczoraj mój osłabiony stresem organizm dopadła grypopodobna infekcja. Dziś moja aktywność ograniczyła się do jedzenia i picia, karmienia i przewijania Malutkiego, wizyt w toalecie i skończenia tego wpisu. Przy okazji zdałam sobie sprawę, że napisałam praktyczne wprowadzenie do postu na temat self-reg, opisałam bowiem stresory z wszystkich pięciu obszarów (biologicznego, emocjonalnego, poznawczego, społecznego i prospołecznego. A starszaki dziś pospały do 8 i zbudowały z tatą wielki dom z Duplo. Czyściutkiego Duplo.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mushrooms” (CC BY-SA 2.0) by Daniela

13
0
Would love your thoughts, please comment.x