Dziś jest Dzień Matki i przy tej okazji chcę się z Wami podzielić refleksją na temat bezwarunkowej miłości i akceptacji.

Mówi się, że miłość matki do dziecka jest bezwarunkowa, a ja się z tym nie do końca zgadzam. Kocham swoje dzieci tak bardzo, że nie potrafię tego opisać ani ogarnąć rozumem. Dla nich staram się codziennie być choć trochę lepszą mamą i lepszym człowiekiem, niż poprzedniego dnia. Jednak trzeba być niezwykle dojrzałym, mądrym i doświadczonym człowiekiem, żeby kochać swoje dziecko, nie oczekując od niego niczego, nawet tego, że będzie zdrowe i szczęśliwe. Która kobieta jest właśnie takim człowiekiem między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia, kiedy najczęściej rodzi dzieci? Ja nie, choć zaczęłam powoli zmieniać się w tym kierunku.

Zastanawiam się czasami,

czy troska matki o prawidłowy rozwój i szeroko pojęty dobrostan dzieci nie stoi na drodze jej bezwarunkowej miłości i akceptacji dla tychże dzieci. Kiedyś zauważyłam, że kilkumiesięczny wówczas Mały zawsze uśmiecha się do swojego taty, natomiast na mnie zwykle patrzy z powagą. Zdałam sobie wtedy sprawę, że tata podchodzi do niego w radosnym i beztroskim nastroju, bo w tych krótkich chwilach, kiedy jest w domu, spędza z maluchem czas głównie na zabawie i pokazywaniu świata.

Natomiast ja jestem dla bobasa rozbudowanym modułem czyszcząco-karmiąco-uzdrawiającym i jako taki często patrzę na synka z uwagą, troską czy wręcz niepokojem. Czy nie jest głodny? Czy nie jest mu za ciepło ani za zimno? Czy nie powinnam już ukołysać go do snu? Czy nie boli go brzuszek? Czy te krostki na buzi to objaw choroby, czy reakcja alergiczna na coś, co zjadłam, czy też zwykłe potówki? Za tą troską kryje się moje pragnienie, żeby moje dzieci były zdrowe i szczęśliwe. Co się stanie, jeśli nie będą? Czy nadal będą czuły moją bezwarunkową miłość i akceptację, czy raczej będę podejmowała wysiłki, żeby to zmienić – żeby JE zmienić?

Tak bardzo chciałabym, żeby moje dzieci odczuwały moją wielką miłość do nich,

choć zbyt często jest ona przesłaniana przez moją troskę o nie czy zwykłe zmęczenie. Trudno mi, będąc matką, odczuwać przez większość czasu radość i miłość niepodszyte delikatnym niepokojem. Jednocześnie bardzo chcę, żeby troska o dobrostan moich dzieci nie wyrzeźbiła mojej twarzy, tworząc na niej wraz z upływem lat zafrasowane bruzdy. Chcę, żeby to radość i miłość były na niej najwyraźniej odmalowane i żeby dodawały moim dzieciom skrzydeł przez całe ich życie – nawet wtedy, kiedy mnie zabraknie.

Niedawno poruszyła mnie opowieść o dwóch braciach, którzy po śmierci ojca zostali zapytani, czego będzie im teraz najbardziej brakowało. Obaj niezależnie od siebie odpowiedzieli, że tym czymś będzie uśmiech rozjaśniający twarz ojca za każdym razem, kiedy któryś z nich wchodził do pokoju. Czy ja się tak rozjaśniam na widok dzieci? Czasem tak, ale czasem nie, a wręcz zdarza mi się przewrócić oczami lub ciężko westchnąć („ZNOWU czegoś ode mnie chcą!”). Natomiast twarze moich dzieci praktycznie zawsze rozjaśniają się z radości na mój widok.

Moje dzieci kochają mnie i akceptują bezwarunkowo,

a na mój widok uśmiechają się z miłością i oddaniem; prym wśród nich wiedzie Malutki. Niedawno w sieciach społecznościowych krążył film z rozanielonym niemowlakiem wpatrującym się w swoją mamę. Blogerka Scary Mommy umieściła ten filmik w przezabawnym poście, przestrzegając kobiety, które zakończyły już reprodukcję, przed obejrzeniem go. „Schowajcie swoje jajniki!” – tak nawoływała te spośród nich, które nie posłuchały jej ostrzeżenia.

Ja nie muszę chować swoich jajników. Widzę dokładnie taki uśmiech co najmniej kilkanaście razy dziennie, bo mam Malutkiego, najsłodszego i najbardziej pogodnego niemowlaka pod słońcem. Malutki jest śliczny, mądry i od urodzenia cudownie komunikuje swoje potrzeby i emocje. Uwielbia mnie i okazuje to całym swoim pulchnym ciałkiem: na mój widok macha z ekscytacji kończynami, uśmiecha się szeroko i wydaje radosne okrzyki. Godzinami wpatrujemy się w siebie i rozmawiamy, strojąc miny i przytulając się. Ja i starszaki zastanawiamy się czasem, czy najmłodszy członek naszej rodziny jest bardziej śliczny, mądry, czy kochany i stwierdzamy, że choć jest prześliczny i niezwykle mądry, to jednak jest jeszcze bardziej kochany. Mój Malutki…

Nie tylko bobas obdarza mnie na co dzień takim rozanielonym uśmiechem: robi to też Mały.

Mój trzyipółletni synek jest nieprzeciętnym dzieckiem, który rozwija się wzorowo i równomiernie we wszystkich dziedzinach, jednocześnie wykazując wiele talentów artystycznych i sportowych. Jest zwierzęciem społecznym, obdarzonym ogromną empatią i wyczuciem. Z każdej sytuacji potrafi znaleźć wyjście, w każdej znajdzie coś pozytywnego, bo też cały jest pozytywny, od sterczących na wszystkie strony włosków poprzez pyzatą twarzyczkę aż po palce u stóp, między którymi uwielbia dłubać za każdym razem, kiedy wkłada lub zdejmuje skarpetki. Ma piękne oczy i cudny, rozjaśniający całą buzię uśmiech. Jest tak uroczy, że obcy ludzie na ulicy czy w sklepach zaczepiają go, zachwycają się nim i wręczają słodycze (!). Nawet osoby z gniewnie zaciśniętymi ustami wyraźnie odprężają się, a nawet uśmiechają radośnie na jego widok. Mój Mały…

Myślicie, że Duży, który jutro kończy sześć lat, już wyrósł z błogich uśmiechów na widok mamy?

Nieprawda! Duży kocha mnie miłością niezmierną i niezmienną. „Mamo, kocham cię najbardziej na świecie. Kocham cię nawet wtedy, kiedy jesteś zła i krzyczysz. Zawsze będę cię kochał, nigdy nie przestanę. Jesteś najlepszą mamą na świecie” – taki oto cytat zapisałam w moim pamiętniku dwa i pół roku temu. Duży jest niezwykłym dzieckiem: hiperwrażliwym, bardzo emocjonalnym, porażająco inteligentnym, wysoko stawiającym poprzeczkę światu i sobie samemu. Jest wnikliwym i krytycznym obserwatorem rzeczywistości i wciąż na nowo zaskakuje mnie swoimi dojrzałymi nad wiek refleksjami. To on uczynił mnie mamą i to on pchnął mnie na ścieżkę rozwoju osobistego, którego tak bardzo potrzebowałam, nawet o tym nie wiedząc. Razem zawojujemy świat. Mój Duży…

Jestem najhojniej obdarowana: moje dzieci to cud, który wraz z Mężem powołałam do życia.

Jestem ich mamą na zawsze i ta rola definiuje mnie w większym stopniu niż wszystkie inne, które pełnię. Każde dziecko jest cudem, ale moi synowie to mój „własny” cud, za który jestem odpowiedzialna. Ta odpowiedzialność czasem mi ciąży, ale głównie wzbogaca moje życie i uszczęśliwia mnie. Chciałabym pamiętać o tym zawsze, także w trudnych momentach, kiedy chłopaki wrzeszczą, biją się albo robią dokładnie to, czego absolutnie nie powinni robić. Chcę, żeby czuli, że widzę ich wewnętrzne światło i wierzę w nich niezależnie od okoliczności.

Na koniec (a może od tego powinnam zacząć?) chciałabym wyrazić wdzięczność mojej Mamie,

która też we mnie wierzy i wspiera mnie tak, jak umie – jako córkę, kobietę i matkę. Kiedy ja uczyniłam ją matką 38 lat temu, nie miała do dyspozycji tych wszystkich rodzicielskich lektur i blogów, które ja pochłaniam, była też bardziej zapracowana, niż ja. Mimo to umiała nawiązać ze mną prawdziwą, głęboką więź, która procentuje teraz. Przy niej mogę być sobą, nie muszę nikogo udawać, nie obawiam się negatywnej oceny. To chyba bezwarunkowa miłość? Jestem jej szczególnie wdzięczna za to, że wspiera mnie w moim niełatwym chwilami macierzyństwie. Robi to, choć nie popiera części moich przekonań i metod wychowawczych: mowa żyrafy jest jej obca, a wychowanie bez nagród i kar uważa za absurd. Mimo różnic zdań szanuje moje zdanie i stosuje się do naszych rodzinnych reguł w kontaktach z wnukami.

Piękne jest to, że te wszystkie słowa odnoszą się też do mojej Teściowej.

„Teściowa” to słowo, które zwykle źle się kojarzy, ale moja jest fantastyczną kobietą. Traktuję ją jak drugą Mamę. Obu Mamom z całego serca dziękuję za to, że wzbogacają moje życie i tyle dają naszym dzieciom. Naprawdę jestem najhojniej obdarowana.

13
0
Would love your thoughts, please comment.x