utworzone przez DyleMatka | maj 4, 2025 | błędne koło stresu, cienie macierzyństwa, kryzys, refleksje nad rodzicielstwem
Za nami majówka, a zatem i rodzinne wyjazdy. Ciekawa jestem, kto w Twojej rodzinie był odpowiedzialny za spakowanie ubrań i innych rzeczy należących do dzieci. A raczej… jestem ciekawa, czy należysz do tych wyjątkowych rodzin, w których dzieci (w wieku wczesnoszkolnym i starsze) ponoszą 100% odpowiedzialności za spakowanie swoich rzeczy, a odpowiedzialność za spakowanie manatek młodszych dzieci jest rozłożona po równo na oboje rodziców (albo odpowiedzialny jest tata). Jeśli czytasz te słowa, to pewnie nie należysz do wyjątków: obstawiam, że jeśli jesteś mamą, to właśnie na Tobie spoczywa największa odpowiedzialność za spakowanie tego, co będzie potrzebne. Mam rację? Jeśli tak, to koniecznie przeczytaj ten post.
Zanim zatoniesz w lekturze, daj się zaprosić na mój bezpłatny webinar dla przeciążonych stresem mam ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Poprowadzę go w środę, 21 maja, o godzinie 21, a nagranie będzie dostępne bezpłatnie do niedzieli, 25 maja. Wystarczy, że zapiszesz się na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/. A po zapisie czytaj dalej.
Cofnijmy się do listopada 2023 roku, kiedy to układ świąt podarował nam pięciodniowy weekend. Mąż i ja wycisnęliśmy go jak cytrynkę: podrzuciliśmy dzieci do dziadków, a sami spędziliśmy dwa dni w Kazimierzu Dolnym. (Poproszę o stojące owacje dla moich Teściów! 👏) Pogoda dopisała idealnie, więc spędzaliśmy czas we dwoje na dłuuuuugich spacerach, a po wymeldowaniu z apartamentu połaziliśmy po Kazimierzu dla odmiany z dziećmi.
Rano przed wyjazdem Mąż pojechał z Dużym i Małym do sklepu po cieplejsze buty na jesień, których nadal nie mieli. Ja zostałam w domu z Malutkim i najpierw pomogłam mu spakować jego rzeczy, a następnie spakowałam swoje. Kiedy skończyłam, przyszło mi do głowy, że mogę przyspieszyć nieco wyjazd, kompletując dodatkowo kosmetyczkę dzieci.
Zatrzymało mnie to, bo co najmniej od kiedy zostałam mamą – a właściwie, odkąd sięgam pamięcią – mam problem z nadodpowiedzialnością. Rozumiem ją jako przejmowanie odpowiedzialności za nieswoje sprawy lub nieproporcjonalnie dużej odpowiedzialności za sprawy wspólne. Od lat nad tym pracuję (zobacz ten mój post), dlatego każdy pojawiający się impuls, aby zrobić coś za kogoś, oglądam z uwagą. Teraz przyjrzałam mu się szczególnie uważnie, bo pakowanie to dla mnie wyjątkowo stresująca sytuacja, a pod wpływem stresu ludzki umysł lubi wracać do starych schematów nawet jeśli wypracował nowe.
Przeciw spakowaniu kosmetyczki dzieci przemawiało to, że od pewnego czasu pracowałam nad oddawaniem im odpowiedzialności za ich sprawy i dobrze byłoby zachować tu spójność. Moi synowie już wtedy, w listopadzie 2023 roku, byli całkiem duzi: mieli 12, 10 i 7 lat. Byli też zdrowi, nie borykali się z niepełnosprawnościami czy głębokimi zaburzeniami (choć dwaj są neuroatypowi). Dlatego pakowanie na wyjazd ich przyborów do higieny osobistej uważam za ich, a nie moją odpowiedzialność. Co przemawiało za tym, żebym to jednak zrobiła? Nieznaczne przyspieszenie wyjazdu (zależało mi, żeby wyjechać jak najwcześniej) i to, że miałam wolną chwilę. Wsłuchałam się w siebie uważnie. Czy na pewno nie przemawiał do mnie żaden głos pełen niepokoju, napięcia? Nie, nie usłyszałam go. Spokojnie spakowałam więc kosmetyczkę.
O co chodzi z tym głosem pełnym niepokoju I napięcia? Już wyjaśniam. Nadodpowiedzialność bierze się z lęku. Zwykle ten lęk dotyczy w gruncie rzeczy tego, że jeśli nie zrobię czegoś za innych, to ci inni przestaną mnie lubić i mnie opuszczą, Albo okażę się złą osobą – a w konsekwencji inni przestaną mnie lubić i mnie opuszczą. Aby sprawdzić, czy jakieś nasze działanie wykonywane (w nadmiernym stopniu) za inne osoby ma znamiona nadodpowiedzialności, wystarczy przeprowadzić prosty eksperyment myślowy: co, jeśli tego nie zrobię?
No właśnie: co by było, gdybym nie spakowała kosmetyczki moich synów? Właśnie to pytanie zadałam sobie, wsłuchując się w swój wewnętrzny głos. Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak: oni sami by to zrobili, lepiej lub gorzej. W optymistycznym scenariuszu zabraliby wszystko, co potrzebne. W pesymistycznym – zapomnieliby czegoś, na przykład dezodorantu Dużego. Ale to też tak naprawdę optymistyczny scenariusz, bo Duży odczuwałby pewien (niezbyt silny) dyskomfort i następnym razem pamiętałby o dezodorancie. I niewątpliwie wszyscy zrobiliby kolejny krok na drodze do samodzielności i sprawczości.
Powyższe rozumowanie jest logiczne, ale obce tej części mnie, która jest nadodpowiedzialna. Ta część była moim dominującym wewnętrznym głosem przez wiele lat, dopóki nie zaczęłam pracy rozwojowej (w tym terapeutycznej) ponad dekadę temu. Teraz ta część jest zintegrowana i współpracuje z pozostałymi dzięki tej wieloletniej pracy. Jednak w chwilach napięcia lubi się odzywać dość gwałtownie, a w niektórych obszarach (jak żywienie dzieci) nadal gra pierwsze skrzypce. Jakie scenariusze widziała ta nadodpowiedzialna część? Owszem, zauważała ten optymistyczny, w którym dzieci pakowały wszystko, co należało. Nie wierzyła w niego jednak – a raczej: nie była w stanie na nim polegać, bo był on zależny nie od niej, a od dzieci. A ona nie lubi, kiedy coś od niej nie zależy.
Uwaga tej nadodpowiedzialnej części skupiła się na scenariuszu, w którym Duży zadzwoniłby ze skargą: „Mamo, nie mam dezodorantu!”. To by spowodowało u tej części napięcie nie do zniesienia. Usłyszałaby w komunikacie Dużego oskarżenie: „Mamo, nie dopilnowałaś! Przez ciebie nie mam dezodorantu!”. A pod spodem… „Jesteś złą matką. Złą osobą”. A ta nadodpowiedzialna część boi się tego najbardziej na świecie, bo nosi w sobie głęboko zakopany lęk, że nie jest wartościowa sama w sobie. Że musi się nieźle naharować, żeby zasłużyć na miłość i akceptację. Dlatego nie może, po prostu nie może przekazać dzieciom odpowiedzialności za spakowanie kosmetyczki! Nie może polegać na ich sumienności i skupieniu; przecież to dzieci z ADHD! Musi sama spakować tę cholerną kosmetyczkę. Ewentualnie może nakazać to dzieciom, a następnie skontrolować, czy zrobiły to dobrze, i ewentualnie dopakować to, czego zabrakło. Ech, wszystko znowu na jej głowie.
Na marginesie: ten lęk to nie tylko leitmotiv mojej psychoterapii. To przekaz międzypokoleniowy występujący u wielu (większości?) kobiet z naszego obszaru kulturowego. W tym kontekście bardzo Ci polecam książkę Joanny Kuciel-Frydryszak „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” – otwiera oczy. Polecam Ci też ten krótki post Michaliny Wojnarowicz o kilku przekazach, które można w tej książce odnaleźć.
Pewnie już widzisz, jakie są koszty nadodpowiedzialności. To przede wszystkim ogrom energii wydatkowanej przez osobę nią dotkniętą. Dorastające dzieci są w stanie robić samodzielnie coraz więcej rzeczy i ponosić wiele konsekwencji swoich błędów. Robią to z coraz większą łatwością i lekkością – ostatecznie są dumne z tego, że same się spakowały, nawet jeśli początkowo narzekały, że muszą to robić. Nadodpowiedzialna matka nie pozwala im na to, przez co ma o wiele więcej roboty, niżby mogła mieć, i o wiele mniej czasu na swoje ważne sprawy. Nawet jeśli pozwoli dzieciom wykonywać coraz więcej działań, nie potrafi się powstrzymać od skontrolowania ich i „uratowania” przed negatywnymi konsekwencjami. Także wówczas, gdy te konsekwencje nie są niebezpieczne, lecz jedynie niedogodne dla danego dziecka.
I znów uwaga na marginesie: to wszystko jest bardzo indywidualne. Dla dziecka w spektrum autyzmu i/lub z zaburzeniami lękowymi brak konkretnej szczoteczki do zębów w połączeniu z wyjazdem może być przytłaczającym stresorem. Przed tym bym chroniła zarówno samo dziecko, jak i opiekunów, którym je przekazuję. Dlatego proszę, przefiltruj to wszystko, co piszę, przez własną intuicję, i weź sobie to, co Cię wesprze!
Co ważne, nadopodowiedzialność zatruwa też relacje. Osoba mająca na głowie dużo nieswoich zadań jest przez większość czasu w napięciu, a człowiek w napięciu nie buduje relacji tak, jak by mógł, gdyby był spokojny i uważny. Gdybym nie widziała innego wyjścia, jak tylko spakować wszystkie rzeczy moich dzieci albo skrupulatnie sprawdzić, czy same je spakowały, a do tego miała wykonać wszystkie „naprawdę moje” zadania, byłabym poirytowania, w ciągłej mobilizacji, popędzałabym dzieci, opędzała się od nich. A one? Widziałyby zabieganą, nieuważną, zmęczoną matkę. Im częściej by się to zdarzało, tym bardziej obciążona i pozbawiona radości byłaby nasza relacja. To dlatego nazywam nadodpowiedzialność matką wypalenia – zarówno rodzicielskiego, jak i zawodowego – a także, szerzej, błędnego koła stresu.
W tym kontekście warto uświadomić sobie pewien mechanizm powodujący niekontrolowane wybuchy złości. Zauważ, że nigdy nie jesteśmy w całości nadodpowiedzialne – to zawsze tylko jakaś nasza część. Są też inne części, które domagają się uwagi i zaspokojenia swoich ważnych potrzeb. Kiedy taka matka pakuje rzeczy nastoletnich dzieci, podczas gdy owe dzieci odpoczywają, to te inne części złoszczą się na tę nadodpowiedzialną, że przecież to nie ich robota – dzieci mogłyby się samodzielnie spakować. Kiedy w takiej sytuacji na scenę wkroczy dziecko z pytaniem „Kiedy wreszcie wyjedziemy? Czemu to tyle trwa?”, to nadodpowiedzialna część wprawdzie podkuli ogonek, ale inna się wścieknie i sprawi, że matka krzyknie do dziecka coś w rodzaju: „Jakbyś mi choć trochę pomógł, to byśmy już wyjeżdżali, ale ty oczywiście masz wszystko gdzieś”. A dziecko nie kuma, skąd ten nagły wybuch. Podobnie nie skuma, kiedy matka wieczorem, usłyszawszy „Mamo, nie mam dezodorantu”, wyleje na nie pretensje, że znowu wszystko było na jej głowie i nikt jej nigdy nie pomaga, i niech samo się pakuje, jak takie mądre. No przecież… to mama wszystkich pakuje, nie? Co tę matkę znów ugryzło? 🤔
Czujesz to? Czy zupełnie nie? Jestem bardzo ciekawa, czy ta opowieść z Tobą rezonuje. Daj mi znać, jeśli chcesz!
A z kolei ja daję znać, że z dużym powodzeniem pracuję coachingowo z różnymi częściami moich klientek, pomagając im się dogadać. Oczywiście trzymam się w ramach moich kompetencji – nie jestem psychoterapeutką, nie wchodzę z butami tam, gdzie nie powinnam. Co nie zmienia faktu, że sesje ze mną potrafią wejść głęboko i zapoczątkować autentyczną zmianę w tym, jak te części się ze sobą dogadują. Jeśli jesteś gotowa na tego typu pracę, to zajrzyj na tę stronę.
Rozważam też poprowadzenie (zapewne jesienią 2025 roku) grupowego procesu rozwojowego na temat wychodzenia z odpowiedzialności. Jeśli na myśl o tym serduszko Ci szybciej zabiło, to napisz do mnie na adres info@dylematki.pl, a dam Ci znać, kiedy będę planować szczegóły i terminy.
Zanim uciekniesz do swoich spraw, jeszcze raz zaproszę Cię do zapisu na mój bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Poprowadzę go 21 maja o godzinie 21. Możesz się zapisać na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/.
P.S. Czy znasz rodzica, który Twoim zdaniem mógłby być zainteresowany tym tematem? Jeśli tak, to wyślij jej proszę link do tego wpisu! Z góry bardzo Ci dziękuję za pomoc w dotarciu do nowych odbiorców.
utworzone przez DyleMatka | kwi 22, 2025 | błędne koło stresu, cienie macierzyństwa, kryzys, refleksje nad rodzicielstwem
Sobotnie przedpołudnie, wiozę dzieci na basen, na drodze nie ma żadnych aut oprócz mojego. Jakieś 200 metrów przed sobą widzę skrzyżowanie. Do przejścia dla pieszych zbliża się mniej więcej dwunastoletnia dziewczynka. Idzie powoli, zatopiona w myślach. Na jej widok czuję niepokój, a głos intuicji nakazuje mi zrobić coś, żeby ona nie weszła na jezdnię. „Bez sensu!” – ocenia ten nakaz moja kora przedczołowa. „Pieszy zbliża się do przejścia, masz się zatrzymać i go przepuścić”. Posłusznie naciskam hamulec, samochód zwalnia i zatrzymuje się przed przejściem.
Dziewczynka wchodzi na „zebrę”, a ja czuję potężną falę strachu. Ciała migdałowate w moim mózgu biją na alarm. Zagrożenie! Za chwilę stanie się coś strasznego! Kora przedczołowa nadal peroruje, że to bez sensu, ale nikt jej nie słucha – kontrolę przejmuje „prymitywny parter” mózgu. Oblewa mnie pot, a serce wali mi tak, jakby miało wyskoczyć z piersi.
Dziewczynka jakby w zwolnionym tempie kontynuuje spacer po przejściu dla pieszych. Mija mój samochód stojący na prawym pasie i już ma wejść na lewy pas, kiedy wpada na niego rozpędzony jak pocisk kabriolet. Dziewczynka odskakuje gwałtownie, pęd powietrza pcha ją w tę samą stronę, prawie upada. Kabriolet z piskiem opon skręca z lewego pasa w prawo, ślizga się na jezdni, po czym znika za zakrętem. Jeszcze krok i mała mogłaby zginąć. Widzę, jak stoi na środku przejścia jak słup soli. Sama siedzę za kierownicą i cała się trzęsę. Ręce mam jak z waty, nie jestem w stanie nic zrobić.
Zanim zatoniesz w lekturze, chcę Ci przekazać informację, która może Cię zaciekawić (w końcu czytasz o domykaniu cykli stresu!). Już wkrótce, 21 maja, poprowadzę bezpłatny webinar dla mam „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Możesz się na niego zapisać na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/.
Po jakimś czasie uspokajam się nieco i zauważam, że dziewczynka znikła. Powoli ruszam i zaczynam wyrzucać z siebie obelgi pod adresem tego debila w kabriolecie. Na głos, przy dzieciach. Przepraszam je za wulgaryzmy, po czym kontynuuję miotanie obelg. Jestem też zła na siebie za to, że nie zapamiętałam numeru rejestracyjnego pojazdu, a przede wszystkim, że nie włączyłam kamery, którą mam zainstalowaną w aucie i której nie umiem obsługiwać. No i wyrzucam sobie, że nie sprawdziłam, co z małą.
Na szczęście od basenu dzieli nas tylko kilkaset metrów, jestem w stanie je powolutku przejechać. Kiedy dzieci odbywają swój trening, jak zwykle pływam na sąsiednim torze. Inaczej niż zwykle, młócę wodę rękami i nogami tak mocno i szybko, jakby od tego zależało moje życie – albo życie tamtej dziewczynki. Jakbym chciała dogonić tamtego debila w kabriolecie i przypier…ić mu z całej siły w ten durny łeb. Lęk zamieniłam w furię, która napędza moje ruchy. Wygląda to pewnie pociesznie, bo daleko mi do pełnej gracji pływaczki, ale kompletnie mnie to nie obchodzi. Kiedy dzieci kończą lekcję, pluskają się w ciepłym basenie, a ja tuż obok stoję przez kilkanaście minut pod biczem wodnym, który masuje moje spięte barki. Z basenu wychodzę odprężona i spokojna. Oczyściłam się z trudnych emocji; zajście drogowe już mnie nie absorbuje.
W świecie zwierząt wygląda to podobnie. Po potężnej fali stresu i mobilizacji następuje szybki bieg albo „strząsanie” napięcia. (Jeśli chcesz zobaczyć, jak takie strząsanie wygląda, obejrzyj króciutkie wideo o antylopie impali albo to o niedźwiedziu polarnym). Z kolei ludziom we współczesnym świecie rzadko zdarza się dosłownie, fizycznie, uciekać przed zagrożeniem lub z nim walczyć. Znacznie częściej mamy do czynienia z debilami w kabrioletach – dosłownie lub w przenośni. Kiedy ich spotykamy, bywamy unieruchomieni: w samochodzie, w ławce szkolnej, przy stole konferencyjnym albo przed ekranem podczas spotkania online. A nawet jeśli możemy się poruszać, to normy społeczne najczęściej nie pozwalają nam na szybki bieg albo trzęsienie całym ciałem jak w napadzie febry. W końcu jesteśmy cywilizowani, prawda…?
A przecież ludzki system nerwowy reaguje na silne stresory podobnie, jak systemy nerwowe antylopy czy niedźwiedzia. Choć od wielu tysięcy lat nie jesteśmy już zbieraczami-łowcami, nadal potrzebujemy porządnie strząsnąć każdy silny stresor. Potrzebujemy też wracać do równowagi po tych mniej silnych. To pozwala uniknąć kumulacji stresu i rozregulowania organizmu. Działania, które można w tym celu podjąć (świadomie lub nieświadomie), nazywane są domykaniem cyklu stresu. Opowiadam o tym w dziewięciominutowym wideo, które znajdziesz pod tym linkiem). Moją ulubioną strategią jest energiczny ruch: marszobieg, energiczne pływanie, trening typu HIIT. Kiedy nie mam szans na trening, biegam w górę i w dół po schodach na klatce schodowej aż do utraty tchu. Najlepiej, kiedy mogę przy tym wydawać dzikie warknięcia i miotać przekleństwa. Wcale nie jestem taka cywilizowana. W końcu wyczułam nadciągające niebezpieczeństwo na drodze, zanim zarejestrowała je kora przedczołowa!
Miałam wyjątkowe szczęście, że byłam świadkiem tamtego drogowego zajścia akurat w drodze na basen. Gdybym jechała z dziećmi do lekarza na długo wyczekiwaną konsultację, do której zostało niewiele czasu, prawdopodobnie odchorowałabym ten stres. Wiem, bo mam sporo takich doświadczeń; wiele z nich pochodzi z czasów, kiedy pracowałam poza domem niemal na pełny etat, będąc mamą maluchów. Na marginesie: to między innymi dlatego zdecydowałam się na nową drogę zawodową i niepewny byt jednoosobowej przedsiębiorczyni. Akceptuję związaną z tym niepewność i zmienność dochodów (oraz falujący wraz z nimi nastrój). To dla mnie uczciwa cena za przywilej samodzielnego określania intensywności i ram czasowych mojej pracy tak, aby zadbać o samoregulację własną i moich bliskich.
Ale do brzegu (znów się rozpisałam!): jak to wszystko ma się do błędnego koła stresu w rodzicielstwie? Ano tak, że opiekując się dziećmi w dzisiejszych czasach, wielokrotnie każdego dnia doświadczamy – niewielkich, ale zauważalnych – stresorów, po których najczęściej nie mamy szans się wyregulować. Jedno dziecko walnie drugie, drugie ugryzie pierwsze, a my podejmujemy się roli interwentki, choć same jesteśmy tą sytuacją rozstrojone. Zanim nasze emocje opadną, dzieci już zgodnie się bawią, płynnie przechodząc do kolejnej awantury. Kiedy w dodatku: kora przedczołowa każe nam zastanawiać się, jak powinna w danej sytuacji postąpić bliskościowa matka; prymitywny parter mózgu syczy, że dzieci nam na głowę włażą i są rozpuszczone; jednocześnie kawałek naszego mózgu cały czas rozkminia ten ważny projekt w pracy, a telefon wyświetla 125 powiadomień, to… czujesz to, prawda? W kółko i wciąż otwieramy nowe cykle stresu i nie mamy jak ich domknąć. Bo jesteśmy same z dziećmi, odpowiedzialne za ileś obszarów, stale na posterunku. Jak surykatka. Tyle, że surykatki zmieniają się na warcie, a my nie…
Jeśli miałabym Ci podpowiedzieć jedną jedyną rzecz, od której możesz zacząć pracę nad stresem, to jest to właśnie domykanie cykli stresu. jakaś forma ruchu wplatana w każdy dzień. Możesz choćby przy dzieciach (albo w toalecie w pracy) wykonać raz na jakiś czas sto najzwyczajniejszych w świecie podskoków. Nie musisz nawet odrywać całych stóp od podłoża, jeśli skakanie nie jest dla Ciebie wskazane albo jest nieprzyjemne – możesz wpinać się na palce. Nie tylko „strząśniesz” w ten sposób stres, ale też „ożywisz ciało i umysł”, i to bez znanego napoju energetycznego. (A jeśli będziesz codziennie robić wiele setek podskoków, to będzie to duży krok na drodze do poprawy kondycji.) Sprawdź, czy podskoki są pomocne! Jeśli nie są, wymyśl własny sposób domykania cykli stresu i stosuj go. I napisz mi o nim, dobrze? Mój adres to: info@dylematki.pl. Do przeczytania wkrótce!
Skoro doczytałaś aż do tego miejsca, to pewnie temat radzenia sobie ze stresem Cię interesuje. Zanim uciekniesz do swoich spraw, zapisz się na mój bezpłatny webinar „Jak wyjść z błędnego koła stresu”, który poprowadzę 21 maja. Oto link do strony zapisu: https://dylematki.pl/webinar-bks/.
P.S. Czy znasz rodzica, który Twoim zdaniem mógłby być zainteresowany tym tematem? Jeśli tak, to wyślij jej proszę link do tego wpisu! Z góry bardzo Ci dziękuję za pomoc w dotarciu do nowych odbiorców.
utworzone przez DyleMatka | kwi 16, 2025 | błędne koło stresu, cienie macierzyństwa, kryzys, refleksje nad rodzicielstwem
Wiesz, co potężnie rozregulowuje matkę Polkę? Zwłaszcza matkę maluszka, więcej niż jednego dziecka lub dziecka ze szczególnymi potrzebami? Odpowiedź brzmi: jeszczetylkoza. Nie googluj tego określenia – to neologizm mojego autorstwa. Za chwilę zapoznam Cię ze studium przypadku, które wyjaśni, czym jest ta przypadłość. Mam też nadzieję, że choć trochę pomoże Ci tak lawirować, aby jej unikać – a nie jest to łatwe w naszej kulturze… Kiedy opowiadam jakąś historię, zazwyczaj zmieniam szczegóły pozwalające na zidentyfikowanie jej bohaterów. Teraz tego nie robię, ponieważ bohaterką jestem ja sama. A wszystko działo się nie za siedmioma górami i siedmioma lasami ani też nie dawno, dawno temu (w odległej Galaktyce), lecz w Warszawie w kwietniu i maju 2023 roku.
A było to tak: do końca stycznia tamtego roku miałam napisać moją czwartą książkę. Nie dałam rady, bo przez cały listopad i grudzień moje ciało i umysł domagały się odpoczynku. Moja kochana redaktorka cały czas powtarzała, że spoko, najwyżej książka ukaże się później. Zastrzegła jednak, że aby ukazała się przed wakacjami, bezwzględnie musi być gotowa do końca marca. W marcu ścigałam się z czasem i pisałam jak w amoku. Wszystko inne leżało odłogiem….
… a z tyłu głowy brzęczał mi głos wewnętrznego krytyka. Na pierwszy plan wybijał się przy tym ten zarzut: od lata zapowiadałam, że „już wkrótce” stworzę kilka nowych szkoleń – i co? No przecież to niepoważne! Rozprawiałam się z tym głosem na bieżąco, jestem w tym nieźle wytrenowana. Kiedy jednak 30 marca późnym południem wysłałam wydawnictwu ostatni fragment książki, to – mimo ogromnej dumy i satysfakcji – niewspierające myśli opadły mnie jak stado ptaków z filmu Hitchcocka. Dziobały mnie niemiłosiernie, nie pozwalając odpocząć, i nakazywały mi NATYCHMIAST zabrać się do pracy nad tymi obiecanymi szkoleniami. Bo jeśli nie teraz, to… dopiero po wakacjach, czyli rok po terminie, który sobie pierwotnie zaplanowałam! No przecież to niepoważne!
Czy ten wewnętrzny glos, który mówił mi, że muszę NATYCHMIAST zabrać się do pracy, brzmi dla Ciebie znajomo…? Jeśli tak, to zapraszam Cię bardzo serdecznie na bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”, który poprowadzę 21 maja! Możesz się na niego zapisać na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/. A po zapisie czytaj dalej.
Gdybym nie była tak wyczerpana, to wcisnęłabym wtedy przycisk pauzy. Zafundowałabym sobie kilka dni całkowicie bez pracy, snuła się po lesie, jeździła na rowerze, układała puzzle i poukładała sobie wszystko w głowie i w sercu. Ale zbyt dużo spraw wisiało mi nad głową. Czekały na mnie nowe klientki, którym obiecałam pierwsze konsultacje na początku kwietnia. Uwagi dopominały się liczne odłożone na półkę sprawy przedszkolne i szkolne, a także zaplanowane wcześniej wizyty u specjalistów, moje i dzieci (w maju zawsze zaliczam badanie ginekologiczne, cytologię, USG piersi i USG ginekologiczne – mam nadzieję, że Ty też regularnie się badasz!). Zbliżała się Wielkanoc i wyjazd do Teściów. Zaczęła się kampania promocyjna książki i dostałam ileś maili z zaproszeniami do radia czy podcastów. I do tego nieopatrznie zgłosiłam się do nowo powstającej Rady Rodziców w szkole moich starszaków. No, po prostu nie byłam w stanie wyhamować.
Tydzień po napisaniu ostatnich słów książki pochorowałam się. W Wielki Czwartek dosłownie ścięło mnie z nóg: spałam przez kilkanaście godzin, a przez kolejne kilkanaście ledwo ruszałam się z łóżka. Mąż z dziećmi pojechał zgodnie z planem do swoich Rodziców, a ja spędziłam święta w łóżku. Przeczytałam dwie książki i obejrzałam dwa filmy. Zresetowałam się na maksa i… znów byłam gotowa działać na wysokich obrotach.
Stopklatka: wcale nie byłam gotowa. Skoro po tak wyczerpującym czasie, bezpośrednio po chorobie, przyszło mi do głowy wskakiwać od razu na wysokie obroty, to był to jasny sygnał, że moja kora przedczołowa nadal nie działa w pełni sprawnie. Gdyby działała, to powiedziałabym sobie: „Dobra, Stążko, ta choroba to była lekcja. Przyswój ją sobie i teraz zawieś na kołku, co się da i regeneruj się”. Ale niestety schody na myślące piętro mojego mózgu zawaliły się (to metafora Dana Siegela i Tiny Payne Bryson; polecam Ci gorąco ich książki!). Dlatego nie przyswoiłam wtedy tej lekcji i rzuciłam się w wir zadań. (Spoiler: już wkrótce Kosmos zafundował mi tę lekcję ponownie. Czytaj dalej.)
I tu wjeżdża – cała na biało – jeszczetylkoza. Wiedziałam, że 20 maja wyjeżdżam z rodziną na wymarzony urlop do Danii (w tym Legolandu), który zapoczątkuje trwający aż do sierpnia okres cotygodniowych rodzinnych imprez i wyjazdów. Wiedziałam, że jako wysoce wrażliwa osoba potrzebuję mnóstwo energii przed każdym takim wydarzeniem, żeby nie wykończyć się psychicznie ani fizycznie (pozytywny stres to nadal stres). Wiedziałam, że tu i teraz ileś godzin w każdym tygodniu potrzebuję (chcę!) poświęcić na promocję książki. Szkoda nie pójść do radia, jeśli się to w sumie lubi, a przy okazji wyraźnie zwiększa się sprzedaż, prawda?
W tych okolicznościach, z nie w pełni sprawną korą przedczołową, obiecałam sobie, że JESZCZE TYLKO…
… poprowadzę ostatnią przed wakacjami edycję szkolenia „Konsultant Kryzysowy”. W końcu kilka osób czeka na to od marca, a poza tym trzeba zarobić na ten Legoland, prawda?
… sprzedam i przygotuję jedno ze szkoleń, które planuję od ubiegłego lata. To najprostsze, o dzieciach i ekranach. To przecież żaden problem. Zresztą…
… na kilka tygodni zepnę pośladki, zrezygnuję z paru sesji jogi i skrócę codzienne spacery, i może jeszcze oddeleguję Męża do odwożenia i przywożenia Malutkiego z przedszkola. DAM RADĘ.
Chyba już wiesz, co oznacza jeszczetylkoza: odkładanie niezbędnego odpoczynku na później. Ta przypadłość – ba, choroba! – może mieć formę przewlekłą, jak ta, o której opowiadam Ci teraz. Może mieć też formę ostrą: kiedy padam na nos, ale JESZCZE TYLKO napiszę ostatniego maila (bo klientka czeka), posortuję pranie i włączę pralkę (żeby skończyła prać akurat, kiedy dzieci zjedzą podwieczorek i zajmą się swoimi sprawami, wtedy szybko powieszę i z głowy), umyję patelnie (te zeschłe resztki jajecznicy wyglądają obrzydliwie), odbiorę ten telefon, choć okropnie chce mi się siku…
Zdradzę Ci tajemnicę, której pewnie Twoja mama Ci nie zdradziła, kiedy byłaś mała. Najprawdopodobniej nie mogła Ci jej zdradzić, bo sama o tym nie wiedziała – nie miała od kogo się dowiedzieć. Ja sama poznałam ją dzięki rozmowom z mądrymi kobietami, starszymi i bardziej doświadczonymi ode mnie. A oto cała tajemnica: NIE DA SIĘ wykonać wszystkich zadań prywatnych i zawodowych nawet po łebkach, a tym bardziej – perfekcyjnie. Zadań jest tyle, że aby je ogarnąć w sposób, który Cię naprawdę satysfakcjonuje, potrzebowałabyś doby dwa (trzy? cztery?) razy dłuższej niż ta, którą naprawdę dysponujesz.
Dotyczy to każdego człowieka, ale zwłaszcza wrażliwych mam. Takich, które pragną wspierać swoje dzieci w rozwoju i dbać o relacje z nimi, a poza macierzyństwem w ich życiu istnieje coś jeszcze. Na przykład zadania związane z prowadzeniem domu. Albo związek. Albo inne relacje niż ta z dzieckiem i partnerem czy partnerką. Albo praca. Zawsze – ZAWSZE – coś będzie leżało odłogiem, nieogarnięte, zaległe. Tak po prostu jest w dzisiejszym świecie. Pewnie było inaczej w świecie wczesnych homo sapiens, którzy nie czytali rozwojowych newsletterów, a ich praca sprowadzała się do zadbania o byt. Choć… może ich nie doceniam?
Chcę Ci powiedzieć coś jeszcze – coś, co jest truizmem. Może nawet prychniesz albo przewrócisz oczami, kiedy to przeczytasz. A jednak to napiszę: każdy nasz błąd to lekcja. Lekcja jest powtarzana, dopóki nie zostanie przyswojona – ale nawet wtedy Kosmos raz na jakiś czas sprawdza, czy aby jej nie zapomnieliśmy. Ja lekcję „zadaj o odpoczynek” odrobiłam już jakiś czas temu, ale zdarza mi się, że zachowuję się, jakbym ją zapomniała i wtedy Kosmos mówi „sprawdzam”. No i sprawdził, bo…
… pochorowałam się znów, tym razem podczas majowego urlopu w Danii. Po trzech dniach dreptania po Kopenhadze z nieocenioną Teściową, Mężem i naszymi trzema synami dopadły mnie katar i kaszel, które trwały przez ileś dni. Na szczęście nie ścięło mnie z nóg, a jedynie trochę sobie smarkałam i pokasływałam. Nie przeszkodziło mi to spędzić fantastycznych trzech dni w Billund, w Lego House i Legolandzie i poczuć się jak w bajce. To najlepszy urlop ever!
Uznałam wtedy, że przyswoiłam sobie (ponownie) tę dawno już odrobioną lekcję. Ale Kosmos od tamtej pory już nie raz i nie dwa powiedział „sprawdzam” i zrobi to jeszcze wielokrotnie, bo taka jest moja natura i tak ukształtowała mnie kultura. (Moje trudności z hamowaniem wywołane ADHD nie pomagają.) Czasem okaże się, że mam tę lekcję przyswojoną, a czasem, że na amen ją zapomniałam i znów potrzebuję ją sobie odświeżyć. Tak po prostu jest ze schematami i osiowymi przekonaniami, wpojonymi nam we wczesnym dzieciństwie – na przykład z moimi „nie jestem ważna” czy „muszę zasłużyć na akceptację”.
Takie schematy wprawdzie nieźle poddają się terapii czy – kiedy są niezbyt „grube” – coachingowi, ale nie zostają całkowicie usunięte z naszego umysłu. Raczej poprzez pracę nad nimi tworzymy sobie nowe szlaki neuronalne w mózgu, z których umiemy korzystać, kiedy mamy elementarne zasoby. A kiedy nie mamy, to się ześlizgujemy w stary schemat i odbieramy kolejną lekcję na temat tego samego. Ale zawsze możemy – i zawsze warto – wyjść z tej czarnej dziury, zwanej też czarną dupą (zobacz ten mój wpis na blogu sprzed kilku lat).
Zanim uciekniesz do swoich spraw, jeszcze raz zaproszę Cię do zapisu na mój bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Poprowadzę go 21 maja. Możesz się na niego zapisać na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/.
P.S. Czy znasz rodzica, który Twoim zdaniem mógłby być zainteresowany tym tematem? Jeśli tak, to wyślij jej proszę link do tego wpisu! Z góry bardzo Ci dziękuję za pomoc w dotarciu do nowych odbiorców.
utworzone przez DyleMatka | kwi 11, 2025 | błędne koło stresu, cienie macierzyństwa, kryzys, refleksje nad rodzicielstwem
Czy zdarza Ci się, że przerwa od dzieci przeznaczona na napełnianie swojego kubeczka z energią „nic nie daje”? Kończy się trzygodzinne spotkanie z przyjaciółką, obiad w restauracji tylko z Twoim partnerem/ partnerką bądź inna randka – albo nawet fantastyczny weekend bez dzieci. Wracasz do swojego potomstwa, naładowana dobrymi emocjami po brzegi, myślisz sobie, że będziesz teraz cudownie wyregulowaną, cierpliwą jak anioł mamą. I co? Kopytko. Już po krótkim czasie ze zdumieniem odkrywasz, że jest dokładnie odwrotnie. Może nawet przekraczasz wtedy jakąś nienaruszoną dotąd granicę i jesteś w szoku, że tak okropnie się zachowujesz? Zdumienie i niedowierzanie mieszają się z okropnym poczuciem winy i… złością na dzieci. „Strasznie są rozwydrzone. Czy one muszą się tak wydzierać i jęczeć o wszystko? To całe rodzicielstwo bliskości to jedna wielka ściema. O matko, co się ze mną dzieje?!?”
Jeśli odnajdujesz się w tym opisie, to nie jesteś sama. Rzekłabym nawet, że jesteś w doborowym towarzystwie świadomych, wrażliwych mam. Jakiś czas temu spytałam czytelniczki mojego newslettera, czy zdarza im się to, co opisałam w powyższym akapicie. Zazwyczaj dostaję sporo odpowiedzi na każdy newsletter, ale po tamtym moja skrzynka mailowa została wręcz zalana żywymi reakcjami utrzymanymi w tonie „to o mnie! Napisz o tym więcej!”. Jedna z tych czytelniczek, Kasia, stała się autorką tytułu tego wpisu. Właśnie tych słów – „3 godziny z przyjaciółką spalone w kwadrans z dziećmi” – użyła w odpowiedzi na mój newsletter. Zelektryzowały mnie, bo doskonale oddają sedno zjawiska, o którym chcę Ci dziś napisać. Poprosiłam Kasię o zgodę na zacytowanie jej słów oraz uzgodniłam z nią brzmienie tego akapitu. (Pamiętaj, że wszystko, co do mnie piszesz, traktuję poufnie i nigdy nie zdradziłabym tajemnicy korespondencji ot, tak.)
Co to za zjawisko, które dotyka bardzo wiele matek i innych opiekunów kilkuletnich dzieci? (W dalszej części będę tych wszystkich opiekunów nazywać po prostu matką albo mamą. Pamiętaj, że to skrót myślowy, oznaczający każdą dorosłą osobę, która spędza z dzieckiem mnóstwo czasu i jest odpowiedzialna za jego dobrostan.) Chodzi o błędne koło stresu czy też przeciążenie stresem – stan psychofizyczny, który charakteryzuje się „utknięciem” na wysokim poziomie napięcia. W tym stanie bardzo trudno jest zredukować napięcie do poziomu, przy którym jest się spokojnym, uważnym, w kontakcie ze sobą i światem. Człowiek ma wówczas zbyt niskie zasoby energii, aby skutecznie naładować swoje fizyczne, emocjonalne, mentalne i społeczne baterie. Można to porównać ze starą i mocno wyeksploatowaną baterią w telefonie: ładujemy ją długo, a potem używamy telefonu króciutko i stopień naładowania baterii szybko znów spada do zera.
Dlaczego tak trudno nam naładować baterie, kiedy jesteśmy nadmiernie obciążeni stresem? Bo kiedy mamy niskie zasoby energii – „jedziemy na oparach” – nasz system nerwowy stara się na wszelkie sposoby oszczędzać energię. Wybieramy więc (często nieświadomie) takie strategie ładowania baterii, które przynoszą szybką ulgę, ale na dłuższą metę nie są pomocne czy wręcz nas rozregulowują. Mam tu na myśli na przykład scrollowanie mediów społecznościowych do późna w nocy, picie alkoholu, zajadanie wysoko przetworzonych słodkich lub słonych przekąsek, zalewanie się kawą lub napojami energetycznymi w sytuacji spadku energii, rezygnację z aktywności fizycznej, wycofywanie się z karmiących nas relacji z ludźmi, kompulsywne zakupy.
Czy rozpoznajesz się w tym opisie? Jeśli tak, to koniecznie zapisz się na bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”, który poprowadzę 21 maja! Możesz się na niego zapisać na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/. A po zapisie czytaj dalej.
Chcę podkreślić, że nie ma nic złego w stosowaniu wyżej wymienionych strategii przynoszących szybką ulgę od czasu do czasu. Jeśli należą one do naszego repertuaru działań „odstresowujących”, ale co do zasady umiemy zadbać o higienę snu i higienę cyfrową, odżywiamy się zdrowo i odpowiednio nawadniamy, jesteśmy w miarę (lub bardzo) aktywni fizycznie i regularnie kontaktujemy z przyjaciółmi czy innymi wspierającymi osobami, a do tego jesteśmy generalnie zdrowi, to okazjonalna zarwana noc czy zjedzenie tabliczki czekolady po kolacji nie powinny nam zaszkodzić. Chodzi o balans i różnorodność strategii regulacyjnych. Szkopuł w tym, jak wspomniałam, że im bardziej jesteśmy obciążeni stresem, tym trudniej o ową różnorodność i tym łatwiejsze (a niekoniecznie korzystne) sposoby regulowania się stosujemy.
No dobrze, ale dlaczego zachowujemy się tak okropnie, kiedy wracamy do dzieci z relaksującej przerwy? Ma to związek z funkcjonowaniem człowieka nadmiernie obciążonego stresem. Przez większość czasu działa on „na autopilocie”, nie pozwalając sobie na odpoczynek i nie dopuszczając do swojej świadomości ogromu napięcia i często cierpienia, które odczuwa. Kiedy zatrzyma się na dłuższą chwilę, na przykład na czas randki, ma (nareszcie) szansę odczuć to napięcie i cierpienie. Paradoksalnie więc, taka randka po iluś tygodniach szaleńczego biegania jak chomik w kołowrotku sprawia, że czuje się gorzej. W konsekwencji zachowuje się gorzej. W przypadku rodziców „adresatami” tego gorszego zachowania bardzo często są dzieci, które umysł rodzica może odbierać jako agresorów mających na celu pozbawienie go spokoju i odpoczynku. Co więc robi taki rodzic? Zwykle zaczyna swój szaleńczy bieg od nowa. Tymczasem droga do spokoju wiedzie przez ten trudny do zniesienia czas zatrzymania i okropnego samopoczucia, kiedy znękane ciało, psyche i umysł domagają się zaspokojenia swoich potrzeb.
Jak się zatrzymać na dłużej? Jak działać, kiedy utkniemy w błędnym kole stresu? O tym właśnie będę pisać w kolejnych postach. Każdy z nich będzie poświęcony jednemu działaniu lub sposobowi myślenia, które/ który (zupełnie niepotrzebnie) zwiększa nasze obciążenie stresem. W każdym wpisie zaproszę Cię poprzez swoją osobistą historię do refleksji, nad czym możesz popracować, aby nie wpadać w błędne koło stresu. Do przeczytania wkrótce!
Zanim uciekniesz do swoich spraw, jeszcze raz zaproszę Cię do zapisu na mój bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Poprowadzę go 21 maja. Możesz się zapisać tutaj: https://dylematki.pl/webinar-bks/.
P.S. Czy znasz rodzica, który Twoim zdaniem mógłby być zainteresowany tym tematem? Jeśli tak, to wyślij jej proszę link do tego wpisu! Z góry bardzo Ci dziękuję za pomoc w dotarciu do nowych odbiorców.
utworzone przez DyleMatka | wrz 28, 2021 | refleksje nad rodzicielstwem, rozwój osobisty, Self-Reg
Opowieść o autentycznej akceptacji
Stoi awokado przed lustrem, patrzy z czułością na swoje odbicie i mówi do niego: „Jesteś tłuste, ale to dobry tłuszcz”. Uwielbiam ten obrazek. Dla mnie to nie tylko dowcipna gra słów, ale opowieść o autentycznej akceptacji siebie – także tych cech, które w przekazie kulturowym są nie do zaakceptowania.
Chyba dotarłam do takiego miejsca na mojej życiowej drodze, w którym autentycznie akceptuję swoją wysoką wrażliwość. Patrzę z czułością na swoje zaaferowanie zwykłymi, wydawałoby się, sprawami (jest! jest plan kół zainteresowań w szkole! Rzucam wszystko i zapisuję Dużego na „Mistrzów pisania”, a Małego na „Pod lupą” i „Klub niezwykłych zwierząt świata!”). Uśmiecham się do siebie czule, kiedy z marsem na czole kreślę w zeszycie plan tygodnia, jakbym była Napoleonem ruszającym na Moskwę. Przytulam siebie – całkiem dosłownie, obejmuję się ramionami – kiedy na widok szczególnie pięknej chmury zatrzymuję się raptownie i wydaję z siebie jęk zachwytu (oraz zapominam, dokąd szłam) albo łzy mi napływają do oczu, kiedy słyszę „jesteś najkochańszą mamą na świecie”.
Współodczuwam emocje innych ludzi
I – to wydawało mi się kiedyś najtrudniejsze – myślę o sobie ciepło, kiedy zalewa mnie od stóp do głów fala wkurwu wywołana krzykiem moich dzieci i ich wzajemną agresją. Bardzo silnie współodczuwam emocje innych ludzi. Niedawno byłam na pogrzebie nieznanego mi człowieka, aby wyrazić wsparcie i szacunek jego córce. Siedziałam w kościele w jednej z tylnych ławek i czułam całym ciałem (i w gardle, i pod powiekami) rozpacz osób siedzących w pierwszym rzędzie.
To silne współodczuwanie bywa bardzo obciążające, ale pozwala mi też być uważniejszą mamą oraz… coachką i coachką kryzysową. Wyłapuję najmniejsze zmiany w oddechu i tonie głosu klientek i zwracam im na nie uwagę – nawet kiedy one same ich nie wyczuwają, bo nawykowo ignorują sygnały ciała. Coraz lepiej radzę sobie też z regulacją emocji, którymi się zarażam: pozwalam im przepłynąć przez ciało i powoli opaść. Czasem potrzebuję je wyskakać, wytrząść, wytańczyć, wykrzyczeć, wyszlochać w samotności (zobacz moje krótkie wideo na ten temat – Domykanie cyklu stresu). Coraz rzadziej pozostaję z napięciem w ciele i coraz rzadziej przykrywam trudne emocje złością.
Jestem teraz wyczerpana,
ale to dobre wyczerpanie, choć z punktu widzenia Self-Reg brzmi to nonsensownie. Moje ciało jest zmęczone pobudkami o 6:35 (dlaczego lekcje w szkole nie mogą zaczynać się o 9 zamiast o 8?), ale odsypiam, kiedy mogę, zdrowo się odżywiam, dużo spaceruję i ćwiczę. Wyczerpany jest przede wszystkim mój umysł, który od miesiąca pracuje na najwyższych obrotach, realizując dziesiątki różnych zadań. Spora część wymaga zadzwonienia do kogoś obcego i spytania go o coś (o rany, jakie to trudne!) albo wypełnienia jakiegoś formularza (mam doktorat z ekonomii/ekonometrii i gadam w pięciu językach, ale formularzy nadal nie ogarniam).
Dlaczego to wyczerpanie jest dobre? Bo wynika z nietypowej kumulacji zadań w kluczowym dla mnie obszarze, który chciałam zaopiekować najlepiej, jak umiałam. Ten obszar to szeroko pojęte zdrowie psychofizyczne i dobrostan moich dzieci. Początek roku szkolnego to zawsze intensywny okres, a teraz nałożyły się na niego – u każdego z trójki dzieci – pewne wyzwania, które wymagały wsparcia różnych profesjonalistów, od ortoptysty poprzez ortodontę po terapeutę integracji sensorycznej i psychologów dziecięcych. Ale wszystko ogarnęłam tak, że jestem z siebie naprawdę dumna.
Czy perfekcjonizm jest zły?
To zależy. Jeśli ogranicza się do kluczowych życiowych celów i pomaga realizować najważniejsze wartości, to jest dobry. Czy sumienność i skrupulatność w realizowaniu zadań jest zła? To zależy. Jeśli dotyczy tylko ważnych spraw, tych z kluczowych obszarów i powiązanych z najważniejszymi wartościami, to jest dobra. Czy branie na siebie pełnej odpowiedzialności jest złe? Jak wyżej. Czy wyczerpanie może być dobre? Oczywiście! Wystarczy pomyśleć o kimś, kto przebiegł maraton. A ja się tak właśnie czuję pod koniec tego września: wyczerpana i spełniona, szczęśliwa, spokojna.
„Gdzie w tym wszystkim jest Mąż?” – spytasz. Jest blisko. Wspiera, bierze udział w podejmowaniu decyzji, realizuje mnóstwo zadań. Czasem nakazuję mu usiąść na kanapie i daję instrukcję: „Siedź tu, słuchaj mnie uważnie, kiwaj głową, okazuj aprobatę i pod każdym pozorem nie dawaj mi rad” albo „Posłuchaj i powiedz, co o tym sądzisz i co mam zrobić, ale delikatnie, bo jestem rozstrojona”. (Nie masz pojęcia, jak długo uważałam, że jeśli kocha, to domyśli się, czego dokładnie potrzebuję w danej chwili! Dawanie takich instrukcji obsługi samej siebie wydawało mi się jakieś takie… żałosne.)
To jest dla mnie ok, że jesteśmy tak różni
Ale Mężowi daleko do takiego zaangażowania „całym sobą” w sprawy dzieci, jakie jest moim udziałem. I też ma zupełnie inną osobowość, niż ja, co sprawia, że generalnie nie analizuje tego, co nie wymaga bezwzględnie analizy, nie roztrząsa różnych decyzji (poza tą o zmianie samochodu na kolejny), nie snuje w głowie scenariuszy, nie przejmuje się możliwymi konsekwencjami drobnych zaniedbań, dopóki te nie staną się faktem – a i wtedy się nie przejmuje, lecz działa, żeby naprawić sytuację. I to jest dla mnie ok, że jesteśmy tak różni. Jakoś tak… łagodnie jest w naszej rodzinie. Spokojnie. Jesteśmy coraz lepiej wyregulowani.
Mija intensywny wrzesień, kiedy to byłam niemal wyłącznie mamą. Teraz dzieci są zaopiekowane i mogę wrócić do intensywniejszej aktywności zawodowej.
Chcesz się ze mną spotkać na bezpłatnym webinarze?
Zdradzę Ci sekrety spokojnych, spełnionych matek. Siebie też do tej grupy zaliczam (przez większość czasu). Zapraszam baaaardzo serdecznie! Dowiedz się więcej klikając w guzik poniżej. Pamiętaj o potwierdzeniu zapisu, bez tego nie wyślę Wam linku z dostępem do webinaru.
A jeśli uważasz, że warto, to zaproś też znajome mamy. Z góry dziękuję za zapisy, komentarze i udostępnienia.
Webinar DyleMatki – czwartek, 29.09. 2022 roku, godz. 21:00 Siedem sekretów spokojnej, spełnionej matki
utworzone przez DyleMatka | maj 31, 2021 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem, rozwój osobisty
Ten wpis dojrzewał we mnie przez półtora roku.
Przez pierwsze miesiące nie byłam pewna, czy w ogóle chcę go opublikować, bo jego materia jest bardzo delikatna, ale ostatecznie zdecydowałam się, że chcę. A potem długo zastanawiałam się, co napisać i jak głęboko wejść w temat. Rezultat tych przemyśleń (i moich doświadczeń, i kilku lat psychoterapii, i wielu szkoleń, które odbyłam) przedstawiam poniżej. Ten post nie jest może idealnie dopracowany w warstwie językowej, ale przekazuje to, co bardzo chcę przekazać każdemu, kto chce dowiedzieć się, czym jest trauma – a zwłaszcza każdemu, kto jest gotów na pracę nad sobą. Jeśli masz takie osoby w swoim otoczeniu, udostępnij im, proszę, ten tekst. Opowiada on o tym, jak NIE zafundowałam dziecku traumy i o tym, czym jest trauma. Proszę Cię o delikatność w ewentualnym komentowaniu.
To był ciepły, słoneczny dzień pod koniec października 2019 roku
pierwszy poniedziałek po zmianie czasu na zimowy (to ważna informacja). Mój średni syn Mały był od niedawna uczniem „zerówki” szkolnej i codziennie rano odbywał ze swoim starszym o dwa lata bratem Dużym negocjacje dotyczące pory powrotu ze szkoły. Duży chciał być odebrany jak najwcześniej po lekcjach, żeby mieć po południu dużo czasu na zabawę i czytanie, a Mały – jak najpóźniej, żeby spędzić jak najwięcej czasu z kolegami i koleżankami na szkolnym podwórku. Zwykle „krakowskim targiem” przyjeżdżałam po nich około godziny 15.
Tamtego dnia Duży obudził się przeziębiony
i został w domu, a Mały poprosił, żebym odebrała go „dużo później”, niż zwykle. Obiecałam mu to, ale nie ustaliliśmy konkretnej godziny. O 16 uznałam, że już czas wyruszać do szkoły. Jak zwykle włączyłam przed wyjściem z domu nawigację w telefonie, żeby sprawdzić, czy na naszej domyślnej drodze dojazdowej nie ma niespodziewanego korka. Zerknęłam i zamroziłam się, bo według Google Maps na miejsce miałam dojechać o 17:45, kwadrans po zamknięciu szkoły! Okazało się, że przez całe popołudnie zerkałam na zegarek w kuchni, którego nie przestawiliśmy na czas zimowy – była już godzina 17, nie 16.
Pamiętam, co się działo dalej, jakby to było dziś.
Krzyknęłam do mojej Mamy, która akurat u nas była, że wychodzę po Małego, odsunęłam od siebie gwałtownie Malutkiego, który chciał się do mnie przytulić na pożegnanie i popędziłam po dwa stopnie w dół do garażu. Pasy zapinałam już za bramą garażową. Gnałam co koń mechaniczny wyskoczy, kilka razy przejeżdżając skrzyżowanie w ostatniej chwili przed zmianą świateł na czerwone i mieląc pod nosem inwektywy pod adresem tych wszystkich koszmarnych lebieg wlokących się przede mną. Byłam w takim stanie mobilizacji, a właściwie walki, że gdyby ktoś stanął mi na drodze i kazał się zatrzymać, co najmniej bym go zwyzywała. Jakby od tego, czy dotrę do szkoły przed jej zamknięciem, zależało moje przeżycie…
Dotarłam na miejsce o 17:17, jeszcze przed zamknięciem szkoły.
Dojazd zajął mi 13 minut, a nie 41, jak twierdziła nawigacja – ona nie znała naszego skrótu i prowadziła mnie zakorkowaną o tej porze trasą Toruńską. Poczułam, jak moje ciało się odpręża. Bezpośrednie zagrożenie minęło. Teraz tylko trzeba zaopiekować się dzieckiem. Skruszona weszłam na szkolny dziedziniec i zobaczyłam z ulgą, że Mały nie jest ostatnim dzieckiem. Właśnie z dwoma kolegami wspinał się na „pająka” i wyglądał, jakby się świetnie bawił. Ufff, kolejna fala ulgi. Kiedy zszedł z „pająka”, zawołałam go, a on odwrócił się i… zamarł na mój widok. Widziałam po całej jego sylwetce, że momentalnie się spiął. Moje poczucie winy uderzyło na nowo, ze zdwojoną siłą. Podeszłam do niego i zaczęłam cicho:
– Synku, bardzo cię przepraszam…
– Jak mogłaś mi to zrobić! – przerwał mi gwałtownie. Do jego oczu napłynęły łzy, broda zaczęła drżeć, a usta wygięły się w podkówkę.
– Przepraszam… Patrzyłam na…
– Już miałem nadzieję, że zostanę jako ostatni aż do zamknięcia szkoły i zobaczę, co się wtedy dzieje! A ty mi wszystko zepsułaś! – rzucił mi w twarz rozżalony i wściekły Mały.
Osłupiałam na moment.
A potem dotarło do mnie, że MOJE DZIECKO TO NIE JA. Ono pewnie przeżyje jakieś traumy, ale najprawdopodobniej nie te, przed którymi tak bardzo chcę je uchronić, bo były moim udziałem. Mały ani trochę nie boi się porzucenia. Dla niego to, że mama zapomniała go odebrać ze szkoły, byłoby fantastyczną przygodą!
Być może czytasz to z rosnącym zdumieniem albo irytacją.
Być może prychasz: „Ale kobieta ma problemy!” albo „To nie jest normalne”. Zanim mnie ocenisz, chcę Ci o czymś powiedzieć. Otóż moje traumy z dzieciństwa są związane z rozmaitymi odsłonami porzucenia mnie przez rodziców. Brzmi to dość dramatycznie, tymczasem chodzi mi o rozmaite sytuacje, które odbierałam jako bycie porzuconą. Najtrudniejsza z tych traum była skutkiem mojej operacji usunięcia trzeciego migdała, która została wykonana „na żywo” (bez znieczulenia). A raczej… nie była skutkiem samej operacji, lecz okoliczności jej towarzyszących. Przed zabiegiem moja mama została wyproszona z sali i zobaczyłam ją dopiero po kilku dniach. Nie wiedziałam, co się dzieje, nikt mnie nie uprzedził, że nie zobaczę rodziców ani nie zapewnił, że po mnie wrócą. Rodzice mnie nie uprzedzili, bo dla nich to też było zaskoczeniem – byli przekonani, że będą mogli mnie odwiedzić. Nikt z personelu nie zaopiekował się moimi emocjami, bo też ich nie okazywałam, po prostu siedziałam osowiała i na nic nie reagowałam. Grzeczne, ciche dziecko, jak dziewczynka na zdjęciu, które towarzyszy wpisowi (zresztą podobna fizycznie do małej mnie)… Tymczasem mój umysł uwewnętrznił to, że zostałam porzucona i pewnie na to zasłużyłam. Może byłam niegrzeczna i muszę bardziej się starać, żeby rodzice wrócili? Czy to pomoże?
W związku z tą sytuacją wszelkie inne oznaki porzucenia odbierałam w kolejnych latach znacznie silniej,
niż można by się spodziewać, patrząc na nie z boku. Ponieważ byłam raczej zamknięta w sobie, nikt nie wiedział, co się kotłuje w mojej małej główce, kiedy to się działo – a kotłowały się myśli, że znów zostałam porzucona i pewnie na to zasługuję. Oto jedna z tych sytuacji, którą ze szczegółami pamiętam do dziś: moja mama – jeden jedyny raz! – zapomniała pomachać mi z ulicy po odprowadzeniu mnie do przedszkola. To był nasz rytuał i kiedy go nie dopełniła, przepłakałam cały dzień aż do jej powrotu. A oto inna sytuacja: rodzice nie dogadali się, kto ma mnie odebrać ze szkoły i po jej zamknięciu czekałam na nich w sekretariacie w towarzystwie poirytowanej sekretarki. Czy już widzisz, skąd ta moja reakcja na możliwe spóźnienie do szkoły po Małego…?
Przepracowałam w psychoterapii traum wiele takich sytuacji.
W efekcie trudne wspomnienia zostały przetworzone i nie oddziałują na moje ciało i umysł tu i teraz. A przynajmniej nie oddziałują, kiedy chodzi o mnie – o to, że ktoś mnie porzucił, odrzucił czy choćby nawet ocenił wyjątkowo krytycznie. Ale, jak widać, kiedy dotyczyło to mojego dziecka, instynktownie uruchomiła mi się wdrukowana przed laty reakcja ogromnej mobilizacji, wielkiego napięcia w ciele i… walki. Ciekawe, że kiedy byłam mała, stan „walki i ucieczki” manifestował się u mnie zwykle ucieczką (wycofaniem), a teraz – zawsze walki. (Uprzedzam ewentualne pytania: nie, nie polecę mojej psychoterapeutki, bo przysłałam jej już tyle klientek, że do odwołania nie przyjmuje już zapisów i prosiła o to, żebym już jej nie polecała. Możesz znaleźć rekomendowanego terapeutę EMDR.
Dodam, że takiej silnej reakcji, jak ta opisana powyżej z udziałem Małego, doświadczyłam po terapii tylko ten jeden raz.
Opisywana sytuacja zmotywowała mnie do bardzo uważnego przyglądania się swoim reakcjom i sprawiła, że jeszcze mocniej postawiłam na naukę włączania mentalnego przycisku „pauza”, kiedy tylko czuję duże wzburzenie. Nie zawsze się to udaje, ale akurat w sytuacjach z udziałem dzieci więcej się nie powtórzyła. Bardzo się z tego cieszę – nie tylko dlatego, że nie chcę tak szybko jeździć samochodem…
Czym tak naprawdę jest trauma?
Być może pozostajesz w niejasności, czym tak naprawdę jest trauma. Pewnie kojarzy Ci się z jakimś wydarzeniem, które jest „obiektywnie” potworne, groźne dla życia, graniczne. To dobry trop: takie zdarzenia – udział w groźnym wypadku, bycie świadkiem czyjejś gwałtownej śmierci, przeżycie gwałtu, napadu z bronią w ręku czy porwania itd. – mają duży potencjał wywoływania tzw. traumy przez duże T. Ale są też tzw. traumy przez małe t, wywołane pozornie nieznaczącymi trudnymi przeżyciami, których (dziecięcy zwykle) umysł nie jest w stanie przetworzyć. Trudne emocje zostają zamrożone i zapisane w ciele, wywołując identyczną reakcję w podobnych sytuacjach. Ja na przykład w sytuacji „porzucenia” czy choćby bardzo krytycznej oceny przez ważną dla mnie osobę (także jako dorosła!) czułam oprócz dużego napięcia w całym ciele także silny ucisk na czole, ból karku i jakby żelazne obręcze ściskające moje ramiona. Kiedy w psychoterapii traum podczas sesji EMDR (to bardzo skuteczna metoda leczenia traumy) przywołałam traumatyczne wspomnienie z sali operacyjnej, zrozumiałam, skąd te doznania w ciele: miałam przedramiona przypięte pasami do fotela, ale mimo to wyrywałam się, więc pielęgniarki trzymały mnie mocno za ramiona i czoło. Jeśli chcesz poczytać o samej traumie i podejściu EMDR, to bardzo Ci polecam książkę Francine Shapiro „Zostawić przeszłość w przeszłości”.
Czy zauważyłaś, że napisałam o zdarzeniach, które mogą wywołać traumę, tj. oddzieliłam samo zdarzenie od traumy nim wywołanej?
Traumą nie jest bowiem samo zdarzenie, lecz to, co dzieje się z człowiekiem pod jego wpływem. Pozwolę sobie przywołać bardzo obrazowy przykład podany przez Izabelę Barton-Smoczyńską, doświadczoną psychotraumatolog prowadzącą niedawno szkolenie Centrum Terapii DIALOG „Pacjent z doświadczeniem traumy z dzieciństwa”, w którym uczestniczyłam. (Na marginesie: oczywiście jako coach i coach kryzysowy nie pracuję z traumą, natomiast szkolę się w tym obszarze, bo uprawiam tzw. trauma-informed coaching: pracując z klientkami, biorę pod uwagę, że mogą mieć w swoim „plecaku” traumy i jestem uważna na ich oznaki). Jaki to konkretnie przykład?
Otóż Izabela Barton-Smoczyńska porównuje zdarzenie potencjalnie traumatyczne do znalezienia się w lodowatej wodzie zimą.
Jeśli ktoś zdecyduje się na morsowanie, wyposaży się w niezbędną wiedzę oraz piankowe obuwie i inne akcesoria, wybierze się nad jezioro w miłym towarzystwie i po niezbędnej rozgrzewce wskoczy do wody, a następnie znów się rozgrzeje, to może być to zdarzenie nie tylko radosne i przyjemne, ale też budujące odporność fizyczną i psychiczną oraz poczucie sprawczości. Kiedy jednak ktoś, spacerując zimą po pomoście, poślizgnie się i wpadnie do głębokiej lodowatej wody, to jest to doświadczenie bardzo trudne, zagrażające i ukazujące człowiekowi, jak niewielki ma wpływ na to, co mu się przydarza. Zależnie od tego, czy ten człowiek jest dorosły, czy jeszcze całkiem mały, czy umie pływać, jak bardzo jest sprawny, jak sobie radzi z silnym stresem, jak jego organizm radzi sobie z wyziębieniem, czy ktoś mu pomoże wydostać się z wody i ogrzać, a następnie pocieszy i ukoi – ten człowiek może potraktować to jako niezbyt przyjemną przygodę i po prostu stać się nieco ostrożniejszy w zimie nad wodą albo doznać traumy (albo… utopić się).
Na koniec chcę dodać jeszcze jedną myśl.
Moje dziecko to nie ja i te sytuacje, które dla mnie były bardzo trudne albo wręcz traumatyczne, być może dla niego nie będą. Ale jest też druga strona tego medalu: te sytuacje, z którymi ja sobie dobrze radziłam jako dziecko albo które mnie w ogóle nie dotyczyły, mogą być bardzo bolesne dla mojego dziecka. Mały ani trochę nie boi się porzucenia. Za to bardzo trudne są dla niego sytuacje, kiedy jest „tym drugim”, w czyimś cieniu. Ja, najstarsze dziecko w rodzinie, ukochana pierwsza wnuczka dwóch par dziadków i córeczka tatusia, a następnie wzorowa uczennica, rzadko czułam, że jestem w czyimś cieniu. Natomiast Mały bardzo przeżywa, kiedy któryś z jego braci „ma lepiej” i poświęcam ostatnio sporo uwagi na pracę nad jego niewspierającym przekonaniem, że „ma zawsze najgorzej”.
P.S. Nagranie na temat traumy i tego, w jaki sposób pod jej wpływem tworzą się ważne przekonania o sobie, świecie i innych ludziach jest częścią jednej z lekcji mojego programu WYREGULOWANA MATKA. Na newsletter możesz zapisać się pobierając darmowy PDF o „Domowych zasadach ekranowych wspierających samoregulację„.