Ty mnie nie kochasz! Czyli jak nadmuchiwałam negatywizm dziecka

Ty mnie nie kochasz! Czyli jak nadmuchiwałam negatywizm dziecka

Nie mogę uwierzyć w to, że zwlekałam aż rok z opublikowaniem tego wpisu.

Napisałam na gorąco dłuższy fragment, potem coś mi przeszkodziło w dokończeniu go i tak sobie czekał na swój lepszy czas. Czas najwyższy go opublikować, bo mam głębokie poczucie, że dotyczy jednego z najważniejszych odkryć na mojej macierzyńskiej drodze. Odkrycie to wpisuje się w serię moich doświadczeń wskazujących na to, że ortodoksyjnie stosowane czy raczej źle rozumiane „zasady” rodzicielstwa bliskości mogą nieźle rozregulować dziecko – zwłaszcza wysoko wrażliwe dziecko lub dziecko wysoko wrażliwej matki, a z całą pewnością wysoko wrażliwe dziecko wysoko wrażliwej matki, jakim niewątpliwie jest Duży.

Dodam dla jasności, że chodzi mi o sytuację, kiedy owa matka sama nie była wychowywana w duchu rodzicielstwa bliskości (ja nie byłam i większość moich rówieśników też nie…) i uczy się bliskościowego podejścia z książek czy kursów online. Ostatnio przyszedł mi do głowy pomysł na całą książkę na ten temat. Dziś opiszę tylko jeden wycinek tych moich rozważań: o tym, jak w dobrej wierze nadmuchiwałam negatywizm Dużego. (Jeśli nie znacie mojego najpopularniejszego wpisu „Mamo, ja zawsze mam jakiś problem, czyli o negatywnym zniekształceniu poznawczym”, to bardzo, bardzo Was zachęcam do jego lektury).

To było rok temu, w październiku, pierwszego naprawdę chłodnego dnia tamtej jesieni.

Kiedy pojechałam po Dużego do szkoły, jak zwykle zastałam go wraz z innymi dziećmi na placu zabaw. Był ubrany jedynie w cienką bluzę i zziębnięty do szpiku kości. W swojej szkolnej szafce miał kurtkę, którą mógł założyć na bluzę, ale okazało się, że z jakiegoś powodu nie wpadł na to. Jak się okazało, myślał, że może mieć na sobie albo cienką bluzę, albo równie cienką kurtkę, więc „nie opłacało się” iść po tę drugą do szkoły.

Widząc oczyma wyobraźni moje dziecko zakatarzone i kaszlące przez kolejny tydzień, załamałam ręce:

– Synu, dlaczego o siebie nie zadbałeś? Boję się, że będziesz chory, bardzo tego nie lubię. W dodatku w niedzielę jest impreza urodzinowa Małego dla kolegów i jeśli zachorujesz, będziesz musiał zostać w domu albo będzie trzeba przełożyć imprezę. Jedno i drugie do kitu!

– Ty mnie po prostu nie kochasz! – oświadczył spokojnie Duży.

– Chwila. Moment. Chcę, żebyś był zdrowy i wziął udział w imprezie, więc cię nie kocham? Wyjaśnij mi to proszę, nie rozumiem.

– Oj, mamo, ja tak tylko mówię – przewrócił oczami mój syn. – Przecież wiem, że mnie kochasz.

– A po co to mówisz? W ogóle ostatnio często to powtarzasz.

– Bo kiedy mówię, że mnie nie kochasz, to sobie potem długo i fajnie rozmawiamy, a ja bardzo lubię z tobą rozmawiać na ważne tematy.

Szach, mat. Moje dziecko wykombinowało – i to widać całkiem świadomie – że musi uderzyć w dramatyczny ton, żebyśmy zbliżyli się do siebie.

To nie był pierwszy raz, kiedy przyłapałam na tym jego i siebie. Jakiś czas wcześniej doszłam do wniosku, że przynajmniej część jego postawy „ja zawsze mam jakiś problem” mogła być efektem tego, że z ogromną uwagą pochylałam się nad jego trudnymi emocjami i zachowaniami, a na tych przyjemnych nie skupiałam się w aż takim stopniu. Mój inteligentny syn uznał więc, że okazywanie trudnych emocji poprzez trudne komunikaty to lepsza strategia poproszenia o moją troskę i uwagę, niż bycie spokojnym i wyregulowanym, a przecież uwaga i troska rodzica to coś, czego dzieci pragną najbardziej na świecie. Pachnie to behawioralnym podejściem do wychowania, opartym w dużej mierze na karach i nagrodach? Owszem. „A fuj!” – zakrzykną w duchu niektóre z Was, moich czytelniczek i bliskościowych mam. Niektóre inne pomyślą: „No wiesz, DyleMatko? Akurat po Tobie się tego nie spodziewałam!” Dajcie mi chwilę, zaraz wyjaśnię, o co mi chodzi.

Jedną z naczelnych zasad rodzicielstwa bliskości, którego uczyłam się z książek i kursów online, jest akceptowanie wszystkich emocji dziecka i branie ich takimi, jakie są.

Nie wolno im zaprzeczać, oceniać, umniejszać ich przyczyn, odwracać od nich uwagi. Wszystkie emocje są bowiem w porządku, nie ma dobrych i złych, są tylko takie, które wskazują na zaspokojone i na niezaspokojone potrzeby, a wszystkie ludzkie potrzeby są piękne (tego nauczyło mnie podejście NVC). Takie stawianie sprawy jest sprzeczne ze wszystkim, czego ja i inni przedstawiciele mojego pokolenia (mam 40 lat) zaznaliśmy w dzieciństwie od dorosłych:

„To nie jest powód do płaczu”,

„No nie smuć się już”,

„Nie ma o co się złościć”,

„Nie przejmuj się, oni ci tylko zazdroszczą”,

„Zobacz, inne dzieci się cieszą, a tylko ty jesteś niezadowolona”,

„Nie płacz, przecież możesz bawić się z kimś innym/czymś innym”,

„Przestań jęczeć, już nie boli”,

„Nic się nie stało”,

„Bądź grzeczna, nie złość się”

i tak dalej.

Byłam świadoma moich potężnych trudności z rozumieniem i regulowaniem własnych emocji i identyfikowaniem potrzeb, które za nimi stoją. Widziałam jak na dłoni, że nie akceptuję siebie taką, jaka jestem i że żyję według scenariusza pisanego przez innych, pełnego „trzeba”, „wypada”, „należy”. Moim wychowawczym priorytetem od początku było podarowanie mojemu dziecku tego, czego mnie samej brakowało i uznałam, że rodzicielstwo bliskości to właściwa droga do tego. Kilka lat później, w trakcie terapii, odkryłam, co naprawdę stoi za moimi trudnościami: była to moja wysoka wrażliwość w połączeniu z indywidualnym, a niekoniecznie zbiorowym czy też pokoleniowym doświadczeniem.

Wiedziałam już, jak nie powinnam czy też nie chcę reagować na emocje maleńkiego Dużego,

nie wiedziałam natomiast, co konkretnie powinnam mówić i robić, aby moje dziecko miało dobry kontakt ze swoim wnętrzem, lubiło siebie i szło własną drogą. Czytałam więc dziesiątki książek i artykułów i uczestniczyłam w dyskusjach w „bliskościowych” grupach na Facebooku. Wysnułam z nich wniosek – nie wiem, czy odpowiadający treściom, które czytałam, przesiewałam je przecież przez swój własny filtr – że kiedy dziecko rozpacza, złości się, jest przestraszone, to należy być przy nim, próbować nazywać emocje i generalnie czekać, aż SAME odpłyną.

Myślę, że gdybym umiała zachować przy tym autentyczny spokój, a nie tylko opanowanie, to może nawet mogłoby to działać całkiem nieźle. Ja jednak, patrząc na Dużego, który dziesiątki razy dziennie wybuchał rozpaczliwym płaczem albo całymi godzinami pojękiwał z niezadowolenia, albo też złościł się i był agresywny, gotowałam się ze złości przykrywającej strach, bezradność i wszystkie trudne emocje małej dziewczynki, która mieszkała w moim umyśle i nigdy nie zdołała dorosnąć. Byliśmy tam, w tych trudnych emocjach, we troje: Duży, dorosła Agnieszka i malutka Agunia. Jednak sądzę, że nie tylko o to chodziło.

Nawet kiedy ogólnie zachowywałam spokój w obliczu trudnych emocji Dużego, często odczuwałam paraliż decyzyjny, bo każde zdanie, które przychodziło mi do głowy, poddawałam analitycznej obróbce.

Czy jeśli powiem: „Chodź, pobawimy się w coś innego”, to odwrócę uwagę Dużego od trudnych emocji i nauczę go ucieczkowych strategii radzenia sobie z nimi? Czy jeśli powiem, że ten domek z Duplo rozwalony przez Małego był na razie mały i niegotowy i szybko go razem odbudujemy, to umniejszę wysiłek i stratę Dużego, co obniży jego poczucie własnej wartości i sprawczości i nauczy go ukrywania tego typu trudnych emocji? Czy jeśli obrócę frustrującą sytuację w żart, to ośmieszę jego potrzeby, a nawet jego samego? Siedziałam tak i dzieliłam włos na czworo, zaniepokojona, że cokolwiek powiem, może skrzywdzić moje dziecko. Zamiast autentycznie być przy nim, byłam skierowana ku własnemu wnętrzu, a więc odcięta i niewspierająca. Trudno się dziwić, że Duży nakręcał się w tych emocjach.

Kiedy cztery lata temu mój ówczesny psychoterapeuta powiedział, że taka moja postawa – „bądź obok, nazywaj emocje i absolutnie nie próbuj na nie wpływać” – może popychać dziecko w głąb trudnych emocji, żachnęłam się.

Co on tam wie o wychowaniu w duchu rodzicielstwa bliskości! Pewnie jest ze starej behawioralnej szkoły, nastawionej na wychowywanie grzecznych dzieci, a to nigdy nie było moim wychowawczym celem. Jakiś czas później rozmawiałam z wychowawczynią Dużego w nowym przedszkolu – cudowną kobietą, która każde dziecko umiała przejrzeć na wylot i każdemu dawała dokładnie to, czego było trzeba. Podzieliła się ze mną refleksją, że nie można nadmiernie poważnie traktować trudnych emocji Dużego, ponieważ bardzo go to nakręca. Ona zamiast tego zauważała jego emocje, nazywała i pogodnym tonem wskazywała drogę wyjścia z nich, na przykład sugerowała kilka możliwych rozwiązań problemu. Zdumiała mnie ta jej wypowiedź, ale ostatecznie zaczęła we mnie kiełkować nowa myśl, której nie umiałam nazwać.

Dopiero po dłuższym czasie doszłam do tego samego, co ona: faktycznie, Duży jest dzieckiem, który źle znosi „zbyt długie” towarzyszenie mu, i tylko towarzyszenie, w emocjach. Jest pod tym względem zupełnie inny, niż jego młodsi bracia, którzy reagują „podręcznikowo” na nazwanie emocji, przytulenie i po prostu pobycie z nimi (jeśli chcecie zobaczyć, jak to może wyglądać w praktyce, przeczytajcie post „Głupia babcia!”). Dodam, że też towarzyszenie tej młodszej dwójce od początku było dla mnie względnie łatwe, bo tylko Duży bardzo przypomina mi mnie samą z dzieciństwa, co mogło (i nadal czasem może) otwierać mi niezaleczone rany. Trudno więc powiedzieć, co było pierwsze: moja nieumiejętność towarzyszenia mu, nakręcająca jego trudne emocje, czy to, że jako wysoko wrażliwe dziecko ma tendencję do silnego przeżywania każdego zawodu i frustracji.

Ale o czym to ja miałam….?

Ach tak, o moim skupianiu się na trudnych emocjach Dużego. Jakoś tak wyszło, że nawet kiedy już szłam drogą wyznaczoną przez Self-Reg i reagowałam ze spokojem na trudne emocje Dużego, poświęcałam mu najwięcej czasu, kiedy rozgrywał się jakiś dramat z nim jako głównym bohaterem. Jako quasi-samotna matka trójki małych dzieci, kształcąca się w całkowicie nowej dziedzinie i stawiająca pierwsze niepewne kroki w świecie biznesu online, wciskałam naukę i pracę w każdą wolną chwilę, aby nie pracować do późna w nocy, ale też być w miarę dostępna dla dzieci.

Kiedy one bawiły się spokojnie i radośnie, razem lub osobno, zamiast dołączyć do nich, często (coraz częściej) siadałam przy komputerze albo sięgałam po moje książki i notatki. Dopiero płacz lub krzyk dobiegający z pokoju dziecięcego zwracał moją uwagę i wtedy pochylałam się empatycznie nad złością, rozżaleniem, frustracją i smutkiem moich dzieci. W efekcie Duży najwyraźniej zaczął kojarzyć bliskość ze mną z trudnymi emocjami, a potrzeba bliskości jest jedną z absolutnie najważniejszych potrzeb dziecka.

Z tej historii płyną dla mnie dwie lekcje.

Po pierwsze, ortodoksyjne przestrzeganie nawet najpiękniejszych zasad niekoniecznie przyczynia się do szczęścia i bliskości. Kiedy z niepokojem szukam w sobie odpowiedzi, czy to, co chcę zrobić lub powiedzieć, jest „wystarczająco Rb” (Rb to skrót od „rodzicielstwo bliskości”), to nie jestem blisko swojego dziecka. Kiedy nie korzystam z rodzicielskiej intuicji, lecz szukam zewnętrznych drogowskazów, to oddalam się od swojego dziecka. Po drugie, warto „nadmuchiwać” piękne chwile, chwile spokoju i radości, nazywać wspólnie z dziećmi i pochylać się nad radością, współczuciem, przyjemnością, ciekawością. To nie wymaga wiele czasu ani energii, żeby nawet w zabieganiu wetknąć głowę do pokoju dziecięcego, poprzyglądać się chwilę dzieciom skonstatować z uśmiechem: „Widzę, że super się bawicie!” To, co nazwane i to, nad czym się pochylamy, ma tendencję do wzrastania. Wiem, brzmi to jak wywód behawiorysty. I nieszczególnie mnie to obchodzi.

Wspólnie z psycholożką dziecięcą Jagodą Sikorą szykuję nowe szkolenie online o tym, jak wspierać wrażliwe dzieci. Zapisz się na listę oczekujących!

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Bubble!” (CC BY 2.0) by Esparta Palma

Self-regowo o nieidealnym przedszkolu

Self-regowo o nieidealnym przedszkolu

Byłam dziś naczyniem przepełnionym emocjami,

ponieważ dwaj z moich synów – niemal sześcioletni Mały i niespełna trzyletni Malutki – rozpoczęli właśnie edukację szkolną i przedszkolną. O adaptację Małego w zerówce jestem spokojna, bo ma on doświadczenie przedszkolne i oboje znamy „od środka” jego szkołę. Natomiast wybór przedszkola dla Malutkiego swego czasu spędzał mi sen z powiek i nadal, po pierwszym dniu adaptacji z rodzicami, nie jestem całkiem spokojna. Tak było za każdym razem, kiedy szukałam przedszkola dla mojego dziecka, a obecne przedszkole jest piątym, z którym mam do czynienia jako matka.

Dla mnie, matki-perfekcjonistki, która chciałaby zapewnić swoim dzieciom jak najlepszą opiekę,

temat przedszkola to kawałek macierzyństwa generujący sporo napięcia i niepokoju. Chcę podzielić się dziś z Wami moimi przemyśleniami na ten temat. Jeśli Twoje dziecko właśnie adaptuje się w przedszkolu i niepokoi Cię to, że nie wszystko (albo wręcz niewiele) jest tam zgodne z Twoimi oczekiwaniami, być może zainspirują Cię te moje przemyślenia z Self-Reg w tle.

1. Każde dziecko jest inne. Ty jesteś ekspertem w sprawie swojego

To truizm, ale warto go przypominać: dzieci rozwijają się w swoim tempie, mają różne temperamenty i różne potrzeby w zakresie optymalnej dla ich rozwoju liczby i rodzaju bodźców.

Niektóre (jak mój świeżo upieczony zerówkowicz) już w wieku 2,5 roku nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie pójdą do „pećkola”, jak ich starsze rodzeństwo. Inne (jak Duży, mój ośmioletni obecnie pierworodny) dojrzewają do tego później i lubią przedszkole, o ile nie ma tam zbyt wiele dzieci. Niektóre (jak Mały) uwielbiają towarzystwo innych dzieci i natychmiast wchodzą z nimi w relację, inne (jak niegdyś Duży) potrzebują wiele tygodni, aby w ogóle zacząć bawić się z kimkolwiek poza dorosłym opiekunem, a jeszcze inne (jak Malutki) wprawdzie uwielbiają dzieci, ale zdarza im się inicjować zabawę poprzez uderzenie, popchnięcie lub uszczypnięcie. Niektóre dzieci (jak Mały i Malutki) źle się czują zamknięte w czterech ścianach, za to kochają zabawy w błocie i piachu, inne (jak niegdyś Duży) unikają piachu i błota jak ognia i najlepiej się czują w pomieszczeniach.

Te różnice sprawiają, że między małymi dziećmi w tym samym wieku występują ogromne różnice w zakresie gotowości do przedszkola czy innej formy opieki zbiorowej. W Polsce utarło się, że dzieci rozpoczynają edukację przedszkolną we wrześniu roku kalendarzowego, w którym kończą trzy lata. Jednak tak nie musi być. Dziecko może pójść do przedszkola (lub żłobka) wcześniej albo później, może uczęszczać do „alternatywnej” placówki (np. przedszkola leśnego, Montessori, waldorfskiego itd.) lub też wcale nie korzystać z opieki zbiorowej (przedszkole w Polsce to opcja, przynajmniej do szóstego roku życia dziecka!).

Stuart Shanker, twórca Self-Reg, mawia, że każda społeczność ma unikalną ekspertyzę w dziedzinie własnej samoregulacji – a rodzina to najmniejsza społeczność. Jeśli masz możliwość podjęcia suwerennej decyzji w sprawie tego, czy i kiedy Twoje dziecko pójdzie do placówki, a także do jakiej i na ile czasu, to zrób to – Ty jesteś w tej kwestii ekspertem. Jeśli Twoja decyzja różni się od decyzji większości i podejmujesz ją świadomie, nie pozwól osobom postronnym, niemającym aktualnej wiedzy o rozwoju dzieci ani o Twoim konkretnym dziecku, a także o potrzebach i możliwościach Twojej rodziny (por. punkt 2) wpędzić się w wyrzuty sumienia. Tak, wiem, to trudne, sama tego nierzadko doświadczam, ale też wiem, że wyrzuty sumienia nikogo nie wspierają, a jedynie dodają napięcia i odbierają spokój.

2. Liczą się potrzeby wszystkich członków rodziny

Sądzę, że niewiele osób ma możliwość podjąć w sprawie przedszkola decyzję optymalną dla rozwoju dziecka. Wielu rodziców z różnych przyczyn (głównie finansowych i geograficznych) nie ma wyboru: dziecko może albo pójść do jedynego przedszkola w okolicy, albo zostać w domu z rodzicem – zwykle mamą – na kolejny rok (co czasem naraża owego rodzica na depresję i pogorszenie perspektyw rozwoju zawodowego, a rodzinę na zaciskanie pasa), ewentualnie przez kolejny rok zostać w domu z nianią (co nieprawdopodobnie drenuje rodzinny portfel – wiem coś o tym).

Czasem rodzina stoi przed innym trudnym wyborem: może albo sfinansować optymalną, płatną edukację dla starszego, wrażliwego dziecka, albo wybrać „idealne” niepubliczne przedszkole dla mniej wrażliwego młodszego (to nasz przypadek obecnie: Duży rozkwitł w szkole społecznej, natomiast nie stać nas już na posłanie Malutkiego do wymarzonego „bliskościowego” przedszkola). Czasem finanse nie stanowią problemu, ale poranna logistyka uniemożliwia posłanie dzieci do upragnionej placówki (to dlatego żadne z moich starszych dzieci nigdy nie uczęszczało do typowo „bliskościowego” przedszkola). Czasem optymalnie byłoby odczekać kilka tygodni albo miesięcy na większą przedszkolną gotowość dziecka, ale ma ono zapewnione miejsce w przedszkolu publicznym pod warunkiem korzystania z niego od 1 września; jeśli to miejsce przepadnie, szanse na kolejne w przedszkolu publicznym w okolicy są bliskie zeru (mam pewne obawy, że tak może być z Malutkim teraz).

Świat nie jest idealny, nie mamy nieograniczonych środków, nie jesteśmy doskonale mobilni, mamy swoje ograniczenia. To bywa trudne i powoduje żal, wręcz żałobę. Dla mnie każda decyzja o wyborze czy zmianie przedszkola dla mojego dziecka była swego rodzaju kompromisem. Za każdym razem potrzebowałam opłakać tę niekoniecznie istniejącą (por. punkt 3) idealną placówkę, której powierzyłabym swoje dziecko bez cienia wątpliwości. Warto przeżyć tę żałobę, ale pogrążanie się w niej nikomu nie służy, raczej powoduje rosnące napięcie u rodziców i w efekcie u małego przedszkolaka (por punkt 5).

3. Przedszkole idealne nie istnieje i… nie jest potrzebne.

Każdy rodzic ma swoje wyobrażenia dotyczące tego, jak powinno wyglądać idealne przedszkole. Zależą one nie tylko od jego wiedzy i poglądów na wychowanie dziecka, ale też – czasem na poziomie nieświadomym – od osobistych doświadczeń z dzieciństwa. Niektórzy uważają przedszkole za zło, ponieważ mają traumatyczne wspomnienia sprzed 30 czy 40 lat i dlatego wybierają edukację domową lub demokratyczną (oczywiście nie twierdzę, że taka jest motywacja ogółu rodziców decydujących się na tę drogę edukacyjną!). Inni mają żal do swoich rodziców za to, że być może zaprzepaścili ich rozwojowe szanse, dlatego szukają placówki, która stawia na intensywny akademicki rozwój, zwłaszcza „zanurzenie” w języku obcym i wczesną naukę czytania i pisania.

Rodzice dzieci z trudnościami sensomotorycznymi często wybierają przedszkola oferujące zajęcia lub terapię integracji sensorycznej; rodzice „duszący się” w dużym mieście stawiają na przedszkola leśne czy inne „zielone”; rodzice dzieci bardzo aktywnych i ruchliwych poszukują dużej oferty zajęć sportowych i na świeżym powietrzu. Rosnący odsetek rodziców oddaje wiele (także wiele materialnego i fizycznego komfortu) za możliwość posłania dziecka do placówki „bliskościowej”, której kadra jest przeszkolona w porozumieniu bez przemocy (NVC) czy Self-Reg. Żałoba po idealnym przedszkolu, o której pisałam w poprzednim punkcie, często dotyczy niemożności wyboru takiej właśnie pożądanej placówki.

Staram się pamiętać, że moje dziecko to nie ja, a więc to, co uważam za idealne przedszkole dla niego, wcale nie musi nim być. Znam dwie szokujące mnie relacje z tak zwanych bliskościowych przedszkoli, sama bardzo zawiodłam się na niepublicznym przedszkolu „dla wymagających”, a inne, wybrane przeze mnie ze względu na wiedzę nauczycieli o zaburzeniach sensomotorycznych, prawdopodobnie wzmocniło i tak już silną neofobię żywieniową (czyli niechęć do jedzenia nowych pokarmów) Dużego.

Znaczna liczba zorganizowanych zajęć nie służy każdemu dziecku, a wręcz zaryzykuję tezę, że wiele maluchów po prostu rozregulowuje. Niektóre dzieci mogą nie odnaleźć się w przedszkolach „alternatywnych”; na przykład Duży swego czasu byłby potężnie zestresowany, przebywając przez kilka godzin dziennie w przedszkolu leśnym, narażony na stały kontakt z roślinami, ziemią, wiatrem i owadami (ja zresztą też). Ideały nie istnieją – znów truizm, ale chyba warto go powtarzać, skoro wielu rodziców spędza bezsenne noce, martwiąc się, że nie dali swojemu dziecku tego, co najlepsze! Może „wystarczająco dobre” przedszkole jest… wystarczająco dobre?

4. Relacja i poczucie bezpieczeństwa to podstawa.

Tym, co liczy się najbardziej dla małego dziecka jest jego poczucie bezpieczeństwa i dobra, oparta na więzi relacja z dorosłym opiekunem. To warunki konieczne tego, aby dziecko rozwijało się w optymalny dla siebie sposób i często bywało spokojne i uważne. Bez poczucia bezpieczeństwa i zaopiekowania dziecko „przełącza się” w tryb przetrwania (walki, ucieczki albo zamrożenia), w którym ma ograniczony dostęp do swoich zasobów.

Szczególnie niekorzystne jest zamrożenie – stan bardzo wysokiego napięcia, w którym dziecko zachowuje się tak, żeby nikt nie zauważył, że istnieje, jak małe zwierzątko sparaliżowane ze strachu wobec drapieżnika, przed którym nie ma szans uciec ani się obronić. Taki stan kosztuje dziecko mnóstwo energii, a więc nie pozostawia jej zbyt wiele na naukę i ćwiczenie „energochłonnych” umiejętności i postaw: samokontroli, empatii, planowanie swoich działań, odraczanie gratyfikacji. To dlatego dziecko w trybie przetrwania zachowuje się gwałtownie i impulsywnie, a czasem agresywnie. Nie jest też skłonne do współpracy, a czasem też w sposób widoczny jakby zapominało nabytych niedawno umiejętności (np. samodzielnego ubierania się czy jedzenia, kontrolowania pęcherza itd.).

Zanim zaczniesz z przerażeniem zastanawiać się, czy dotyczy to też Twojego małego przedszkolaka, postaram się trochę Cię uspokoić. Łzy i smutek dziecka przy rozstaniu z rodzicem ani trudne zachowania po powrocie z przedszkola nie muszą oznaczać, że dziecko jest tam w trybie przetrwania i czuje się zagrożone. To naturalne, że rozstanie z najukochańszą osobą jest smutne, nawet jeśli w przedszkolu też jest fajnie. I to naturalne, że dziecko przy tej najukochańszej osobie jest w największym stopniu sobą, z całym repertuarem trudnych zachowań – zwłaszcza wtedy, gdy przez cały dzień musiało funkcjonować w grupie, a więc rezygnować po części ze spełniania swoich potrzeb w taki sposób, w jaki byłoby to możliwe z rodzicem, babcią czy nianią.

Czas po przedszkolu to czas odreagowania, regeneracji, bycia przy sobie – podobnie, jak dla dorosłych czas po pracy. W domu każdy: zarówno przedszkolak czy uczeń, jak i rodzic chcą móc być sobą i robić różne rzeczy po swojemu, a ponieważ maluchy mają jeszcze mało rozwiniętą korę nową, czasem domagają się tego w niezbyt, hmmm, cywilizowany sposób. Jeśli nasilenie trudnych emocji czy zachowań nie wywołuje Twojego niepokoju, to dziecko prawdopodobnie czuje się w placówce bezpiecznie. Chcę mocno podkreślić, że nawet nauczycielka niemająca pojęcia o NVC, operująca zdaniami typu „nie płacz” albo „trzeba się dzielić”, może skraść serce Twojego dziecka i być dla niego bezpieczną przystanią w przedszkolu. Osobiście się o tym przekonałam, towarzysząc moim starszakom na etapie przedszkolnym.

A co, jeśli zrealizuje się czarny scenariusz: dziecku będzie w przedszkolu źle i z czasem sytuacja się nie poprawi? To niewątpliwie trudna sytuacja. Czasem wystarczy odczekać trochę czasu z ponowną próbą adaptacji w tej samej placówce, jeśli rodzina ma taką możliwość. Czasem chodzi o zbyt długi czas przebywania dziecka w przedszkolu i wystarczy – znów na miarę możliwości – odbierać malucha przed drzemką. Czasem można zmienić przedszkole. A jeśli nic z tego nie jest w danych warunkach wykonalne, to warto pamiętać te (niezbyt dokładnie przytoczone) słowa Stuarta Shankera: wystarczy jeden regulujący dorosły w życiu dziecka, aby osiągnęło ono inną trajektorię. Historia zna mnóstwo przypadków, kiedy dziecko z przemocowego domu osiągało szczęście i realizowało swój potencjał dzięki jednemu wspierającemu dorosłemu, na przykład nauczycielowi czy trenerowi. Tym bardziej działa to „w drugą stronę”: mimo fatalnego przedszkola dziecko może być szczęśliwe dzięki regulującemu i wyregulowanemu rodzicowi (por. punkt 5). Bądź tym rodzicem!

5. Spokój rodzica rodzi spokój dziecka

Nigdy nie przestanę podkreślać, jak ważny dla poczucia bezpieczeństwa i spokoju dziecka jest spokój rodzica. Pamiętasz, czym jest rezonans limbiczny? Przypomnę, że to zjawisko charakterystyczne dla ssaków stadnych i człowieka, polegające na „zarażaniu się” pobudzeniem i emocjami. Odbywa się to na podstawie komunikacji niewerbalnej: wyrazu twarzy, tonu głosu, napięcia mięśni, ale też prawdopodobnie w bardziej subtelny sposób, poprzez nieuświadomione wyczuwanie substancji chemicznych wydzielanych przez organizm drugiej istoty. Małe dzieci mają korę nową mózgu „w budowie”, natomiast świetnie wyczuwają emocje i zarażają się nimi, zwłaszcza od opiekunów. Zapewne pamiętasz sytuację, kiedy Twoje dziecko „bez powodu” jęczało od samego rana i potem uświadomiłaś sobie, że to Ty wstałaś lewą nogą i jesteś spięta i nieprzyjemnie pobudzona. Dziecko odzwierciedla Twoje nastroje, nawet jeśli bardzo się starasz, żeby je ukryć.

Rezonans limbiczny ma kolosalne znaczenie dla adaptacji przedszkolnej. Kiedy zestresowana i pełna obaw mama odprowadza malucha do przedszkola i żegna się z nim, czując łzy pod powiekami, nie sprzyja to poczuciu bezpieczeństwa dziecka w placówce. Warto więc wyregulować swoje trudne emocje, w razie potrzeby zwracając się po wsparcie do innych dorosłych. Ja ostatnio byłam pełna niepokoju i rozterek i nie znajdowałam zbyt dużo zrozumienia wśród dorosłych w moim otoczeniu. Pod wpływem stresu zaczęłam wierzyć, że wydziwiam, wymyślam problemy, nie chcę wypuścić Malutkiego spod swoich skrzydeł, nie wspieram jego samodzielności (bo zależy mi na powolnej, dostosowanej do dziecka adaptacji i bezpiecznym, wspierającym przedszkolu).

Niespodziewanie znalazłam ukojenie w kursie online „Adaptacja do przedszkola” Katarzyny Kalinowskiej i Gosi Stańczyk. Słuchanie przez siedem dni krótkich nagrań dotyczących różnych aspektów adaptacji oraz – co ważne – uzyskanie od prowadzących inspirującej i obszernej odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie wlało we mnie nadzieję i spokój. Przypomniałam sobie, co jest dla mnie ważne w rodzicielstwie, co chcę dać swoim dzieciom, co jest moją drogą. Gosiu i Kasiu, dziękuję!

To właśnie pod wpływem kursu postanowiłam nie ustalać jeszcze daty mojego webinaru „Jęki, krzyki, agresja – jak pomóc dziecku i sobie”. Przygotowuję go przy wsparciu merytorycznym Jagody Sikory, psycholożki dziecięcej i jednej z trzech w Polsce Facylitatorek Self-Reg. Jagoda to profesjonalistka, która oprócz wspierania dzieci w szpitalu, kształcenia przyszłych psychologów na uczelni oraz szkolenia „w realu” rodziców i specjalistów chce się dzielić swoją wiedzą i doświadczeniem także online. Webinar odbędzie się w październiku, ale nie potrafię określić dokładnie, kiedy. Czuję dyskomfort na myśl o tym, że dokładna data nie jest określona (stresor prospołeczny!), ale silniejszy dyskomfort czułabym, będąc zmuszona do zmiany zaplanowanej daty w sytuacji, gdyby adaptacja Malutkiego szła jak po grudzie i moje zasoby były na wyczerpaniu (stresory z obszaru: biologicznego, emocji, poznawczego i prospołecznego). Datę webinaru ustalę około połowy września. Możesz zapisać się na listę zainteresowanych, żeby w swoim czasie otrzymać te informacje i ewentualnie zapewnić sobie bilet w niższej cenie. Zaznaczam, że to webinar dla osób, które niewiele wiedzą o Self-Reg. Jeśli znasz kogoś takiego, proszę, podziel się z nim tą informacją. Dla bardziej zaawansowanych Jagoda i ja przygotujemy miniszkolenie o samoregulacji wrażliwego dziecka złożone z trzech webinarów, prawdopodobnie w listopadzie.

Przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl, którą chcę się z Tobą podzielić: spokój buduje się przez zaufanie – do dziecka, do siebie i do nauczycielek. Kiedy kilka dni temu kupowałam w drogerii chusteczki do nosa – element wyprawki Malutkiego – przyłapałam się na myśli: „A może by kupić na razie jedno pudełko zamiast sześciu na cały semestr?” (przedszkole prosi o sześć pudełek) „Może Malutki się tam nie odnajdzie i kupię te chusteczki na darmo?” Jest mi nieco wstyd, kiedy o tym piszę. Zawstydziłam się i wtedy, po czym zrozumiałam, że ta myśl wypływa z mojego niepokoju, a ten – z niewystarczającego zaufania do przedszkola. Spytałam siebie, czy chcę się tak czuć podczas adaptacji i zarażać tym Malutkiego. Odpowiedź to mocne „nie”. Kupiłam więc sześć pięknych, kolorowych paczek chusteczek i zaniosłam je dziś do przedszkola, symbolicznie dając kredyt zaufania nauczycielkom. Myślę, że znajdą klucz do serduszka Malutkiego

Czym się różni klaps od bicia?

Czym się różni klaps od bicia?

Wyobraźcie sobie taką oto sytuację:

oto Komendant Główny Policji wypowiada się, że trzeba rozróżnić, czym jest piwo, a czym jest alkohol. Piwo nie ma zbyt wielu promili. Zapytany, czy da się to rozróżnić, odpowiada, że wiele osób nawet prowadzenie po wypiciu kieliszka wina może uznać za wykroczenie. Sam z rozrzewnieniem wspomina swoje młode lata, kiedy to on i jego koledzy ze szkoły policyjnej wypijali po piwku, po czym świetnie sobie radzili za kierownicą.

A teraz wyobraźcie sobie taką sytuację:

oto Rzecznik Praw Dziecka wypowiada się: „Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie”. Zapytany, czy da się to rozróżnić, odpowiada: „Wiele osób nawet podniesienie głosu może uznać za przemoc”. Spytany, czy dawał klapsy swoim synom, odpowiada: „Chłopaki czasem dają w kość, ale nie uderzyłem ich. Jednak sam z estymą wspominam to, że dostałem od ojca w tyłek. (…) Jeżeli polaliśmy bratu denaturatem nogę, a potem ją podpaliliśmy… Ojciec w porę zareagował. Tak że przez dobrą chwilę nie mogłem siadać.”

Pierwszą z powyższych sytuacji wymyśliłam, druga miała miejsce naprawdę.

Przytoczone cytaty pochodzą z wywiadu z Rzecznikiem Praw Dziecka (RPD) Mikołajem Pawlakiem, który ukazał się 19 czerwca 2019 roku w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Nieprzypadkowo porównałam klapsy do prowadzenia pojazdów mechanicznych po spożyciu piwa. Część społeczeństwa w Polsce akceptuje (i stosuje) i jedno, i drugie. Dodam, że prowadzenie pojazdu po wypiciu małej ilości alkoholu, czego efektem jest stężenie alkoholu we krwi poniżej 0,2 promila, jest prawnie dozwolone, natomiast stosowania kar cielesnych – w tym klapsów – zakazuje obowiązująca od sierpnia 2010 roku nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.

Co spotkałoby komendanta i rzecznika w państwie prawa, w którym społeczeństwo oczekuje spójności i integralności osób zajmujących reprezentacyjne stanowiska?

Ich wypowiedzi wywołałyby ogromne oburzenie i konsekwencje dyscyplinarne. I komendant, i rzecznik podaliby się do dymisji, przepraszając za swoje nieodpowiednie, nieprzemyślane, niestosowne i szkodliwe społecznie wypowiedzi. Ten pierwszy pokajałby się szczególnie przed ofiarami wypadków drogowych spowodowanych przez kierowców prowadzących pod wpływem alkoholu oraz przed bliskimi zmarłych w takich wypadkach, dla których bagatelizowanie skutków prowadzenia po „kilku piwkach” przez przedstawiciela policji jest szczególnie bolesne i okrutne. Ten drugi szczególne wyrazy ubolewania wyraziłby wobec osób, których dzieciństwo było naznaczone przemocą i które potrzebują obecnie wsparcia i potwierdzenia, że ich rodzice czy opiekunowie krzywdzili ich, stosując kary cielesne. Wypowiedź Mikołaja Pawlaka istotnie wywołała falę oburzenia i protestu ze strony różnych środowisk, co jednak nie doprowadziło do zmiany na stanowisku RPD. Nie wydaje się też, o ile mogę to ocenić, aby pan Pawlak zmienił swój sposób myślenia.

W wydanym pod wpływem krytyki oświadczeniu Mikołaj Pawlak argumentował, że jego wypowiedzi zostały wyjęte z kontekstu i skandalicznie zmanipulowane.

Wyjęte z kontekstu – owszem. Czy zmanipulowane? Nie sądzę. Rozumiem i przyjmuję jego tłumaczenie, że chodziło mu o rozróżnienie – z punktu widzenia konsekwencji karnoprawnych – między incydentalnymi klapsami a znęcaniem się, analogiczne do rozróżnienia między prowadzeniem pojazdu po małym piwie i w stanie ciężkiego upojenia alkoholowego. Chcę jednak zwrócić Waszą uwagę, że RPD wprawdzie nie uderzył swoich synów, JEDNAK z estymą wspomina lanie – wcale nie „niewinny” klaps – otrzymane od ojca w dzieciństwie. Nawiasem mówiąc, RPD myli estymę – czyli szacunek, atencję, podziw – ze strachem. Nieumiejętność rozpoznawania i nazywania własnych stanów emocjonalnych (a także ich regulowania) jest charakterystyczna dla osób, które były wychowywane autorytarnie, przy użyciu kar cielesnych. O innych konsekwencjach takich kar napiszę poniżej.

Czemu czepiam się biednego rzecznika?

Otóż czepiam się dlatego, że osoby piastujące ważne funkcje powinny być czyste jak łza przynajmniej w obszarze swoich kompetencji. Minister finansów powinien ze szczególną starannością płacić wszystkie podatki i opłaty, komendant policji powinien skrupulatnie przestrzegać przepisów (także ruchu drogowego), a RPD powinien swoimi wypowiedziami i działaniami sprzeciwiać się nie tylko znęcaniu się nad dziećmi, ale też bagatelizowaniu klapsów. Wypowiadając się na temat właściwego w jego ocenie sposobu traktowania dzieci, RPD występuje bowiem z pozycji autorytetu: jego opinia może stać się rozstrzygająca dla tych, którzy mają w danej kwestii wątpliwości. Jeśli RPD mówi, że klapsy są ok, to oczywiste jest, że rodzice mogą je stosować – i w Polsce stosują je powszechnie. Otóż nie, nie mogą, zabrania im tego ustawa.

Klap nie różni się od bicia.

Klaps to bicie. Tak, szanowni puryści językowi: klaps to bicie, a ściślej – uderzanie (czy to coś zmienia?). Według Uniwersalnego Słownika Języka Polskiego PWN klaps to „uderzenie dłonią na płask, najczęściej w pośladki, stosowane zwykle w celu skarcenia kogoś, zwłaszcza dziecka”. Mam, a raczej miałam do tej pory, żelazną zasadę nieangażowania się na moim blogu w politykę, ale tym razem czynię wyjątek…

Uważam, że Mikołaj Pawlak powinien ustąpić ze stanowiska, a przynajmniej pokajać się przed opinią publiczną i podkreślić, że ostro sprzeciwia się klapsom, które są biciem i formą przemocy. Na fali emocji podpisałam w ubiegłym tygodniu dwie petycje o dymisję RPD: sformułowaną przez profesjonalistów pracujących z dziećmi oraz przez Kamila Nowaka (blogojciec). Odczekałam tydzień, zanim dokończyłam i opublikowałam ten wpis, ponieważ chciałam, aby emocje opadły (chciałam „wyjść z mózgu limbicznego”). Ten wpis odzwierciedla moje poglądy oczyszczone z emocji.

Na tym mogłabym zakończyć mój wpis,

gdyby nie to, że dla wielu Polaków obowiązujące przepisy nie stanowią istotnego argumentu, który mógłby doprowadzić do zmiany ich zachowania. Wystarczy spędzić pół godziny na ruchliwym skrzyżowaniu ulic i przyjrzeć się działaniom kierowców. Postaram się zatem rozprawić się merytorycznie z trzema argumentami przytaczanymi często przez zwolenników klapsów jako metody wychowawczej.

1. Czasem tylko klaps działa

Zwolennicy takiego uzasadnienia klapsów mają zapewne na myśli sytuację, kiedy wielokrotnie bez skutku (albo z krótkotrwałym skutkiem) powtarzali dziecku, że ma się (przestać) zachowywać w określony sposób. Najczęściej chodzi konkretnie o zaprzestanie jakiegoś zachowania uciążliwego dla rodziców; może tu chodzić o przeróżne aktywności, od skakania po kanapie i krzyczenia poprzez bicie rodzeństwa aż po… jęczenie i płakanie (tak, sporo rodziców daje dzieciom klapsy po to, aby przestały jęczeć czy płakać!). Słowem, chodzi o zachowania, które wskazują na wysoki poziom pobudzenia dziecka. Dopiero klaps sprawia, że NIEKTÓRE dzieci faktycznie zaprzestają tych aktywności i WYDAJĄ SIĘ spokojne. Celowo wyróżniłam zwroty „niektóre” i „wydają się”. Są bowiem dzieci, które pod wpływem klapsa zachowują się jeszcze gorzej: krzyczą, rzucają się na podłogę i popadają w kompletny chaos, biją rodzica, rzucają „wiązankę” niewybrednych słów. Jest też mała grupka takich, które śmieją się rodzicowi w twarz i – dosłownie lub w przenośni – dopominają się o kolejnego klapsa.

Reakcja dziecka na klaps zależy od jego indywidualnych predyspozycji i doświadczeń. Jedno jest pewne: klaps zwiększa pobudzenie dziecka i sprawia, że jego kontrola nad własnym zachowaniem zmniejsza się, a nie zwiększa. Jeśli wysoko pobudzone dziecko zostanie uderzone przez rodzica, z punktu widzenia neurobiologii nie ma możliwości uspokoić się (czyli m.in. obniżyć swojego poziomu pobudzenia oraz zwiększyć poziomu świadomości bodźców płynących z otoczenia i z wnętrza ciała). Człowiek jest tak skonstruowany, że w reakcji na uderzenie przez drugiego człowieka ciało migdałowate w jego mózgu bije na alarm, informując całe ciało o zagrożeniu. Dziecko przestawia się na tryb walki, ucieczki lub zamrożenia: krzyk czy furia to reakcja walki, wycofanie się czy zamknięcie w sobie to reakcja ucieczki, a zastygnięcie w bezruchu (czyli owo pozorne „uspokojenie się”) to stan zamrożenia. Wszystkie trzy stany sprawiają, że organizm zużywa duże ilości energii i przede wszystkim, że aktywność kory nowej mózgu, odpowiedzialnej za tzw. funkcje wykonawcze (w tym empatię i samokontrolę!) jest w danej chwili ograniczona. Dziecko przypomina w tej sytuacji przestraszone zwierzątko. Jedynym, co osiągnął rodzic poprzez klaps jest posłuszeństwo tu i teraz (w przypadku niektórych dzieci) – ale długoterminowo koszty są ogromne.

Wielokrotne stosowanie klapsów sprawia, że także w długim okresie kora nowa mózgu nie rozwija się optymalnie, za to wzmacniane są bardziej „zwierzęce” obszary mózgu. Dzieci wychowywane za pomocą klapsów są mniej inteligentne, mają gorszą pamięć i zdolność koncentracji. Są też bardziej agresywne i skłonne do przemocy, mają trudności z kontrolowaniem swoich emocji. Częściej miewają depresję i stany lękowe. Przegląd badań znajdziecie między innymi we wstrząsającym artykule Bicie dzieci zostawia blizny. Na ich mózgu.

2. Ono musi się nauczyć, że pewne zachowania są niedozwolone

Zwrot „nauczyć się” można rozumieć na dwa sposoby: jako wyciąganie uogólnionych wniosków z doświadczeń oraz jako świadome przyswajanie lekcji, które chcą nam przekazać inni ludzie. Wedle pierwszego znaczenia człowiek, zwłaszcza kilkuletni, uczy się przez cały czas, szczególnie pod wpływem silnych emocji. A niewątpliwie uderzenie przez rodzica wywołuje w dziecku silne emocje: żal, strach, złość (które pan rzecznik notabene pomylił z estymą – tak się składa, że dzieci bite mają słabiej rozwiniętą świadomość własnych emocji). W takiej formie uczenia się i zapamiętywania życiowych lekcji bierze udział tzw. mózg emocjonalny, czyli układ limbiczny. Jest to też sposób uczenia się właściwy zwierzętom, na przykład tresowanym drapieżnikom występującym w zoo. Jaki uogólniony wniosek może wyciągnąć kilkuletnie dziecko z klapsa otrzymanego od rodzica za coś, co robiło, bo uznało to za atrakcyjne? Przychodzi mi do głowy kilka możliwości: „Rzeczy fajne i zakazane należy robić po kryjomu”, „Jeśli ktoś jest duży i nie zgadza się z kimś małym, to może go bić”, „Nie mogę liczyć na zrozumienie mamy/taty”, „Mama/Tata jest źródłem zagrożenia”. Czy o takie lekcje chodzi zwolennikom klapsów?

A co z uczeniem się rozumianym jako świadome przyswajanie pewnych treści? Warunkiem tak rozumianej nauki jest „włączona”, czyli w pełni sprawna w danym momencie, kora nowa mózgu. Jak opisałam powyżej, kiedy dziecko dostaje klapsa, pewne funkcje kory nowej zostają upośledzone. Organizm jest nastawiony na przetrwanie, a nie zdobywanie wiedzy, którą ktoś chce nam przekazać. Szczególnie nieskuteczne jest „uczenie” dziecka za pomocą klapsów, brania pod uwagę potrzeb innych osób, np. potrzeby spokoju osób postronnych, którym przeszkadza krzyk dziecka albo potrzeby bezpieczeństwa małego braciszka, którego dziecko właśnie ugryzło. Pobudzony maluch, który właśnie dostał klapsa, nie ma za grosz empatii, bo tak został zaprojektowany jego system nerwowy. Nie obchodzą go też zasady współżycia społecznego: jest nastawiony na ochronę własnego życia i zdrowia, a nie komfortu życia „stada”. Jest więc całkowicie wykluczone, aby klapsami nauczyć dziecko społecznie pożądanych zachowań albo szacunku do kogokolwiek. Można je natomiast nauczyć „kombinowania”, czyli wymyślania prymitywnych, nieopartych na wewnętrznym moralnym kompasie, strategii unikania klapsów. Akcja – reakcja. Biją mnie – udam, że więcej nie będę. Jak tygrys, który przeskakuje przez płonący okrąg, bo alternatywa jest jeszcze mniej przyjemna.

3. Ja dostawałem/dostawałam klapsy i wyszedłem/wyszłam na ludzi

Zwolennicy klapsów najwyraźniej traktują owo „i” jako łącznik przyczynowo-skutkowy. Cóż, badania, o których wspomniałam powyżej, mówią co innego. Oczywiście chodzi tu o zależności obserwowane dla dużych grup, które nie muszą występować w konkretnym przypadku. Znam wielu rodziców małych dzieci, którzy wychowują je bezprzemocowo, choć sami w dzieciństwie byli bici (czasem tylko oni i ich psychoterapeuta czy psychotraumatolog wiedzą, ile pracy muszą włożyć w to, aby nie popaść w stare schematy). Jednak argument o „wyjściu na ludzi” traktuję w najlepszym razie podobnie, jak zdanie: „Mój dziadek palił kilka paczek papierosów dziennie i dożył dziewięćdziesiątki”. Najwyraźniej ów dziadek miał dobre geny i dużo szczęścia, a jego historia nie jest dla mnie argumentem popierającym tezę, że palenie sprzyja długiemu życiu. Przede wszystkim jednak mam chęć zakwestionować owo „wyjście na ludzi”. Kto świadomie, z premedytacją bije małego człowieka, którego powołał na świat i który jest pod jego opieką, nie jest człowiekiem, z którym chciałabym mieć cokolwiek wspólnego.

Na koniec chcę bardzo mocno podkreślić, że cały mój post (zwłaszcza ostatnie słowa powyżej) odnosi się do osób, które „na chłodno” akceptują klapsy jako metodę wychowawczą. Nie pisałam tego wszystkiego, aby pogrążyć w poczuciu winy tych rodziców, którzy nie radzą sobie z własnymi emocjami i zdarza im się dać dziecku klapsa, czego potem gorzko żałują. Jestem daleka od potępiania ich i pouczania zarówno jako ekspertka (Facylitatorka) Self-Reg – pełnego łagodności podejścia, które lepiej pomaga zrozumieć stres i zachowania nim wywołane – jak i jako mama trójki dzieci, która kiedyś kompletnie nie radziła sobie z własną agresją. Zresztą nadal zdarza się, że cedzę pod adresem dziecka niemiłe słowa, krzyknę na nie albo przytrzymam je mocniej, niż tego wymagają okoliczności. Tak, oczywiście, że tak, ja też, choć skala tych zachowań jest nieporównanie mniejsza, niż kilka lat temu. Wszystkim takim nieradzących sobie z własnymi emocjami rodzicom bardzo polecam podjęcie pracy z psychoterapeutą lub coachem. A tym stosującym klapsy z przekonania życzę, żeby sięgnęli do swojego serca i spytali siebie samych, czy to naprawdę jest ich droga, którą chcą świadomie podążać.

Photo by Arwan Sutanto on Unsplash

Droga świadoma mamo! Obserwuję Cię od dawna

Droga świadoma mamo! Obserwuję Cię od dawna

Droga świadoma mamo!

Obserwuję Cię od dawna. Decydujesz się na coaching ze mną, żeby zmieniać swoje schematy działania i ograniczające przekonania, lepiej poznać świat swoich emocji i poprawić jakość relacji z Twoimi dziećmi. Przychodzisz na moje warsztaty i wykłady na temat rodzicielskiego stresu i samoregulacji. Czytasz moje wpisy na blogu, komentujesz je i wysyłasz do mnie pełne osobistych refleksji wiadomości prywatne. Uczestniczysz w niezliczonych dyskusjach w rodzicielskich grupach na Facebooku. Czytasz tonę książek o różnych aspektach rodzicielstwa i o tym, jak wspierać dzieci, aby wyrosły im skrzydła. Przeżywasz mnóstwo dylematów w roli matki i kobiety łączącej różne życiowe role.

Towarzyszysz swoim dzieciom, podążasz za nimi i uważnie obserwujesz ich rozwój.

Kiedy zauważasz, że przeżywają trudności, nie spoczniesz, dopóki nie znajdziesz najlepszego sposobu wsparcia ich. Jeśli trzeba, zgłaszasz się do profesjonalistów: lekarzy, rehabilitantów, specjalistów w zakresie integracji sensorycznej, psychologów. W domu skrupulatnie realizujesz ich zalecenia, wplatając nie zawsze przyjemne ćwiczenia w codzienne czynności i zabawę. Dbasz o zdrową dietę oraz odpowiednią dawkę ruchu i stymulacji intelektualnej i wielozmysłowej. Stajesz na głowie, aby Twoje dziecko miało optymalne warunki rozwoju.

Wierzysz, że nie ma niegrzecznych dzieci

i masz świadomość, że każde niewłaściwe zachowanie wynika z trudnych emocji, a te – z niezaspokojonych potrzeb. Stawiasz na wychowanie bez nagród i kar, które wspiera wewnątrzsterowność i karmi poczucie własnej wartości dziecka. Traktujesz swoje dzieci podmiotowo, z szacunkiem należnym odrębnemu małemu człowiekowi. Dajesz im przestrzeń i bezwarunkową miłość. A przynajmniej tak jest przez większość czasu, bo zdarza się, że…

Zdarza się, że zachowujesz się niezgodnie ze swoimi wartościami i ideałami.

Kaliber Twoich „występków” bywa różny: może dajesz dziecku klapsa, może przytrzymujesz je mocniej, niż to jest niezbędne dla ochrony jego życia i zdrowia, może wykrzykujesz raniące słowa, może straszysz, szantażujesz, obrażasz się, gderasz, a może obiecujesz, że jeśli zje zupę, dostanie czekoladę. Dzieje się to wtedy, kiedy Twoje napięcie i obciążenie stresem wzrastają ponad poziom krytyczny, powyżej którego kora nowa Twojego mózgu nie działa w pełni sprawnie: samokontrola „puszcza”, a Twoim zachowaniem rządzą schematy zakodowane na wczesnym etapie Twojego życia. Otwierasz usta i, choć tego nie chcesz, komunikujesz się w mało wspierający sposób: „Dlaczego ty znowu…?”, „Czy ty nigdy nie możesz…?”, „Masz natychmiast założyć buty, bo jak nie, to…!”.

Kiedy Twoje emocje opadną, odczuwasz ogromny wstyd.

Przepraszasz dziecko, wyjaśniasz mu, co się z Tobą działo i postanawiasz poprawę: będziesz jeszcze lepszą, cierpliwszą matką. Powodowana wyrzutami sumienia, przesuwasz wtedy swoje granice czy też nie komunikujesz ich dziecku. W pewnym momencie Twoje napięcie znów przekracza krytyczny poziom i znów popełniasz macierzyńskie „wykroczenie”, i znów pojawia się wstyd i mocne postanowienie poprawy…

Uderza mnie to, jak bardzo się obwiniasz i jak wymagająca jesteś wobec samej siebie.

Bez końca wyrzucasz sobie swoje matczyne potknięcia, analizując, co poszło nie tak. Twój krytyk wewnętrzny wygłasza mniej więcej takie przemowy: „Przecież przysięgałaś sobie, że stworzysz rodzinę, w której dzieci czują się ważne i kochane i że nigdy, przenigdy nie powtórzysz błędów i wpadek twoich rodziców. Przecież tyle czytasz, chodzisz na warsztaty dla rodziców, robisz kursy online. Przecież wiesz, jaką mamą chcesz być i jesteś bardzo zmotywowana. Wiesz to wszystko, a jednak znów nawaliłaś. Co się z tobą dzieje? Nie ogarniasz tego całego macierzyństwa. Biedne te twoje dzieci”.

Wiesz, co Ci umyka? To, że nie jesteś dzbanem bez dna.

Nie można z ciebie bez końca nalewać zasoby małym istotkom, których potrzeby wydają się nie mieć końca, a emocje są rozbuchane i silnie przez Ciebie odczuwane. A może wcale Ci to nie umyka, może Twoja głowa to wie dzięki tym wszystkim książkom i warsztatom, ale nie umiesz tego przekuć w zmianę zachowania? Tak bardzo dbasz o swoje dziecko – a jak dbasz o swoją siebie? Może warto byłoby trochę bardziej zająć się sobą, tą małą dziewczynką w sobie, której potrzeby i emocje niekoniecznie były ważne dla rodziców i opiekunów i której potrzeby teraz są nadal na drugim albo wręcz na ostatnim miejscu…?

Jeśli chcesz pochylić się nad sobą, nad własną samoregulacją,

to rozważ proszę udział w moim szkoleniu „Samoregulacja wrażliwej matki”. Informacje na jego temat znajdziesz pod tym linkiem. Zapraszam Cię serdecznie, ale też zachęcam, żebyś dobrze rozważyła, czy na pewno potrzebujesz kolejnej ekspertki, która opowie Ci, jak możesz nad sobą pracować. Może wcale tego nie potrzebujesz, bo przecież…

… przecież jesteś kompetentna. Jesteś mądra. Jesteś ok.

Jesteś kompetentna nawet, jeśli czasem (często?) czegoś nie potrafisz, nie wiesz, nie umiesz i potrzebujesz wsparcia bliskiej osoby lub profesjonalisty. Jesteś mądra nawet, jeśli zdarza się, że Twoja intuicja Cię zawiodła i ktoś wiedział lepiej, czego potrzebuje Twoje dziecko. Jesteś ok nawet, jeśli nie zawsze postępujesz w zgodzie ze swoimi wartościami i najlepszą wiedzą. JESTEŚ. WYSTARCZAJĄCO. DOBRĄ. MAMĄ. W ogóle jesteś wystarczająco dobra taka, jaka jesteś.

Spójrz proszę w lustro i uśmiechnij się do samej siebie.

A potem zastanów się, co by Ci sprawiło przyjemność i jest dostępne przy odrobinie wysiłku oraz dobrej woli osób Ci bliskich – i zrób to dla siebie. W końcu dziś Twoje święto!

Wspólnie z psycholożką dziecięcą Jagodą Sikorą szykuję nowe szkolenie online o tym, jak wspierać wrażliwe dzieci. Zapisz się na listę oczekujących!

Gdy byłam mała, chciałam być tatą, czyli o równouprawnieniu matki i ojca

Gdy byłam mała, chciałam być tatą, czyli o równouprawnieniu matki i ojca

Jest połowa lat 1980., mam kilka lat. Wiem już, czego chcę od życia: będę wielką polską pisarką i nie będę mamą. Będę tatą.

To bardzo fajnie być tatą: po pracy można bawić się z dziećmi, jeździć z nimi na sankach, nauczyć je jazdy na rowerze, a córeczkom czesać warkocze. Kiedy nie ma się ochoty na zajmowanie się dziećmi, można obejrzeć coś w telewizji, poczytać albo pomóc żonie w pracach domowych. Bycie mamą to zupełnie inna para kaloszy. Po powrocie z pracy mama gotuje, sprząta, prasuje, piecze ciasta i torty bezowe na uroczystości rodzinne. A kiedy już to wszystko zrobi, siedzi do późna w nocy w kuchni przy maszynie do pisania i pracuje nad doktoratem. Mama jest stale zabiegana i zatopiona w myślach. Tak, będę tatą!

Dziesięć lat później myślę, że raczej zostanę mamą, ale na pewno nie dam się zaprząc w taki kierat, jak moja mama.

Jako nastolatka buntuję mamę, tłumacząc jej, że jeśli wujkowi X nie smakuje zupa grzybowa, to nie musi na rodzinne przyjęcie oprócz tej grzybowej gotować też pomidorowej. I naprawdę, naprawdę ma prawo do chwili relaksu – prawdziwego relaksu, a nie prasowania nocą przed telewizorem. Jestem zdeterminowana, aby stworzyć inny model rodziny: taki, w którym mąż nie pomaga żonie, wywołując ochy i achy sąsiadek, lecz angażuje się na równi z nią.

Kilkanaście lat później wychodzę za mąż za mężczyznę zorganizowanego i „ogarniętego” pod względem prac domowych.

Tworzymy partnerski związek. W domu on zajmuje się sprzątaniem, ja praniem i szczątkowym gotowaniem (jadamy głównie „na mieście”), inne prace domowe wykonujemy na zmianę albo wspólnie, ewentualnie delegujemy na panią sprzątającą. Niewiele tego jest, bo pracujemy od rana do wieczora: on w międzynarodowej firmie doradczej, ja na dwóch etatach jako nauczyciel akademicki i makroanalityk. Z pewną wyższością spoglądam na moje dzieciate już znajome, które są ponad miarę obciążone pracami domowymi i opieką nad dziećmi, podczas gdy ich mężowie wydają się być w tych obszarach nieco bezradni i mało aktywni. Ufff, ja na szczęście pokonałam schemat.

Mija kolejna dekada. Moi trzej synowie sprzątają ze mną ze stołu po sobotnim śniadaniu, Mąż jeszcze śpi.

(Przecież ja mogę odespać w ciągu dnia w dni powszednie, jeśli akurat nie pracuję ani nie zajmuję się dziećmi czy pracami domowymi, a w domu jest niania.) Pięcioletni Mały po schowaniu do zmywarki talerzy i sztućców ewakuuje się do pokoju dziecięcego razem z dwuletnim Malutkim. Siedmioletni Duży w połowie pracy pada na kanapę i mówi:

– O matko, jaki jestem zmęczony tym sprzątaniem! Muszę odpocząć.

– A jaka ja jestem zmęczona, synu – wzdycham mało empatycznie, ścierając ze stołu ślady masła i podnosząc z podłogi plasterek ogórka, po czym zatapiam się w rozmyślaniach.

„Jestem zmęczona” to potężne niedopowiedzenie: jestem wykończona.

(Czy jako bezdzietna też bywałam w takim stanie, że czasem płakałam ze zmęczenia? Niemożliwe!) Malutkiemu wyżynają się piątki i żuł moje piersi przez większą część nocy – tej ostatniej i kilkunastu poprzednich – przełażąc po mnie co jakiś czas na drugą stronę. Nie przespałam całej nocy od dwóch i pół roku. W mojej głowie odbywa się proces optymalizacji wielokryterialnej: kombinuję, z czego zrobić szybki obiad, a raczej trzy różne obiady, bo preferencje moich mężczyzn i moje mają mało punktów wspólnych; zastanawiam się, czy zdążę popluskać się z Dużym w basenie po jego lekcji pływania i potem zdążyć z Małym na urodziny jego koleżanki; obliczam, ile tur prania mogę dziś zrobić tak, żeby wszystko zostało powieszone szybko po upraniu; zastanawiam się, czy głośny pisk i płacz dobiegający z pokoju dziecięcego wskazuje na rozlew braterskiej krwi (Mały i Malutki ostatnio ciągle się gryzą, drapią i szczypią); co chwila przypominają mi się faktury, które powinnam wystawić i maile, na które muszę odpowiedzieć oraz różne inne drobne zadania.

Nagle przez ten szum informacyjny dobiega do mnie riposta Dużego:

– Tak, ale ty jesteś jedyną osobą w tym domu, która może pracować bez przerwy i nie odpoczywać, nawet kiedy jest bardzo zmęczona.

Staję jak wryta. Szlag, cholera jasna, psiakrew.

(Tak naprawdę pomyślałam coś zgoła innego, ale staram się używać wulgaryzmów tylko w mowie, a nie na piśmie). Powieliłam rodzinny schemat, choć tak bardzo starałam się tego uniknąć. Jak to się stało?!? No właśnie, jak to się stało? Niepostrzeżenie. Byłam jak rak wrzucony do garnka z zimną wodą, podgrzewany tak powoli, że nawet nie zauważył, kiedy się ugotował. Kiedy urodził się Duży, spędzałam z nim w domu całe dnie, bo Mąż wychodził do pracy na co najmniej 12 godzin (podobnie, jak ja do siódmego miesiąca ciąży). Skoro „siedziałam w domu”, naturalne było, że to ja pilnuję szczepień i wizyt u specjalistów, kupuję pieluszki i waciki, wymyślam zabawy, czytam o rozwoju dziecka, usypiam i koję płacz. Podczas weekendów wolałam, żeby Mąż pobawił się z naszym wymagającym synem (ja miałam dość wymyślania atrakcji dla malucha), niż żeby ugotował obiad czy odkurzył, więc chętnie wciskałam mu niemowlaka i udawałam się do kuchni. Zależało mi też, żeby Mąż po pracy jak najszybciej wracał do domu, więc przejęłam od niego załatwianie większości spraw na styku rodzina-otoczenie zewnętrzne, którymi wcześniej zajmował się on, od zakupów poprzez monitorowanie i dokonywanie różnych płatności po kontakty z urzędami. Poczułam się zaalarmowana i zgłosiłam sprzeciw, dopiero kiedy pewnego dnia Mąż zadzwonił do mnie z pracy z prośbą, żebym oddzwoniła do jego Taty i dowiedziała się, w jakiej sprawie dzwonił do niego. Nawet nie wiedziałam, że za chwilę się ugotuję.

Przyznaję, że przynajmniej w części sama sobie zgotowałam ten los.

Chodzi tu o moje wieloletnie nawyki i uwewnętrznione przekonania, skutkujące tym, że nie umiałam stawiać granic – ba! nawet nie wiedziałam, gdzie one są. Kiedy więc czułam stale irytację i złość, nie umiałam powiązać tego z moimi emocjami, a tych – z potrzebami. W dodatku jestem typem, który, aby czuć się bezpiecznie, musi dogłębnie poznać każdą nową sytuację i sprawę. W czasie ciąży i urlopu macierzyńskiego oraz wychowawczego pochłaniałam zatem książki i wpisy na parentingowych blogach. Szybko stałam się samozwańczą ekspertką w dziedzinie rodzicielstwa, zwaną potocznie mamafią. Jako taka stale sprawdzałam, czy Mąż spełnia moje wysokie standardy („Pamiętaj o naprzemienności podczas przewijania”, „Nie bij mu brawa, bo będzie zewnątrzsterowny”), a kiedy ich nie spełniał, przejmowałam pałeczkę. Otrzymując ode mnie raz po raz komunikat „Zostaw, lepiej ja to zrobię”, Mąż w końcu wycofał się na pozycję obserwatora i wykonawcy moich poleceń – a we mnie rósł żal, że nie angażuje się w ojcostwo tak, jak bym chciała. Nie potrafiłam być wystarczająco dobrą mamą i nie pozwoliłam Mężowi być wystarczająco dobrym tatą. Myślę, że wrażliwy Duży cierpiał z tego powodu i że przynajmniej część jego trudnych zachowań była tego efektem. Z obserwacji mojego otoczenia i setek dyskusji na Facebooku, w których uczestniczyłam wynika, że nie jestem w mojej historii odosobniona.

Jednak trudno winić za ten rozwój sytuacji wyłącznie mnie: nasza kultura wzmacnia tradycyjny model rodziny.

Tata z dzieckiem w chuście jest wprawdzie coraz powszechniejszym widokiem, zwłaszcza w dużych miastach, lecz nadal wywołuje ochy i achy. Tata na urlopie rodzicielskim lub wychowawczym albo zmieniający pracę na taką, która pozwala być obecnym w życiu dzieci na co dzień to ewenement. Kiedy wyjeżdżałam na dwudniowe szkolenie, zostawiając małe dzieci pod opieką Niani i Męża, wiele osób kręciło głowami: jak oni dadzą sobie radę beze mnie? I czy nie mam wyrzutów sumienia? (Owszem, miałam i teraz znów musiałam je przepracować, bo za trzy tygodnie wyjeżdżam bez dzieci na sześć dni.) Kiedy natomiast Mąż przez kilka miesięcy co drugi tydzień spędzał w Estonii, nikt nie spytał go o ojcowskie wyrzuty sumienia ani, jak damy sobie radę bez niego. Wiem, że to jest powszechne doświadczenie matek i ojców w Polsce. Wiem też, że choć to matka rodzi dziecko i karmi je piersią, nawet maluszek może być całkowicie bezpieczny i cudownie się rozwijać, kiedy jego głównym opiekunem jest tata. Jednak nasza kultura to ignoruje, a my, matki, niestety same nakładamy na siebie niepotrzebny ciężar i krzywdzimy ojców naszych dzieci, uważając się za niezastąpione. Efektem jest frustracja obu stron: tej przeciążonej obowiązkami rodzinnymi i tej odsuniętej na boczny tor (choć niestety bywa i tak, że ojciec jest mało zaangażowany w rodzicielstwo niezależnie od postawy matki).

Jak to wygląda u nas teraz? Jest o wiele lepiej dzięki przemianie, jaka się we mnie dokonała.

Umiem już rozpoznawać i komunikować swoje potrzeby i granice oraz przyjmować pomoc. Mąż jest bardziej zaangażowany, niż kiedykolwiek i stopniowo przejmuje odpowiedzialność w różnych obszarach życia domowego. Jednak nierównowaga między nami jest nadal miażdżąca i prawdopodobnie nie uda się zniwelować tej przepaści, która dzieli zakres mojej i jego odpowiedzialności za sprawy związane z dziećmi. Odpowiedzialność rozumiem tu podobnie, jak duński pedagog Jasper Juul, który w jednym z wywiadów wyjaśniał, że odpowiedzialnym za wynoszenie śmieci nie jest ten, kto zanosi do śmietnika worek wystawiony przed drzwi mieszkania, lecz ten, kto pilnuje, aby w domu był zawsze zapas worków na śmieci, w odpowiednim momencie doprowadza do tego, że śmieci są wyniesione, a kubeł wyścielony czystym workiem i uczy dzieci prawidłowego sortowania odpadów. To ja zajmuję się na przykład edukacją dzieci: przed etapem rekrutacji miesiącami zbieram informacje na temat poszczególnych rozwiązań i konkretnych placówek, a także systemu rekrutacji; w odpowiednim momencie załatwiam wszystkie formalności, od utworzenia konta dziecka w elektronicznym systemie po wydrukowanie podania i uzupełnienie danych (mąż tylko składa podpis, w miejscu, które mu wskażę); to ja kupuję i szykuję wszystkie niezbędne rzeczy do szkoły i przedszkola (od kapci po klej – swoją drogą, czy oni w szkole jedzą ten klej???) i koresponduję z wychowawczyniami i innymi rodzicami; to ja wpisuję do kalendarza daty wycieczek, uroczystości i występów dzieci, a następnie pilnuję, aby zabrały odpowiedni strój i na czas były w placówkach; to ja zgłaszam i usprawiedliwiam ich nieobecności i odwołuję dostawę posiłków na dany dzień; to ja zajmuję się płatnościami (czesne, posiłki, rada rodziców, fundusz na wycieczki itd.); to ja uczestniczę w przedszkolnych i szkolnych kiermaszach i piekę na nie ciasta; to ja zapraszam Babcie i Dziadków moich dzieci na uroczystości z okazji ich święta. Zdrowie oraz fizyczny, emocjonalny i społeczny dobrostan i rozwój dzieci to też moja działka. Przy trójce dzieci to wystarczy, aby uczynić z całkiem sprawnego mózgu jajecznicę, a mam na głowie przecież także inne sprawy.

Jest też druga strona medalu: zawodowa stagnacja matek i obciążenie ojców odpowiedzialnością za finanse domowe.

Kiedy ponad rok po narodzinach Dużego wróciłam do pracy i awansowałam na kierownicze stanowisko, byłam już rakiem ugotowanym na miękko. Wprawdzie zrezygnowałam z posady adiunkta na uczelni, ale zasuwałam jak chomik w kieracie, bo nie oddałam Mężowi zadań, które przejęłam od niego podczas urlopu macierzyńskiego i wychowawczego. Sytuacja stała się dla mnie trudna do wytrzymania, kiedy zostałam pracującą matką dwojga dzieci, w tym jednego bardzo chorowitego. Wiłam się jak piskorz, próbując realizować moje zadania w pracy mimo częstych chorób Małego i Niani (oczywiście to ja, a nie Mąż zostawałam wtedy z Małym w domu) i jednocześnie dbać o dzieci i dom. Moja frustracja w pracy rosła, bo ze względu na moje liczne i trudne do przewidzenia nieobecności nie można mi było powierzyć najważniejszych i najciekawszych projektów. W dodatku czułam się wyobcowana: wiele strategicznych spraw w moim departamencie było omawianych podczas nieformalnych rozmów, zwłaszcza obiadów „na mieście” z przełożonymi. To oznaczało o około godzinę mniej czasu dla rodziny, bo w mojej instytucji każde takie wyjście musi zostać odpracowane co do minuty, a kiedy ktoś, jak ja wówczas, korzysta z godzinnej przerwy na karmienie piersią, trzeba dodatkowo zrezygnować z tej godziny. Zaczynałam pracę o 7 i kończyłam o 14 i absolutnie nie mogłam pozwolić sobie na późniejszy o dwie godziny powrót, ponieważ Duży w przedszkolu nie jadł nic i był tak słaby, że wymagał zawiezienia go do domu samochodem, czego nie mogła robić Niania z Małym. Z żalem, choć bez chwili wahania odrzuciłam dwie atrakcyjne propozycje objęcia nowego stanowiska; obie wiązały się z wymogiem dużej dyspozycyjności.

Podobnie jak Mąż został odstawiony na boczny tor w sprawach rodzicielskich, ja dryfowałam w kierunku bocznego toru w pracy.

Czułam potężną frustrację, bo moja praca napełniała mnie niegdyś i dodawała skrzydeł. Wiązało się to też z rosnącą różnicą w zarobkach moich i Męża. Do roku narodzin Dużego zarabialiśmy mniej więcej tyle samo, dziś wynagrodzenie, które otrzymałabym po powrocie do mojej instytucji jest równe jednej czwartej (!) jego wynagrodzenia. Nie utrzymalibyśmy się z mojej pensji, za to jego pensja wystarcza nam na komfortowe życie – ale tylko pod warunkiem utrzymania jego ogromnego zaangażowania w pracę zawodową. Jednocześnie Mąż odczuwa brzemię odpowiedzialności za zapewnienie bezpieczeństwa materialnego rodzinie. W odróżnieniu ode mnie nie może pozwolić sobie na przerwę w pracy i przekwalifikowanie. Liczę na to, że uda mi się rozkręcić mój raczkujący biznes tak, aby zacząć solidnie zarabiać i zwiększyć swoją satysfakcję w obszarze zawodowym.

Przygotowując ten post, pomyślałam, że znów chcę być tatą, ale jednak nie tego chcę.

Chcę być rodzicem, jednym z dwóch najważniejszych osób w życiu moich dzieci. Chcę też być profesjonalistką, która spełnia się zawodowo. I marzę o tym, żeby takie cele były w zasięgu większości matek w Polsce (i na świecie też, choć to na razie mrzonka), a nie osób już od urodzenia tak uprzywilejowanych, jak ja. Przecież ja mam wybór: mogę wrócić do pracy na cały etat lub na część etatu, mogę rozkręcić swój biznes dzięki poduszce finansowej, którą dysponujemy, mogę wreszcie pozostać na urlopie wychowawczym, dopóki Malutki nie pójdzie do zerówki. Ile kobiet w Polsce ma ten wybór, a ile zaciska zęby, wybierając mniejsze zło? Prawdziwy wybór wymaga nie tylko zmiany kulturowej, która – wierzę w to – kiedyś się dokona. Konieczna jest także mądra polityka społeczna, która rzeczywiście wspiera rodzicielstwo. O tym może napiszę w Dniu Kobiet za rok. A dziś życzę Wam, moim czytelniczkom, żebyście odnalazły swój balans między rodziną a pracą i innymi ważnymi dla Was obszarami i czuły się spełnione. Tylko tyle i aż tyle. Będę wdzięczna, jeśli napiszecie do mnie, czego byście potrzebowały, aby tak się właśnie czuć (info@dylematki.eu).

Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija

Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija

Pytacie mnie ostatnio, jak odnaleźć spokój w sytuacji przewlekle podwyższonego stresu.

Opisujecie przeróżne sytuacje, do których należą między innymi:

  • trzecia ciąża w relatywnie krótkim czasie po dwóch poprzednich;
  • mąż pracujący od rana do nocy i brak wsparcia innych dorosłych;
  • napięta sytuacja w pracy;
  • powiększająca się dziura w domowym budżecie;
  • wymagające dziecko z utrzymującym się tygodniami i miesiącami silnym lękiem separacyjnym;
  • potężne rozczarowanie kimś, komu się zaufało;
  • dziecko miesiącami budzące się każdej nocy po kilkanaście razy;
  • rozregulowane dziecko wielkim krzykiem domagające się piersi kilkadziesiąt razy w ciągu dnia;
  • dziecko porozumiewające się głównie za pomocą jęków, krzyków albo przeraźliwego pisku;
  • dziecko gryzące rodzeństwo i rodziców w chwilach silniejszych emocji lub zmęczenia;
  • zbliżająca się operacja dziecka;
  • dziecko chorujące praktycznie bez przerwy od jesieni do wiosny;
  • wojny między starszym a młodszym dzieckiem. 

Wszystkich tych sytuacji doświadczyłam na którymś etapie mojego potrójnego macierzyństwa. Łączy je przewlekle podwyższone napięcie połączone z przewlekle obniżoną energią, czyli stan określany jako czarny kwadrant macierzy Thayera, zwany też czarną dupą.

Co mi pomaga, kiedy wiem, że w najbliższym czasie nie mam szans na redukcję stresu i porządną regenerację (kroki trzeci i piąty Self-Reg)?

Zanim odpowiem, spróbujcie sobie uświadomić, jakie myśli krążą Wam po głowie w tego typu sytuacjach.

„Kiedy to się skończy?”,

„Nie wytrzymam tego dłużej”,

„Co za koszmar”,

„Nie ogarniam”,

„Jestem beznadziejna”,

„Jestem w czarnej dupie”,

„Moje życie jest do kitu”,

„Dlaczego akurat mnie się to przydarza?”,

„To dziecko jest okropne”

– czy coś z tego brzmi znajomo? Jeśli nie, to serdecznie Wam gratuluję: nie dokładacie sobie cierpienia do bólu myślami-zapalnikami. A jeśli tak, to… doskonale Was rozumiem, bo też tak miewam – coraz rzadziej, właściwie już bardzo rzadko, od kiedy stosuję Self-Reg. To na kursie online Natalii Fedan „Odstresowany rodzic” odkryłam, że myśli-zapalniki to dla mnie najsilniejszy ze wszystkich stresorów – tak, silniejszy niż wszystkie te, które wymieniłam w poprzednim akapicie! Dopiero pod wpływem tych myśli widzę daną sytuację jako przytłaczającą.

Zapewne już się domyślacie, co mi pomaga:

samoregulacja w obszarze poznawczym, a konkretnie zastąpienie tych myśli bardziej sprzyjającymi. Moja ulubiona myśl, którą powtarzam jak mantrę,  brzmi: „To minie. To minie. To minie”. Wdech, wydech. To minie. Cytując Jerzego Stanisława Leca: „Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija”. Nawet kiedy żmija wydaje się nie mieć końca, ten jednak prędzej czy później następuje. Kiedy więc jest mi ciężko albo oczekuję na jakieś trudne doświadczenie (jak dziś – operacji Małego jutro rano), próbuję przypomnieć sobie tego typu sytuacje z przeszłości, posiłkując się moimi dziennikami i zapiskami na Facebooku.

Zawsze stwierdzam, że te wspomnienia nie wzbudzają już we mnie silnych emocji, a po burzy zawsze pojawiało się słońce. Jutro po południu Mały będzie w domu, po operacji. Za kilka tygodni Malutkiemu wyrżną się ostatnie zęby mleczne i przestanie traktować nocą moje piersi jak gryzaki. Za jakieś dwa lata Mały zacznie mówić ciszej, zamiast wykrzykiwać wszystko donośnym głosem (Duży niedawno zaczął), a Malutki przestanie reagować przeraźliwym piskiem na każdą frustrację (Mały jakiś czas temu przestał). Mąż niedługo dokończy wszystkie projekty w miejscu pracy, z którego odchodzi i przestanie pracować po kilkanaście godzin dziennie. Już za pół roku znów będzie wiosna. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Koniec żmii kiedyś nastąpi.

Może to, czym dzielę się dziś z Wami, to oczywista oczywistość.

Jednak mnie powtarzanie w myślach „To minie” zamiast myśli-zapalników bardzo pomaga. Jeśli choć jednej osobie spośród Was także pomoże, to uznam, że warto było spędzić chwilę przy komputerze.