Moje (nie)dobre dziecko, które bije, gryzie i szczypie

Moje (nie)dobre dziecko, które bije, gryzie i szczypie

Opowiem dziś Wam historię, która przydarzyła nam się minionego lata,

a wnioski z niej znów stały się aktualne w związku z zamknięciem w połowie marca szkół i przedszkoli. Wraz z Mężem i naszymi trzema synami spędzałam urlop nad Bałtykiem. Najmłodszy, Malutki, miał wtedy nieco ponad dwa i pół roku. To o nim jest ta historia.

Malutki jest dzieckiem, które bardzo łatwo ulega przebodźcowaniu.

Nierzadko nawet bodźce o nieznacznej sile – na przykład to, że któryś z jego braci podskoczy i coś krzyknie (co zdarza się dziesiątki razy dziennie) – wytrącają go ze stanu spokoju i uważności w kierunku nadmiernego pobudzenia. To nadmierne pobudzenie przejawia się u niego w przykry dla otoczenia sposób: Malutki piszczy, krzyczy, bije, gryzie, szczypie. Uprzedzam ewentualne sugestie czytelników: tak, był diagnozowany pod kątem integracji sensorycznej i diagnoza nie wykazała szczególnych nieprawidłowości, po prostu jest raczej wrażliwy, a te zachowania… zaobserwował jako maluch u starszych braci, którzy lubią wszelkiego rodzaju siłowanki i głośne zabawy. Cóż…

Jako Facylitatorka Self-Reg staram się zakładać, że – jak mawia Stuart Shanker, twórca Self-Reg – „Nie ma czegoś takiego, jak złe dziecko”

(„There is no such thing as a bad kid”). Kiedy tylko mam wystarczające zasoby energii i wystarczająco niskie napięcie, działam zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą: staram się zarażać Malutkiego spokojem, odciąć go od nadmiaru bodźców, kucam przy nim, mówię ściszonym, łagodnym głosem, proponuję przytulenie, masuję plecki albo rączki. To działa! Malutki wycisza się i przestaje zachowywać agresywnie. Ale kiedy mam za mało energii lub zbyt wysokie napięcie, postępuję zgoła inaczej – a wtedy… No właśnie: przeczytajcie, co się wtedy dzieje.

Ubiegłoroczny pobyt nad morzem układał się zupełnie nie po naszej myśli.

To był już nasz piąty pobyt w tej konkretnej miejscowości i każdorazowo mieliśmy tam wielkie szczęście do pogody, jednak tym razem akurat w dniu naszego przyjazdu zaczęło lać jak z cebra, a żadne z nas nie jest fanem moknięcia w deszczu. Nasz hotel jest rajem dla dzieci: ma salę zabaw oraz, co ważniejsze, kryty basen, w którym mogłabym pluskać się z dziećmi całymi dniami (Mąż nie lubi basenów). Pech chciał, że wieczorem w dniu przyjazdu rozłożyła mnie infekcja. Przez dwie doby leżałam w łóżku przykryta po nos, wstrząsana dreszczami, obolała i ledwo przytomna; potem zbadał mnie lekarz, stwierdził bakteryjne zapalenie gardła i zaordynował antybiotyk. Mąż też czuł się kiepsko, był bardzo osłabiony, kręciło mu się w głowie, bolało go gardło, nie był więc w stanie zabrać dzieci na basen i nie chciał też ryzykować zarażania innych dzieci w sali zabaw.

Na kilka dni utknęliśmy więc w apartamencie z naszą trójką, którą rozsadzała energia.

Po przeczytaniu im wszystkich książek i wypróbowaniu kilku zabaw, wobec braku zabawek, Mąż posadził dzieci przed telewizorem. Na długo. O wiele za długo. „Patrol nasz radę da, już jadą nam z pomocą…” – dobiegało raz po raz do moich uszu. Wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyniknie dla Malutkiego, ale ledwo miałam siłę chodzić do toalety, a Mąż też głównie przysypiał i ograniczał się do podawania dzieciom jedzenia, więc po prostu korzystałam z chwil (godzin…) względnego spokoju.

Drugiego dnia tych maratonów bajek Malutki zaczął pokazywać swoje najgorsze oblicze.

Raz po raz, „bez powodu”, dziesiątki razy dziennie bił braci, szczypał ich, piszczał im wprost do ucha, na co oni reagowali okrzykami bólu i na zmianę skargami do nas oraz biciem i szczypaniem Malutkiego. Ja leżałam i umierałam, Mąż się wściekał i rozdzielał dzieci… Było naprawdę okropnie. Parę razy słyszałam, jak Mąż mówi do Malutkiego: „Jesteś niedobry”. Trudno mi było mieć mu to za złe w tej stresującej sytuacji… a jednocześnie wiedziałam, że Malutki po usłyszeniu takiego komunikatu nakręca się jeszcze bardziej. To było błędne koło, bardzo trudne do przerwania.

Wreszcie mój antybiotyk przyniósł spodziewane efekty

i – upewniwszy się w rozmowie z lekarzem, że już nie zarażam – zabrałam Malutkiego do pokoju zabaw. Cóż za radość! Byliśmy tam sami, więc nie próbowałam obniżać pobudzenia malucha, który wpadł w radosny amok i z dzikimi okrzykami zjeżdżał raz po raz ze zjeżdżalni do basenu z kulkami. Pokój był bezpieczny, więc usiadłam na kanapie nieopodal i zainteresowałam się książką leżącą w biblioteczce. Tak mnie wciągnęła, że przegapiłam ciche wejście do pokoju zabaw rodziny złożonej z mamy, taty i kilkunastomiesięcznej córeczki. W pewnym momencie podniosłam wzrok, żeby sprawdzić, co u Malutkiego i… znieruchomiałam.

Malutki siedział u szczytu zjeżdżalni, a obok niego stała ta malutka dziewczynka.

Malutki uśmiechnął się do niej szeroko i… popchnął ją tak, że spadła w tył, na podest znajdujący się kilkadziesiąt centymetrów niżej. Podest był tak naprawdę miękką poduchą, moi synowie w tym wieku spadali (lub byli zrzucani przez braci) wielokrotnie także z większych wysokości i na twardsze powierzchnie, a następnie otrzepywali się i bawili dalej, ale widać było, że dla tej dziewczynki to było absolutnie przerażające doświadczenie. Wybuchła rozpaczliwym płaczem, a jej rodzice – którzy stali obok i byli tym niespodziewanym aktem agresji równie porażeni, jak ona sama – porwali ją w ramiona, przytulali, koili.

Ukłuło mnie poczucie winy i wstyd,

a jednocześnie poczułam złość na moje dziecko, które ZNOWU zrobiło komuś krzywdę. (Poczucie winy, bo powinnam była nie spuszczać z oka tego małego agresora, a wstyd, bo  wyobraziłam sobie, co ja na miejscu tych ludzi – spokojnych rodziców jedynego malutkiego dziecka – pomyślałabym sobie, o Malutkim i o mnie. Kiedy byłam na ich etapie, uważałam, że jeśli małe dziecko kogoś bije, to musi pochodzić z głęboko patologicznej rodziny). Podeszłam szybko do zjeżdżalni i przeprosiłam zarówno dziewczynkę, jak i jej rodziców. Następnie zdjęłam protestującego, wierzgającego nogami i szczypiącego mnie w ręce Malutkiego ze zjeżdżalni. Byłam już wkurzona, bo szczypał naprawdę boleśnie i w dodatku zrzucił mi okulary, co mnie doprowadza do wrzenia.

Zaniosłam malucha na kanapę, posadziłam go na niej niezbyt delikatnie, po czym pochyliłam się i wysyczałam cicho:

– Widzisz, co narobiłeś! Zrzuciłeś dziewczynkę ze zjeżdżalni! Ona teraz przez ciebie płacze. Jesteś niedobry! Jesteś naprawdę niedobrym dzieckiem!
– Ja dob dob! [Jestem dobry!] – odpowiedział Malutki, który nie mówił wtedy jeszcze zbyt wiele. Ton był hardy, ale minę miał nietęgą i w jego oczach pojawił się cień strachu.

Ten strach mnie zatrzymał i nieco ostudził moją złość.

Zawstydziłam się, ale tylko trochę, bo moja złość opada bardzo wolno. Nieco spokojniej porozmawiałam z Malutkim i zabrałam go do pokoju. Dopiero tam, po jakimś czasie, rozpoczęłam właściwą rozmowę:
– Malutki, pamiętasz, że w pokoju zabaw powiedziałam, że jesteś niedobry?
– Tat [Tak] – kiwnął głową Malutki i wyraźnie posmutniał.
– Przepraszam cię za to. Byłam zdenerwowana i powiedziałam coś niemądrego, co nie jest prawdą. Jesteś dobry. Jesteś dobrym chłopczykiem.
– Ja dob dob? [Jestem dobry?] – upewnił się Malutki.
–Tak. Jesteś dobry – odparłam. – Powiedziałam wtedy nieprawdę, bo byłam zdenerwowana. Teraz jestem spokojna i mówię ci prawdę: jesteś dobry.
– Ja bam i dob dob? [A kiedy biję, też jestem dobry?] – spytał z nadzieją, ale i widoczną obawą Malutki.
– Tak. Jesteś dobry zawsze. Nawet kiedy bijesz i gryziesz i robisz inne niefajne rzeczy – odpowiedziałam z mocą.
– Ja dob dob! Ja dob dob! Huja! [Jestem dobry! Jestem dobry! Hurra!] – Malutki wykrzykując to, zaczął podskakiwać jak piłeczka, a następnie rzucił mi się w ramiona i obsypał pocałunkami. – Mama, och! [Kocham cię, mamo!]

Popłakałam się ze wzruszenia.

Na Mężu, który był świadkiem tej rozmowy, też zrobiła ona ogromne wrażenie. Przestaliśmy mówić Malutkiemu, że jest niedobry i przeprowadziliśmy rozmowę z Dużym i Małym o tym, żeby też tego mu nie mówili. Ta jedna zmiana w naszej komunikacji sprawiła, że Malutki z dnia na dzień zaczął się zachowywać trochę lepiej. Słyszeliście efekcie Pigmaliona? Jeśli nie, to przeczytajcie o nim. To właśnie on tu zadziałał: Malutki zachowywał się w taki sposób, aby podtrzymać naszą ocenę jego osoby, po prostu spełniał nasze oczekiwania. Ten efekt ma potężny wpływ na zachowanie nie tylko naszych dzieci, ale i nas samych. Dlatego to bardzo, bardzo ważne, aby nawet bijące, szczypiące, gryzące, „leniwe”, „histeryzujące”, „nieempatyczne”, „złośliwe”, „nieszczere” (zauważyliście cudzysłowy?) dziecko traktować jak nasz mały cud. Tak, nawet dziewięciolatka albo nastolatka, którzy odburkują nam niezbyt przyjemnie i zachowują się chwilami naprawdę okropnie. Nawet ich. Zwłaszcza ich.

Jak to zrobić? Jak zmienić perspektywę i przestać się nakręcać?

To czasem bardzo trudne. Miałam okazję się o tym przekonać w ubiegłym tygodniu, kiedy – po kilkunastu dniach kwarantanny w domu z dziećmi, przekonana, że mój kaszel i duszności są efektem zarażenia koronawirusem – znalazłam się w kryzysie emocjonalnym (o którym też wkrótce napiszę). Malutki zareagował na moje rozstrojenie i brak autentycznej wspierającej obecności identycznie, jak brak kontaktu ze mną i nadmiar bajek nad morzem, a ja przez jeden okropny dzień zaczęłam w nim widzieć przyszłego bandytę i sadystę, który z uśmiechem na twarzy będzie krzywdził ludzi.

Na szczęście udało mi się uruchomić całą swoją wiedzę, wszystkie swoje umiejętności i zasoby coacha, coacha kryzysowego i Facylitatorki Self-Reg; niebagatelną rolę odegrało tu sięgnięcie po emocjonalne wsparcie od kogoś, kto zna się na dzieciach i Self-Reg, a do tego ma w sobie ocean spokoju i potrafi fantastycznie słuchać i wspierać (Jagoda, dziękuję!). To wszystko sprawiło, że zmieniłam optykę i znów potrafię – na miarę własnych, chwilami wątłych, zasobów – postępować w zgodzie z samą sobą nie tylko z Malutkim, ale też z rozstrojonym kwarantanną niemal dziewięcioletnim Dużym oraz sześcioletnim Małym, którego rozpiera niespożyta energia.

A jak postępować? O tym jest cały mój blog, a wiedzę tę zawarłam w pigułce w szkoleniu online „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie”.

Teraz jestem pełna dobrej energii po moim wtorkowym webinarze „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”,

który został udostępniony na Facebooku ponad 150 razy i dotarł do 15 tysięcy osób. Otrzymałam na jego temat tak pozytywny feedback, że czuję, jak rosną mi skrzydła i mimo trudnych warunków i obaw o przyszłość jestem teraz w miarę spokojna i mogę dzielić się tym spokojem z innymi.

Otworzyła mi się ponownie przestrzeń na indywidualny coaching kryzysowy, a ponadto 13 kwietnia uruchomię Facebookową grupę wsparcia, w której będę się dzielić sposobami na wprowadzanie spokoju, kiedy dzieci zachowują się jak Malutki albo po prostu ciągle jęczą lub płaczą, codziennie moderować grupę i odpowiadać na pytania uczestników w cotygodniowych live’ach. Udział w grupie można kupić w pakiecie ze wspomnianym wyżej szkoleniem „Jęki, krzyki, agresja” oraz webinarem „Spokój rodzi spokój”.

EDIT z 2021 roku: Możesz kupić nagranie webinaru „Spokój rodzi spokój”

Złość, część 11: „Nie będzie mi gówniarz rozkazywał!”, czyli jak zalałam gada oksytocyną

Złość, część 11: „Nie będzie mi gówniarz rozkazywał!”, czyli jak zalałam gada oksytocyną

Sobotni poranek. Śpię głęboko, kiedy do mojej świadomości dociera wołanie: „Mamooooo, chodź do mnie!”

Jestem na granicy między jawą a snem i nie od razu orientuję się, gdzie jestem i co się dzieje. Wołanie staje się coraz głośniejsze i bardziej natarczywe. „Mamoooooo!” Trudno mi oprzytomnieć, Malutki – mój trzyletni synek – chyba wyrwał mnie z głębokiego snu. Leżę jak kłoda, ręce i nogi mam ciężkie. Do późna w nocy czytałam wciągającą książkę, nie dotrzymując danego sobie jakiś słowa, że bezwzględnie będę chodziła spać najpóźniej pół godziny po północy. W minionym tygodniu z różnych przyczyn ani razu nie przespałam w nocy sześciu godzin. Kiedyś nie było to problemem, ale od pewnego czasu mój organizm potrzebuje tych sześciu godzin snu, żeby dobrze funkcjonować.

„Mamoooooo!” – krzyczy teraz gniewnie Malutki, a jego krzyk przechodzi w rozzłoszczony pisk.

Nie znoszę tego dźwięku, zresztą chyba trudno go lubić, nawet jeśli nie jest się nadwrażliwym na bodźce dźwiękowe, jak ja. „Zaraz obudzi braci, a już na pewno Małego!” – myślę zirytowana. Mały jest absolutnie bezproblemowym i pogodnym dzieckiem… o ile nie zostanie zbyt wcześnie i gwałtownie obudzony. Dzieli z Malutkim pokój. Powinnam pójść tam natychmiast i zaopiekować się trzylatkiem, żeby uratować poranek, ale nadal jestem skołowana i też coraz bardziej zirytowana.

„Mamo, chodź do mnie TERAZ! NATYCHMIAST!” – wrzeszczy Malutki na całe gardło z autentyczną wściekłością.

W jednej chwili moje ciało zalewa fala gorąca, a w głowie pojawia się myśl-zapalnik: „Nie będzie mi gówniarz rozkazywał” Oho, to mój wewnętrzny gad. Znam go bardzo dobrze. Jest piekielnie szybki i niebezpieczny, potrafi siać spustoszenie w moich relacjach. Karmi się moim niewyspaniem, ale też hałasem, nadmiarem bodźców zmysłowych, moim bólem, napięciem i trudnymi emocjami. Przywołują go pewne sytuacje i komunikaty, także niewerbalne, na przykład „żądający”, pełen złości ton, którym zwraca się do mnie teraz mój syn.

„Dobra, Stążko” – mówię do siebie – „nie chcesz tam iść wkurzona i zaczynać dnia od awantury. Wymyśl coś, włącz korę przedczołową”.

(Kora przedczołowa ludzkiego mózgu jest odpowiedzialna między innymi za kontrolowanie impulsów i planowanie działań przy uwzględnianiu ich skutków oraz pomaga w regulowaniu emocji). „A w dupie to mam!” – syczy gad. – „Trzylatek nie może mną rządzić. Przecież on ostatnio naprawdę przegina. Jest słodki tylko wtedy, kiedy cala rodzina robi dokładnie to, czego on chce. Tak nie może być, musi się nauczyć, gdzie jest jego miejsce!”.

Moje ręce i nogi, które przed chwilą jakby ostygły, stają się znów gorące, jakbym chciała pobiec do pokoju dzieci i wymierzyć maluchowi sprawiedliwość. „Ej, ale przecież on ma trzy lata. Obudził się i chce do mamy, i jeszcze nie oprzytomniał. Jeśli na niego nakrzyczę, to tylko go nakręcę. Przecież to ja jestem jego zewnętrzną korą przedczołową” – mówię do siebie. „OK, ale on ma nogi, nie? Może sam do mnie przyjść, jeśli chce, to jego interes. Nie będę leciała na każde jego zawołanie” – kłapie paszczą gad. Silny jest dziś. Staczam wewnętrzną potyczkę, podczas gdy Malutki raz po raz mnie woła. Sześcioletni Mały jakimś cudem jeszcze śpi, ośmioipółletni Duży w swoim pokoju też.

Podejmuję decyzję, że nie dam się gadowi, ale jeszcze nie wiem, jak go uśpić.

W myślach robię szybki przegląd znanych mi technik obniżania napięcia – trochę tak, jakbym przeglądała sukienki w szafie. „Ta za słaba, na tę nie mam czasu, tej mi się nie chce dziś stosować, ta nie zadziała, za bardzo jestem wkurzona i niewyspana…”. Jest! Mam sposób, który działa zawsze, kiedy tylko CHCĘ z niego skorzystać, a teraz naprawdę chcę – z całego serca pragnę uniknąć nakrzyczenia na Malutkiego o poranku i całej tej przykrej sekwencji wydarzeń, którą to by uruchomiło. Oddycham powoli i spokojnie. Zamykam oczy.

W wyobraźni przenoszę się do sali operacyjnej.

Leżę na stole, mam szeroko rozpostarte ręce przywiązane pasami do podpórek. Przed sobą, na wysokości piersi, widzę pionową płachtę materiału, nad sobą silny reflektor, obok krzątają się lekarze i położne w czepkach i maskach. Jestem znieczulona od pasa w dół, czuję tylko lekkie rozciąganie w podbrzuszu i… jest! Słyszę go! Najpierw cichy, jakby skrzeczący, a potem głośniejszy krzyk mojego synka. Umieram z niecierpliwości – tak bardzo chcę go zobaczyć!

Po czasie, który wydaje mi się wiecznością, pielęgniarka podchodzi do mnie z zawiniątkiem, z którego wystaje mała, pomarszczona twarzyczka i dwie maleńkie, jeszcze bardziej pomarszczone, czerwonofioletowe rączki. Kładzie mi malucha na piersi i uwalnia jedną rękę, żebym mogła go objąć, co też robię. Maluch przestaje krzyczeć, kiedy zaczynam szeptać do niego słowa powitania. Słucha mnie jak zaczarowany, poruszając paluszkami, które smyrają mnie po policzku. Mój Malutki! Mój kochany najmłodszy synek!

Zalewa mnie potężna fala miłości, czułości i roztkliwienia, do oczu napływają łzy wzruszenia.

Mój organizm doświadcza wyrzutu oksytocyny i w efekcie „wyłącza” tryb walki i ucieczki. Spłukany tą falą gad odpływa w dal. Nie mam złudzeń, powróci jeszcze nieraz, zapewne jeszcze dziś – ale teraz jestem sobą, ssaczą mamą wzywaną przez potomstwo. Ocieram mokre oczy, wstaję z łóżka i idę do pokoju dzieci, uśmiechnięta od ucha do ucha.

– Cześć, kochanie – mówię czule. – Wołałeś mnie.
– Wołałem i wołałem, a ty nie przychodziłaś! – mówi Malutki z wyrzutem.
– I przykro ci było? – pytam miękko.
– Tak! – maluch układa usta w podkówkę. Nagle cała złość go opuszcza i jest po prostu maluchem spragnionym mamy.
– Chcesz, żebym się z tobą położyła!
– Tak! – maluch robi mi nieco miejsca w swoim łóżku. Kładę się koło niego na boku, a on, rozanielony, układa głowę na moim zgiętym ramieniu.
– Kochana mama! – mruczy i po chwili oboje znów zasypiamy.

(Jakie to szczęście, że umiemy zasnąć po takiej akcji! I że reszta rodziny ma tak twardy sen!) Wstajemy jakiś czas później w świetnych humorach.

Nie patrzyłam na zegarek, ale moje wewnętrzne zmagania mogły trwać najwyżej dwie minuty.

Dwie minuty, które zadecydowały o tym jak potoczył się poranek pięcioosobowej rodziny. Gdybym nie przyszła do Malutkiego albo przyszła i była dla niego niemiła, rozkrzyczałby się na dobre. Jego bracia obudziliby się w kiepskich nastrojach. Wszyscy trzej kłóciliby się przez kolejne kilka godzin. Mąż wstałby równie wkurzony, a ja lamentowałabym cicho bądź głośno nad moim ciężkim losem. Skąd wiem, że tak by było? Z doświadczenia. Dość często udaje mi się zneutralizować mojego wewnętrznego gada, ale nie zawsze  – i wtedy widzę jak na dłoni, jakie to ważne, żeby się starać.

P.S. Przeczytaj serię artykułów o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7)

Photo by Jimmy Conover on Unsplash

Zbuduj sobie wioskę… w realu

Zbuduj sobie wioskę… w realu

Jakiś czas temu przeczytałam moje dzienniki z okresu liceum i pierwszych lat studiów.

To dla mnie fascynujące źródło wiedzy o mnie samej sprzed lat, ale też o świecie sprzed dwóch dekad, różniącym się bardzo od dzisiejszego. Najbardziej uderzającą różnicą jest to, że wówczas żyłam bez urządzeń z ekranami (innych, niż telewizor, który włączałam sporadycznie). Nie miałam komputera ani, oczywiście, telefonu komórkowego; nie umiałam wysłać e-maila czy SMS-a, surfować w Internecie, rozmawiać z kimś inaczej niż w cztery oczy lub przez telefon stacjonarny. Dlaczego o tym piszę akurat teraz? Bo ostatnio bardzo boli mnie to, że moje życie towarzyskie toczy się głównie w świecie wirtualnym. Z zabieganymi, mieszkającymi daleko przyjaciółkami i dobrymi znajomymi „rozmawiam” głównie przez mail i Messenger, a na Facebooku dyskutuję nierzadko z obcymi ludźmi.

Dlaczego tak boli mnie to, że większość moich kontaktów z innymi dorosłymi ludźmi odbywa się w wirtualnym świecie?

Ponieważ w ostatnich miesiącach bardzo rozwinęłam świadomość swoich potrzeb, emocji, odczuć w ciele i trudno mi nie zauważyć, jak kojąco wpływa na mnie kontakt twarzą w twarz z życzliwymi ludźmi – i jak bardzo usycham na co dzień, kiedy te kontakty odbywają się głównie drogą cyfrową. Ponadto wiem jako ekspertka Self-Reg, że nie jest to tylko moja indywidualna właściwość. Człowiek do dobrej samoregulacji potrzebuje fizycznej obecności drugiego człowieka, oczywiście o ile ten drugi jest raczej spokojny, niż nadmiernie pobudzony i raczej pozytywnie, niż negatywnie nastawiony do rzeczywistości.

Nasze mózgi od narodzin karmią się bliskością z drugim człowiekiem.

„Karmią się” używam tu w metaforycznym znaczeniu; powinnam raczej napisać: „rozwijają się w diadzie”, czyli w parze z najważniejszą osobą odniesienia. Jak sygnalizowałam w poście Jak kształtujemy mózgi naszych dzieci, noworodki i niemowlęta do właściwego rozwoju potrzebują kojącego dotyku i kontaktu wzrokowego z opiekunem. Wskazuje na to nie tylko tzw. doświadczenie anegdotyczne, ale też wiele badań naukowych. Jednak dotyk drugiego, przyjaźnie nastawionego człowieka, jego życzliwe spojrzenie, głos pełen zainteresowania to coś, co nas buduje i wzmacnia przez całe życie. Oprócz najmłodszych dzieci jest to szczególnie istotne w przypadku nastolatków, które szukają bliskości fizycznej na wszelkie sposoby (czasem nieadaptacyjne, jak agresja fizyczna lub przypadkowe kontakty seksualne) oraz osób w podeszłym wieku, które dosłownie więdną w samotności.

Człowiek jest zwierzęciem stadnym, nasze mózgi potrzebują innych mózgów.

Świat wirtualny to tylko namiastka, choć czasem i ona potrafi nas wesprzeć. Być może znacie przysłowie afrykańskie, które mówi, że potrzebna jest cała wioska, aby wychować dziecko. W świecie rzeczywistym nie mam niestety „wioski”, czyli grupy podobnie myślących osób, z którymi mogłabym dzielić codzienność, w tym także opiekę nad moimi i ich dziećmi. Codzienna logistyka bywa trudna przy trójce małych dzieci, choć już jako mama jednego malucha czułam się odizolowana od innych dorosłych poza Mężem, który wychodził do pracy, kiedy Duży i ja jeszcze spaliśmy i wracał po 12-14 godzinach, kiedy Duży już spał.

Ta samotność, wynikająca trochę z obecnego modelu życia w wielkim mieście, a trochę z mojego introwertyzmu, niewątpliwie przyczyniła się do rozwoju mojej depresji poporodowej. Od pewnego czasu mam natomiast życzliwą mi wioskę na Facebooku: tajną grupę ponad 40 kobiet, które niemal trzy lata temu postanowiły codziennie zapisywać swoje małe i wielkie powody do szczęścia, aby zmienić swoje postrzeganie świata (pisałam o tej metodzie pracy nad negatywnym zniekształceniem poznawczym w poście Jak zmienić bieg rzeki). Zresztą Was, czytelników mojego bloga i fan page’a na Facebooku, też traktuję jako taką wioskę! Czasem ratujecie mnie przed popadnięciem w obłęd w moich czterech ścianach i za to Wam dziękuję.

Dostaję od Was sygnały, że i Wy polegacie na wirtualnych „wioskach”, a w świecie rzeczywistym jesteście raczej osamotnieni.

Czasem jest to samotność w tłumie. W Waszej okolicy mieszkają rodziny z dziećmi hołdujące innym zasadom, niż te, które są dla Was ważne, a Wasze rodziny pochodzenia albo mieszkają daleko, albo nie rozumieją Waszego podejścia do wychowania dzieci. Mnie też to dotyczy w dużej mierze. Ostatnio jednak podejmuję wysiłek zmiany moich nawyków, aby częściej spotykać się w realu z mieszkankami mojej wirtualnej wioski i ich rodzinami. Poza tym udało mi się nawiązać relacje z mamami trzech kolegów Dużego; ależ trudno mi było zadzwonić do nich i zaprosić do naszego domu! Telefon do obcej osoby to dla mnie ogromny stres, ale warto było się przełamać. Teraz czeka mnie początek nauki szkolnej Dużego i wzajemne poznawanie się i dzieci, i rodziców. Postaram się być bardziej aktywna, niż w okresie przedszkolnym.

Co robić, jeśli nasze wysiłki zbudowania „wioski” w realu przynoszą rozczarowujące efekty?

Bardzo Wam polecam udział w warsztacie umiejętności rodzicielskich lub grupie wsparcia dla rodziców. Dla mnie to doświadczenie okazało się jednym z najcenniejszych na mojej macierzyńskiej drodze. Uczestniczyłam swego czasu w warsztatach fundacji RoRo oraz w szeregu warsztatów oferowanych przez fundację Sto Pociech. Te ostatnie były dla mnie tak budujące, że na początku bieżącego roku zapisałam się do stupociechowej Szkoły prowadzenia grup wsparcia dla rodziców, aby lepiej prowadzić warsztaty z Self-Reg. Przyszłam tam po wiedzę („kserówki”, jak wyraziła się jedna z uczestniczek), a dostałam coś znacznie cenniejszego: wioskę, w której nikt nikogo nie ocenia ani nie udziela rad, nieproszony.

W codziennym życiu takie wioski bardzo trudno zbudować, bo większość z nas jest przyzwyczajona do komunikacji, która często zamyka, zamiast otwierać, a czasem wręcz obciąża, zamiast pomagać. W grupie wsparcia prowadzonej przez wykwalifikowanych, stale szkolących się i poddających się superwizji trenerów ci ostatni dbają o to, aby osoba „pracująca”, czyli dzieląca się swoimi trudnościami z grupą, została wysłuchana i obdarowana opowieściami o tym, co pomogło innym uczestnikom w  podobnych okolicznościach. Magia takiej grupy polega na tym, że osoba „pracująca” może wziąć z tych historii to, co chce i najczęściej znajdzie w nich coś, co ją wzmocni i uskrzydli. Kto nie doświadczył tak wspierającej obecności grupy wrażliwych ludzi, ten nie uwierzy w tę magię, dopóki jej nie odczuje na własnej skórze. Gorąco Wam polecam zarówno udział w grupach wsparcia, jak i tej konkretnej szkole. To nie jest wpis sponsorowany, lecz podyktowany wdzięcznością. Dziękuję Wam Janko, Kasiu i Krzysztofie, za to doświadczenie!

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Himba women in Namibia, Jako village” (CC BY-NC-ND 2.0) by Globe Trotting

Dbanie o dobre spanie niemowląt

Dbanie o dobre spanie niemowląt

Dziś będzie krótko – o spaniu niemowląt i małych dzieci.

To, jak Duży i Mały sypiali przez pierwsze 1,5-2 lata życia, przysporzyło mi mnóstwo stresu. Choć bez większych problemów zasypiali na noc, budzili się potem kilka do kilkunastu razy i tylko pierś była w stanie ukoić ich płacz. Właściwie trudno powiedzieć, że się budzili: po prostu nie wypuszczali mojej piersi z ust przez pierwszych kilka godzin nocnego snu, a ja leżałam przykuta do łóżka, czasem zrezygnowana, a czasem, mieląc w myślach przekleństwa i żałując, że zdecydowałam się na tę przygodę zwaną macierzyństwem.

Ponadto tygodniami i miesiącami moich synów (i mnie!) męczyły tzw. lęki nocne: nie budząc się całkowicie, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, krzyczeli, płakali, miotali się i pełzali lub raczkowali po łóżku. Potrafiłam spać kamiennym snem z dzieckiem przyczepionym na stałe do piersi, raz na jakiś czas przekręcając się w półśnie z boku na bok i przekładając małego ssaka na drugą stronę. Jednak lęki nocne wymagały mojej czujności, bo maluchy mogły sobie zrobić krzywdę. Bywało tak, że mój syn spał przez 40-45 minut, a potem przez kilka do kilkunastu minut miotał się z wrzaskiem po łóżku, waląc głową w wezgłowie z kutego metalu i w moje umęczone ciało – i tak w kółko przez całą noc, każdej nocy przez kilka tygodni. A rano szłam do pracy…

W tych najtrudniejszym pod względem snu okresach byłam jak zombie: bez serc, bez ducha.

W pracy miałam olbrzymie trudności z koncentracją i pamięcią: obiecywałam koleżance przez telefon, że wyślę jej jakiś plik mailem i po odłożeniu słuchawki już nie pamiętałam, o jaki plik chodziło. W domu warczałam na Męża i jedynie najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywałam się od wrzeszczenia na dzieci (niestety nie zawsze). Nie miałam ochoty na kontakty z ludźmi, wszyscy mnie irytowali. Wieczorami miałam napady wilczego głodu, bo mój wyczerpany organizm domagał się łatwo dostępnej energii, tyłam więc w szybkim tempie. Nie wiedziałam, jak pomóc dzieciom i sobie i miałam z tego powodu wyrzuty sumienia. Miałam wrażenie, że wszystko robię nie tak, jak należy i widziałam przyszłość w czarnych barwach (rozpoznajecie negatywne zniekształcenie poznawcze?). Tak właśnie działa silny stresor w obszarze biologicznym: wpływa negatywnie na wszystkie pozostałe obszary samoregulacji (obszar emocji, poznawczy, społeczny i prospołeczny). Brrrr, pisząc to, znów widzę te obrazy, a już je przecież wyparłam. Na szczęście Malutki śpi o niebo lepiej…

Jak zapewne wiecie, mój blog jest co do zasady niekomercyjny.

Dostarczam Wam moją wiedzę i refleksje, bo mam potrzebę dzielenia się nimi z szerszym gronem odbiorców, niż tylko moi bliscy (od dawna zmęczeni moimi wynurzeniami). Otrzymuję od wielu z Was sygnały, że moje pisanie coś Wam daje: wiedzę, emocje, spełnienie jakichś potrzeb. Bardzo mnie to cieszy i dziękuję Wam za wszelkie (także te krytyczne) informacje zwrotne.

Czasem jednak reklamuję tu jakiś produkt, a raczej usługę.

Są to albo moje własne szkolenia, albo usługi szkoleniowe innych osób, o których jakości i użyteczności jestem przekonana. Tak jest i tym razem. Wkrótce startuje piąta edycja kursu online „Dbanie o dobre spanie niemowląt” oferowanego przez Magdalenę Komstę. Magda jest bliskościową psycholożką i pedagożką, doulą i promotorką karmienia piersią; o jej blogu wymagajace.pl pisałam w poście Share Week 2018. Jest przy tym profesjonalistką w każdym calu, nie potrafię postawić efektom pracy Magdy żadnego zarzutu – ja, osoba o silnym rysie sumiennym, czyli analizująca wszystko dokładnie i stawiająca sobie i innym wysokie wymagania (żeby nie powiedzieć: dzieląca włos na czworo i czepliwa). A ponadto Magda jest mi bliska, bo nasze pierworodne dzieci okazały się high need babies.

Myślę, że gdyby kurs „Dbanie o spanie niemowląt” był dostępny o kilka lat wcześniej, moje życie miałoby inną jakość.

Magda zawarła w nim całą swoją (ogromną!) wiedzę o śnie niemowląt i o tym, co może zrobić rodzic, żeby lepiej się wysypiać przy danych uwarunkowaniach. A przy tym cena jest niewysoka, zwłaszcza jeśli zważyć ogrom włożonej w niego pracy wyjątkowego eksperta od snu, karmienia i marudzenia. Gorąco Wam polecam ten kurs, jeśli sen waszych maluchów przysparza Wam stresu.

Uwaga: tylko do godziny 23:59 w poniedziałek 9 lipca 2018 roku możecie kupić kurs „Dbanie o dobre spanie niemowląt” z 10% zniżką! Wystarczy, że podacie hasło dylematki. Kurs jest dostępny pod tym linkiem.

Aktualizacja:  kurs Magdy możecie kupić pod tym linkiem tylko do 31 października 2019 roku; potem pojawi się dopiero w przyszłym roku w nowej odsłonie i wyższej cenie. 

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Asleep” (CC BY 2.0) by César Rincón

Dlaczego film „Tully” budzi mój sprzeciw

Dlaczego film „Tully” budzi mój sprzeciw

Dwa tygodnie temu spontanicznie postanowiłam wybrać się do kina na film „Tully” i chciałabym podzielić się z Wami emocjami i przemyśleniami, jakie we mnie wywołał.

Od kiedy zostałam mamą, chodzę do kina średnio raz w roku, więc była to dla mnie wyjątkowa wyprawa. Zostawiłam moją trójkę dzieci pod opieką niani, żeby obejrzeć perypetie innej mamy trójki dzieci, którą też wspiera niania, tytułowa Tully. Widziałam zwiastun filmu i czytałam kilka powierzchownych recenzji oraz sporą liczbę wypowiedzi widzów płci żeńskiej. Padały sformułowania: „poruszający”, „mocny”, „ukazuje prawdziwe macierzyństwo”.

Uwaga (SPOILER ALERT): w dalszej części wpisu zdradzę, jak kończy się „Tully”. Jeśli nie oglądaliście tego filmu i chcecie się na niego wybrać, sami zdecydujcie, czy chcecie czytać dalej.

Liczyłam na porcję wzruszeń i refleksji oraz swego rodzaju katharsis, po którym wyjdę z kina z nową energią, jednak przydarzyło mi się co innego.

Oglądając amerykański film, zwykle na początku czuję zaciekawienie, potem sprawy się komplikują i przeżywam wraz z bohaterami trudne emocje, ale w końcu wszystko jakoś się układa i seans kończę „domknięta”. Film „Tully” wywołał we mnie inny ciąg stanów emocjonalnych: niemal od początku byłam zaniepokojona, potem poczułam ulgę i radość, ale od pewnego momentu czułam sprzeciw i rosnący niepokój. Jest to przynajmniej po części efekt moich oczekiwań, ukształtowanych przez reklamy i płytkie recenzje, a po części – moich własnych doświadczeń macierzyństwa.

Skąd ten niepokój, który czułam od początku, obserwując główną bohaterkę u progu potrójnego macierzyństwa?

Kiedyś mój dobry znajomy zażartował, że matkę wielodzietną można poznać na pierwszy rzut oka: ona nigdy się nie uśmiecha. O Marlo, głównej bohaterce „Tully”, można powiedzieć coś podobnego. Na krótko przed narodzinami trzeciego dziecka przez większość czasu albo na jej twarzy maluje się duże napięcie, albo ma zamiast twarzy maskę bez wyrazu. Jedynie w nielicznych momentach wygląda na spełnioną – na przykład w tym, bardzo dla mnie wzruszającym, w którym szczotkuje ciało synka (ja też stosowałam na Dużym procedurę Wilbarger). Jeszcze przed porodem swoimi autoironicznymi „żartami” Marlo woła o pomoc, ale otoczenie nie słyszy tego wołania. „Chcę się zabić” – mówi głucho bohaterka, a jej mąż natychmiast uspokaja dzieci: „Mama żartuje jak klaun, cha cha”. W innej scenie Marlo opowiada bez cienia uśmiechu zamożnej i zadbanej bratowej, że czuje się jak barka pełna śmieci, która dryfuje wzdłuż wybrzeża, a śmieci w końcu zostaną spalone. Bratowa reaguje osłupieniem, potem pełnym zażenowania chichotem, po czym przyznaje: „Ja w dziewiątym miesiącu ledwo byłam w stanie pójść na siłownię”. (W tym momencie sama głośno prychnęłam z irytacji).

W ostatnich dniach ciąży Marlo ewidentnie ma obniżony nastrój, ale po porodzie jej zachowanie w moim odczuciu – moim, czyli nie specjalistki, lecz matki z podobnym doświadczeniem – wskazuje na depresję poporodową.

Nie mam na myśli snucia się z kąta w kąt w piżamie czy byle jakim dresie, tępego wpatrywania się w telewizor, odpuszczania ważnych dla niej zasad (np. nieużywania przez dzieci urządzeń z ekranami podczas posiłku), bałaganu w domu. To wszystko można uzasadnić zmęczeniem po trzecim porodzie, w wieku ponad 40 lat, oraz stresem wywołanym trudnościami rozwojowymi starszego synka i niewystarczającym wsparciem ze strony męża i innych bliskich osób. Mój niepokój wzbudziło to, jak mechanicznie Marlo opiekuje się nowo narodzoną córeczką. Zmienia jej pieluchy, karmi piersią, wstaje w nocy, słysząc jej płacz przez elektroniczną nianię (jaka szkoda, że Amerykańska Akademia Pediatrii odradza spanie z niemowlęciem w jednym łóżku!), kołysze, usypia, odciąga dla niej mleko, zapewne na czas, kiedy wróci do pracy po urlopie macierzyńskim.

Jednak nie widać, żeby nawiązywała więź z noworodkiem: nie patrzy jej w oczy, nie przemawia do niej czule, praktycznie nie używa jej imienia, nazywając ją „ona”, „mała” lub „niemowlę”. Dopiero nocna niania, Tully, dopytuje Marlo o imię córeczki i konsekwentnie namawia ją do okazywania Mii czułości. Marlo jest pusta, jak sama przyznaje – i nie ma na myśli opróżnionej przez Mię prawej piersi. Co na to mąż, w sumie dobry chłop i raczej zaangażowany (zważywszy obowiązki zawodowe) tata? Nic. Napieprza wieczorami w zombie. Wiem, też jest zestresowany i przeciążony, oboje są w błędnym kole stresu, zwanym też czarną dupą, ale Marlo autentycznie cierpi i bardzo potrzebuje kogoś, kto jej pomoże.

Kiedy zjawia się Tully, wszystko zaczyna się układać i to właśnie wtedy czuję ulgę i radość, jednak potem mój niepokój rośnie, zmieniając się w przerażenie.

Marlo odżywa, zaczyna nawiązywać więź z córeczką i czerpać radość z kontaktów ze starszymi dziećmi. Odważnie staje po stronie synka i wspiera go w pierwszym dniu w nowej szkole. Myślę sobie: „Cudownie, wreszcie otrzymała wsparcie i odbiła się od dna, może nawet specjalista nie będzie potrzebny”. A potem… potem czuję się dziwnie, kiedy Marlo i Tully zostawiają w uśpionym domu niemowlę i piją na zewnątrz alkohol. Kiedy aranżują seks z mężem Marlo, czuję sprzeciw, dezorientację i niepokój, a kiedy zostawiają Mię praktycznie bez opieki i udają się na pijacką eskapadę na Brooklyn, nie mogę sobie znaleźć miejsca.

Tully, zatrudniona po to, aby opiekować się nocami niemowlęciem, zachęca Marlo do porzucenia malutkiej córeczki i takiego zachowania, które naraża jej własne zdrowie i życie. W końcu sama Tully okazuje się być wymysłem wyobraźni Marlo, inkarnacją umęczonego skrajnym niewyspaniem i wyczerpaniem umysłu, reminiscencją samej siebie sprzed lat. Czy z czymś Wam się to kojarzy? Halucynacje, narażanie zdrowia i życia dziecka i własnego? To psychoza poporodowa.

Mój głęboki sprzeciw budzi to, że realizatorzy filmu zrównali tę niezwykle niebezpieczną i na szczęście stosunkowo rzadką kondycję z depresją poporodową i zasugerowali (tak mi się przynajmniej wydaje), że można ją wyleczyć, włączając męża w obowiązki domowe. Nie, nie można. Psychoza wymaga leczenia psychiatrycznego. Swoją drogą, to ciekawe, że po obejrzeniu Tully i sformułowaniu w głowie niniejszego wpisu przeczytałam recenzję napisaną przez położną, która ma identyczne zastrzeżenia, co ja.

Właśnie dlatego stwierdzenie, że „Tully” prezentuje obraz prawdziwego macierzyństwa jest moim zdaniem równie trafne, co stwierdzenie, że film „Sypiając z wrogiem”, którego bohaterka grana przez Julię Roberts ucieka od katującego ją męża, prezentuje obraz prawdziwego małżeństwa.

Owszem, film pod wieloma względami bardzo prawdziwie oddaje rzeczywistość świeżo upieczonej matki wielodzietnej. Moje uznanie budzi przede wszystkim realistyczne ukazanie karmienia piersią: częste nocne karmienia noworodka, smarowanie podrażnionych brodawek lanoliną, wielkie plamy z mleka na bluzce podczas wysiłku fizycznego, odciąganie pokarmu (i ten przewracający się woreczek strunowy z mlekiem! Mistrzostwo!), ból przepełnionych piersi podczas pierwszych przespanych przez niemowlę nocach, nawet posapywanie małego ssaka przy piersi – to wszystko naga prawda.

Ale też uśmiechałam się ze zrozumieniem i współczuciem, kiedy rodzina wychodziła rano w pośpiechu i nerwach do pracy i szkoły; kiedy spocona, zdyszana i byle jak ubrana Marlo przytachała na spotkanie z dyrektorką szkoły noworodka w foteliku samochodowym; kiedy synek Marlo mimo upomnień raz po raz kopał fotel kierowcy; kiedy malutka Mia rozkrzyczała się w samochodzie akurat wtedy, gdy Marlo była bliska łez; kiedy Marlo usypiała córeczkę, podskakując na piłce (mamy high need babies, jak się poczułyście, kiedy ktoś wreszcie pokazał to w amerykańskim filmie?).

Choć mam nieporównanie większe wsparcie w opiece nad dziećmi, niż Marlo, są takie momenty, kiedy moja twarz jest zestresowana albo bez wyrazu jak jej twarz. No dobrze, przyznaję: bardzo często około godziny 20 właśnie tak wyglądam, porównanie z barką ze śmieciami jest nie od rzeczy. Jednak to są chwile, kilka procent mojego życia. Wiele kobiet przeżywa macierzyństwo właśnie tak, jak Marlo; wiele kobiet przeżywa małżeństwo tak, jak bohaterka filmu „Sypiając z wrogiem”. Depresja czy wręcz psychoza poporodowa oraz przemoc w związku to ich realne, niezwykle trudne doświadczenie. Jednak ani pozostawienie małego niemowlęcia pod „opieką” śpiącego i niczego nieświadomego męża i szalony pijacki wypad do baru w towarzystwie wyimaginowanej niani, ani mąż bijący żonę za to, że nierówno powiesiła kuchenne ściereczki NIE SĄ I NIE POWINNY BYĆ NORMĄ. Jedna i druga sytuacja wymaga dużej uważności bliskich cierpiącej kobiecie osób i wsparcia profesjonalistów. Bardzo Was proszę, bądźcie uważni na siebie i bliskich…

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „#Movie #Poster Tully (2018) [1382 x 2048]” (CC BY-NC-ND 2.0) by junaidrao

Złość, część 7 i Self-Reg, część 19: Bezcenna pauza

Złość, część 7 i Self-Reg, część 19: Bezcenna pauza

Pamiętacie jeszcze mój cykl postów o złości? 

W ostatnim z nich pisałam o myślach-zapalnikach i o tym, jak sobie z nimi radzić przy pomocy Self-Reg. Dzisiejszy wpis miał dotyczyć wspierania rozwoju dziecka (w styczniu rozpoczęłam minicykl na ten temat), ale pracując nad nim, skręcałam coraz silniej w kierunku tematu złości. W końcu poddałam się i o matkach-lwicach, matkach-kwokach i innych gatunkach matek napiszę kiedy indziej, a dziś opowiem o potężnym narzędziu samoregulacji, jakim jest pauza.

Cotygodniowe lekcje pływania u instruktora

We wrześniu ubiegłego roku sześcioletni Duży powrócił do cotygodniowych lekcji pływania u instruktora, który uczył go przez cały poprzedni rok szkolny. Jak wspominałam we wpisie na temat nauki pływania, poświęciłam dużo uwagi poszukiwaniom instruktora, który wykazałby się odpowiednio dużymi zasobami cierpliwości i empatii, aby „wziąć na klatę” mojego pierworodnego. Duży jest bowiem niecierpliwy i szybko się zniechęca, kiedy nie widzi natychmiastowego efektu swoich wysiłków i zmotywowanie go jest w takiej sytuacji niełatwe. Ponadto ma trudność z koncentracją na komunikatach, które nie są skierowane wprost do niego, przy zachowaniu kontaktu wzrokowego. Nieco zdziwiłam się zatem, kiedy instruktor na pierwszych zajęciach w nowym roku szkolnym nie wszedł z Dużym do wody, lecz pozostał na brzegu. Uznałam jednak, że wie, co robi i przez kolejne kilka tygodni pływałam na drugim końcu basenu, nie interesując się zbytnio lekcjami mojego syna.

Dość szybko Duży zaczął niechętnie podchodzić do nauki pływania. Mówił, że to za trudne, że instruktor za dużo od niego wymaga, że już przecież umie pływać, więc po co mu lekcje? Początkowo nie przejmowałam się tym zbytnio, ale opór Dużego rósł, a instruktor przestał się na nasz widok uśmiechać… Postanowiłam przyjrzeć się uważniej lekcji i… ręce mi opadły. Duży miotał się w wodzie, a instruktor spacerował po brzegu i na zmianę konwersował z innym instruktorem i pokrzykiwał na mojego syna, a nawet go przedrzeźniał. Tak, ten sam instruktor, którego uznałam za najbardziej cierpliwego i zaangażowanego ze wszystkich, którym się miesiącami przyglądałam! Poczułam się z tym źle: zaniepokoiłam się, a na widok przedrzeźniania – wkurzyłam. Postanowiłam jednak działać spokojnie.

Po feralnej lekcji podeszłam do instruktora i zagaiłam: „Czy mi się wydaje, czy widzę jakieś problemy z motywacją?”. (Zauważcie, że nie powiedziałam, czy mam na myśli ucznia, czy nauczyciela…) Instruktor, zawsze spokojny i pogodny, odparował zirytowany: „JAKIEŚ problemy? On ma jeden wielki problem: z motywacją, z koordynacją, ze współpracą. W ogóle nie da się z nim pracować!”. Gad we mnie sprężył się do ataku. Nie, to nie był gad, bo gady nie mają instynktu obrony potomstwa. To raczej moja wewnętrzna samica ssaka poczuła nieprzepartą chęć zatopienia kłów w gardle drapieżnika, który ośmielił się przymierzyć do ataku na jej młode. Gdybym poszła za tym impulsem, wysyczałabym mniej więcej to: „Przykład idzie z góry. To pan plotkuje z psiapsiółką na brzegu zamiast wykonywać porządnie swoją pracę! Na miejscu Dużego miałabym zerową motywację”.

Zamiast podążyć za impulsem pochodzącym z mózgu limbicznego, zrobiłam krótką, bezcenną pauzę.

Spojrzałam na wodę, której widok mnie uspokaja, i wykonałam kilka głębokich oddechów, formułując W MYŚLACH taką oto wypowiedź: „Spokojnie. Facet jest w mózgu limbicznym. To nie jest o Dużym, lecz o jego własnych emocjach. Nie wchodź w to, bo będziesz później żałowała”. Podziałało, uspokoiłam się! Gdyby nie ta pauza, niewątpliwie wybuchłabym po kolejnym komunikacie mojego nadal zdenerwowanego rozmówcy. Uspokoiwszy się, spytałam go, czy zdaje sobie sprawę, że Duży prawdopodobnie ma ADHD. Chciałam wyjaśnić, że mojemu synowi trudno jest się skoncentrować, kiedy jest oddzielony od instruktora, a dookoła krążą inni, również wykrzykując polecenia do swoich uczniów. Instruktor nie pozwolił mi dokończyć myśli. „Proszę pani!” – prychnął – „My tu mamy 400 dzieci dziennie, dużo z nich jest niepełnosprawnych, ale kogoś tak opornego, jak Duży, jeszcze nie spotkałem. Naprawdę potrafi dać w kość!”

Poczułam się, jakby ktoś mnie uderzył. Ogromnym wysiłkiem woli (tak, przy użyciu samokontroli! Ona czasem się przydaje) zrobiłam pauzę. Powstrzymałam się od wybuchu i skupiłam na swoich emocjach, które zmieniały się jak w kalejdoskopie. Najpierw poczułam potężną złość: jak ten dupek śmie mi mówić prosto w twarz, że moje dziecko jest najgorsze ze wszystkich?!? Pstryk, zmiana emocji: poczułam rozbawienie. Zachciało mi się śmiać, bo tak absurdalna wydała mi się skarga dorosłego, potężnej postury mężczyzny, że chudy sześciolatek daje mu w kość. Pstryk, kolejna zmiana emocji: poczułam rozgoryczenie i rozżalenie. Duży JEMU daje w kość – facetowi, który ma z nim do czynienia raz  w tygodniu przez 45 minut i w każdej chwili może z tej relacji zrezygnować. A co ja mam powiedzieć – ja, która musi nieść swojego wymagającego syna przez życie codziennie jeszcze przez wiele lat. Pstryk i znów zmiana: poczułam złość tym razem pod adresem Dużego: dlaczego on mi to ZNÓW robi? Dlaczego bycie jego mamą nie może być łatwiejsze? Popatrzyłam na mojego syna nerwowo przestępującego z nogi na nogę kilka metrów dalej. Wyglądał jak zbity pies z podkulonym ogonem. Pstryk, poczułam ogromny żal, smutek i przykrość w związku z tą sytuacją. A potem zalała mnie potężna fala miłości do syna.

W tym momencie poczułam spokój – taki autentyczny, głęboki spokój – i już wiedziałam, jak chcę zareagować. Chciałam, żeby mój syn nauczył się dobrze pływać i przewidywałam, że podobny problem pojawi się prędzej czy później w relacji z każdym kolejnym instruktorem. Mogłam odwrócić się na pięcie i odmaszerować, ale nie chciałam uciekać – chciałam podjąć dialog z tym mężczyzną. Dodatkowo włączyły mi się swego rodzaju ambicja i naukowe zaciekawienie: potraktowałam dogadanie się z instruktorem jak self-regowe wyzwanie i byłam ciekawa, czy uda mi się to osiągnąć. Powiedziałam więc spokojnie: „Aha, czyli mówi pan, że Duży jest najtrudniejszym dzieckiem, jakie pan spotkał w swojej karierze. Przykro mi się tego słucha i trudno mi ocenić, czy tak jest naprawdę, czy tylko jest pan zdenerwowany. Nie znam się na dzieciach, mam ich tylko troje i tylko jednego sześciolatka, który uczy się pływać. Pan ma z kolei duże doświadczenie. Proszę z niego skorzystać i dać z siebie wszystko. Porozmawiam z Dużym, postaram się go zmotywować, ale to pan jest nauczycielem, nie ja”. A potem zajęłam się empatycznie moim synem, który w łazience poskarżył mi się: „Mamo, ja się naprawdę staram, ale to jest bardzo trudne i w dodatku miałem dziś takiego pecha, że jak mi coś wychodziło, to pan X akurat rozmawia z kolegą, a potem patrzył, kiedy mi nie wychodziło”. Wieczorem wysłałam instruktorowi SMS-a, cytując tę wypowiedź Dużego, a w odpowiedzi otrzymałam przeprosiny. Instruktor uderzył się w pierś: przyznał, że miał kiepski dzień i dlatego był niemiły. Stwierdził, że potraktował Dużego szablonowo, a on potrzebuje bezpośredniej uwagi dorosłego, więc od tej pory znów będzie razem z nim w basenie. Poza tym przyznał, że nadmiernie ambitnie podchodził do nauki, podnosząc zbyt ostro poprzeczkę i za mało chwaląc mojego syna, więc teraz postawi bardziej na zabawę i przyjemność i będzie bardziej doceniał każdy sukces. I tak się też stało. Ufff.

Bezcenna pauza – potężne narzędzie samoregulacji

Ta historia ilustruje, jak potężnym narzędziem samoregulacji (zwłaszcza regulacji trudnych emocji) jest pauza. Stuart Shanker powiedział w jednym ze swoich filmików, które oglądałam podczas kursu MEHRIT Centre, że w Self-Reg chodzi w dużej mierze o umiejętność zrobienia takiej pauzy w celu uspokojenia się i autorefleksji. Zazwyczaj robimy ją dopiero wtedy, gdy emocje opadną, po tym, jak mleko się rozlało i plujemy sobie w brodę, że nie zareagowaliśmy w sposób bardziej wyważony. Moja praktyka Self-Reg pozwoliła mi przesuwać moment takiej przerwy na autorefleksję coraz wcześniej i wcześniej. Teraz czasami – podkreślam, że nie zawsze i nadal nie w większości przypadków – umiem ją zrobić, ZANIM mleko się wyleje i w ten sposób zapobiec szkodom. To właśnie udało mi się w opisywanym tu momencie i jestem z tego dumna.

Ostatnio wyznałam Wam, że planuję napisanie książki „DyleMatki”. Oprócz tego planuję jeszcze coś: kilkutygodniowe szkolenie online pod roboczym tytułem „Wyreguluj swoją złość”. Będzie ono oparte na metodzie Self-Reg, ale zamierzam korzystać w nim także z innych narzędzi – z całej mojej wiedzy i umiejętności zdobytych w ciągu ostatnich kilku lat. Jestem na etapie planowania treści poszczególnych modułów, a kiedy koncepcja mi się wyklaruje, zacznę przygotowywać materiały: filmiki z wykładami oraz towarzyszące im teksty lub prezentacje. Wraz z kursem zamierzam też uruchomić grupę wsparcia na Facebooku, którą będę moderować. Przede mną jeszcze dużo pracy, więc zapewne wystartuję z kursem późną jesienią. Trzymajcie kciuki!

EDIT z marca 2021 roku: Być może zainteresuje Was moje szkolenie online „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”, w którym podpowiadam, jak „opanować gada” dzięki rozmaitym technikom opartym po części na samokontroli, a po części na wiedzy o stresie i samoregulacji.

P.S. W serii o złości ukazały się dotychczas następujące posty (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7):

Złość, część 1: Dzień, w którym wrzasnęłam na dziecko

Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu

Złość, część 3: Jak zmieniamy się w gady

Złość, część 4: I znów wrzasnęłam

Złość, część 5 i Self-Reg, część 11: Myśli-zapalniki

Złość, część 6 i Self-Reg, część 12: Opowiedz mi, matko, o swoich planach…

Złość, część 7 i Self-Reg, część 19: Bezcenna pauza

Złość, część 8: Emocje są jak fala

Złość, część 9: Co kłębi się pod powierzchnią

Złość, część 10: “Co za babsztyl!”, czyli o złości jako zasłonie

Złość, część 11: “Nie będzie mi gówniarz rozkazywał!”, czyli jak zalałam gada oksytocyną 

Złość, część 12: Złość, część 12: Czy na pewno “Dobra matka nigdy nie zostawia płaczącego dziecka”?

Złość, część 13: “Nogi z d… powyrywam”, czyli o agresorze, który zaatakował moje dziecko

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Pause” (CC BY-NC-ND 2.0) by Rafa Puerta