Self-Reg, część 17: Kiedy biję swoje dziecko

Self-Reg, część 17: Kiedy biję swoje dziecko

Zanim zgłosicie Niebieskiej Linii, że pewna blogerka publicznie przyznaje się do bicia dziecka

(oraz zanim uznacie, że Self-Reg to metoda oparta na przemocy fizycznej), przeczytajcie ten wpis do końca.

– Mamo, możesz mnie pobić? – pyta Duży.
– Tak. Gdzie chcesz się położyć?
– Może być na dywanie.
– Dobra.

Historia, którą tu opowiem ma związek z rywalizacją między moimi dwoma starszymi synami, którzy są jak ogień i woda.

Mniej więcej rok temu Duży wreszcie zaakceptował Małego i zaprzyjaźnił się z nim, co przyjęłam z ogromną ulgą. Wcześniej stosunek Dużego do Małego był bardzo zły i stanowił źródło moich nieustannych zmartwień. Obecnie między braćmi panuje coś, co nazywam kocho-nienawiścią (Niemcy mają na to słowo Hassliebe): świetnie się ze sobą bawią, w ogień by za sobą skoczyli, ale kiedy się pokłócą, jest to zawzięta walka na kły i pazury. Bardzo też ze sobą rywalizują – każdy chce być we wszystkim pierwszy. W moich mądrych książkach przeczytałam, że jest to całkowicie normalna, zdrowa relacja rodzeństwa tej samej płci o niewielkiej różnicy wieku.

Jednak jeszcze niedawno nadal niepokoił mnie jeden rodzaj zachowania Dużego.

Raz na jakiś czas mój pierworodny bez wyraźnej dla mnie przyczyny celowo, jakby „na zimno” doprowadzał młodszego brata do furii. Nie było to trudne, ponieważ Mały jest wpatrzony w brata jak w obraz i przejmuje się wszystkim, co ten powie. Z kolei Duży jest dzieckiem ponadprzeciętnie inteligentnym oraz ma ogromną zdolność wczuwania się w stany emocjonalne innych ludzi i – no cóż, muszę to powiedzieć – manipulowania nimi. Kiedy więc chciał wkurzyć Małego, robił to niezwykle zręcznie i skutecznie. O ponad dwa lata młodszy i mniej biegły w ciętych ripostach Mały nie był w stanie odgryźć się bratu tak, jak by chciał, jego frustracja rosła, aż w końcu wściekał się i bił Dużego, co ten przyjmował ze śmiechem (który jeszcze bardziej rozsierdzał Małego tak, że bił Dużego bez opamiętania).

Próbowałam przeformułować zachowanie Dużego i tropić jego stresory w tego typu sytuacjach, ale nie miały one ze sobą zbyt wiele wspólnego.

(Przypominam, że chodzi tu o dwa z pięciu kroków Self-Reg, o których przeczytasz w artykule Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą, o stresorach i pięciu obszarach stresu dowiesz się z wpisu Świąteczny stres w pięciu obszarach, oraz zapoznaj się pokrótce z samą metodą).

Często Duży był wyspany, najedzony, w dobrym nastroju, przebywał od rana wraz ze mną i wiedziałam, że nie wydarzyło się nic, co wyprowadziłoby go z równowagi. Czyżby było to owo mityczne Shankerowskie misbehaviour – złe zachowanie, podczas którego dziecko jest w pełni świadome tego, co robi, ma możliwość wyboru swoich reakcji i decyduje się na te niepożądane? Byłam bliska uznania, że tak właśnie jest.

Nie ustawałam jednak w dążeniach do ustalenia, co kieruje Dużym i pewnego dnia sam mi o tym powiedział.

Spytałam go, zdesperowana, dlaczego taką przyjemność sprawia mu doprowadzanie brata do płaczu i złości, a on na to:

Mamo, bo Mały mnie wtedy mocno bije w plecy, a to jest takie przyjemne! Ja tego potrzebuję!


Bingo!

Duży ma podwrażliwość propriocepcji (czyli czucia głębokiego) i czasem, żeby czuć się dobrze we własnym ciele, potrzebuje mocnego docisku. Ja sama też to mam i regularnie poddaję się bardzo mocnym masażom, podczas których rehabilitantka upewnia się, czy naprawdę to mnie nie boli – nie, nie boli, lecz obniża napięcie mięśni i napełnia mnie energią. Nie znoszę natomiast delikatnego dotyku, muskania ręką, głaskania po włosach. Terapeuta integracji sensorycznej (SI) wyjaśnił mi kiedyś, że mój system nerwowy odbiera to jak zagrożenie; osoba bez zaburzeń SI reaguje podobnie, kiedy po jej ciele znienacka przebiegnie ogromny pająk.

– Synu! – zawołałam. – Nie mogłeś mi tego wcześniej powiedzieć? Przecież ja cię mogę bić, kiedy tego potrzebujesz!
– Nie pomyślałem o tym – odparł Duży, lekko zawstydzony.

A więc jednak nie było to klasyczne misbehaviour, lecz stress behaviour – próba obniżenia stresu, jakim był dyskomfort mięśni i stawów.

Duży starał się sam sobie pomóc, wyregulować się w ten społecznie nieakceptowalny sposób. Teraz potrzeba Dużego jest zaspokajana tak, że wilk jest syty i owca cała: od czasu do czasu sama go „biję”. Kiedy Duży tego potrzebuje, kładzie się na brzuchu, a ja okładam go pięściami, dopóki nie stwierdzi, że już wystarczy. Po takiej sesji jest spokojny i pełen energii. Identyfikacja źródła zachowania Dużego przyniosła ulgę i Małemu, i mnie, zmartwionej, że być może wychowuję bezinteresownie złośliwego człowieka. Ufff…

Czasami zapominam, że nie ma czegoś takiego, jak złe dziecko i wtedy w naszej rodzinie dzieje się gorzej.

Tak właśnie było ostatnio, kiedy wpadłam w błędne koło zmęczenia i stresu i w końcu organizm odmówił mi posłuszeństwa. Duży jest jak papierek lakmusowy moich nastrojów i mojego stresu. Ostatnio jego negatywne zniekształcenie poznawcze daje o sobie znać w związku z trudnościami w „starannym” pisaniu w zerówce. Ale wierzę głęboko, że pokonamy te trudności. Trzymajcie kciuki.

Tłumaczenie cytatu na zdjęciu: „Pierwszym krokiem Self-Reg zawsze jest „kopanie głębiej”, ponieważ nie można przeformułować zachowania, dopóki się go nie zrozumie.” (źródło: www.mehritcentre.com)

Wysiadłam

Wysiadłam

WYSIADŁAM. Serio, organizm odmówił mi współpracy.

W poniedziałek dopadło mnie kilka wirusów naraz i dopiero dziś wróciłam do świata żywych. Nie da się tygodniami spać po 5 godzin na dobę i przez resztę doby być mistrzynią wielozadaniowości, każdą wolną chwilę wyciskając jak cytrynę. 1 listopada po czterech latach odeszła od nas Niania, a ja założyłam, że szybko znajdę kogoś, choć w przybliżeniu tak dobrego i w dodatku chętnego do pracy u nas „nie za milion monet”. Przeliczyłam się, poszukiwania nadal trwają. W poczuciu tymczasowości po prostu przejęłam obowiązki Niani (30 godzin w tygodniu), niczego nie redukując i jeżdżąc wszędzie z trójką dzieci zamiast z jednym.

Dziś pewna mądra psycholożka dała mi zadanie domowe.

Miałam zaobserwować i zapisać, co robię/jakie zadania wykonuję i ile to zajmuje czasu w ciągu doby, jeśli robię to tak, jak bym chciała. Okazuje się, że 20 godzin na dobę powinien zająć mi sen (w ilości wystarczającej) i czynności techniczne: obsługa dzieci, karmienie, jedzenie, higiena, logistyka przedszkolna i zajęciowa, prace domowe. Jedynie 4 godziny dziennie zostają na pracę, naukę, relacje z bliskimi, zabawę z dziećmi, uczenie ich czegoś, dbanie o zdrowie, kulturę, rozrywkę/odpoczynek i autorefleksję.

No właśnie, autorefleksja – czwarty krok Self-Reg – bywa bolesna.

Czuję trochę wstydu, bo w końcu uczę ludzi tego, czego sama dopiero się uczę, czyli łagodności dla siebie, dbania o własne zasoby. Czasem szewc bez butów chodzi. Ale może taki szewc, mając doświadczenie braku butów, jest w stanie szczególnie przyłożyć się do pracy i skroić wygodne buty najpierw sobie, a potem klientom? Taką mam nadzieję. Zabieram się do pracy… nad regeneracją.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „De día y de noche” (CC BY-NC-ND 2.0) by Ed Visoso

Self-Reg, część 16: Skup się na TEJ sytuacji

Self-Reg, część 16: Skup się na TEJ sytuacji

Wczoraj Duży wrócił z zerówki w kiepskim nastroju, markotny i pobudzony jednocześnie.

Gdy zajrzałam do jego przedszkolnej sali, siedział zapatrzony w jakiś odległy punkt, z dala od innych dzieci i nerwowo gryzł ołówek, a przed nim leżał otwarty zeszyt. Jego wychowawczyni zasugerowała mi, żebyśmy zabrali zeszyt do domu i nadrobili zaległości w pisaniu liter i sylab. Duży jęknął z rozpaczą: „Mamo, ja tego nigdy nie nadrobię! To za trudne!”

W domu nie było lepiej: Duży co chwilę prowokował spięcia.

Bardzo dokuczał Małemu, który był przeziębiony i został ze mną w domu („To nie fair, że nim się dzisiaj więcej zajmowałaś!). Koiłam, łagodziłam, nazywałam emocje, mediowałam w czasie ostrzejszych wymian zdań, zadbałam o relaks (czytanie) i zaspokojenie głodu. Podziałało.

Kiedy mój pierworodny był już spokojny, zarządziłam odrabianie lekcji i znów się zaczęło.

Duży argumentował (nie bez odrobiny racji), że ćwiczenie pisania liter jest bez sensu, bo już umie czytać książki i pisać drukowanymi literami. Poskarżył się, że nie jest w stanie pracować w przedszkolu, bo trudno mu się skupić w hałasie (pod tym względem też go rozumiem, sama tak mam). Potem powtarzał, że to za trudne, on nie umie i nigdy się nie nauczy, innym dzieciom to przychodzi z łatwością. Znów koiłam, łagodziłam itd., ale to nie pomagało – pewnie częściowo dlatego, że nie byłam w stanie trwale odizolować od nas młodszych dzieci, które co chwila przychodziły do gabinetu i nam przeszkadzały. W pewnym momencie Duży zaczął mówić coś o bezsensie życia w takich męczarniach i fantazjować o śmierci…

Długo udawało mi się zachować autentyczny spokój, ale w pewnym momencie straciłam cierpliwość.

Wiecie, co dokładnie do tego doprowadziło? Pewną rolę odegrało w tym moje zmęczenie kakofonią dźwięków: zawodzeniem Dużego, skrzeczeniem Malutkiego wspinającego się na moją nogę, żebym wzięła go na ręce i teatralnym szeptem Małego („Mamoooo, czy mogę teraz jeszcze coś powiedzieć? Ostatni raz, to bardzo ważne!”); to wszystko minuta po minucie odbierało mi energię. Jednak większe znaczenie miał wzrost napięcia spowodowany… oczywiście moimi myślami. (Czy kiedykolwiek napisałam wprost na blogu, że Self-Reg to metoda służąca zrozumieniu stresu oraz lepszemu zarządzaniu napięciem i energią? Jeśli nie, podkreślam to teraz; na opisywanym tu przykładzie widać jak na dłoni, od czego zależy nasz stres).

Byłam w stanie zachować autentyczny wewnętrzny spokój (a nie tylko byłam opanowana), dopóki pozostawałam myślami i emocjami „tu i teraz”.

Sześciolatek w kiepskim nastroju niebędący w stanie wykonać zadania domowego – to dla mnie niezbyt stresujący bodziec nawet w połączeniu ze zmęczeniem i nadmiarem dźwięków. Moje napięcie gwałtownie wzrosło, kiedy przestałam skupiać się na tej konkretnej sytuacji i zaczęłam snuć czarne wizje przyszłości Dużego i mojej, dramatyzować i użalać się nad sobą. Szeroko pojęty rozwój Dużego jest bowiem przedmiotem mojej troski i niepokoju, od kiedy zostałam matką. (W kilku kolejnych postach będę pisała o wspieraniu rozwoju dziecka).

Oto mój wczorajszy „myślotok”: tak będą wyglądać wszystkie nasze popołudnia przez najbliższe lata; Duży znienawidzi szkołę, będzie się tam źle zachowywał i będziemy regularnie wzywani na dywanik do dyrektora; Duży wpadnie w depresję i będzie miał niskie poczucie własnej wartości; nie obędzie się bez leków przeciw objawom ADHD; ćwiczenia u ortoptyka nie pomogą i Duży będzie miał ogromne problemy ze wzrokiem (jakoś tak dziwnie pochyla się nad zeszytem, jakby źle widział!); jeśli on będzie zawsze tak siedział, to zafunduje sobie skrzywienie kręgosłupa; potrzebuję przez najbliższe lata wykwalifikowanej i anielsko cierpliwej niani na popołudnia i wieczory, a to słono kosztuje; nie dam rady po pracy codziennie wykrzesać z siebie tyle energii, pozostanę kurą domową na całe lata; to okropne, że jestem z tym całkiem sama całymi dniami; i po co mi było troje dzieci, skoro ich nie ogarniam?!?

I właśnie przy tej ostatniej mojej myśli Mały cichutko i pokornie spytał, czy może zjeść krówkę, a ja wysyczałam: „NIE! Nie możesz ciągle jeść słodyczy! Będziesz gruby, nie będziesz miał siły biegać i będziesz się źle czuł!” Chwilę potem warknęłam pod adresem Dużego, że może sobie robić, co chce, nie obchodzi mnie jego praca domowa i wyszłam z pokoju. Czy nawaliłam jako matka? Trochę tak, ale też czegoś się nauczyłam.

Mały dramacik z Dużym w roli głównej przypomniał mi (i utrwalił dzięki skojarzeniu z emocjami) pewien wycinek wiedzy o Self-Reg.

Stuart Shanker powtarza jak mantrę „THIS” (ang. ten/ta/to): skup się na tym konkretnym dziecku, tym jednym problemie, tej chwili. W ten sposób zdołasz zachować spokój i zmienić tę jedną sytuację, a przynajmniej zwiększyć szanse na taką zmianę w przyszłości. Ta mała zmiana spowoduje zmarszczkę na powierzchni wody. Wiele takich zmarszczek tworzy falę, która ma o wiele większą siłę. Próbując utworzyć jednym ruchem wielką falę, można srogo się rozczarować i jedynie stworzyć dużo piany. To dla mnie ważna lekcja, bo lubię szybkie i spektakularne rezultaty – chcę osiągać efekty tu i teraz, bez czekania. Jak Duży…

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „DRAW” (CC BY-NC-ND 2.0) by kristina dymond

O nierealistycznych oczekiwaniach

O nierealistycznych oczekiwaniach

Ostatnio zidentyfikowałam czynnik, który w największym stopniu zatruwa moją radość z macierzyństwa.

Nie, nie są nim częste infekcje moich synów, choć pośrednio odgrywają one rolę, bo bardzo mnie frustrują. Jest nim – nierealistyczne przy trójce małych dzieci – oczekiwanie, że… Nie zdradzę tego na wstępie; przeczytajcie najpierw, jak do tego doszłam.

Było wczesne środowe popołudnie, właśnie wyruszyłam z Malutkim po starszaki do ich przedszkoli.

Byłam w kiepskiej formie ze względu na ból przeciążonego kręgosłupa i nocne krzyki bobasa. Byłam też spocona i lekko ogłuszona po tym, jak wcisnęłam wijącego się i piszczącego Malutkiego w kombinezon, a następnie do fotelika samochodowego – Malutki nie znosi tego zniewolenia, zawsze pręży się i przez kolejne parę minut płacze lub krzyczy ze złości. Plan był taki: najpierw miałam pojechać do przedszkola Małego, potem do przedszkola Dużego, stamtąd do domu i po godzinie wyruszyć z całą trójką do galerii handlowej, gdzie odbywają się zajęcia taneczne Małego. Malutki potrzebował drzemki i przewidywałam, że zaśnie w samochodzie. Zadawałam sobie pytanie, jak sprawić, żeby ta drzemka potrwała co najmniej 40 minut (czyli tyle, ile maluch potrzebuje, żeby się zregenerować i obudzić w dobrym humorze), zważywszy, że w przedszkolach jest głośno, a mój najmłodszy łatwo się wybudza, kiedy jest przenoszony w foteliku.

Wszystko szło jak po maśle.

Malutki zasnął niemal od razu. Odebrałam Małego w dobrym humorze, razem odebraliśmy Dużego też w dobrym humorze (ufff!) i dotarliśmy do domu. Tam pozwoliłam starszakom pooglądać przez pół godziny telewizję, a sama przygotowałam nam jedzenie i spakowałam do torby strój taneczny Małego i bidony z wodą. Malutki nadal spał w foteliku.

W pewnym momencie poczułam znajomą kulę w żołądku, oznaczającą rosnący niepokój.

Wsłuchałam się w pytania w mojej głowie. Jak zareagują starszaki, kiedy wyłączę telewizor? Byli w dobrych humorach, więc nie powinni zanadto protestować, ale czasem w tej sytuacji rozgrywają się dantejskie sceny. Czy w ciągu pół godziny zjedzą kopytka i surówkę i sprawnie ubiorą się do wyjścia, czy będę musiała prowadzić negocjacje lub wręcz uciec się do szantażu? Czy Malutki nie obudzi się tuż przed wyjściem, domagając się piersi i powodując spóźnienie? Czy Duży nie będzie narzekał, że musi „marnować czas” podczas zajęć Małego, zamiast bawić się w domu? Czy znów będę długo krążyła po podziemnym garażu galerii, szukając dwóch sąsiadujących wolnych miejsc parkingowych (miejsca są tam tak wąskie, że po zaparkowaniu na pojedynczym nie mogę otworzyć drzwi auta)? Jak Malutki zniesie kolejne półtorej godziny w foteliku lub też, jak moja kość krzyżowa zniesie noszenie go przez ten czas w nosidle?

O co chodziło? Czy bałam się własnych dzieci?

Poniekąd tak. Jak już wspomniałam, byłam w kiepskiej formie psychofizycznej. Stuart Shanker, twórca metody Self-Reg, podkreśla, że pod wpływem stresu wchodzimy w dawne koleiny – a ból i deficyt snu oznacza stres. Dlatego byłam podatna na coś, co w zasadzie należało już do przeszłości, a mianowicie lęk przed trudnymi emocjami moich dzieci. Kiedy Duży był wymagającym niemowlęciem, bardzo starałam się uniknąć jego płaczu, który odbierałam jako komunikat, że niewystarczająco się staram spełnić potrzeby mojego synka (tak wówczas wypaczyłam ideę rodzicielstwa bliskości). Teraz też obawiałam się frustracji i złości moich dzieci.

Nagle dotarło do mnie, co kryje się za tym lękiem.

Otóż wypływał on z nieuświadomionego dotychczas oczekiwania, że przez większość czasu będzie miło i wszyscy członkowie mojej rodziny będą zadowoleni. Zobaczyłam to jak na dłoni i… nagle mój niepokój się zmniejszył, bo zdałam sobie sprawę, jak absurdalne jest to oczekiwanie. Jestem jedna, a ich troje: trzy małe istotki ze swoimi własnymi wyobrażeniami na temat tego, jak powinno wyglądać to popołudnie. Mogę się dwoić i troić, ale nie mogę sprawić, że nie będą się frustrować, złościć i smucić. To by zresztą nie było dla nich dobre, ponieważ dzięki tym trudnym emocjom ćwiczymy się w człowieczeństwie.

Dziś przez część dnia nie było miło.

Wszystkie nasze dzieci są przeziębione i mają zapalenie spojówek (konia z rzędem temu, kto bez pomocy drugiego dorosłego zapuści Malutkiemu krople do oczu!). Przez większość dnia Malutki marudził, bo swędziały go oczy, a Duży jęczał, że nikt się nim nie zajmuje i okropnie się nudzi. Jęczał także po tym, jak Mąż przez dwie godziny grał z nim w planszówkę, „Wysokie napięcie”. Wtedy zaczął marudzić i Mały, że on też chce grać i to nie fair, że jest za mały. Wieczorem Mały zaczął wymiotować i wolę nie zastanawiać się, czy to wirus i czy rozłoży na łopatki także pozostałych członków rodziny, jak to było ostatnio. Nie jest mi łatwo, ale świadomość, że w tej sytuacji po prostu nie może być przez cały czas miło bardzo mi pomaga.

A jednak czasem bywa idealnie i właśnie tak było w minioną środę.

Starszaki nie protestowały, kiedy wyłączyłam im telewizor, zjadły kopytka z surówką i sprawnie się ubrały. Dotarłam na czas i dość szybko znalazłam miejsce do zaparkowania. Duży cieszył się, że może w spokoju wybrać sobie w sklepie papierniczym temperówkę i zeszyt, a potem poczytać w poczekalni szkoły tańca „O psie, który jeździł koleją” bez Małego komentującego, że to nuuuuuda. Malutki spał jak kamień niemal do końca zajęć Małego i nie zdążył zgłodnieć przed powrotem do domu. W garażu i galerii starszaki wykonywały natychmiast wszystkie moje polecenia. Wybieram wdzięczność za takie chwile zamiast narzekania w takie dni, jak dzisiejszy.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „happy-kids” (CC BY-NC 2.0) by United Way of the Lower Mainland

Self-Reg, część 13: To naprawdę działa!

Self-Reg, część 13: To naprawdę działa!

Facebook przypomniał mi niedawno mój pełen frustracji wpis sprzed dwóch lat.

Dodam, że to był bardzo trudny czas: czteroletni Duży od kilku miesięcy miał napady złości, a Mały był wprawdzie pogodnym i zrównoważonym dwulatkiem, ale jednocześnie pozbawionym instynktu samozachowawczego człowiekiem-demolką z wariackimi pomysłami. Oto wspomniany wpis na Facebooku:

Staram się. Słucham. Nazywam emocje. Tłumaczę. Próbuję być wzorem opanowania i spokoju, jednocześnie bardzo stanowczo zaznaczając granice. Czytam mądre książki. Prowadzę dyskusje z mężem o wychowaniu. Od czasu do czasu konsultuję się z psycholożką dziecięcą. Przez rok woziłam na terapię SI. Dbam o dietę. Zmieniam przedszkole. I co? I nic. Gdzieś głęboko powoli zaczyna kiełkować myśl, że ON TAK MA. Jest z natury cholerykiem. Jako niemowlę i toddler wpadał regularnie w histerie, teraz ma napady złości, jako nastolatek będzie wdawał się w bójki, jako dorosły będzie wydzierał się na innych ludzi. I już. Obym się myliła.

Na szczęście się myliłam, choć w sierpniu tego roku znów było źle.

Jakiś czas temu opisałam, jak pracuję z Dużym, żeby obniżyć jego reaktywność na stres i zmienić sposób wyrażania trudnych emocji. W sierpniu oboje odnotowaliśmy potężny regres, który opisałam w bardzo osobistym poście. Nie wspominałam Wam o tym, ale teraz się przyznam: po wyczerpującym emocjonalnie pobycie na działce Cioci i Wujka nie tylko Duży był rozregulowany i zaczął znów wykazywać objawy negatywnego zniekształcenia poznawczego. Ja sama także powróciłam w stare koleiny.

Zupełnie zapomniałam o tym, że jeszcze dekadę temu widziałam rzeczywistość – i samą siebie – w czarnych barwach. Teraz wszystko wróciło, wywołując we mnie uczucia lęku, bezradności, smutku i beznadziei. Wyobraźcie sobie, że kiedy Mąż kupił nową grę dla dzieci w wieku od 7 lat (widoczną na zdjęciu) i nie mogłam zrozumieć wyjątkowo kiepsko napisanej instrukcji, rozpłakałam się przy nic nierozumiejących dzieciach, bo poczułam, że jestem kretynką i do niczego się nie nadaję. Godzinę wcześniej Duży rozpaczał, że jest głupkiem i nigdy nie nauczy się rysować tak, jak chce… To był moment, w którym osiągnęłam dno. Resztką sił postanowiłam się od niego odbić – nawet nie dla siebie samej (beznadziejnej kretynki, niewartej starań), lecz dla moich dzieci, zwłaszcza rozregulowanego Dużego.

Self-Reg odmienia moje dziecko i mnie, a wraz z nami całą naszą rodzinę.

Będąc ma tym dnie, podjęłam mocne postanowienie, że spróbuję jeszcze raz: spojrzę na Dużego i siebie łagodnie i będę pracowała nad jego i swoją samoregulacją, stosując pięć kroków Self-Reg. I właśnie to robię, dzień po dniu, wspierana mocno przez ludzi, których poznałam dzięki Self-Reg. To nie jest tak, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Duży i ja stajemy się coraz spokojniejsi, pozytywnie nastawieni i odstresowani.

Self-Reg to długi proces, a nie jednorazowy skok w kierunku idealnej samoregulacji. Nie zawsze jest różowo, przeżywamy wzloty i upadki, rezonujemy w rodzinie wszyscy ze wszystkimi. Ostatnio „jadę na oparach”, bo przeżywam długotrwały i trudny do zredukowania stres w każdym z pięciu obszarów: biologicznym, emocjonalnym, poznawczym, społecznym i prospołecznym. Rozwijam się najintensywniej od wielu lat, stoję w obliczu dużych zmian w moim życiu. Ale widzę wyraźnie, że Self-Reg działa.

To naprawdę działa!

Po pierwsze, mimo tak wysokiego napięcia i niskiej energii przez większość czasu jestem łagodna dla siebie i innych jak chyba nigdy wcześniej. Duży też staje się coraz lepiej wyregulowany i bardziej empatyczny. Po drugie, kiedy przestaję dbać o samoregulację i pomagać w tym Dużemu, wszystko się rozsypuje jak domek z kart. Wyobraźcie sobie dwoje przewlekle niewyspanych rodziców, sześciolatka z ADHD (który chwilę po tym, jak przypomniałam mu, że w piekarni ma niczego nie dotykać i wydawało się, że zrozumiał, próbował zdjąć ze ściany wielki obraz), czterolatka obolałego po operacji oraz ząbkującego, chorego niemowlaka w trakcie skoku rozwojowego… Tak było w miniony weekend.

Ale wystarczyło, że wycofałam się do łazienki na kilkuminutową przerwę uważnościową, a następnie zamknęłam się w Dużym w gabinecie i, przytulając go i masując mu plecy, poczytałam mu książkę. Po krótkim czasie napięcie – i nasze, i pozostałych członków rodziny – zaczęło spadać.

Self-Reg to nie magia. To nauka okraszona sercem.

Jesteśmy razem na właściwej drodze. Ja i Duży, mój pierworodny syn – moje zwierciadlane odbicie.

Złość, część 6 i Self-Reg, część 12: Opowiedz mi, matko, o swoich planach…

Złość, część 6 i Self-Reg, część 12: Opowiedz mi, matko, o swoich planach…

Ostatnio pisałam o myślach-zapalnikach, które podpalają lont naszej złości, a dziś napiszę o innym zapalniku, a mianowicie o planach.

Plan lub zamiar, którego nie udaje mi się zrealizować, to dla mnie istotny stresor. Od początku mojej pierwszej ciąży siedem lat temu ten stresor zyskał na znaczeniu, bo dzieci mają to do siebie, że często rujnują plany rodziców. Jest takie powiedzenie: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. W moim przypadku zaczęło być prawdziwe, dopiero gdy zostałam matką.

W zamierzchłych czasach przed narodzinami Dużego byłam niezwykle skuteczna w realizacji swoich zamierzeń.

Jako kilkuletnie dziecko niemal doprowadziłam moją mamę do obłędu, w każdej wolnej chwili, całymi godzinami, dniami i tygodniami malując starannie stosy grubych kartek na czarno. Pytana, co robię, odpowiadałam niezmiennie: „Chcę sobie zrobić domek” i tak właśnie było. Domek nie spełnił wprawdzie moich oczekiwań, ale wytrwałości nie można było mi odmówić. I tak było ze wszystkim. Obierałam jakiś cel – zostać najlepszą uczennicą w klasie, schudnąć 15 kg, wyjechać na zagraniczne stypendium, nauczyć się na poziomie komunikatywnym kolejnego języka obcego, bez niczyjej pomocy pokonać bulimię i arachnofobię, w ciągu 2,5 roku zrobić doktorat, uzyskać prestiżową międzynarodową nagrodę za moją pracę doktorską, urodzić dwoje lub troje dzieci – wszystko szło zgodnie z planem. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że miałam szczęście urodzić się we właściwym miejscu i czasie, w rodzinie dbającej o edukację dzieci, ale też czułam, że przynajmniej do pewnego stopnia byłam kowalem własnego losu.

A potem zaszłam w pierwszą ciążę i najpierw mój umysł i ciało, a potem dzieci zaczęły naigrawać się z moich planów.

Zaczęło się od silnych mdłości i otumanienia w pierwszym trymestrze ciąży, które sprawiły, że zamiast realizować swój projekt badawczy w pracy albo tępo wpatrywałam się w komputer, albo biegałam do toalety. Po raz pierwszy w życiu nawaliłam w sprawach zawodowych: byłam zmuszona tłumaczyć się przed szanowną komisją z tego, że zrealizowałam tylko jeden z dwóch celów projektu.

A to był tylko początek: pierwsza choroba Dużego przydarzyła mu się dwa dni przed naszym wyczekiwanym wyjazdem na Mazury na Sylwestra. Kiedy Mały miał rok i więcej, on i jego Niania chorowali tak często (i na zmianę), że w ciągu zimy musiałam wziąć w sumie 31 dni nieplanowanego urlopu lub zwolnienia na opiekę nad chorym dzieckiem. Przełożeni przestali mi zlecać pilne zadania, ponieważ wychodząc z pracy, nie miałam pewności, że następnego dnia do niej dotrę (a w domu ze względów bezpieczeństwa nie mogłam mieć dostępu do zasobów sieciowych mojej instytucji). Byłam tym potężnie sfrustrowana.

Kończący się wrzesień był podobny: po miesiącu przebywania non stop z dziećmi miałam ambitny plan rozwoju zawodowego. Starszaki miały pójść do przedszkoli, a Malutki – spędzać przedpołudnia z Nianią.  I co? I guzik z pętelką. Najpierw rozchorowała się Niania, następnie Mały i Malutki, a potem już nie posyłałam Małego do przedszkola, żeby nie złapał żadnej infekcji przed planowaną na dziś operacją usunięcia trzeciego migdała i przycięcia migdałków podniebiennych (piszę te słowa, czekając, aż go przywiozą z sali operacyjnej).

Ponieważ już podjęłam pewne zobowiązania, przez ostatnie dwa tygodnie w ciągu dnia zajmowałam się domem i dziećmi, a po 22 zasiadałam na 2-3 godziny do pracy. Potem potrzebowałam co najmniej godziny na wyciszenie umysłu oraz rozluźnienie ciała i w efekcie spałam o wiele za krótko. Dodam, że mój plan na wrzesień obejmował też zwiększenie częstotliwości treningów…

Co to wszystko ma wspólnego ze złością i Self-Reg?

Ano to, że frustracja, rozczarowanie, smutek czy bezradność będące efektem niezrealizowanych zamierzeń są trudnymi, nieprzyjemnymi emocjami (stresorami z obszaru emocjonalnego), które mogą przerodzić się w irytację, złość, a nawet wszechogarniającą wściekłość. Kiedyś nawykowo tak właśnie reagowałam na te „miękkie” trudne emocje i teraz też mi się to zdarza. (Kilka godzin po operacji Małego dopisuję następującą obserwację: bardzo wielu ojców i niektóre matki ogarnia irytacja, gdy nie są w stanie znieść poczucia bezradności i niemocy w obliczu cierpienia dziecka. Kiedy Małego przyniesiono z bloku operacyjnego, rzucał się i wył jak ranne zwierzę. Ja byłam spokojna, ale dla Męża to było chyba jeszcze trudniejsze, niż dla Małego…)

Jeśli nie odnajdujesz się w mojej opowieści o superplanie, pomyśl o drobnych, codziennych rodzicielskich frustracjach.

Ile razy zdarzyło się, że akurat w dniu ważnej imprezy rodzinnej dzieci miały wyjątkowo podły nastrój, co utrudniało przygotowania lub wyjście na czas? Ile razy planowałaś dotrzeć na spotkanie o konkretnej godzinie, wybranej tak, aby dziecko wcześniej się zdrzemnęło, a ono jak na złość (nomen omen) nie było w stanie zasnąć o zwykłej porze? Ile razy wieczorne usypianie ciągnęło się w nieskończoność akurat wtedy, kiedy chciałaś wyjść na jogę, obejrzeć film z mężem, wziąć udział w webinarium czy choćby tylko posprzątać w kuchni i wcześnie pójść spać?

To nie przypadek, że nasze dzieci przestają współpracować właśnie w takich sytuacjach. Jako małe istoty posługujące się w dużej mierze mózgiem gadzim i limbicznym, a w mniejszym stopniu korą nową, świetnie wyczuwają towarzyszące nam napięcie i zarażają się nim. Jeśli więc chcesz szybko uśpić dziecko, to… zapomnij o tym. Umość się wygodnie, przytul dziecko i pomyśl, że to Twój czas, w którym nie musisz ogarniać kuchni, lecz masz pełne prawo – ba, rodzicielski obowiązek! – poleżeć i po-nic-nie-robić.

Jak zapobiec irytacji czy złości w sytuacjach, kiedy nasze plany legły w gruzach?

Po pierwsze, warto nie przywiązywać się zanadto do naszych planów, zwłaszcza do tego, aby zrealizować je w konkretnym terminie. Nie chodzi mi o nadmierny luz w pracy, spóźnianie się na spotkania i niedotrzymywanie słowa. Chodzi mi o zdrowy dystans: o osiągnięcie takiego stanu umysłu, w którym nie uważamy zawalenia się naszych planów za coś okropnego, a jedynie za drobną uciążliwość.

Dla niektórych, w tym dla mnie, to bardzo trudne i wymaga długiej pracy z przekonaniami; ponownie polecam tu lekturę książki Rafaela Santandreu „Twój umysł na detoksie, czyli jak nie zatruwać sobie życia”. Po drugie, przydaje się uważnościowe (ang. mindful) podejście do emocji. Polega ono na akceptacji wszystkich uczuć takimi, jakie są i gotowości na to, aby nas ogarnęły, wybrzmiały i… odpłynęły. Jeśli natomiast nie zaakceptujemy naszych „miękkich” trudnych emocji – żalu, smutku, przykrości, rozczarowania, frustracji – albo wręcz dołożymy do nich poczucie winy lub irytację z powodu tego, że je odczuwamy, najprawdopodobniej zamienią się one w złość. Lepiej nie karmić naszego gada.

P.S.1. (Z 2022 roku) Jeśli chcesz poznać 12 technik pomocnych w panowaniu nad złością, zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości” (kliknij tutaj).

P.S.2. (Z 2022 roku) Przeczytaj serię o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7)

Photo by Elena Mozhvilo on Unsplash