Wakacyjny kryzys i przypomnienie, dlaczego wychowuję niegrzeczne dzieci

Wakacyjny kryzys i przypomnienie, dlaczego wychowuję niegrzeczne dzieci

Wczoraj w nocy wróciłam z dziećmi do Warszawy po ponad dwóch tygodniach spędzonych na letnich działkach należących do członków rodzin Męża i mojej.

Mąż w tym czasie pracował; na wspólne wakacje nad morzem wyjeżdżamy dopiero w najbliższą niedzielę. Ta pierwsza część moich wakacji z dziećmi była piękna z oczywistych względów: pogoda dopisywała, więc spędzaliśmy mnóstwo czasu na łonie przyrody, pluskaliśmy się w ogrodowych basenikach i jeziorach, rozkoszowaliśmy się ciszą i czystym powietrzem, a nocą – rozgwieżdżonym niebem.

Jednocześnie był to czas bardzo stresujący. Upał dawał się wszystkim we znaki, przez kilka dni nie mieliśmy dostępu do wanny czy prysznica, domki były nieprzystosowane do raczkującego niemowlaka, Malutki ząbkował, a starszaki momentami nudziły się, pozbawione swoich zabawek i przede wszystkim towarzystwa kolegów. Ja sama też potrzebowałam czasu, aby wyciszyć swój galopujący umysł i zwolnić tempo.

Ostatni tydzień był dla mnie trudny emocjonalnie z powodu konfliktu wartości.

Spędziliśmy go na działce przyjaciół moich rodziców, do których mówię „ciociu” i „wujku”. Są dla mnie bliscy jak rodzina i mają podobne do mojej rodziny podejście do wychowania dzieci, diametralnie różne od mojego: dzieci ma być widać, ale nie słychać; dzieci muszą słuchać we wszystkim dorosłych; dzieci nie mają żadnych powodów do narzekania, bo są dziećmi, więc jakież mogą mieć problemy? Byłam niepoprawną optymistką, nie przewidując konfliktów, a nie przewidziałam ich dlatego, że ostatnio dłuższy kontakt z Ciocią i Wujkiem miałam, zanim zostałam mamą, kiedy jeszcze moje i ich poglądy na wychowanie były zbliżone.

O moich dzieciach można by powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że ich nie słychać. Są bardzo głośne, ruchliwe, wszędobylskie, ciekawskie, „pyskate”, niepokorne, uparte, nie dają się zbyć odpowiedzią „bo ja tak mówię” i bardzo źle reagują na stawianie ich pod ścianą oraz konfrontacyjny, rozkazujący ton. Jest to po części efekt ich temperamentu, a po części – mojego wychowania.

Z przyczyn, które leżą w moim dzieciństwie posłuszeństwo i „grzeczność” nie są postawą, którą chcę wpoić moim dzieciom.

Nieco tylko przerysowuję moją motywację: posłuszne dzieci są idealnymi kandydatami na ofiary pedofilów i wyrastają na ludzi, którzy  wybierają w wolnych wyborach Hitlera i nie potrafią mu się przeciwstawić, nawet kiedy jego zbrodnie ujrzą światło dzienne.

Ja sama byłam takim idealnie przystosowanym i grzecznym dzieckiem. Nie da się z całą pewnością stwierdzić, na jaką osobę bym wyrosła, gdybym była wychowywana  bardziej demokratycznie. Jednak nie uważam za przypadek tego, że kiedy w wieku 36 lat rozpoczynałam psychoterapię (a miałam za sobą kilkanaście lat pracy nad sobą w innych niż psychoterapia formach), nie byłam w stanie określić swoich granic i nie wiedziałam, czego chcę. Pytana, czy wolę A, czy B, dokonywałam w myślach szybkiej optymalizacji: zastanawiałam się, czego oczekują ode mnie istotne w danej sytuacji osoby (Mąż, dzieci, rodzice, dalsi członkowie rodziny, przyjaciele, przełożeni czy koledzy w pracy), obliczałam coś w rodzaju średniej ważonej ich oczekiwań i na tej podstawie podejmowałam decyzję, którą po fakcie wielokrotnie roztrząsałam i podważałam jej słuszność.

Jeszcze pięć lat temu jedyną przykrą emocją, jaką odczuwałam, była złość; nie znałam smutku, żalu, przykrości, zawstydzenia, osamotnienia. Byłam zewnątrzsterowna i gotowa zrobić wiele dla pochwały, nagrody czy certyfikatu, przy znikomej wewnętrznej motywacji czy zainteresowaniu danym tematem. Moim życiem rządziło „wypada”, „trzeba”, „należy”, „nie wolno”. Przez ponad dekadę cierpiałam na bulimię, przez kolejną – na pracoholizm. Przez wiele lat otaczałam się toksycznymi ludźmi, którzy wysysali ze mnie radość życia. Może tak się po prostu złożyło, ale sądzę, że przynajmniej częściowo jest to efekt tego, jak byłam wychowywana.

W ostatnich dniach przeżyłam potężny kryzys wychowawczy, bo pod wpływem stresu spojrzałam na moje dzieci oczami Cioci i Wujka.

Słuchając ich ciągłych uwag pod adresem moich dzieci (i pośrednio lub bezpośrednio moim własnym), cofnęłam się w swoim sposobie postrzegania świata do czasów dzieciństwa. Zobaczyłam w Dużym i Małym rozpieszczone, roszczeniowe dzieciaki, którym wydaje się, że są pępkami świata. Uznałam, że są niewychowane, bez kindersztuby, aroganckie, pozbawione empatii, niewdzięczne, rozjęczane, rozmemłane, siejące wokół chaos i bałagan. Uznałam siebie samą za niekompetentną matkę, która robi krzywdę dzieciom, nie wbijając im do głów elementarnych zasad pożycia społecznego i wstydziłam się przed Ciocią i Wujkiem, którzy byli głęboko zatroskani tym, jak ciężkie jest moje życie z tymi małymi potworami. Warczałam na Dużego i Małego, wygłaszałam im kazania i rozmyślałam, w jaki sposób zaostrzyć mój kurs wobec nich.

Zastanawiałam się, po co mam zapisywać się na zaawansowany kurs Self-Reg w Mehrit Centre, skoro mój gad jest najwyraźniej nie do opanowania. Straciłam motywację do pisania bloga: jaki mam mandat do tego, aby mądrzyć się na temat wychowywania dzieci, skoro moje własne są niewychowane? Zwątpiłam też w sens podejmowania studiów w zakresie coachingu, na które mnie niedawno przyjęto. Cytując Ciocię: „Zanim zaczniesz doradzać ludziom, ogarnij najpierw tych dwóch, oni całkiem weszli ci na głowę”.

Mój kryzys trwał kilka dni, a potem wydarzyło się coś, co utwierdziło mnie w poczuciu, że wybrałam właściwą drogę.

Dzień był bardzo udany, Duży i Mały nie nudzili się (spotkali się z ulubioną ciocią i kuzynami, a wieczorem Ciocia zaprzęgła ich do zmywania naczyń w miednicy na tarasie, a Wujek – do podlewania ogródka) i zachowywali idealnie. Wieczorem umyłam ich jako tako w miednicy, po czym zostawiłam z kolacją na parterze domku, a sama poszłam do naszego pokoju na poddaszu, żeby uśpić zmęczonego upałem Malutkiego. Nie mógł się wyciszyć, więc trwało to długo.

Leżąc z bobasem przy piersi, usłyszałam każde słowo awantury, która miała miejsce na dole. Wujek zajął krzesło, które upodobał sobie zmęczony i śpiący Mały. Mały powiedział, że to jego krzesło, na co Wujek odpowiedział, że wszystkie krzesła w tym domu są jego i Cioci, a Mały ma usiąść na innym. Mały zaczął rozpaczliwie płakać.

Wujek spokojnym tonem wyprowadził go z tego płaczu metodą zupełnie nieself-regową. Powoli, stopniowo budując napięcie wyjaśnił mu, że jeśli ktoś kupi psa i ten pies szczeka i gryzie właściciela, to właściciel odda go tam, skąd go wziął, ewentualnie do schroniska. Jeśli ktoś kupi zepsuty samochód, to odda go do salonu i zażąda nowego. Jeśli natomiast komuś trafi się dziecko, które płacze i krzyczy, to może je albo oddać do specjalnego schroniska dla dzieci, albo naprawić. A dzieci naprawia się, bijąc je pasem po pupie tak, żeby bardzo bolało i żeby dziecko zapamiętało, że ma nie płakać ani nie krzyczeć, lecz zawsze być grzeczne.

Leżałam w łóżku z Malutkim, słuchając tego i nie mogąc się ruszyć, kompletnie sparaliżowana pewnym wspomnieniem.

Byłam malutka – pamiętam, że na poziomie moich oczu były uda mojego Taty – i zachowałam się „niegrzecznie”, chyba właśnie płakałam i krzyczałam „bez powodu”. Tata stwierdził, że gdzieś zniknęła jego grzeczna córeczka i razem z Mamą zaczął mnie szukać w całym mieszkaniu. Biegałam za nimi, czepiałam się ich nóg i krzyczałam, że jestem, nie zniknęłam, ale oni mnie „nie widzieli”. Poszli nawet do sąsiadów z naprzeciwka, pytając, czy może jestem u nich (ja wybiegłam za nimi, zapłakana), ale ci zaprzeczyli; ależ musieli mieć ubaw…

W końcu wpadłam na pomysł, żeby zawołać, że już zawsze będę bardzo, bardzo grzeczna – i wtedy nagle „odnalazłam się”. Do tej pory to wspomnienie jest dla mnie tak bolesne, że tracę dech w piersiach i zdolność myślenia, cała się trzęsę i trudno mi pohamować łzy. Nie byłam więc w stanie zejść na parter, żeby zażegnać awanturę i uspokoić Małego – dosłownie nie byłam w stanie wstać z materaca.

[Dopisek z 2021 roku: Tamta moja silna reakcja wynikała z nieuleczonej traumy, jaką wywołało u mnie tamto zdarzenie z dzieciństwa. W 2018 roku, po 2 latach psychoterapii psychodynamicznej, rozpoczęłam 2,5-letnią terapię traum w nurcie EMDR, która pozwoliła mi uleczyć tamtą traumę i wiele innych. Przeczytaj o traumie post z maja 2021 roku.]

I nagle odzyskałam spokojną pewność co do tego, jak chcę wychowywać moje dzieci.

Chcę, żeby wiedziały, że są kochane także wtedy, kiedy są smutne, przestraszone, zawstydzone, zirytowane, rozżalone, zazdrosne, wściekłe – i kiedy okazują to w mało cywilizowany sposób. Chcę, żeby miały niezmąconą pewność, że ich nie oddam i nie zbiję niezależnie od ich występków. Nie chcę, żeby wyrosły na nieempatycznych dorosłych naruszających granice innych ludzi i będę nad tym pracować. Porozmawiam z mądrą psycholożką zajmującą się dziećmi z ADHD o tym, jak sprawić, żeby Duży nie brał do ręki bez pozwolenia cudzych cennych przedmiotów. Wyślę Małego na terapię słuchu Johansena, żeby przestał non stop produkować dźwięki, co powoduje, że Duży podnosi głos, aby być usłyszanym i poziom hałasu jest stale wysoki.

Będę im nadal wyjaśniać, że zanim sięgną po dokładkę jedzenia, powinni upewnić się, że dla wszystkich wystarczy. Będę jeszcze bardziej starać się odkładać rzeczy na miejsce i uczyć tego dzieci (na razie kiepsko mi to wychodzi). Będę nadal uczyć ich rozwiązywania konfliktów bez użycia przemocy. Wierzę, że w końcu nauczą się tego wszystkiego, podobnie jak ja mozolnie uczę się rozpoznawania swoich granic i odróżniania własnych przekonań od cudzych. Wiem i ciągle się przekonuję, że nie mają złych zamiarów, a jedynie często zapominają o zasadach w ferworze zabawy albo pod wpływem silnych emocji.

Kiedy w końcu zeszłam na dół, Mały był autentycznie spokojny i z apetytem wcinał kolację.

Wujek był zadowolony, że dał mu lekcję – postraszył go i osiągnął zamierzony efekt wychowawczy. Ale nie miał racji. Mały przestał płakać, bo historia o gryzącym psie i zepsutym samochodzie zaciekawiła go i odwróciła jego uwagę od frustracji związanej z krzesłem, a kanapka zaspokoiła jego głód. Uspokoiwszy się, podjął polemikę z Wujkiem, mówiąc z całkowitym przekonaniem i bez cienia strachu, że dzieci się nie bije, a poza tym mama go bardzo kocha i nigdy go nie odda. Nie ma jeszcze czterech lat, a już to wie bez cienia wątpliwości. Krótkoterminowo to chyba ja osiągnęłam zamierzony efekt wychowawczy…

Ten post napisałam na gorąco w nocy po opisanej awanturze.

Od tamtej pory wróciłam na ścieżkę, którą uważam za właściwą, a dzieci się wyciszyły i zachowują o wiele lepiej. Dużo myślałam o mechanizmach, które popchnęły mnie w stare koleiny – głównie o rezonansie limbicznym, o którym pisałam w poście zatytułowanym Jak kształtujemy mózgi naszych dzieci i w Spokój rodzi spokój. (A w moim artykule Rodzice, dzieci, ekrany i mózgowe wi-fi napisanym dla fundacji Dajemy Dzieciom Siłę możesz przeczytać, jak mózgowe wifi rozstraja dziecko, którego rodzic nadużywa urządzeń z ekranami.)”.

P.S. Bardzo proszę czytelników o powstrzymanie się od nieprzyjemnych komentarzy pod adresem moich Rodziców, Cioci czy Wujka. Oni dorastali i zostali rodzicami w zupełnie innych warunkach, a ich zachowaniem kierują inne schematy poznawcze, niż te, którymi ja się kieruję; schematy poznawcze bardzo trudno jest zmienić, nawet jeśli widzi się taką potrzebę. Moim Rodzicom daleko do sadystów czy choćby ludzi chłodnych emocjonalne; mam ogólnie dobre wspomnienia z dzieciństwa i czułam się kochana. Swoją drogą, moja Mama mówi, że taka forma zdyscyplinowania mnie, o jakiej piszę zdarzyła się jej i Tacie tylko jeden raz; sami uznali, że jest zbyt drastyczna.

Zamiast naciskać, stosuj zaproszenia

Zamiast naciskać, stosuj zaproszenia

Wczoraj podczas wizyty u znajomych spłynęło na mnie blogerskie natchnienie.

Jak to mam w zwyczaju, myszkowałam w biblioteczce gospodarzy (za ich zgodą oczywiście) i wpadła mi w oko książka Iain Morley QC „Adwokat diabła. Krótki traktat o tym, jak być naprawdę dobrym w sądzie”. Otworzyłam ją na chybił trafił na stronach 36-37 i przeczytałam taki oto inspirujący fragment:

„Niektórzy ludzie myślą, że bycie adwokatem polega na naciskaniu, na zmuszaniu każdego, by się z Tobą zgodził, czy mu się to podoba, czy nie.

W ogóle to na tym nie polega.
Jak mówię, nie naciskaj.
Łagodnie wyperswaduj sądowi, zaproś go, ale nigdy nie żądaj.
Jeżeli naciskasz, prawdopodobnie nacisk wróci do Ciebie.
„Sąd musi zgodzić się, że…”
– „O tak, czyż musi?”
„Sąd uzna oskarżonego za winnego”.
– ” Nie, nie uzna”.
Przebierz wszystko w pelerynę ZAPROSZENIA.
Zamiast naciskać, stosuj ZAPROSZENIA. Działania nastawione na użycie siły są znacznie mniej skuteczne.
„Być może sąd zgodzi się…”
– „Oczywiście tak, zgadza się”.
„Zachęcam sąd do uniewinnienia oskarżonego”.
– „Ładnie ujęte, sąd pomyśli o tym przychylnie”.
Nigdy nie zapomnij, że ktoś może STRACIĆ TWARZ.
Sąd, nie Ty. Twoja duma jest zbyteczna.
Nie wprawiaj sądu w zakłopotanie. Zawsze pozostawiaj sądowi drogę ucieczki, aby mógł ratować twarz.
Jeżeli chcesz korzystnego rozstrzygnięcia w kwestii, gdzie sędzia przedstawił swój wstępny pogląd, to bądź świadomy, że sędziemu będzie trudno zgodzić się z Tobą, jeżeli Twój wniosek wywołuje zawstydzenie z powodu jego wcześniejszych poglądów.”

A teraz przeczytajcie ten fragment jeszcze raz, zamiast słowa „adwokat” wstawiając „rodzic”, a zamiast „sąd”/”sędzia” – kilkulatek.

Do moich kilkulatków pasuje jak ulał: postawienie jakiejkolwiek sprawy na ostrzu noża sprawia, że okopują się na swoich stanowiskach i, choćby doskonale wiedzieli, że to stanowisko nie jest korzystne nawet dla nich samych, nie ustąpią. Nie ma sensu iść tą drogą. Nie ma to sensu zwłaszcza wtedy, kiedy wierzymy, że rodzic powinien być konsekwentny (ja tak nie uważam, o czym pisałam we wpisie Warto odpuścić dziecku), bo wtedy owa droga zamienia się w wojenną ścieżkę, z której wszyscy wracają pokiereszowani.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Justice” (CC BY-NC 2.0) by sparkle-motion

Samoświadomość moich dzieci

Samoświadomość moich dzieci

Przerywamy nasz program, żeby zaprezentować Państwu… samoświadomość trzyipółlatka i sześciolatka.

Mam mnóstwo zadań na dzisiejszy wieczór i kawałek nocy, ale mam też ogromną potrzebę podzielenia się z Wami na gorąco tym, czego byłam dziś świadkiem i co skłoniło do autorefleksji.

Sytuacja 1: nieco podminowana nawałem różnych zadań odbieram starszaki z przedszkola.

Obaj są rozstrojeni i poirytowani, zwłaszcza Mały, który w szatni kilka razy zmienia buty na kalosze i odwrotnie. Pochylając się nad Dużym, żeby pomóc mu zapiąć pas samochodowy, proponuję, żeby pooddychał tak, jak to ćwiczymy. Duży prycha z irytacją tak mocno, że kropelki śliny padają na moje okulary. Ciśnienie mi skacze, a gad w mojej głowie syczy: „ON CIĘ OPLUŁ! ZJEDZ GO TERASSSSSS!”. Mówię Dużemu chłodno, że nie lubię być opluwana, siadam za kierownicą i próbuję sama się uspokoić poprzez skupienie na oddechu. Nie daję rady, bo w pobudzony układ limbiczny wwierca mi się ciągłe jęczenie Małego: „Ja nie chciałem kaloszy! Ja chciałem buty! Dlaczego założyłem kalosze? Nie lubię kaloszy” itd. Dojeżdżamy na zajęcia logopedyczne Małego. Kilka metrów przed wejściem do gabinetu Mały staje i mówi, że mam mu zmienić kalosze na buty.
– Daj spokój, przecież za chwilę będziesz musiał je zdjąć, do gabinetu nie wchodzi się w butach – odpowiadam i pociągam go za sobą.

Rozpętuje się małe piekiełko.

Mały płacze, krzyczy, piszczy, że on nie chciał kaloszy, nie lubi kaloszy, nie lubi pani Kasi (logopedki), jest zły na mamę, chce do domu, chce wejść do gabinetu w butach. Jestem opanowana, ale czuję złość, nie potrafię zamienić się w uosobienie spokoju. Mały nakręca się coraz bardziej i w końcu muszę go wziąć, wierzgającego, na ręce i zanieść z powrotem do samochodu, gdzie zaczyna krzyczeć z kolei, że on chce do pani Kasi i mam natychmiast wrócić do pani Kasi i jest na mnie strasznie, STRASZNIE zły!

Kiedy już w domu oboje się uspokoiliśmy,

Mały spytał z wyrzutem:
– Dlaczego zabrałaś mnie od pani Kasi?
– Bo tak płakałeś i krzyczałeś, że zajęcia były niemożliwe, a w dodatku przeszkadzałeś pani i dziecku w drugim gabinecie.
– Ale mamo, mogłaś mnie przytulić! – mówi do mnie powoli jak do osoby niespełna rozumu. – Wtedy by przestałem płakać i by nie byłem na ciebie zły, i by mogłem pójść na zajęcia. [Gramatyka oryginalna; uwielbiam ten tryb warunkowy trzylatka.]
Oniemiałam. Dla niego to takie oczywiste, że potrzebował mojego spokoju i bliskości, żeby się uspokoić. A ja wprawdzie czytam o tym w mądrych książkach, ale nie zawsze umiem tę wiedzę zastosować w praktyce.

Sytuacja 2: Duży podejrzanie szybko wychodzi z toalety (znów nie umył rąk!).

Zanim zdążę zareagować, wkłada palce do ust Malutkiego i bada, czy już mu się pojawiły dolne dwójki.
– Duży, umyłeś ręce? – pytam złowieszczo (nienawidzę, po prostu nienawidzę takich sytuacji!).
– Yyyy… zapomniałem.
– I te zasikane palce wkładasz bobasowi do buzi? Tyle razy ci mówiłam, że to niehigieniczne! – mówię ostrym tonem. – Chcesz, żeby się rozchorował, bo ciągle pakujecie mu z Małym brudne palce do buzi? Choćby we wtorek miał biegunkę, zaraził się od was!
– Nie! Nie chcę, żeby Malutki chorował! Mamo, nie strasz mnie! – mówi poruszony Duży.
– Straszę cię, bo może to do ciebie dotrze – mruczę pod nosem bez przekonania.
– Nie dotrze. Na pewno nie dotrze. Kiedy mnie straszysz, to ja przestaję myśleć i jeszcze częściej robię różne rzeczy bez sensu. To mnie niczego nie nauczy. Lepiej powiedz mi to spokojnie i wtedy się postaram.
Oniemiałam po raz drugi tego dnia. Słowo honoru, że nic mu nie mówiłam o tym, co się dzieje z mózgiem człowieka w trybie walki i ucieczki!

Moje dzieci mają wprost niezwykłą samoświadomość.

Na pewno nie tylko moje. Zastanawiam się – nie, raczej wiem – dlaczego ja ją zyskuję powoli, w bólach, grubo po trzydziestce. Postaram się, żeby moje dzieci swoją zachowały.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Grandson’s Fun In The Puddles” (CC BY 2.0) by Audrey

Łagodność dla rodzica

Łagodność dla rodzica

Facebook przypomniał mi dziś bardzo poruszającą rozmowę z Dużym sprzed dwóch lat.

Mój pierworodny właśnie skończył cztery lata, a Mały miał rok i osiem miesięcy i był jak tajfun, który sieje na swojej drodze spustoszenie. Mijający wówczas rok był najtrudniejszym okresem mojego macierzyństwa, trudniejszym nawet niż pierwsze jego miesiące, kiedy tkwiłam sama w czterech ścianach z wymagającym niemowlęciem. Nie miałam wprawdzie depresji, ale byłam stale przygnębiona, zła i bezsilna, bo Duży paskudnie traktował Małego.

Po szczególnie trudnym dniu cztery lata temu przytuliłam Dużego i przeprosiliśmy się, po czym odbyliśmy taką niezwykłą rozmowę.

– Mamo, dlaczego dziś było między nami tak niefajnie?
– Bo nie potrafię sobie poradzić z tym, jak traktujesz Małego. Byłam dziś bardzo smutna i zła…
– No, wiem…
– … i myślałam sobie, że chyba coś robię źle, że jestem złą mamą.
– Wszystko robisz dobrze. Dobrze nas wychowujesz. Jesteś. Dobrą. Mamą.
– Kochany jesteś, dziękuję.
– Zresztą możesz sprawdzić w instrukcji.
– Jakiej instrukcji?
– Instrukcji obsługi dzieci. Chyba dostałaś instrukcję w szpitalu, kiedy mnie urodziłaś?
– No właśnie nie. I dlatego to jest takie trudne, bo nie ma jak sprawdzić, czy postępuje się dobrze, czy źle.
– A nie ma jakichś książek dla rodziców?
– Są, nawet sporo ich przeczytam, ale mówią różne rzeczy i to wcale nie pomaga.
– No to kiepsko. Lepiej ich nie czytaj.

Ta rozmowa ilustruje pewną uniwersalną prawdę: dzieci są dla nas bardzo wyrozumiałe.

Duży wiele razy mówił mi, że kocha mnie, nawet kiedy jestem zła i na niego krzyczę. Mam nieprzeciętne dziecko, prawda? Ale jego nieprzeciętność polega na tym, że ma talent do ubierania swoich myśli w słowa (ma to po mamusi, hehe). Natomiast ta bezgraniczna miłość i akceptacja są czymś bardzo powszechnym: dzieci wybaczają nam nawet wtedy, kiedy sami nie potrafimy sobie wybaczyć czegoś, co zrobiliśmy w relacji z nimi.

Nie biczujmy się za nasze rodzicielskie upadki, nie pogrążajmy w poczuciu winy; chwila wstydu i żalu naprawdę wystarczy, żeby starać się postępować lepiej.

Skoro dzieci nam wybaczają, dlaczego sami nie możemy wybaczyć sobie? W ostatnią niedzielę razem z Natalią Fedan prowadziłam stacjonarny warsztat wprowadzający do self-reg i temat poczucia winy powracał jak bumerang. Natalia zadała pytanie: „Czy ktoś by kupił od nas poczucie winy? Czy ktoś wziąłby je za darmo?” Chwila wstydu i żalu po tym, jak zachowaliśmy się niezgodnie z naszymi wartościami jest cenna, bo sprzyja refleksji i chęci naprawienia wyrządzonej komuś krzywdy. Zróbmy to, przeprośmy dziecko z całego serca i idźmy dalej, nie dokładając sobie zbędnego ciężaru, który utrudnia nam cieszenie się rodzicielstwem.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Guilty Face” (CC BY-NC-ND 2.0) by ashley.adcox

Self-reg, część 7: „Mamo, ja zawsze mam jakiś problem”, czyli o negatywnym zniekształceniu poznawczym

Self-reg, część 7: „Mamo, ja zawsze mam jakiś problem”, czyli o negatywnym zniekształceniu poznawczym

To nie ja piszę ten blog – on sam się pisze i żyje własnym życiem.

Aktualne zdarzenia i przemyślenia dyktują mi tematy poszczególnych postów, bo piszę o tym, co jest we mnie żywe. Tylko wtedy słowa same płyną, układając się w zdania i akapity niemal bez mojego udziału. Jeszcze niedawno planowałam zakończyć cykl dotyczący self-reg, dokończyć cykl o złości i zająć się innymi tematami. A jednak muszę, po prostu muszę opowiedzieć najpierw o moim najnowszym self-regowym odkryciu dotyczącym trudności i „hajnidztwa” Dużego (por. post o high need babies/children).

Czy znacie dzieci, które zawsze widzą szklankę do połowy pustą i które w każdej, nawet najbardziej radosnej sytuacji znajdą powód do narzekania, jęczenia, płaczu, krzyków?

Ja znam: to mój pierworodny. W jednym z postów opisałam, jak Duży zareagował na to, że świeżo usmażone placki były za gorące. To typowa sytuacja. Duży do niedawna nie przyjmował do wiadomości praw fizyki i żadnych innych ograniczeń, a winą za swoją frustrację obarczał innych. Jeśli wpadł na ścianę i uderzył się, wrzeszczał: „Kto tu zbudował ścianę?”; jeśli nie pozwalaliśmy mu obejrzeć czwartego odcinka „Świnki Peppy”, płakał i rzucał się na ziemię, zawodząc: „No nieeeeeee, to nie fair, ja nie mogę żyć bez 'Peppy!’ Umrę, jeśli nie obejrzę!”; jeśli dwa klocki Duplo nie dawały się połączyć tak, jak chciał, krzyczał: „Specjalnie takie wyprodukowali, żebym nie mógł nic zbudować!”.

Najtrudniejsze dla nas, rodziców było to, że reagował tak również – a może nawet przede wszystkim? – na sytuacje, które w naszej ocenie powinny być dla niego całkowicie satysfakcjonujące. Dostawał kilka wymarzonych prezentów urodzinowych i po chwilowej ekscytacji zaczynał rozpaczać, że dostał ich za mało, ma za małą rodzinę, nie zaprosiliśmy więcej gości, którzy przynieśliby prezenty, a kolejne urodziny ma dopiero za rok i TO NIE FAIR. Takie zachowanie uderzało i w moje, i w Męża wartości i preferowane postawy, do których należą pokora, pozytywne podejście do rzeczywistości i docenianie tego, co się ma. Dlatego też reagowaliśmy gniewem, niechęcią i rozczarowaniem. Staraliśmy się (z różnym powodzeniem) nie okazywać tych emocji i tłumaczyliśmy Dużemu, że placki potrzebują czasu, żeby wystygnąć; że powinien omijać ściany; że nie chcemy, aby zbyt długo oglądał bajki; że klocka o wymiarach 4×2 nie da się włożyć w otwór o wymiarach 3×2; wreszcie, że prezenty urodzinowe to przywilej, a nie – niezbywalne prawo.

Teraz wiem, że takie działanie było kompletnie bezproduktywne. Przy dużym pobudzeniu układu limbicznego działanie kory nowej jest upośledzone: bardzo trudno jest myśleć logicznie, więc tłumaczenie zwyczajnie nie dociera do odbiorcy. Dodatkowo nasze własne wzburzenie poprzez rezonans limbiczny podsycało emocje Dużego, które eskalowały, nasilając z kolei nasze wzburzenie. Parę razy zupełnie bez sensu palnęłam Dużemu płomienne kazanie o głodujących, śmiertelnie chorych albo osieroconych dzieciach, których sytuacja jest o wiele gorsza, niż jego własna. Kiedy odpowiadał, że życie tych dzieci jest wprawdzie bardzo smutne, ale on ma gorzej, ręce mi opadały z bezsilności. Nawet kiedy próbowaliśmy rozmawiać, kiedy emocje opadały, ucinał każdą dyskusję zdaniem: „Mamo, ja zawsze mam jakiś problem”. Przyznaję, że ten negatywizm to dla mnie najtrudniejszy aspekt bycia mamą Dużego.

Oprócz negatywizmu Dużego drugim naszym wielkim wyzwaniem wychowawczym były jego intensywne wybuchy złości,

które zaczęły się krótko przed jego czwartymi urodzinami. Okoliczności towarzyszące temu były takie: Duży nadal nie do końca pogodził się z narodzinami Małego (ponad półtora roku wcześniej!), a w jego przedszkolu pojawił się nowy, starszy, przebojowy chłopiec, o którego względy Duży zaczął rywalizować ze swoim dotychczasowym najlepszym kolegą. Innymi słowy, mama i tata poświęcali mu od dłuższego czasu mniej uwagi ze względu na narodziny brata, a najlepszy kolega przestał poświęcać mu uwagę ze względu na dołączenie do grupy owego chłopca.

Dodam, że Duży miał wtedy zaburzenia odżywiania i w przedszkolu nie jadł przez siedem godzin nic poza „wodą z zupy” i czasami „niezabrudzonymi” ziemniakami czy ryżem, o ile dało się takowe wydłubać z gotowego dania przywiezionego rano przez firmę cateringową (o niejadkach na pewno prędzej czy później napiszę). To głodowanie sprawiło, że stał się bardziej drażliwy. Pewnego dnia wrócił z przedszkola szczególnie podminowany i kiedy Mały zbliżył się do jego pieczołowicie ustawionych samochodzików, wpadł w szał, którego siła mnie zadziwiła. Od tamtej pory coraz częściej miewał takie ataki, głównie podczas zabawy, ale nie tylko.

Jakiś czas temu słuchałam audycji o filmie „Steve Jobs” w mojej ulubionej stacji radiowej. Jego bohater – mam na myśli autentyczną postać – często miewał w pracy napady szału: kiedy coś odbiegało od jego wyobrażenia, krzyczał, płakał, tupał, rzucał przedmiotami, obrażał ludzi. Wypisz wymaluj mój pierworodny. Jego hasłem stało się „wszystko ma być tak, jak chcę” na zmianę z „nic nie jest tak, jak chcę”. Czasem jego agresja słowna kierowała się w stronę jego samego: kiedy kolorując obrazek, wyszedł poza linię, jęczał i płakał, że koloruje okropnie, najgorzej ze wszystkich i że nigdy nie będzie umiał ładnie kolorować (i że kolorowanie jest głupie).

Najgorsze były jednak jego słowne i fizyczne ataki na Małego, który stał się jego kozłem ofiarnym. Napiszę o nich więcej w serii postów o rodzeństwie, którą planuję. Tu napiszę tylko tyle, że smutną codziennością stały się pytania Dużego, kiedy Mały wreszcie umrze, a także bicie, kopanie i szarpanie. Często te ataki następowały, kiedy Mały łamał jakiś niepisany schemat zabawy Dużego: gdy raz ośmielił się położyć figurkę Peppy na łóżeczku George’a, Duży rozkrwawił mu nos i długo nie był w stanie się uspokoić (ja i Mąż zresztą też). To właśnie ta agresja w reakcji na złamanie schematu skłoniła mnie do przeprowadzenia diagnozy Dużego w kierunku zespołu Aspergera (moje podejrzenia nie potwierdziły się).

Dzięki szkoleniu z self-reg prowadzonemu przez twórcę tej metody zrozumiałam, co jest przyczyną trudnych zachowań mojego wymagającego pierworodnego.

poście wprowadzającym do self-reg wspomniałam, że poznałam podstawy tej metody na kursie „Odstresowany rodzic” Natalii Fedan i tak do mnie przemówiła, że zdecydowałam się na półroczne szkolenie prowadzone przez Stuarta Shankera i jego współpracowników z MEHRIT Centre. Od początku marca spędzam kilka do kilkunastu godzin tygodniowo, zgłębiając wiedzę naukową o samoregulacji człowieka. Jeszcze nigdy nie byłam tak zmotywowana do nauki czegokolwiek, ponieważ tę teoretyczną wiedzę przekuwam natychmiast w praktyczne działania, które poprawiają jakość życia mojej rodziny.

Otóż zachowania Dużego wskazują na jego podwyższoną reaktywność na stres, skanalizowaną reakcję na frustrację w postaci wybuchów złości oraz negatywne zniekształcenie poznawcze (ang. negative bias). Pierwszy z tych terminów należy rozumieć dosłownie: człowiek o podwyższonej reaktywności na stres silniej, niż przeciętny Kowalski reaguje na wewnętrzne i zewnętrzne stresory. Skanalizowane reakcje to inaczej reakcje, do których człowiek przyzwyczaił się do tego stopnia, że stały się automatyczne. Wreszcie negatywne zniekształcenie poznawcze to wzorzec myślenia, który sprawia, że bodźce z otoczenia są odbierane w sposób tendencyjnie negatywny, jako przykre i groźne.

Podwyższona reaktywność na stres może mieć źródło w biologii dziecka lub w jego wczesnych doświadczeniach, a najczęściej – i w jednym, i w drugim.

U niektórych dzieci przyczyną tej wysokiej reaktywności są czynniki wrodzone, np. trudności z integracją sensoryczną, czyli odbieraniem i przetwarzaniem bodźców zmysłowych, lub problemy zdrowotne, które powodują uporczywe przykre dla dziecka objawy (do najlżejszych należą alergia czy refluks układu pokarmowego). Osobną kategorię stanowią zaburzenia takie, jak autyzm, zespół Aspergera czy ADHD. Dla dzieci z takimi trudnościami czy zaburzeniami narodziny stanowią jeszcze większy szok, niż dla przeciętnego dziecka. Światło słońca czy lamp razi je bardziej, dotyk ubranek czy zabrudzonej pieluchy jest trudniejszy do zaakceptowania, dźwięki – głośniejsze i bardziej natarczywe, trawienie i wydalanie – bardziej bolesne, a grawitacja – trudniejsza do „ogarnięcia” zmysłem propriocepcji (pomyśleliście o tym, że po porodzie dziecko nagle zaczyna doświadczać ciężaru swojego ciała?).

Natomiast nabyta (niewrodzona) podwyższona reaktywność na stres może pojawić się w dowolnym momencie życia i jest efektem przewlekłego stresu. W przypadku dzieci najpoważniejsze przyczyny takiego stresu to: porzucenie czy zaniedbywanie przez opiekunów, doświadczenie przemocy oraz bycie świadkiem traumatycznych sytuacji. Jednak na wrażliwsze dziecko może tak podziałać także niewystarczająco troskliwa czy przewidywalna opieka rodziców, a nawet drobne z pozoru stresory, na przykład włączony telewizor w pokoju, w którym przebywa noworodek. Stuart Shanker konsultował kiedyś wyjątkowo nerwowego i płaczliwego niemowlaka, którego ojciec był uzależniony od stacji CNN i to właśnie alarmujący ton głosu reporterów i inne natarczywe dźwięki (czyli wszystko to, co ma przyciągnąć uwagę dorosłych widzów) okazały się być przyczyną tej nerwowości.

Duży od urodzenia gwałtowniej, niż przeciętne dzieci reagował na wszelkie bodźce,

wydaje się więc, że miał wrodzoną podwyższoną reaktywność na stres. Jako noworodek wiele razy każdego dnia wykazywał odruch Moro, czyli odruch będący reakcją malucha na gwałtowną zmianę jego położenia lub nagły głośny dźwięk. Odruch ten polega na wyprostowaniu kończyn i wygięciu tułowia do tyłu, a następnie zaciśnięciu pięści i przywiedzeniu rąk do klatki piersiowej. Mój pierworodny bał się po prostu wszystkiego: wielokrotnie każdego dnia coś go stresowało, choć w naszym domu było wówczas raczej cicho, a my staraliśmy się podnosić go i wykonywać różne czynności pielęgnacyjne łagodnie i powoli.

Myślałam, że ten częsty odruch Moro to norma, dopóki nie urodził się Mały, który miewał ten odruch raz na kilka dni; Malutki wykazywał go jeszcze rzadziej. Obaj moi młodsi synowie musieli być zatem od urodzenia odporniejsi, skoro każdy miał co najmniej jednego starszego brata, który wydawał z siebie całe mnóstwo nagłych i głośnych dźwięków oraz atakował małego braciszka nagłym przytulaniem i przyciskaniem.

Na kursie Stuarta Shankera dowiedziałam się, że częste występowanie odruchu Moro wprawia organizm dziecka w tryb walki i ucieczki (przeczytaj o stanach pobudzenia, w tym trybie walki i ucieczki) i sprawia, że maluch ma podwyższony bazowy poziom napięcia. Także w późniejszym okresie Duży był nadwrażliwy i na bodźce zmysłowe, i w obszarze emocjonalnym. O przyczynach tej nadwrażliwości (alergii pokarmowej, refluksie, zaburzeniach integracji sensorycznej, obniżonym napięciu mięśniowym i pewnych rysach temperamentu, a także moim niezbyt spójnym stylu rodzicielskim) napisałam obszernie w poście „Mój hajnid, mój lowneed i ich dwie matki”, nie znając jeszcze pojęć, o których dziś tu piszę. Swoją drogą, self-reg między innymi dlatego tak do mnie przemawia, że podaje naukowe wyjaśnienie tego, do czego doszłam dzięki lekturom i swojej intuicji.

Trudno określić, w jakim stopniu podwyższona reaktywność Dużego na stres jest także efektem moich własnych huśtawek emocjonalnych.

We wspomnianym powyżej poście sprzed trzech miesięcy napisałam, że byłam „niepewna własnych kompetencji, chwiejna w swoich przekonaniach, labilna emocjonalnie, nieco narcystyczna, pełna obaw o długoterminowe efekty swoich działań”. Spychałam własne potrzeby na dalszy plan, próbując zadbać o mojego wymagającego pierworodnego i w efekcie napinałam „mięsień samokontroli” ponad miarę. Nic dziwnego, że po iluś miesiącach ten mięsień nie wytrzymał presji i zaczął raz na jakiś czas gwałtownie się rozluźniać, a ja wrzeszczałam na Bogu ducha winne dziecko. Było to o tyle trudne dla Dużego, że byłam przez zdecydowaną większość czasu jedyną osobą, z którą miał styczność, a więc stanowiłam cały jego świat.

Sięgam teraz pamięcią do pierwszych miesięcy życia Dużego,

kiedy jeszcze byłam wobec niego anielsko cierpliwa, ale cierpiałam na depresję poporodową. Przychodzi mi na myśl słynny „eksperyment z kamienną twarzą” amerykańskiego psychologa rozwojowego Edwarda Tronicka: matki bawiły się ze swoimi ośmiomiesięcznymi dziećmi i w pewnym momencie na dwie minuty przestawały na nie reagować. Niemowlęta początkowo próbowały skłonić mamę do interakcji, uśmiechając się do niej i stosując cały znany sobie repertuar gestów i dźwięków, a potem przechodziły w tryb walki i ucieczki: płakały, krzyczały, biły mamę. To wszystko działo się w ciągu dwóch minut!

Ta kamienna twarz kojarzy mi się z moją własną z czasów depresji: wprawdzie uśmiechałam się do mojego synka i mówiłam do niego czułym tonem, ale wewnątrz czułam się kompletnie pusta i nieszczęśliwa albo wściekła. Wiedząc, jak istotne znaczenie ma komunikacja pozawerbalna („mózgowe wi-fi”) u niemowląt, które nie mają zbyt dobrze wykształconej kory nowej, wyobrażam sobie, jak potężny dysonans poznawczy – i stres! – odczuwał wówczas maleńki i niezwykle wrażliwy Duży.

Pojęcie kanalizacji bierze swoją nazwę od zjawiska żłobienia kanału przez wodę deszczową płynącą po twardym podłożu.

Każdy kolejny opad pogłębia ten kanał i w pewnym momencie tworzy się rzeka, której bieg można zmienić tylko po podjęciu ogromnego wysiłku. W opisanym powyżej eksperymencie Tronicka największe wrażenie zrobiło na mnie to, że kiedy badanie powtórzono na tych samych niemowlętach kilka tygodni później, część z nich nawet nie próbowała skłonić mamy do kontaktu uśmiechem, lecz od razu zareagowała złością lub przerażeniem. Wejście w tryb walki i ucieczki w odpowiedzi na jednorazowe, dwuminutowe (!) przykre zdarzenie sprawiło, że przy następnym takim zdarzeniu niemowlęta zareagowały podobnie, a niektóre weszły w tryb zamrożenia, czyli bardzo silnego stresu objawiającego się pozornym spokojem.

To właśnie jest kanalizacja: jeśli na nowy bodziec zareagujemy w jakiś sposób, to następnym razem z nieco większym prawdopodobieństwem zareagujemy tak samo. Za każdym kolejnym razem prawdopodobieństwo takiej właśnie reakcji rośnie, aż w końcu może się zdarzyć, że nie umiemy już zachować się w danej sytuacji inaczej. Przykładem tego, oprócz ataków złości Dużego, było choćby moje krzyczenie na dzieci: po wielu miesiącach przeciążenia stresem po raz pierwszy nawrzeszczałam na Dużego (choć nigdy wcześniej w dorosłym życiu mi się to nie zdarzyło), a z czasem stało się to moją nawykową reakcją na silne negatywne pobudzenie, nad której zmianą musiałam długo i wytrwale pracować. Dobra wiadomość jest taka, że jest to możliwe – jak widać, także w przypadku dorosłego, a więc tym bardziej w przypadku kilkulatka.

Jedną z konsekwencji podwyższonej reaktywności na stres bywa negatywne zniekształcenie poznawcze.

Długotrwały stres sprawia, że wszystkie organy człowieka biorące udział w reakcji na niego – mózg, serce i układ krążenia, układ pokarmowy, skóra, nadnercza itd. – przyzwyczajają się do niego i w efekcie tryb walki i ucieczki staje się niejako naturalnym stanem pobudzenia organizmu. Okazuje się, że niemowlęta o podwyższonej reaktywności na stres mają wyższe spoczynkowe tętno oraz wyższe zapotrzebowanie energetyczne, niż nieobciążone niemowlęta! To mi uświadomiło, że nigdy nie widziałam kilkuletniego otyłego hajnida – wszystkie są szczupłe lub wręcz chude, nawet kiedy jedzą sporo, jak Duży. Mózg tak obciążonego człowieka, zwłaszcza niemowlęcia czy małego dziecka, jest wciąż atakowany przez przykre bodźce i nawet kiedy one ustają, aktywnie ich poszukuje i wyolbrzymia je, aby znaleźć się w najlepiej sobie znanym, a więc paradoksalnie „bezpiecznym”, stanie zagrożenia (do pewnego stopnia – ale tylko do pewnego – jest to naturalna, ewolucyjnie wykształcona cecha ludzkiego mózgu).

Najlepiej zrozumieć to na przykładzie, który dla mnie był porażający. W dużym badaniu Mehrit Centre wzięły udział dzieci z negatywnym zniekształceniem poznawczym. Na początku terapii pokazano każdemu z nich po trzy zdjęcia twarzy (mamy albo aktorki), które wyrażały radość, złość i neutralne emocje. Co powiedziały dzieci na temat tych twarzy? Myślicie zapewne, podobnie jak ja, że negative bias polega na ocenianiu neutralnego wyrazu twarzy jako groźnego. Owszem, ale nie tylko. KAŻDE z badanych dzieci odebrało WSZYSTKIE twarze jako rozzłoszczone – nawet radośnie uśmiechniętą twarz własnej matki! Kiedy o tym usłyszałam, coś przestawiło się w moim myśleniu o Dużym. On naprawdę ma najgorszą sytuację na świecie, wcale nie udaje – po prostu jego mózg szuka przykrości i zagrożenia tam, gdzie ich nie ma. Nie jest niewdzięcznym, roszczeniowym dzieciakiem, lecz ma swego rodzaju wadę mózgu – na szczęście, wadę odwracalną, bo wszystkie dzieci biorące udział w badaniu po zakończonej terapii były w stanie poprawnie ocenić emocje widoczne na zdjęciach.

Ta wiedza bardzo mi pomogła w przeformułowaniu trudnych zachowań Dużego,

co było nie tylko pierwszym krokiem self-reg, ale też pierwszym krokiem do zmiany tych zachowań. Zauważyliście, że opisując je, użyłam głównie czasu przeszłego? Początkowo pisałam w czasie teraźniejszym, ale czułam tak potężny dysonans, że dopiero to uświadomiło mi, jak bardzo Duży zmienił się w ciągu niespełna dwóch miesięcy stosowania self-reg (zaczęliśmy w połowie kwietnia od ustalenia, co to znaczy być spokojnym).

Od wielu miesięcy codziennie wieczorem wymieniamy „pięć dobrych rzeczy”, które nam się przydarzyły w ciągu dnia. Od kilku dni Duży zaczyna tę wyliczankę od zdania: „Dziś wszystko było dobre, od czego mam zacząć?”. Jego wybuchy złości nadal się zdarzają, ale teraz mają obiektywne przyczyny (np. Mały połamał mu nową zabawkę) i są o wiele łatwiejsze do opanowania. Duży sam z zadowoleniem stwierdza, że jest spokojniejszy i bardziej zadowolony. Cała nasza rodzina jest spokojniejsza i bardziej zadowolona!

Self-reg to dla mnie magia – magia o naukowych podstawach. Shanker mówi, że ta metoda działa nawet na osoby o mocno skanalizowanych nieadaptacyjnych reakcjach, choćby nastolatków uzależnionych od gier czy alkoholu; ich „kanał” to całkiem głęboka, wartka górska rzeka. Okazuje się, że kanałek mojego pierworodnego całkiem łatwo było przekopać tak, aby woda płynęła w inny sposób. Jak dokładnie tego dokonaliśmy – to temat dwóch kolejnych wpisów: o zarażaniu spokojem i o self-regowej pracy.

EDIT z 2021 roku:  Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o tym, jak reagować na jęki, krzyki i agresję dziecka, serdecznie zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia online „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie?”.

A może potrzebujesz w pierwszej kolejności zadbać o swój spokój? W takim razie zapraszam Cię do udziału w szkoleniu „Rozbieżności rodzicielskie a samoregulacja w rodzinie”.

Wreszcie, jeśli chcesz poznać techniki samokontroli pozwalające na opanowanie wybuchu złości, to zapraszam Cię na szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Glen Canyon” (CC BY 2.0) by Jason Barles

Self-reg, część 6: Jestem spokojny i jestem tylko z tobą

Self-reg, część 6: Jestem spokojny i jestem tylko z tobą

Dziś opowiem o tym, jak zaczęła się przygoda Dużego z self-reg.

Już od jakiegoś czasu starałam się regulować sama siebie, ale nie miałam pojęcia, jak to zrobić w odniesieniu do dzieci, zwłaszcza Dużego, który ma z tym spory problem. Nie wiedziałam, jak rozpocząć rozmowę o stresie i samoregulacji – co konkretnie zrobić, żeby rozpocząć tę wspólną drogę. Życie jak zwykle podpowiedziało mi rozwiązanie.

Otóż pewnego kwietniowego dnia miałam scysję z Dużym

– jedną z wielu, ale pierwszą, która posłużyła mi jako okazja do rozmowy na temat samoregulacji. Byłam w domu sama z dziećmi, zajęta jakąś pracą domową i nieco rozkojarzona. Przysiadłam na moment na łóżku, na którym leżał Malutki, żeby sprawdzić zawartość jego pieluchy. Zdecydowanie wymagała zmiany. W tym momencie do sypialni wbiegł Duży i wskoczył mi na kolana, żeby się poprzytulać. Jak to zwykle bywa, w ślad za nim zjawił się Mały, zobaczył starszego brata na moich kolanach i spróbował też się na nie wspiąć.

Duży zaczął machać nogą, żeby odepchnąć Małego, a jednocześnie przytulił się do mnie mocniej, boleśnie mnie zgniatając. Poprosiłam (jak mi się wydawało, spokojnym tonem), żeby obejmował mnie delikatniej i trzymał nogi z dala od Małego. W odpowiedzi Duży zgniótł mnie z jeszcze większą siłą tak, że poczułam ostry ból w piersi i zaczął mocniej wierzgać nogą, dosięgając Małego. Ten nie pozostał mu dłużny i kilkakrotnie zdzielił go pięścią w plecy, trafiając przy okazji i mnie.

Bezceremonialnie odkleiłam od siebie Dużego i odsunęłam Małego, po czym warknęłam, że nie mam ochoty na takie przytulanie. Mały przeprosił mnie ze skruszoną miną i pozostał tam, gdzie go przesunęłam, a Duży zarechotał: „Hehe, a ja mam ochotę!”, po czym znów na mnie wskoczył i próbował mnie objąć tak mocno, jak tylko potrafił. Zirytowałam się i wyprowadziłam go z pokoju, podczas gdy on śmiał się i podskakiwał. Musiałam to zrobić kilka razy i w końcu krzyknąć ostrym tonem: „Przestań!”, żeby dał mi spokój.

Kiedy ochłonęłam i autentycznie się uspokoiłam,

zajęłam czymś Małego, po czym zaprosiłam Dużego do sypialni i spytałam, czy chce się przytulić. Natychmiast znów na mnie wskoczył i przylgnął do mnie całym ciałem. Siedzieliśmy tak dość długo bez słowa i w końcu poczułam, że mam dość.
– Wystarczy, zejdź ze mnie – powiedziałam, a Duży natychmiast to zrobił i spokojnie usiadł obok.
– Dlaczego tym razem od razu mnie posłuchałeś? – spytałam zaintrygowana.
– Bo teraz jestem spokojny i jestem tylko z tobą – odpowiedział bez wahania.

W tym momencie stało się dla mnie jasne, że 

to nie było „niegrzeczne zachowanie” (ang. misbehaviour), lecz zachowanie wywołane stresem (ang. stress behaviour). Duży zachował się źle, bo był w trybie walki i ucieczki, z odłączoną korą nową, odpowiedzialną m.in. za samokontrolę i empatię. Przyjemnie zaskoczyło mnie to, że sam rozpoznał jako przyczynę tego zachowania swój brak spokoju – a myślałam, że ma bardzo małą świadomość swoich stanów pobudzenia!

Warto podkreślić, że w ujęciu self-reg spokój jest rozumiany nieco inaczej,

niż w potocznym znaczeniu tego słowa. Wiele osób może kojarzyć spokój z bezruchem, brakiem aktywności fizycznej i intelektualnej oraz nieodczuwaniem emocji. Tymczasem według self-reg spokój to stan umysłu, kiedy wypełnia nas radość i dobra energia (ale nie ekscytacja, nadmierne pobudzenie) i jesteśmy uważni na sygnały płynące z ciała i otoczenia, a nie – zatopieni w myślach na temat przeszłych czy przyszłych zdarzeń.

Spokój sprawia, że jesteśmy ciekawi świata i zdolni autentycznie zobaczyć drugiego człowieka, a zatem możemy się uczyć i być empatyczni. Spokój można odczuwać, jadąc na rowerze albo tańcząc czy głośno śpiewając. Ja czuję spokój, pływając, spacerując wśród zieleni, przebywając na plaży nad morzem, kołysząc Malutkiego zamotanego w chustę. Duży czuje spokój, przytulając się do mnie, pływając, rysując albo kolorując.

Myślę, że rozpoznanie u siebie lub u dziecka tego stanu stanowi punkt wyjścia do samoregulacji, niejako zerowy krok self-reg. Czy wiem, kiedy czuję spokój? Czy rozpoznaję to uczucie w ciele? Jakie konkretne działania mogę podjąć, aby czuć go częściej? Takie pytania przybliżają nas do celu, jakim jest dobra samoregulacja i niskie ryzyko utknięcia w błędnym kole stresu, kiedy to stres staje się stresorem samym w sobie, wzmacniającym działanie innych stresorów z pięciu obszarów – biologicznego, emocjonalnego, poznawczego, społecznego i prospołecznego.

Chcę zwrócić uwagę na to, jak bardzo indywidualne są odczucia spokoju i stresu.

Przeczytawszy ten wpis, ktoś mógłby parsknąć lekceważąco: „A cóż to za stres może mieć sześcioletnie dziecko w takiej sytuacji?”. Podobnie parsknęła pewna znajoma moich rodziców, kiedy z przejęciem opowiadałam jej o mojej przygodzie z self-reg: „A co ty, dziecko, możesz wiedzieć o stresie? Dobre sobie!”. Inna znajoma przeczytała mój wpis o stresie związanym z wyjazdem z Małym do lekarza i skomentowała: „A myślałam, że to ja jestem znerwicowana…”. Takie niezbyt empatyczne reakcje są niestety bardzo powszechne: patrzymy na innych i oceniamy ich przez pryzmat własnych doświadczeń. Zapominamy (lub nie wiemy), że każdy człowiek – w tym każde dziecko! – ma indywidualne uwarunkowania biologiczne i historię zdarzeń, które ukształtowały jego reaktywność na stres.

Duży łatwo ulega nadmiernemu pobudzeniu, a jednocześnie bywa niezwykle odporny i spokojny w sytuacjach, które większość jego rówieśników stresują. Ze mną jest podobnie: wyjazd samochodem z dziećmi bez wsparcia innego dorosłego zwykle wyprowadza mnie z równowagi, a na przykład wystąpienie w języku obcym przed dwustuosobową publicznością wywołuje u mnie jedynie przyjemny dreszczyk.

Kiedyś byłam skora do oceniania innych i nadal miewam taką tendencję, szczególnie pod wpływem stresu. Na szczęście uczę się innej postawy: akceptacji, że skoro nie jestem w skórze drugiego człowieka, to nie potrafię ocenić, czy w danej sytuacji „miał prawo” być zestresowany. Najlepiej jest założyć, że miał prawo i przeformułować jego zachowanie w kontekście stresu. Postępując w ten sposób, sami będziemy mniej zestresowani, bo przestaną nas nękać negatywne myśli o innych ludziach, które odbierają nam energię. Naprawdę warto.

Wykorzystałam opisaną powyżej scysję, żeby

porozmawiać z moim pierworodnym o spokoju i o stresie, pod którego wpływem zachowujemy się nierozsądnie lub niemiło. Ustaliliśmy, że kiedy zacznie „świrować”, będziemy razem sprawdzać, czy jest spokojny i jeśli nie, spróbujemy go wprowadzić w stan spokoju. Spodobało mu się… i tak oto zaczęła się nasza wspólna podróż z self-reg. Długa droga przed nami… Dlaczego? O tym napiszę w poście o negatywnym zniekształceniu poznawczym.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mother and Child – DROH” (CC BY-NC 2.0) by Rich Miller