Nie mogę uwierzyć w to, że zwlekałam aż rok z opublikowaniem tego wpisu.

Napisałam na gorąco dłuższy fragment, potem coś mi przeszkodziło w dokończeniu go i tak sobie czekał na swój lepszy czas. Czas najwyższy go opublikować, bo mam głębokie poczucie, że dotyczy jednego z najważniejszych odkryć na mojej macierzyńskiej drodze. Odkrycie to wpisuje się w serię moich doświadczeń wskazujących na to, że ortodoksyjnie stosowane czy raczej źle rozumiane „zasady” rodzicielstwa bliskości mogą nieźle rozregulować dziecko – zwłaszcza wysoko wrażliwe dziecko lub dziecko wysoko wrażliwej matki, a z całą pewnością wysoko wrażliwe dziecko wysoko wrażliwej matki, jakim niewątpliwie jest Duży.

Dodam dla jasności, że chodzi mi o sytuację, kiedy owa matka sama nie była wychowywana w duchu rodzicielstwa bliskości (ja nie byłam i większość moich rówieśników też nie…) i uczy się bliskościowego podejścia z książek czy kursów online. Ostatnio przyszedł mi do głowy pomysł na całą książkę na ten temat. Dziś opiszę tylko jeden wycinek tych moich rozważań: o tym, jak w dobrej wierze nadmuchiwałam negatywizm Dużego. (Jeśli nie znacie mojego najpopularniejszego wpisu „Mamo, ja zawsze mam jakiś problem, czyli o negatywnym zniekształceniu poznawczym”, to bardzo, bardzo Was zachęcam do jego lektury).

To było rok temu, w październiku, pierwszego naprawdę chłodnego dnia tamtej jesieni.

Kiedy pojechałam po Dużego do szkoły, jak zwykle zastałam go wraz z innymi dziećmi na placu zabaw. Był ubrany jedynie w cienką bluzę i zziębnięty do szpiku kości. W swojej szkolnej szafce miał kurtkę, którą mógł założyć na bluzę, ale okazało się, że z jakiegoś powodu nie wpadł na to. Jak się okazało, myślał, że może mieć na sobie albo cienką bluzę, albo równie cienką kurtkę, więc „nie opłacało się” iść po tę drugą do szkoły.

Widząc oczyma wyobraźni moje dziecko zakatarzone i kaszlące przez kolejny tydzień, załamałam ręce:

– Synu, dlaczego o siebie nie zadbałeś? Boję się, że będziesz chory, bardzo tego nie lubię. W dodatku w niedzielę jest impreza urodzinowa Małego dla kolegów i jeśli zachorujesz, będziesz musiał zostać w domu albo będzie trzeba przełożyć imprezę. Jedno i drugie do kitu!

– Ty mnie po prostu nie kochasz! – oświadczył spokojnie Duży.

– Chwila. Moment. Chcę, żebyś był zdrowy i wziął udział w imprezie, więc cię nie kocham? Wyjaśnij mi to proszę, nie rozumiem.

– Oj, mamo, ja tak tylko mówię – przewrócił oczami mój syn. – Przecież wiem, że mnie kochasz.

– A po co to mówisz? W ogóle ostatnio często to powtarzasz.

– Bo kiedy mówię, że mnie nie kochasz, to sobie potem długo i fajnie rozmawiamy, a ja bardzo lubię z tobą rozmawiać na ważne tematy.

Szach, mat. Moje dziecko wykombinowało – i to widać całkiem świadomie – że musi uderzyć w dramatyczny ton, żebyśmy zbliżyli się do siebie.

To nie był pierwszy raz, kiedy przyłapałam na tym jego i siebie. Jakiś czas wcześniej doszłam do wniosku, że przynajmniej część jego postawy „ja zawsze mam jakiś problem” mogła być efektem tego, że z ogromną uwagą pochylałam się nad jego trudnymi emocjami i zachowaniami, a na tych przyjemnych nie skupiałam się w aż takim stopniu. Mój inteligentny syn uznał więc, że okazywanie trudnych emocji poprzez trudne komunikaty to lepsza strategia poproszenia o moją troskę i uwagę, niż bycie spokojnym i wyregulowanym, a przecież uwaga i troska rodzica to coś, czego dzieci pragną najbardziej na świecie. Pachnie to behawioralnym podejściem do wychowania, opartym w dużej mierze na karach i nagrodach? Owszem. „A fuj!” – zakrzykną w duchu niektóre z Was, moich czytelniczek i bliskościowych mam. Niektóre inne pomyślą: „No wiesz, DyleMatko? Akurat po Tobie się tego nie spodziewałam!” Dajcie mi chwilę, zaraz wyjaśnię, o co mi chodzi.

Jedną z naczelnych zasad rodzicielstwa bliskości, którego uczyłam się z książek i kursów online, jest akceptowanie wszystkich emocji dziecka i branie ich takimi, jakie są.

Nie wolno im zaprzeczać, oceniać, umniejszać ich przyczyn, odwracać od nich uwagi. Wszystkie emocje są bowiem w porządku, nie ma dobrych i złych, są tylko takie, które wskazują na zaspokojone i na niezaspokojone potrzeby, a wszystkie ludzkie potrzeby są piękne (tego nauczyło mnie podejście NVC). Takie stawianie sprawy jest sprzeczne ze wszystkim, czego ja i inni przedstawiciele mojego pokolenia (mam 40 lat) zaznaliśmy w dzieciństwie od dorosłych:

„To nie jest powód do płaczu”,

„No nie smuć się już”,

„Nie ma o co się złościć”,

„Nie przejmuj się, oni ci tylko zazdroszczą”,

„Zobacz, inne dzieci się cieszą, a tylko ty jesteś niezadowolona”,

„Nie płacz, przecież możesz bawić się z kimś innym/czymś innym”,

„Przestań jęczeć, już nie boli”,

„Nic się nie stało”,

„Bądź grzeczna, nie złość się”

i tak dalej.

Byłam świadoma moich potężnych trudności z rozumieniem i regulowaniem własnych emocji i identyfikowaniem potrzeb, które za nimi stoją. Widziałam jak na dłoni, że nie akceptuję siebie taką, jaka jestem i że żyję według scenariusza pisanego przez innych, pełnego „trzeba”, „wypada”, „należy”. Moim wychowawczym priorytetem od początku było podarowanie mojemu dziecku tego, czego mnie samej brakowało i uznałam, że rodzicielstwo bliskości to właściwa droga do tego. Kilka lat później, w trakcie terapii, odkryłam, co naprawdę stoi za moimi trudnościami: była to moja wysoka wrażliwość w połączeniu z indywidualnym, a niekoniecznie zbiorowym czy też pokoleniowym doświadczeniem.

Wiedziałam już, jak nie powinnam czy też nie chcę reagować na emocje maleńkiego Dużego,

nie wiedziałam natomiast, co konkretnie powinnam mówić i robić, aby moje dziecko miało dobry kontakt ze swoim wnętrzem, lubiło siebie i szło własną drogą. Czytałam więc dziesiątki książek i artykułów i uczestniczyłam w dyskusjach w „bliskościowych” grupach na Facebooku. Wysnułam z nich wniosek – nie wiem, czy odpowiadający treściom, które czytałam, przesiewałam je przecież przez swój własny filtr – że kiedy dziecko rozpacza, złości się, jest przestraszone, to należy być przy nim, próbować nazywać emocje i generalnie czekać, aż SAME odpłyną.

Myślę, że gdybym umiała zachować przy tym autentyczny spokój, a nie tylko opanowanie, to może nawet mogłoby to działać całkiem nieźle. Ja jednak, patrząc na Dużego, który dziesiątki razy dziennie wybuchał rozpaczliwym płaczem albo całymi godzinami pojękiwał z niezadowolenia, albo też złościł się i był agresywny, gotowałam się ze złości przykrywającej strach, bezradność i wszystkie trudne emocje małej dziewczynki, która mieszkała w moim umyśle i nigdy nie zdołała dorosnąć. Byliśmy tam, w tych trudnych emocjach, we troje: Duży, dorosła Agnieszka i malutka Agunia. Jednak sądzę, że nie tylko o to chodziło.

Nawet kiedy ogólnie zachowywałam spokój w obliczu trudnych emocji Dużego, często odczuwałam paraliż decyzyjny, bo każde zdanie, które przychodziło mi do głowy, poddawałam analitycznej obróbce.

Czy jeśli powiem: „Chodź, pobawimy się w coś innego”, to odwrócę uwagę Dużego od trudnych emocji i nauczę go ucieczkowych strategii radzenia sobie z nimi? Czy jeśli powiem, że ten domek z Duplo rozwalony przez Małego był na razie mały i niegotowy i szybko go razem odbudujemy, to umniejszę wysiłek i stratę Dużego, co obniży jego poczucie własnej wartości i sprawczości i nauczy go ukrywania tego typu trudnych emocji? Czy jeśli obrócę frustrującą sytuację w żart, to ośmieszę jego potrzeby, a nawet jego samego? Siedziałam tak i dzieliłam włos na czworo, zaniepokojona, że cokolwiek powiem, może skrzywdzić moje dziecko. Zamiast autentycznie być przy nim, byłam skierowana ku własnemu wnętrzu, a więc odcięta i niewspierająca. Trudno się dziwić, że Duży nakręcał się w tych emocjach.

Kiedy cztery lata temu mój ówczesny psychoterapeuta powiedział, że taka moja postawa – „bądź obok, nazywaj emocje i absolutnie nie próbuj na nie wpływać” – może popychać dziecko w głąb trudnych emocji, żachnęłam się.

Co on tam wie o wychowaniu w duchu rodzicielstwa bliskości! Pewnie jest ze starej behawioralnej szkoły, nastawionej na wychowywanie grzecznych dzieci, a to nigdy nie było moim wychowawczym celem. Jakiś czas później rozmawiałam z wychowawczynią Dużego w nowym przedszkolu – cudowną kobietą, która każde dziecko umiała przejrzeć na wylot i każdemu dawała dokładnie to, czego było trzeba. Podzieliła się ze mną refleksją, że nie można nadmiernie poważnie traktować trudnych emocji Dużego, ponieważ bardzo go to nakręca. Ona zamiast tego zauważała jego emocje, nazywała i pogodnym tonem wskazywała drogę wyjścia z nich, na przykład sugerowała kilka możliwych rozwiązań problemu. Zdumiała mnie ta jej wypowiedź, ale ostatecznie zaczęła we mnie kiełkować nowa myśl, której nie umiałam nazwać.

Dopiero po dłuższym czasie doszłam do tego samego, co ona: faktycznie, Duży jest dzieckiem, który źle znosi „zbyt długie” towarzyszenie mu, i tylko towarzyszenie, w emocjach. Jest pod tym względem zupełnie inny, niż jego młodsi bracia, którzy reagują „podręcznikowo” na nazwanie emocji, przytulenie i po prostu pobycie z nimi (jeśli chcecie zobaczyć, jak to może wyglądać w praktyce, przeczytajcie post „Głupia babcia!”). Dodam, że też towarzyszenie tej młodszej dwójce od początku było dla mnie względnie łatwe, bo tylko Duży bardzo przypomina mi mnie samą z dzieciństwa, co mogło (i nadal czasem może) otwierać mi niezaleczone rany. Trudno więc powiedzieć, co było pierwsze: moja nieumiejętność towarzyszenia mu, nakręcająca jego trudne emocje, czy to, że jako wysoko wrażliwe dziecko ma tendencję do silnego przeżywania każdego zawodu i frustracji.

Ale o czym to ja miałam….?

Ach tak, o moim skupianiu się na trudnych emocjach Dużego. Jakoś tak wyszło, że nawet kiedy już szłam drogą wyznaczoną przez Self-Reg i reagowałam ze spokojem na trudne emocje Dużego, poświęcałam mu najwięcej czasu, kiedy rozgrywał się jakiś dramat z nim jako głównym bohaterem. Jako quasi-samotna matka trójki małych dzieci, kształcąca się w całkowicie nowej dziedzinie i stawiająca pierwsze niepewne kroki w świecie biznesu online, wciskałam naukę i pracę w każdą wolną chwilę, aby nie pracować do późna w nocy, ale też być w miarę dostępna dla dzieci.

Kiedy one bawiły się spokojnie i radośnie, razem lub osobno, zamiast dołączyć do nich, często (coraz częściej) siadałam przy komputerze albo sięgałam po moje książki i notatki. Dopiero płacz lub krzyk dobiegający z pokoju dziecięcego zwracał moją uwagę i wtedy pochylałam się empatycznie nad złością, rozżaleniem, frustracją i smutkiem moich dzieci. W efekcie Duży najwyraźniej zaczął kojarzyć bliskość ze mną z trudnymi emocjami, a potrzeba bliskości jest jedną z absolutnie najważniejszych potrzeb dziecka.

Z tej historii płyną dla mnie dwie lekcje.

Po pierwsze, ortodoksyjne przestrzeganie nawet najpiękniejszych zasad niekoniecznie przyczynia się do szczęścia i bliskości. Kiedy z niepokojem szukam w sobie odpowiedzi, czy to, co chcę zrobić lub powiedzieć, jest „wystarczająco Rb” (Rb to skrót od „rodzicielstwo bliskości”), to nie jestem blisko swojego dziecka. Kiedy nie korzystam z rodzicielskiej intuicji, lecz szukam zewnętrznych drogowskazów, to oddalam się od swojego dziecka. Po drugie, warto „nadmuchiwać” piękne chwile, chwile spokoju i radości, nazywać wspólnie z dziećmi i pochylać się nad radością, współczuciem, przyjemnością, ciekawością. To nie wymaga wiele czasu ani energii, żeby nawet w zabieganiu wetknąć głowę do pokoju dziecięcego, poprzyglądać się chwilę dzieciom skonstatować z uśmiechem: „Widzę, że super się bawicie!” To, co nazwane i to, nad czym się pochylamy, ma tendencję do wzrastania. Wiem, brzmi to jak wywód behawiorysty. I nieszczególnie mnie to obchodzi.

Wspólnie z psycholożką dziecięcą Jagodą Sikorą szykuję nowe szkolenie online o tym, jak wspierać wrażliwe dzieci. Zapisz się na listę oczekujących!

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Bubble!” (CC BY 2.0) by Esparta Palma

12
0
Would love your thoughts, please comment.x