Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli (część 1)

Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli (część 1)

Majówka 2024 roku była dla mnie ważna. Dokładnie rok wcześniej, 3 maja, rozpoczęłam proces zmiany sposobu żywienia, aby zrzucić wreszcie nadmiarowe kilogramy, które uzbierałam w poprzednich latach. Na zdjęciu widać efekt tego rocznego procesu: „przed” ważyłam 82,5 kg, „po” – 67,4 kg. Przez ten rok moja waga albo obniżała się, albo stabilizowała – inaczej niż przy poprzednich próbach redukcji wagi, które podjęłam po urodzeniu mojego trzeciego syna, Malutkiego (od 2017 roku), nie odnotowałam efektu jo-jo. (Jeśli chcesz poznać moją historię zmagań z wagą i dowiedzieć się, co mnie wreszcie zmotywowało do podjęcia tego wysiłku, to przeczytaj ten wpis.)

W tym poście zebrałam najważniejsze kroki, które wykonałam (nie tylko w minionym roku), aby osiągnąć ten efekt. To była tytaniczna praca, polegająca na zdobywaniu wiedzy i umiejętności, samoobserwacji w celu pogłębiania samoświadomości, a także pracy nad zmianą własnej postawy i nastawienia. Robiłam to częściowo samodzielnie, a częściowo przy wsparciu specjalistek od zdrowia psychicznego i fizycznego: psychoterapeutek Katarzyny Gadzało-Szyszki i Karoliny Piotrowskiej oraz psychodietetyczki i lekarki Doroty Święch (o tej ostatniej współpracy napiszę w osobnym poście).

A oto najważniejsze, co chcę Ci przekazać: zmiana zachowania jest wisienką na torcie niewidocznej pracy, która może zająć lata. Tak było u mnie. Większość zdrowych nawyków i elementów zdrowej relacji z jedzeniem, o których tu napiszę, wypracowałam w latach poprzedzających właściwą redukcję. Zmiany te kosztowała mnie masę czasu i energii, a w niektórych obszarach były okupione dużą ilością łez wylanych na sesjach terapii traumy.

Zanim się rozpiszę, chcę Cię zaprosić na mój webinar „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. Planuję go już od wielu miesięcy i mam poczucie, że to będzie wartościowy kawałek wiedzy i inspiracji. Jeszcze nigdy nie potraktowałam tego tematu w tak kompleksowy i jednocześnie kompaktowy sposób. Webinar poprowadzę w poniedziałek, 20 maja 2024 roku, o godzinie 18, a uczestnicy dostaną dostęp do nagrania na rok. Do 20 maja obowiązuje promocyjna cena. Jeśli chcesz zmienić coś ważnego w swoim życiu i nie jesteś pewna, jak się do tego zabrać, to daję Ci słowo honoru, że ten webinar będzie pomocny. Możesz dołączyć pod tym linkiem.

Jakie konkretnie zmiany wprowadziłam w swoim życiu? Oto ich lista wraz z krótkim omówieniem każdej.

1. Nauczyłam się regulować napięcie inaczej, niż poprzez jedzenie i picie

Przez większość życia funkcjonowałam w odcięciu od własnego ciała i emocji i nie umiałam się regulować. Zaczęłam uczyć się tego dopiero kiedy zostałam mamą (o moich dziesięciu ważnych krokach na tej drodze możesz przeczytać w poście „Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu”). Tu napiszę tylko, że ważną rolę spełnił coaching w duchu porozumienia bez przemocy, a potem kilkuletnia terapia. Wreszcie los postawił na mojej drodze podejście Self-Reg (zobacz mój wpis „Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą”). To zapoczątkowało mój osobisty proces poznawania siebie, swoich stresorów i strategii samoregulacji, ale także odczuwania napięcia i energii w ciele. Proces ten trwa do tej pory i będzie trwał, dopóki żyję.

Okazało się, że energia i napięcie to nie to samo. To wydaje się truizmem, ale naprawdę nie umiałam kiedyś odróżnić jednego od drugiego. Jako osoba z ADHD permanentnie szukałam odpowiedniego poziomu pobudzenia i jedzenie dostarczało mi tu sporo bodźców. Podobnie było z kawą i alkoholem, który zasłużył na osobny punkt (poniżej).

Ogromne znaczenie na mojej drodze do lepszej samoregulacji miała nauka tolerowania dyskomfortu. Uczyłam się tego w psychoterapii (zwłaszcza z Karoliną Piotrowską), ale też wcześniej, praktykując uważność (zobacz mój wpis „Uważna obecność, czyli mindfulness”). Okazało się ku mojemu wielkiemu zdumieniu, że nawet potężny dyskomfort jest do zniesienia, kiedy nauczę się w nim BYĆ. Staje się natomiast nieznośny, kiedy przed nim uciekam, tłumię go, podejmuję działania zastępcze, zajadam. Dokładnie to samo dotyczy doświadczania trudnych emocji (zobacz wpis „Emocje są jak fala”).

2. Nauczyłam się odróżniać głód fizjologiczny od apetytu i reagować odpowiednio

Przez wiele lat – od kiedy pamiętam – nie byłam w stanie rozpoznać fizjologicznego głodu. To taki głód, który narasta stopniowo, kiedy minęło już trochę czasu od poprzedniego posiłku, i daje się zaspokoić czymkolwiek, co generalnie jadamy. Mój głód nie narastał stopniowo, lecz pojawiał się nagle i musiałam go zaspokoić NATYCHMIAST, najlepiej – konkretnym produktem lub rodzajem produktu. Teraz wiem, że wynikało to z mojego odcięcia od własnego ciała: nie wychwytywałam tych słabszych sygnałów głodu, lecz docierał do mnie dopiero przemożny, wilczy głód.

A kiedy czujemy wilczy głód, organizm dopomina się jak najwięcej kalorii TERAZ. Spokojne i uważne zjedzenie wysokobiałkowego jogurtu, owocu i kilku orzechów wydaje się nam wtedy totalnie nieatrakcyjne. Wolimy raczej pochłonąć gofra z bitą śmietaną i frużeliną, a następnie „poprawić” go paczuszką Nic-Naców i podlać słodkim napojem. Tak wygłodniały mózg dopomina się szybkich kalorii.

Ale też może być tak, że wcale nie o kalorie tu chodzi. Apetyt na konkretne produkty może pojawić się także wtedy, kiedy jesteśmy syci. Zwykle nie narasta stopniowo i możemy go zaspokoić… no właśnie, konkretnymi produktami, które kojarzymy z przyjemnością i ukojeniem. Stawiam dolary przeciw orzechom, że niewiele osób miewa nagłą, nieodpartą, pochłaniającą całą uwagę chęć na świeżego ogórka czy marchewkę. Co innego czekolada, lody, słone orzeszki, chipsy… Kiedy nie jesteś pewna, czy czujesz głód, czy apetyt, zadaj sobie pomocnicze pytanie: czy zaspokoi go to, co podałabyś dziecku jako zdrowy podwieczorek, czy to jednak musi być czekolada…?

Co to znaczy, że „nauczyłam się reagować odpowiednio”? Zastanawiałam się, czy to, co czuję, to głód, czy apetyt. Jeśli był to głód, szykowałam i zjadałam posiłek. Jeśli był to apetyt, zastanawiałam się, jak się teraz czuję i jak się poczuję, kiedy zjem to, na co mam chęć. Zazwyczaj dochodziłam do wniosku, że zjedzenie tego „czegoś” w najlepszym razie przyniesie mi szybką ulgę – a w najgorszym dołoży do nieprzyjemnego napięcia, nudy czy niepokoju także przykre odczucia w ciele: uczucie przepełnienia teraz i/lub sensacje jelitowe później. Skłamałabym, twierdząc, że taki proces myślowy wystarcza, żeby skutecznie opierać się wszystkim pokusom, ale na pewno stanowi ważny pierwszy krok.

3. Uświadomiłam sobie swoje traumy i uleczyłam je na terapii (trigger warning/ ostrzeżenie: treść tego punktu może wywołać dyskomfort )

Poszerzając wiedzę pomocną w pracy coachki i coachki kryzysowej, dowiedziałam się o pewnej zależności. Okazuje się, że zaburzenia odżywiania są nierzadko powiązane z historią molestowania seksualnego – zwłaszcza, kiedy nastąpiło ono w dzieciństwie. Ta informacja mnie poraziła. Zrozumiałam, że to, czego doznałam jako dziesięciolatka od obcego dorosłego mężczyzny, nie było „niczym ważnym” – jedynie nieprzyjemnym, niemal zapomnianym epizodem. Było traumą, która położyła się cieniem na moim dojrzewaniu, obrazie własnego ciała i związkach miłosnych. Obciążyła moją seksualność poczuciem winy i niechęcią czy wręcz nienawiścią do własnego ciała. Stanowiła przegniły fundament, na którym budowałam przez wiele lat swoje romantyczne relacje. Od kilku lat pracuję nad tym, żeby usunąć z mojego życia niektóre konsekwencje tamtej traumy.

Seksualność to też relacja z własnym ciałem. Osoby z doświadczeniem molestowania mogą nieświadomie dążyć do tego, żeby ich ciało było nieatrakcyjne dla potencjalnych ludzkich drapieżników. Jeśli masz bardzo mocne nerwy, polecam Ci w tym kontekście lekturę książki Roxane Gay „Głód. Pamiętnik (mojego) ciała” albo przynajmniej wywiady z autorką. Mnie na pewno pomogło już samo uświadomienie sobie, że to była trauma, i zrozumienie jej wpływu na moje życie. Tak, całkiem dosłownie zauważyłam zmianę mojej relacji z ciałem – większą akceptację dla tego, jak wygląda, i moją większą skłonność do zdrowszych nawyków związanych z żywieniem.

4. Zadbałam o sen (jego ilość i jakość)

Sen wpływa na wszystko: ciało, umysł i duszę. Przypomnę, że deprywacja snu to tortura zakazana prawem międzynarodowym. Człowiek niewyspany (danego dnia lub przewlekle) ma ogromną trudność z korzystaniem z pełni swoich możliwości i może nie zachowywać się tak, jak by chciał. Jego mózg – a konkretnie: ta jego część, która „zawiaduje” funkcjami wykonawczymi (w tym samokontrolą!) – nie działa bowiem w pełni sprawnie.

Takim właśnie niewyspanym człowiekiem byłam przez ileś lat. Jestem sową, czyli mam chronotyp nocny, i latami zmuszałam swój organizm do funkcjonowania w warunkach „dyktatury skowronków”. Latami mi się to udawało kosztem zdrowia i narastającego rozregulowania, którego przejawem (jednym z wielu) było właśnie tycie. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, dlaczego niewyspani ludzie tyją, obejrzyj to znakomite wideo Pani od snu – Magdaleny Komsty.

Po czterdziestce mój organizm zastrajkował. Niemal z dnia na dzień okazało się, że MUSZĘ jak normalny człowiek przesypiać każdej nocy sześć godzin, a najlepiej siedem – w przeciwnym razie zachowuję się jak gad (a gady pożerają czasem własne dzieci). To oznaczało dramatyczny wybór: być gadem i starać się „robić rzeczy” czy raczej być wyregulowaną i… robić dużo, dużo mniej, niż bym chciała. Zdecydowałam się na to drugie.

W ciągu ostatnich czterech lat stopniowo zmieniałam nawyki związane ze snem. Chodziło w szczególności o wieczory, które wcześniej spędzałam na pracy, przerywanej aktywnością w mediach społecznościowych. Tę pracę częściowo przeniosłam na poranki (które stały się bardziej produktywne, a częściowo… ukróciłam. Coś za coś. A media społecznościowe… cóż, to osobny temat, w każdym razie widzę wyraźnie, że ekrany przed snem obniżają jakość snu. Podobnie jak spięte mięśnie, o których rozluźnienie nie zadbałam, wieczorne jedzenie i alkohol.

5. Zaczęłam pić 10 szklanek wody dziennie – w małych ilościach, regularnie przez cały dzień 

Czy wiesz, że wiele ataków wilczego głodu jest efektem odwodnienia? W taki sposób nasze organizmy poszukują wody, kiedy dostarczamy jej za mało – jakby kombinowały, że jeśli zjemy duuuuuuużo, to przy okazji dostaną też wodę. Często nie rozróżniamy tego, czy chce nam się jeść, czy pić. Od kiedy pamiętam, piłam sporo wody, ale raczej dwie szklanki naraz po kilkugodzinnej przerwie. Często robiłam tak, kiedy byłam w drodze, w biegu, ponieważ obawiałam się, że nie będę mogła w razie potrzeby skorzystać z toalety.

Kilka lat temu wprowadziłam drobne nawyki, które pomogły mi popijać wodę regularnie przez cały dzień, małymi łykami. To wyraźnie zmniejszyło mój apetyt na niezdrowe przekąski. Co ciekawe, moje obawy dotyczące (nie)znalezienia w odpowiednim momencie toalety nie zrealizowały się. Taki sposób picia sprzyja stopniowemu wypełnianiu się pęcherza, dzięki czemu już nie zdarza mi się z chwili na chwilę poczuć potrzeby natychmiastowego pójścia do toalety, jak to bywało wcześniej. Myślę, że pomogła w tym też większa uważność na sygnały swojego ciała.

6. Postawiłam na codzienny spacer po obiedzie zamiast „budzenia się” kawą i czekoladą

Od lat zmagałam się z ogromną sennością po obiedzie, z którą „radziłam sobie” za pomocą kawy i czekolady. Myślałam nawet w pewnym momencie, że to początki insulinooporności, ale badania tego nie potwierdzały: z moją gospodarką cukrową wszystko było w porządku. Teraz wiem, że ta senność wynikała z jednej strony z mojego przewlekłego niewyspania, a z drugiej – z tego, że „upychałam” obiad w czasie pracy. Najczęściej połykałam go przed komputerem i zaraz po zjedzeniu go kontynuowałam pracę bez ruszania się od biurka. Chciałam odwalić jak najwięcej roboty, zanim będę musiała przejąć dziecko/dzieci od niani albo odebrać je z placówek i będę do kolejnego poranka już tylko mamą.

Prawdziwą zmianę przyniosła mi informacja, że (niezbyt nasilona) aktywność fizyczna po posiłku stabilizuje poziom glukozy we krwi. Postanowiłam przez tydzień wychodzić na spacer bezpośrednio po obiedzie – ach, jakaż to była strata cennego czasu, który mogłam poświęcić na tworzenie nowych treści! Po tygodniu już wiedziałam, że chcę to robić dalej, bo poobiednia senność zniknęła, nie potrzebowałam kawy ani słodyczy, a oczyszczony w czasie tego spaceru umysł pracował wydajnie. Kolejna – po tej „toaletowej” – obawa okazała się nieuzasadniona.

7. Przestałam dojadać po dzieciach i jeść, „żeby się nie zmarnowało”

Jak wspomniałam na samym początku, marnowanie jedzenia było w mojej rodzinie traktowane jako niewłaściwe, wręcz niemoralne. Dojadanie resztek, żeby się nie zmarnowały, nie stanowiło problemu, dopóki mieszkałam sama jako młoda dorosła ani też, kiedy mieszkałam już z moim mężem, ale stołowaliśmy się głównie „na mieście”. Kiedy jednak pojawiły się dzieci, w tym „niejadek” Duży, sprawy przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. Dzieci zostawiały na talerzach dużo resztek, które stanowiły uzupełnienie moich posiłków. Dojadałam je nawet, kiedy nie miałam na nie najmniejszej ochoty, „żeby się nie zmarnowało”.

Dopiero stosunkowo niedawno dotarło do mnie, jak bardzo szkodliwy był ten nawyk. Wprawdzie nie marnowałam jedzenia, za to szkodziłam własnemu ciału, wciskając w nie na siłę różne produkty. Traktowałam te produkty lepiej, niż samą siebie! Traktowałam siebie jak kosz na śmieci!

Zmiana tego nawyku była bardzo trudna i zajęła mi kilka lat, bo był on mocno zakorzeniony w moich wartościach. Właściwie nadal jestem w tym procesie. Bardzo mi w tym pomogła pasychoterapia z Karoliną Piotrowską, a także praca z psychodietetyczką i lekarką, Dorotą Święch, o której napiszę kiedy indziej – ten post jest już i tak nieprzyzwoicie długi. Teraz napiszę tylko jeden, ostatni akapit.

Przez kilka lat pracowicie wprowadzałam do swojego życia te zmiany, a moja waga wcale nie spadała, lecz rosła. Jak to możliwe? I co konkretnie zrobiłam, kiedy już podjęłam decyzję o schudnięciu? O tym dowiesz się z kolejnego postu, już wkrótce. A na razie przypominam Ci i webinarze „ABC zmiany. Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. Możesz do niego dołączyć pod tym linkiem.

Moje wieloletnie zmagania z wagą i mocne „dlaczego”

Ten post przedstawia kontekst następnego, zatytułowanego „Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli” (por. link). Subskrybentki mojego newslettera i bliskie mi osoby znają tę moją historię, więc dla ich wygody (i aby skrócić tamten superdługi post) postanowiłam opisać kontekst właśnie tutaj. Nie zdziwię się, jeśli w tej opowieści rozpoznasz własną historię. Pewne jej elementy są bowiem tak powszechne, że aż wydają się być normą.

Moje zmagania z niepohamowanym jedzeniem i nadmierną wagą zaczęły się już w dzieciństwie. Jako półroczne niemowlę zostałam odstawiona od piersi, ponieważ moja mama, lekarka, musiała wrócić do pracy i na nocne dyżury (nie było wtedy laktatorów ani wiedzy, że można karmić niemowlę odciągniętym mlekiem, oraz jak to robić). Zaczęłam zasypiać przy butli z wysokokaloryczną mieszanką mlekozastępczą zamiast przy piersi. Już w drugim półroczu życia moja waga osiągnęła górne rejony siatek centylowych, a ja najprawdopodobniej nauczyłam się koić emocje za pomocą cukru.

Na to nałożyły się kolejne elementy układanki, dość powszechne w Polsce z jej historią wojen, głodu i niedoborów. W mojej rodzinie karmienie było sposobem okazywania miłości i zainteresowania drugą osobą. Serwowano przy tym zbyt duże porcje, a marnowanie jedzenia było traktowane jako grzech. Ponadto, jako dziecko PRL-u (urodziłam się w 1979 roku), słodycze kojarzyłam ze świętami i miłymi chwilami. Wreszcie pewne trudne wydarzenia w mojej rodzinie zaowocowały dużym napięciem, które koiłam… no właśnie, nadmiernym jedzeniem. ,W efekcie już jako pięciolatka miałam nadwagę.

W wieku 12 lat po raz pierwszy się odchudzałam, bez żadnej wiedzy czy wsparcia specjalisty. Po prostu znalazłam w gazecie głodową dietę kopenhaską i kupiłam książkę z ćwiczeniami callanetics. W ciągu wakacji między szóstą i siódmą klasą podstawówki w efekcie drakońskiej diety i katorżniczych ćwiczeń (po 2-3 godziny dziennie) straciłam 17 kg. Wpadłam w anoreksję, a po kilku miesiącach – w bulimię, która trwała kilkanaście lat.

W najgorszym momencie, podczas studiów w Niemczech, kradłam współlokatorom z akademika jedzenie z szafek i pochłaniałam je, a następnie cichaczem odkupowałam. Miałam akurat tyle samokontroli, żeby wybierać produkty dostępne w pobliskich marketach… A jeśli takich produktów zabrakło, potrafiłam o 2 w nocy, zimą, pojechać na rowerze do jedynego otwartego sklepu spożywczego w mieście, w podziemiach dworca.

Jako młoda dorosła na przemian chudłam i tyłam po kilka(naście) kilo. Myślę, że w sumie w ciągu życia straciłam i odzyskałam kilkaset kilogramów. Przez większość czasu utrzymywałam się przy tym w prawidłowym zakresie wagi. Potem nastąpił stosunkowo dobry okres: miałam wagę w normie i budowałam powoli pewne dobre nawyki żywieniowe. Wspierało mnie to, że lubiłam aktywność fizyczną i nie znosiłam bezruchu.

Jako 32-latka zostałam mamą. Łączyłam niełatwe macierzyństwo z wymagającą pracą, niezbyt dobrze dogadywałam się z mężem, przez kilka lat spałam po 4-6 godzin na dobę z przerwami na nocne pobudki maluchów. Skrajne niewyspanie, przeciążenie nadmiarem obowiązków, nieleczona depresja, rozmaite trudności rozwojowe mojego najstarszego syna i brak codziennego wsparcia innych dorosłych stanowiły taki bagaż, że mimo systematycznych ćwiczeń znów tyłam (jesienią i zimą) i odchudzałam się za pomocą diet „pudełkowych” (wiosną i latem).

W końcu moje życie zaczęło toczyć się po nowych, zdrowszych torach. Poszłam na kilkuletnią psychoterapię, urodziłam trzeciego syna, dokonałam dużego zwrotu zawodowego, zaczęłam dobrze dogadywać się z mężem, odmieniłam swoje życie na lepsze. Ale… waga nadal powoli, lecz systematycznie rosła. Nie zajadałam już emocji, ale miałam mnóstwo złych nawyków: zaczynałam dzień od kilku kubków kawy z napojem roślinnym, jadłam zbyt szybko i zbyt duże porcje, dojadałam po dzieciach, po obiedzie walczyłam z sennością za pomocą kawy i czekolady, a późnym wieczorem podjadałam słone i tłuste przekąski, popijając je winem albo drinkami.

Kilka razy podejmowałam próby odchudzania, ale bez większego przekonania. Nie miałam zbyt silnej motywacji: redukcja wagi kojarzyła mi się z surowym traktowaniem siebie czy wręcz nienawiścią do własnego ciała, dyscypliną i samoumartwianiem. A ja byłam już w innym miejscu: akceptowałam moje obfite ciało i samą siebie. Nie chciałam powracać do „kultury diety”, do tamtego fatfobicznego mindsetu, a dodatkowo bałam się, że powróci moja bulimia: byłam przekonana, że kiedy moje ciało poczuje prawdziwy głód, wrócę do starych i szkodliwych zachowań.

Ostatnią cegiełkę dołożył tzw. long Covid na przełomie 2020 i 2021 roku. Przez kilka miesięcy chorowałam i miałam duszności przy najlżejszym wysiłku, co uniemożliwiało systematyczne ćwiczenia (jedyne, co przez lata rzeczywiście robiłam). I tak się „jakoś” stało, że wiosną 2021 roku ważyłam rekordowe 81,5 kg (przy wzroście 171 cm). Tego poziomu nie osiągnęłam w żadnej z trzech ciąż. Dotarło do mnie, że jestem stale zmęczoną 42-latką na prostej drodze do otyłości. Nie chciałam tego.

Chciałam, żeby moje ciało było… Nie, nie szczupłe jak u modelki (to było moje marzenie w okresie nastoletnim). Chciałam, żeby było po prostu zdrowe, w miarę lekkie, wystarczająco umięśnione i silne, aby ponieść mnie przez resztę życia. Od pewnego czasu praktykowałam Body Groove (ćwiczenia oparte na swobodnym tańcu) i w wideo pojawiała się 84-latka: szczupła, uśmiechnięta, pełna wdzięku, poruszająca się lekko i ze swobodą. Taką staruszką chciałam być. Kiedy waga pokazała 81,5 kg, a miarka krawiecka – 101 cm w nieistniejącej już talii (!!!), uznałam, że jestem gotowa na dużą zmianę. (Pod tym linkiem znajdziesz bezpłatny półgodzinny „trening” Body Groove.)

Czy naprawdę byłam gotowa? Czy była to wystarczająca motywacja do podjęcia potężnego wysiłku redukcji wagi? Domyślasz się pewnie, że nie. Dlaczego? O tym dowiesz się z króciutkiego wideo, które jest fragmentem jednej z lekcji programu Wystarczająco wyregulowana matka (por. link). Opowiadam w niej o roli właściwej motywacji dla procesów zmiany.

A jeśli temat zmiany Cię interesuje, to rozważ dołączenie do mojego webinaru „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”. Planuję go już od wielu miesięcy i mam poczucie, że to będzie wartościowy kawałek wiedzy i inspiracji. Jeszcze nigdy nie potraktowałam tego tematu w tak kompleksowy i jednocześnie kompaktowy sposób. Webinar poprowadzę w poniedziałek, 20 maja, o godzinie 18, a uczestnicy dostaną dostęp do nagrania na rok. Do 20 maja obowiązuje promocyjna cena. Jeśli chcesz zmienić coś ważnego w swoim życiu i nie jesteś pewna, jak się do tego zabrać, to daję Ci słowo honoru, że ten webinar będzie pomocny. Możesz do niego dołączyć pod tym linkiem.

Matka wyczerpana, lecz wyregulowana

Matka wyczerpana, lecz wyregulowana

Opowieść o autentycznej akceptacji

Stoi awokado przed lustrem, patrzy z czułością na swoje odbicie i mówi do niego: „Jesteś tłuste, ale to dobry tłuszcz”. Uwielbiam ten obrazek. Dla mnie to nie tylko dowcipna gra słów, ale opowieść o autentycznej akceptacji siebie – także tych cech, które w przekazie kulturowym są nie do zaakceptowania.

Chyba dotarłam do takiego miejsca na mojej życiowej drodze, w którym autentycznie akceptuję swoją wysoką wrażliwość. Patrzę z czułością na swoje zaaferowanie zwykłymi, wydawałoby się, sprawami (jest! jest plan kół zainteresowań w szkole! Rzucam wszystko i zapisuję Dużego na „Mistrzów pisania”, a Małego na „Pod lupą” i „Klub niezwykłych zwierząt świata!”). Uśmiecham się do siebie czule, kiedy z marsem na czole kreślę w zeszycie plan tygodnia, jakbym była Napoleonem ruszającym na Moskwę. Przytulam siebie – całkiem dosłownie, obejmuję się ramionami – kiedy na widok szczególnie pięknej chmury zatrzymuję się raptownie i wydaję z siebie jęk zachwytu (oraz zapominam, dokąd szłam) albo łzy mi napływają do oczu, kiedy słyszę „jesteś najkochańszą mamą na świecie”.

Współodczuwam emocje innych ludzi

I – to wydawało mi się kiedyś najtrudniejsze – myślę o sobie ciepło, kiedy zalewa mnie od stóp do głów fala wkurwu wywołana krzykiem moich dzieci i ich wzajemną agresją. Bardzo silnie współodczuwam emocje innych ludzi. Niedawno byłam na pogrzebie nieznanego mi człowieka, aby wyrazić wsparcie i szacunek jego córce. Siedziałam w kościele w jednej z tylnych ławek i czułam całym ciałem (i w gardle, i pod powiekami) rozpacz osób siedzących w pierwszym rzędzie.

To silne współodczuwanie bywa bardzo obciążające, ale pozwala mi też być uważniejszą mamą oraz… coachką i coachką kryzysową. Wyłapuję najmniejsze zmiany w oddechu i tonie głosu klientek i zwracam im na nie uwagę – nawet kiedy one same ich nie wyczuwają, bo nawykowo ignorują sygnały ciała. Coraz lepiej radzę sobie też z regulacją emocji, którymi się zarażam: pozwalam im przepłynąć przez ciało i powoli opaść. Czasem potrzebuję je wyskakać, wytrząść, wytańczyć, wykrzyczeć, wyszlochać w samotności (zobacz moje krótkie wideo na ten temat – Domykanie cyklu stresu). Coraz rzadziej pozostaję z napięciem w ciele i coraz rzadziej przykrywam trudne emocje złością.

Jestem teraz wyczerpana,

ale to dobre wyczerpanie, choć z punktu widzenia Self-Reg brzmi to nonsensownie. Moje ciało jest zmęczone pobudkami o 6:35 (dlaczego lekcje w szkole nie mogą zaczynać się o 9 zamiast o 8?), ale odsypiam, kiedy mogę, zdrowo się odżywiam, dużo spaceruję i ćwiczę. Wyczerpany jest przede wszystkim mój umysł, który od miesiąca pracuje na najwyższych obrotach, realizując dziesiątki różnych zadań. Spora część wymaga zadzwonienia do kogoś obcego i spytania go o coś (o rany, jakie to trudne!) albo wypełnienia jakiegoś formularza (mam doktorat z ekonomii/ekonometrii i gadam w pięciu językach, ale formularzy nadal nie ogarniam).

Dlaczego to wyczerpanie jest dobre? Bo wynika z nietypowej kumulacji zadań w kluczowym dla mnie obszarze, który chciałam zaopiekować najlepiej, jak umiałam. Ten obszar to szeroko pojęte zdrowie psychofizyczne i dobrostan moich dzieci. Początek roku szkolnego to zawsze intensywny okres, a teraz nałożyły się na niego – u każdego z trójki dzieci – pewne wyzwania, które wymagały wsparcia różnych profesjonalistów, od ortoptysty poprzez ortodontę po terapeutę integracji sensorycznej i psychologów dziecięcych. Ale wszystko ogarnęłam tak, że jestem z siebie naprawdę dumna.

Czy perfekcjonizm jest zły?

To zależy. Jeśli ogranicza się do kluczowych życiowych celów i pomaga realizować najważniejsze wartości, to jest dobry. Czy sumienność i skrupulatność w realizowaniu zadań jest zła? To zależy. Jeśli dotyczy tylko ważnych spraw, tych z kluczowych obszarów i powiązanych z najważniejszymi wartościami, to jest dobra. Czy branie na siebie pełnej odpowiedzialności jest złe? Jak wyżej. Czy wyczerpanie może być dobre? Oczywiście! Wystarczy pomyśleć o kimś, kto przebiegł maraton. A ja się tak właśnie czuję pod koniec tego września: wyczerpana i spełniona, szczęśliwa, spokojna.

„Gdzie w tym wszystkim jest Mąż?” – spytasz. Jest blisko. Wspiera, bierze udział w podejmowaniu decyzji, realizuje mnóstwo zadań. Czasem nakazuję mu usiąść na kanapie i daję instrukcję: „Siedź tu, słuchaj mnie uważnie, kiwaj głową, okazuj aprobatę i pod każdym pozorem nie dawaj mi rad” albo „Posłuchaj i powiedz, co o tym sądzisz i co mam zrobić, ale delikatnie, bo jestem rozstrojona”. (Nie masz pojęcia, jak długo uważałam, że jeśli kocha, to domyśli się, czego dokładnie potrzebuję w danej chwili! Dawanie takich instrukcji obsługi samej siebie wydawało mi się jakieś takie… żałosne.)

To jest dla mnie ok, że jesteśmy tak różni

Ale Mężowi daleko do takiego zaangażowania „całym sobą” w sprawy dzieci, jakie jest moim udziałem. I też ma zupełnie inną osobowość, niż ja, co sprawia, że generalnie nie analizuje tego, co nie wymaga bezwzględnie analizy, nie roztrząsa różnych decyzji (poza tą o zmianie samochodu na kolejny), nie snuje w głowie scenariuszy, nie przejmuje się możliwymi konsekwencjami drobnych zaniedbań, dopóki te nie staną się faktem – a i wtedy się nie przejmuje, lecz działa, żeby naprawić sytuację. I to jest dla mnie ok, że jesteśmy tak różni. Jakoś tak… łagodnie jest w naszej rodzinie. Spokojnie. Jesteśmy coraz lepiej wyregulowani.

Mija intensywny wrzesień, kiedy to byłam niemal wyłącznie mamą. Teraz dzieci są zaopiekowane i mogę wrócić do intensywniejszej aktywności zawodowej.


Chcesz się ze mną spotkać na bezpłatnym webinarze?

Zdradzę Ci sekrety spokojnych, spełnionych matek. Siebie też do tej grupy zaliczam (przez większość czasu). Zapraszam baaaardzo serdecznie! Dowiedz się więcej klikając w guzik poniżej. Pamiętaj o potwierdzeniu zapisu, bez tego nie wyślę Wam linku z dostępem do webinaru.

A jeśli uważasz, że warto, to zaproś też znajome mamy. Z góry dziękuję za zapisy, komentarze i udostępnienia.

Webinar DyleMatki – czwartek, 29.09. 2022 roku, godz. 21:00 Siedem sekretów spokojnej, spełnionej matki


Jak NIE zafundowałam dziecku traumy

Jak NIE zafundowałam dziecku traumy

Ten wpis dojrzewał we mnie przez półtora roku.

Przez pierwsze miesiące nie byłam pewna, czy w ogóle chcę go opublikować, bo jego materia jest bardzo delikatna, ale ostatecznie zdecydowałam się, że chcę. A potem długo zastanawiałam się, co napisać i jak głęboko wejść w temat. Rezultat tych przemyśleń (i moich doświadczeń, i kilku lat psychoterapii, i wielu szkoleń, które odbyłam) przedstawiam poniżej. Ten post nie jest może idealnie dopracowany w warstwie językowej, ale przekazuje to, co bardzo chcę przekazać każdemu, kto chce dowiedzieć się, czym jest trauma – a zwłaszcza każdemu, kto jest gotów na pracę nad sobą. Jeśli masz takie osoby w swoim otoczeniu, udostępnij im, proszę, ten tekst. Opowiada on o tym, jak NIE zafundowałam dziecku traumy i o tym, czym jest trauma. Proszę Cię o delikatność w ewentualnym komentowaniu.

To był ciepły, słoneczny dzień pod koniec października 2019 roku

pierwszy poniedziałek po zmianie czasu na zimowy (to ważna informacja). Mój średni syn Mały był od niedawna uczniem „zerówki” szkolnej i codziennie rano odbywał ze swoim starszym o dwa lata bratem Dużym negocjacje dotyczące pory powrotu ze szkoły. Duży chciał być odebrany jak najwcześniej po lekcjach, żeby mieć po południu dużo czasu na zabawę i czytanie, a Mały – jak najpóźniej, żeby spędzić jak najwięcej czasu z kolegami i koleżankami na szkolnym podwórku. Zwykle „krakowskim targiem” przyjeżdżałam po nich około godziny 15.

Tamtego dnia Duży obudził się przeziębiony

i został w domu, a Mały poprosił, żebym odebrała go „dużo później”, niż zwykle. Obiecałam mu to, ale nie ustaliliśmy konkretnej godziny. O 16 uznałam, że już czas wyruszać do szkoły. Jak zwykle włączyłam przed wyjściem z domu nawigację w telefonie, żeby sprawdzić, czy na naszej domyślnej drodze dojazdowej nie ma niespodziewanego korka. Zerknęłam i zamroziłam się, bo według Google Maps na miejsce miałam dojechać o 17:45, kwadrans po zamknięciu szkoły! Okazało się, że przez całe popołudnie zerkałam na zegarek w kuchni, którego nie przestawiliśmy na czas zimowy – była już godzina 17, nie 16.

Pamiętam, co się działo dalej, jakby to było dziś.

Krzyknęłam do mojej Mamy, która akurat u nas była, że wychodzę po Małego, odsunęłam od siebie gwałtownie Malutkiego, który chciał się do mnie przytulić na pożegnanie i popędziłam po dwa stopnie w dół do garażu. Pasy zapinałam już za bramą garażową. Gnałam co koń mechaniczny wyskoczy, kilka razy przejeżdżając skrzyżowanie w ostatniej chwili przed zmianą świateł na czerwone i mieląc pod nosem inwektywy pod adresem tych wszystkich koszmarnych lebieg wlokących się przede mną. Byłam w takim stanie mobilizacji, a właściwie walki, że gdyby ktoś stanął mi na drodze i kazał się zatrzymać, co najmniej bym go zwyzywała. Jakby od tego, czy dotrę do szkoły przed jej zamknięciem, zależało moje przeżycie…

Dotarłam na miejsce o 17:17, jeszcze przed zamknięciem szkoły.

Dojazd zajął mi 13 minut, a nie 41, jak twierdziła nawigacja – ona nie znała naszego skrótu i prowadziła mnie zakorkowaną o tej porze trasą Toruńską. Poczułam, jak moje ciało się odpręża. Bezpośrednie zagrożenie minęło. Teraz tylko trzeba zaopiekować się dzieckiem. Skruszona weszłam na szkolny dziedziniec i zobaczyłam z ulgą, że Mały nie jest ostatnim dzieckiem. Właśnie z dwoma kolegami wspinał się na „pająka” i wyglądał, jakby się świetnie bawił. Ufff, kolejna fala ulgi. Kiedy zszedł z „pająka”, zawołałam go, a on odwrócił się i… zamarł na mój widok. Widziałam po całej jego sylwetce, że momentalnie się spiął. Moje poczucie winy uderzyło na nowo, ze zdwojoną siłą. Podeszłam do niego i zaczęłam cicho:
– Synku, bardzo cię przepraszam…
– Jak mogłaś mi to zrobić! – przerwał mi gwałtownie. Do jego oczu napłynęły łzy, broda zaczęła drżeć, a usta wygięły się w podkówkę.
– Przepraszam… Patrzyłam na…
– Już miałem nadzieję, że zostanę jako ostatni aż do zamknięcia szkoły i zobaczę, co się wtedy dzieje! A ty mi wszystko zepsułaś! – rzucił mi w twarz rozżalony i wściekły Mały.

Osłupiałam na moment.

A potem dotarło do mnie, że MOJE DZIECKO TO NIE JA. Ono pewnie przeżyje jakieś traumy, ale najprawdopodobniej nie te, przed którymi tak bardzo chcę je uchronić, bo były moim udziałem. Mały ani trochę nie boi się porzucenia. Dla niego to, że mama zapomniała go odebrać ze szkoły, byłoby fantastyczną przygodą!

Być może czytasz to z rosnącym zdumieniem albo irytacją.

Być może prychasz: „Ale kobieta ma problemy!” albo „To nie jest normalne”. Zanim mnie ocenisz, chcę Ci o czymś powiedzieć. Otóż moje traumy z dzieciństwa są związane z rozmaitymi odsłonami porzucenia mnie przez rodziców. Brzmi to dość dramatycznie, tymczasem chodzi mi o rozmaite sytuacje, które odbierałam jako bycie porzuconą. Najtrudniejsza z tych traum była skutkiem mojej operacji usunięcia trzeciego migdała, która została wykonana „na żywo” (bez znieczulenia). A raczej… nie była skutkiem samej operacji, lecz okoliczności jej towarzyszących. Przed zabiegiem moja mama została wyproszona z sali i zobaczyłam ją dopiero po kilku dniach. Nie wiedziałam, co się dzieje, nikt mnie nie uprzedził, że nie zobaczę rodziców ani nie zapewnił, że po mnie wrócą. Rodzice mnie nie uprzedzili, bo dla nich to też było zaskoczeniem – byli przekonani, że będą mogli mnie odwiedzić. Nikt z personelu nie zaopiekował się moimi emocjami, bo też ich nie okazywałam, po prostu siedziałam osowiała i na nic nie reagowałam. Grzeczne, ciche dziecko, jak dziewczynka na zdjęciu, które towarzyszy wpisowi (zresztą podobna fizycznie do małej mnie)… Tymczasem mój umysł uwewnętrznił to, że zostałam porzucona i pewnie na to zasłużyłam. Może byłam niegrzeczna i muszę bardziej się starać, żeby rodzice wrócili? Czy to pomoże?

W związku z tą sytuacją wszelkie inne oznaki porzucenia odbierałam w kolejnych latach znacznie silniej,

niż można by się spodziewać, patrząc na nie z boku. Ponieważ byłam raczej zamknięta w sobie, nikt nie wiedział, co się kotłuje w mojej małej główce, kiedy to się działo – a kotłowały się myśli, że znów zostałam porzucona i pewnie na to zasługuję. Oto jedna z tych sytuacji, którą ze szczegółami pamiętam do dziś: moja mama – jeden jedyny raz! – zapomniała pomachać mi z ulicy po odprowadzeniu mnie do przedszkola. To był nasz rytuał i kiedy go nie dopełniła, przepłakałam cały dzień aż do jej powrotu. A oto inna sytuacja: rodzice nie dogadali się, kto ma mnie odebrać ze szkoły i po jej zamknięciu czekałam na nich w sekretariacie w towarzystwie poirytowanej sekretarki. Czy już widzisz, skąd ta moja reakcja na możliwe spóźnienie do szkoły po Małego…?

Przepracowałam w psychoterapii traum wiele takich sytuacji.

W efekcie trudne wspomnienia zostały przetworzone i nie oddziałują na moje ciało i umysł tu i teraz. A przynajmniej nie oddziałują, kiedy chodzi o mnie – o to, że ktoś mnie porzucił, odrzucił czy choćby nawet ocenił wyjątkowo krytycznie. Ale, jak widać, kiedy dotyczyło to mojego dziecka, instynktownie uruchomiła mi się wdrukowana przed laty reakcja ogromnej mobilizacji, wielkiego napięcia w ciele i… walki. Ciekawe, że kiedy byłam mała, stan „walki i ucieczki” manifestował się u mnie zwykle ucieczką (wycofaniem), a teraz – zawsze walki. (Uprzedzam ewentualne pytania: nie, nie polecę mojej psychoterapeutki, bo przysłałam jej już tyle klientek, że do odwołania nie przyjmuje już zapisów i prosiła o to, żebym już jej nie polecała. Możesz znaleźć rekomendowanego terapeutę EMDR.

Dodam, że takiej silnej reakcji, jak ta opisana powyżej z udziałem Małego, doświadczyłam po terapii tylko ten jeden raz.

Opisywana sytuacja zmotywowała mnie do bardzo uważnego przyglądania się swoim reakcjom i sprawiła, że jeszcze mocniej postawiłam na naukę włączania mentalnego przycisku „pauza”, kiedy tylko czuję duże wzburzenie. Nie zawsze się to udaje, ale akurat w sytuacjach z udziałem dzieci więcej się nie powtórzyła. Bardzo się z tego cieszę – nie tylko dlatego, że nie chcę tak szybko jeździć samochodem…

Czym tak naprawdę jest trauma?

Być może pozostajesz w niejasności, czym tak naprawdę jest trauma. Pewnie kojarzy Ci się z jakimś wydarzeniem, które jest „obiektywnie” potworne, groźne dla życia, graniczne. To dobry trop: takie zdarzenia – udział w groźnym wypadku, bycie świadkiem czyjejś gwałtownej śmierci, przeżycie gwałtu, napadu z bronią w ręku czy porwania itd. – mają duży potencjał wywoływania tzw. traumy przez duże T. Ale są też tzw. traumy przez małe t, wywołane pozornie nieznaczącymi trudnymi przeżyciami, których (dziecięcy zwykle) umysł nie jest w stanie przetworzyć. Trudne emocje zostają zamrożone i zapisane w ciele, wywołując identyczną reakcję w podobnych sytuacjach. Ja na przykład w sytuacji „porzucenia” czy choćby bardzo krytycznej oceny przez ważną dla mnie osobę (także jako dorosła!) czułam oprócz dużego napięcia w całym ciele także silny ucisk na czole, ból karku i jakby żelazne obręcze ściskające moje ramiona. Kiedy w psychoterapii traum podczas sesji EMDR (to bardzo skuteczna metoda leczenia traumy) przywołałam traumatyczne wspomnienie z sali operacyjnej, zrozumiałam, skąd te doznania w ciele: miałam przedramiona przypięte pasami do fotela, ale mimo to wyrywałam się, więc pielęgniarki trzymały mnie mocno za ramiona i czoło. Jeśli chcesz poczytać o samej traumie i podejściu EMDR, to bardzo Ci polecam książkę Francine Shapiro „Zostawić przeszłość w przeszłości”.

Czy zauważyłaś, że napisałam o zdarzeniach, które mogą wywołać traumę, tj. oddzieliłam samo zdarzenie od traumy nim wywołanej?

Traumą nie jest bowiem samo zdarzenie, lecz to, co dzieje się z człowiekiem pod jego wpływem. Pozwolę sobie przywołać bardzo obrazowy przykład podany przez Izabelę Barton-Smoczyńską, doświadczoną psychotraumatolog prowadzącą niedawno szkolenie Centrum Terapii DIALOG „Pacjent z doświadczeniem traumy z dzieciństwa”, w którym uczestniczyłam. (Na marginesie: oczywiście jako coach i coach kryzysowy nie pracuję z traumą, natomiast szkolę się w tym obszarze, bo uprawiam tzw. trauma-informed coaching: pracując z klientkami, biorę pod uwagę, że mogą mieć w swoim „plecaku” traumy i jestem uważna na ich oznaki). Jaki to konkretnie przykład?

Otóż Izabela Barton-Smoczyńska porównuje zdarzenie potencjalnie traumatyczne do znalezienia się w lodowatej wodzie zimą.

Jeśli ktoś zdecyduje się na morsowanie, wyposaży się w niezbędną wiedzę oraz piankowe obuwie i inne akcesoria, wybierze się nad jezioro w miłym towarzystwie i po niezbędnej rozgrzewce wskoczy do wody, a następnie znów się rozgrzeje, to może być to zdarzenie nie tylko radosne i przyjemne, ale też budujące odporność fizyczną i psychiczną oraz poczucie sprawczości. Kiedy jednak ktoś, spacerując zimą po pomoście, poślizgnie się i wpadnie do głębokiej lodowatej wody, to jest to doświadczenie bardzo trudne, zagrażające i ukazujące człowiekowi, jak niewielki ma wpływ na to, co mu się przydarza. Zależnie od tego, czy ten człowiek jest dorosły, czy jeszcze całkiem mały, czy umie pływać, jak bardzo jest sprawny, jak sobie radzi z silnym stresem, jak jego organizm radzi sobie z wyziębieniem, czy ktoś mu pomoże wydostać się z wody i ogrzać, a następnie pocieszy i ukoi – ten człowiek może potraktować to jako niezbyt przyjemną przygodę i po prostu stać się nieco ostrożniejszy w zimie nad wodą albo doznać traumy (albo… utopić się).

Na koniec chcę dodać jeszcze jedną myśl.

Moje dziecko to nie ja i te sytuacje, które dla mnie były bardzo trudne albo wręcz traumatyczne, być może dla niego nie będą. Ale jest też druga strona tego medalu: te sytuacje, z którymi ja sobie dobrze radziłam jako dziecko albo które mnie w ogóle nie dotyczyły, mogą być bardzo bolesne dla mojego dziecka. Mały ani trochę nie boi się porzucenia. Za to bardzo trudne są dla niego sytuacje, kiedy jest „tym drugim”, w czyimś cieniu. Ja, najstarsze dziecko w rodzinie, ukochana pierwsza wnuczka dwóch par dziadków i córeczka tatusia, a następnie wzorowa uczennica, rzadko czułam, że jestem w czyimś cieniu. Natomiast Mały bardzo przeżywa, kiedy któryś z jego braci „ma lepiej” i poświęcam ostatnio sporo uwagi na pracę nad jego niewspierającym przekonaniem, że „ma zawsze najgorzej”.

P.S. Nagranie na temat traumy i tego, w jaki sposób pod jej wpływem tworzą się ważne przekonania o sobie, świecie i innych ludziach jest częścią jednej z lekcji mojego programu WYREGULOWANA MATKA. Na newsletter możesz zapisać się pobierając darmowy PDF o „Domowych zasadach ekranowych wspierających samoregulację„.

Dlaczego nigdy nie chciałam mieć córki

Dlaczego nigdy nie chciałam mieć córki

Dziś Dzień Kobiet – święto, którego od pewnego czasu nie obchodzę.

Jeśli dostanę w tym dniu moje ukochane tulipany, to dziękuję, cieszę się, a jeśli nie dostanę, to… mogę je sobie sama kupić, kiedy tylko mam ochotę, nie tylko w tym dniu. Nie przepadam za tym świętem, bo odbieram je trochę jak próbę zrekompensowania kobietom przez ten jeden dzień w roku tego, że na co dzień mają przechlapane. No, chyba że jakaś kobieta wyjątkowo nie ma przechlapane, ale takiej nie znam, szczerze mówiąc.

Co mam na myśli, mówiąc „kobiety mają przechlapane”?

Nature and nurture – biologię i wychowanie. To, że to kobiety zachodzą w ciążę, rodzą i karmią dzieci, co jest cudownym doświadczeniem pod warunkiem, że tego się pragnie, a musi być absolutnym horrorem, kiedy się tego nie pragnie. To, że nie mają tak naprawdę wpływu na swoje ciało w tym aspekcie – ok, są środki antykoncepcyjne, ale każdy z tych skutecznych to ingerencja w organizm, nie bez skutków ubocznych. To, że przez ileś lat falują wraz z cyklem miesiączkowym, a kiedy przestają, to… są już na prostej drodze do bycia niewidzialnymi, starymi kobietami. To, że mimo lepszego przeciętnie wykształcenia zarabiają przeciętnie mniej od mężczyzn i zajmują niższe stanowiska. To, że dźwigają na sobie niemal cały ciężar odpowiedzialności za dobrostan innych ludzi, zwłaszcza własnych dzieci, ale też starzejących się i chorych rodziców. To, że tak wiele wymagają same od siebie.

Nie masz pojęcia, jak wysoko stawiają sobie poprzeczkę moje klientki i jak surowo się oceniają.

Ciągle mnie to zadziwia (i nie dziwi jednocześnie), bo są to niezwykle mądre, świadome, wrażliwe, nieustannie pracujące nad sobą kobiety. Nie masz pojęcia? Przepraszam, oczywiście, że masz. Idę o zakład, że też taka jesteś. I stawiam dolary przeciw orzechom, że gdybyś była facetem, byłabyś z siebie o wiele bardziej zadowolona, niż jesteś teraz.

Mam rację…? I właśnie z tych przyczyn nigdy nie chciałam mieć córki.

Nawet jako mała dziewczynka. Ba, nawet nie chciałam zostać w przyszłości mamą, lecz tatą! (Pisałam o tym w artykule Gdy byłam mała, chciałam być tatą, czyli o równouprawnieniu matki i ojca.) Kiedy już byłam dorosła i zdecydowałam się na macierzyństwo, za każdym razem, kiedy USG ciążowe wykazywało, że to będzie chłopiec, oddychałam z ulgą. Jedynie na początku trzeciej ciąży zaczęłam fantazjować z mieszaniną strachu i nadziei, że to będzie dziewczynka, ale kiedy okazało się, że jednak nie, po chwili zawodu ulżyło mi jednak. Nie wiem, czy umiałabym być dobrym wzorem dla córki. Dla synów – jakoś łatwiej. Ciekawa jestem, jak Ty masz.

Z okazji dzisiejszego Dnia Kobiet życzę Ci, droga kobieto, żebyś poszła za radą pewnego mężczyzny: wstała rano, spojrzała w lustro i odpieprzyła się od siebie.

Ściskam Cię mocno, jeśli to lubisz (ja lubię mocne uściski), a jeśli nie lubisz, to tylko przesyłam dobrą energię i siostrzaną moc. 💙

A jeśli jesteś mężczyzną? No cóż, mam nadzieję, że mężnie, nomen omen, weźmiesz ten wpis (i formy żeńskie w nim) na klatę. 🙃

O trudnych rozmowach i dobrych intencjach

O trudnych rozmowach i dobrych intencjach

Za chwilę święta Bożego Narodzenia, okazja do spotkań z bliższą i dalszą rodziną.

W tym roku będą inne, niż dotychczas: ze względu na pandemię o wiele mniej Polaków, niż zwykle, spotka się ze swoimi rodzinami przy wigilijnym stole. Będą jednak mieli okazję do rozmów ze starszym pokoleniem, choćby przez telefon, a może i odbędą dłuższe „spotkania” przez komunikatory wideo.

Wielu przedstawicieli mojego pokolenia usłyszy przy tej okazji słowa, które wywołają w nich trudne emocje i na które trudno im będzie zareagować ze spokojem.

Rodzice niemowlaka usłyszą być może: „Tylko go nie noś, on się musi nauczyć, że mama nie jest na każde zawołanie. Ty tak strasznie wymuszałaś wszystko płaczem, ale nie dałam ci się”; rodzice dwulatka – „Nadal ssie cyca? Przecież to chore!”; rodzice trzylatki – „A odpieluchowaliście ją wreszcie? Nie? No wiecie, co! Żeby taka duża dziewczynka sikała w pieluchy…”; rodzice czterolatka – „Mam nadzieję, że już nie śpi z wami. Co? Do osiemnastki tak będzie spał? Robicie z niego mazgaja, chłopak powinien być twardy!” I tak dalej.

Jeśli to dotyczy także Ciebie, jeśli spinasz się na samą myśl o rozmowie z babcią Zosią czy wujkiem Heniem, to… mam dla Ciebie propozycję.

Pewnie znasz te słowa Antoniego Słonimskiego: „Jeśli nie wiesz, jak należy w jakiejś sytuacji się zachować, na wszelki wypadek zachowuj się przyzwoicie”. Przychodzi mi do głowy następująca parafraza: „Jeśli nie wiesz, co myśleć o słowach wypowiedzianych przez jakąś osobę, na wszelki wypadek załóż jej dobre intencje”. Taki masz wybór: założyć dobre intencje albo złe. Ta pierwsza opcja powinna obniżyć Twoje napięcie i ma też całkiem sensowne uzasadnienie na gruncie psychologii.

Nikt nie uczył starszych osób z Twojej rodziny empatycznej komunikacji w duchu porozumienia bez przemocy.

Twoi pradziadkowie mieli jeden cel: przeżyć wraz ze swoim potomstwem w jakim takim zdrowiu w miarę godziwe życie zgodnie z regułami, którymi rządziła się ich społeczność. Twoje babcie i dziadkowie przeżyli zawieruchę wojenną i najprawdopodobniej doznali traum „przez duże T”, czyli tych związanych z zagrożeniem życia. Nieśli te traumy w sobie, ucieleśnione, i wpływały one na ich poczucie bezpieczeństwa i sposób, w jaki budowali relacje z innymi ludźmi. Swoim dzieciom, a Twoim rodzicom, chcieli dać przede wszystkim fizyczne bezpieczeństwo i zapewnić im potrzeby materialne, a także edukację. Nie słyszeli – bo i skąd? – o potrzebach emocjonalnych dziecka i o tym, że ludzki mózg i cały system nerwowy kształtują się w relacji z opiekunem. Nie wiedzieli, jak wiele zależy od głównego opiekuna, zwykle matki, która staje się dla dziecka bezpieczną albo niezbyt bezpieczną bazą. Raczej niezbyt bezpieczną, kiedy mowa o matce straumatyzowanej przez wojnę, która nigdy nie uzyskała wsparcia psychoterapeuty czy psychotraumatologa.

Twoi rodzice i ich rodzeństwo prawdopodobnie doznali w dzieciństwie traum „przez małe T”, rozwojowych czy też relacyjnych, wynikających z emocjonalnej niedostępności rodzica.

Nie wiedzieli, że to traumy – obruszyliby się pewnie, gdyby im to zasugerować. Od dzieciństwa słyszeli, że mają wielkie szczęście i powinni być wdzięczni, bo ominęły ich okrucieństwa wojny, głód i śmierć zaglądająca stale w oczy. Nie pozwalano im okazywać trudnych emocji (ba! nawet ich odczuwać!), „rozczulać się nad sobą”, uskarżać się. Uczono ich posłuszeństwa, ciężkiej pracy, skromności, radzenia sobie w trudnych warunkach. Nie mieli zbyt wielkich możliwości realizować wielu ważnych potrzeb: niezależności, autoekspresji, samorealizacji, opłakiwania strat. Ale starsze pokolenie starało się im zapewnić jak najlepsze warunki, o wiele lepsze niż te, których samo zaznało.

Twoi rodzice też chcieli Ci dać więcej, niż sami otrzymali.

To „więcej” miało pewnie, jak to często bywa, skompensować rozmaite deficyty, których sami doznali w dzieciństwie.

Jeśli:

  • Twoi dziadkowie żyli w biedzie, to celem Twoich rodziców było zapewnienie Ci komfortu materialnego.
  • Twoi rodzice jako nastolatki marzyli o dalszej nauce, ale nie mieli takich możliwości, to poświęcili dużo energii, abyś otrzymała najlepszą możliwą edukację.
  • doznali emocjonalnego chłodu i pustki, poświęcali Ci czas i dawali czułość tak, jak tylko potrafili.

Być może robili to w sposób niezgodny z tym, co teraz wiesz z książek, webinarów i blogów o rozwoju dziecka (na przykład chwalili, jaka to jesteś mądra i grzeczna). A może wiele razy Cię skrzywdzili słowem, uczynkiem albo zaniechaniem. Być może wyniosłaś z dzieciństwa liczne zranienia, bo jesteś wysoko wrażliwą osobą, a dalsze losy wrażliwych dzieci w większym stopniu, niż nieposiadających tej cechy zależą od bezpieczeństwa emocjonalnego we wczesnym okresie życia. Pewnie Twoi rodzice nie potrafili inaczej, bo sami byli wychowywani bez bezpiecznej bazy.

Jeśli tylko możesz założyć dobre intencje osób ze starszego pokolenia, kiedy wypowiadają przykre dla Ciebie słowa, to pomyśl o tej całej historii i o tym, że 

działali – i nadal działają – najlepiej, jak potrafili przy zasobach, jakimi dysponowali. Dokładnie tak, jak Ty!

Ty też zapewne starasz się dać dziecku to, czego miałaś za mało.

Jeśli:

  • rodzice nie akceptowali Twojego „nie”, Twoje wysiłki skupiają się na tym, aby Twoje dziecko miało przestrzeń i autonomię.
  • bagatelizowali Twoje emocje, Ty pochylasz się nad emocjami swojego dziecka, nazywasz je i pomagasz zrozumieć potrzeby, które się za nimi kryją.
  • nagradzali Cię i karali, Ty pewnie działasz tak, aby uniknąć kar i nagród w wychowaniu.
  • bałaś się spać sama w swoim pokoju, to pozwalasz dziecku spać z Tobą tak długo, jak sobie tego życzy.

Dajesz tyle, ile możesz przy swoich zasobach. Pewnie z czymś przesadzisz, coś zaniedbasz, pewnie Twoje dziecko za 20 lat będzie miało Ci coś za złe. Taka jest kolej rzeczy. Każde pokolenie stara się po swojemu. I każde coś spieprzy mimo dobrych intencji, czasem bardzo.

A co, jeśli nie jesteś w stanie założyć dobrych intencji, bo osoba wypowiadające owe przykre słowa od lat rani wszystkich dookoła i wręcz zdaje się czerpać z tego radość?

Co, jeśli:

  • nie masz zbyt wiele wspomnień z dzieciństwa, za które możesz być komukolwiek wdzięczna?
  • Twoja mama lub tata, babcia lub dziadek nie tylko nie byli bezpieczną bazą, ale wręcz byli źródłem zagrożenia?
  • musiałaś być matką i ojcem dla młodszego rodzeństwa albo wręcz matkowałaś swoim rodzicom (to się nazywa parentyfikacja i jest potężnym obciążeniem dla dziecka)?
  • musiałaś wykształcić dziewiąty zmysł, aby wyczuć po krokach na klatce schodowej, czy ojciec znów pił i należy stąpać na paluszkach, aby się mu nie narazić?
  • byłaś nadużywana seksualnie?
  • jesteś poraniona tak bardzo, że na samą myśl o rozmowie z tą osobą zaciska Ci się gardło, a w brzuchu czujesz bolesny ucisk?

I tak bardzo chciałabyś nie musieć do niej jechać, dzwonić, wchodzić z nią w kontakt?

Zaskoczę Cię może, ale nie musisz.

Zawsze masz wybór. Być może bardzo ograniczony, bo jesteś samodzielną matką dwójki maluchów, bez pracy, mieszkającą kątem u przemocowych rodziców, ale go masz. Ten wybór dotyczy reszty Twojego życia. Na te wszystkie lata aż do dziś nie masz już wpływu, to minęło i wprawdzie wpływa silnie na to, w jakim miejscu jesteś teraz, ale… nigdy nie jest za późno, aby zrobić coś na nowo, inaczej, w zgodzie z sobą. Choćby mały krok w kierunku spokojniejszego życia.

Podobnie ma się sprawa z tą trudną relacją: jej historia się nie zmieni, ale może się zmienić jej przyszłość. Jeśli utrzymywanie tej relacji dużo Cię kosztuje, to – naprawdę! – nie musisz jej utrzymywać, a przynajmniej nie w dotychczasowym zakresie albo dotychczasowej formie. Jeśli ta osoba krzywdziła Cię przez 35 lat, to nie jesteś skazana na bycie krzywdzoną aż do końca jej dni – ani nawet przez rok czy to jedno Boże Narodzenie. Możesz wybrać swój spokój i bezpieczeństwo emocjonalne. Możesz stanąć przy sobie, wreszcie. Tak, będą koszty w postaci obrazy, awantury, chłodu, zerwania relacji. Ale koszty pozostawania w tej relacji są wysokie i ponosisz je od lat. Może czas skończyć?

Brzmi to przerażająco?

Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, że mogłabyś nie spędzić Wigilii z kimś, kto Cię rani? Słowo „nie” nie przechodzi Ci przez gardło? Jeśli tak jest, to może to dobry czas, aby rozważyć skorzystanie z profesjonalnego wsparcia i uleczenie ran z przeszłości? To Ci pomoże przerwać ten międzypokoleniowy łańcuch opuszczenia i zaniedbania emocjonalnego. Praca z dobrym specjalistą będzie skuteczniejsza, niż lektura tego i innych blogów czy książek albo korzystanie ze szkoleń (choć jestem zdania, że każda wartościowa lektura, lekcja czy rozmowa przybliża nas do celu, jakim jest bycie blisko siebie).

I po takiej pracy może się okazać, że niemiłe słowa rodziców czy innych członków Twojej rodziny tylko lekko Cię irytują, a nie powodują już zalewu trudnych emocji: żalu, złości, strachu. Jeśli natomiast czyjeś jedno zdanie odpala Twojego wewnętrznego gada, a potem długo mielesz w głowie i przeżywasz tę sytuację, to prawdopodobnie nie chodzi o to jedno zdanie, lecz cały szereg zdań, opuszczeń, zranień nie z „tu i teraz”, lecz z „tam i wtedy”. Warto wtedy to przepracować, uleczyć tamte zranienia. Nie znikną całkiem, ale zagoją się, zabliźnią i nie będą się raz po raz ślimaczyć.

Kluczowe jest to, że ŚWIADOMEGO wyboru i zmiany można dokonać wtedy, kiedy się ma zintegrowany mózg i „włączoną” korę przedczołową.

To ta część naszego mózgu, która bierze udział w regulowaniu emocji, hamowaniu impulsów (robieniu świadomej pauzy), oglądaniu spraw z różnych perspektyw. Gwałtowne emocje utrudniają, a czasem wręcz uniemożliwiają nam skorzystanie z tych funkcji naszego umysłu i… też wybieramy, tyletyle że nieświadomie, powielając głęboko zakorzenione schematy. To dlatego pewne sytuacje powracają jak bumerang, a Ty zastanawiasz się, czemu znów się w to wpakowałaś. Czemu? Bo nie masz zasobów. Brakuje Ci w mentalnym i emocjonalnym plecaku wyposażenia do wędrowania własną, spokojną drogą. Ale plecak zawsze można doposażyć, nawet jeśli z domu rodzinnego wyszłaś z kompletnie pustym.

Trzymam kciuki za Twój spokój w czasie tych świąt i nie tylko!

P.S. Uprzedzając pytania, które zapewne otrzymam po publikacji tego postu: nie jestem w stanie polecić Ci sprawdzonego psychoterapeuty, który przyjmowałby obecnie nowych pacjentów/klientów. Mam garstkę kontaktów zarezerwowaną dla moich klientów w kryzysie. Możesz natomiast obejrzeć webinar Psychoterapeuta – jak go wybrać? i poszukać specjalisty zgodnie z zawartymi w nim wskazówkami (w ogóle polecam Ci webinary Strefy Psyche SWPS z serii „ABC psychoterapii”). Możesz szukać kontaktów na stronie Forum Przeciw Depresji albo Pokonać Kryzys. Jest też cała masa fundacji, które pomagają w trudnych sytuacjach i szerzą wiedzę o tym, jak znaleźć wsparcie (choćby fundacje Dajemy Dzieciom Siłę, RoRo czy Sto Pociech).

P.S.2. Jeśli masz za sobą niezbyt dobre doświadczenie psychoterapii, to pamiętaj o tej analogii: jeśli pewien polecany przez Twoją koleżankę dentysta nie wyleczy Ci zbyt dobrze zębów kanałowo, to raczej nie jest to argument przeciw stomatologii, prawda?