Ten post przedstawia kontekst dwóch kolejnych: „Samoregulacja a utrata zbędnych kilogramów: co potrzebowałam zmienić aby w ogóle móc trwałe schudnąć” oraz „Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli”. Subskrybentki mojego newslettera i bliskie mi osoby znają tę historię, więc dla ich wygody (i aby skrócić tamte superdługie posty) postanowiłam przytoczyć ją właśnie tutaj. Nie zdziwię się, jeśli odnajdziesz w mojej opowieści własne doświadczenia. Pewne jej elementy są bowiem tak powszechne, że aż wydają się być normą.
Zanim zacznę moją opowieść, chcę Cię zaprosić do zapisu na listę oczekujących na mój webinar o błędach, które powszechnie popełniamy w procesie zmiany, który odbędzie się w lutym 2025 roku. Osoby zapisane na listę (i tylko one) będą mogły skorzystać ze specjalnej oferty mojego szkolenia „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”.
Moje zmagania z niepohamowanym jedzeniem i nadmierną wagą zaczęły się już w dzieciństwie. Jako półroczne niemowlę zostałam odstawiona od piersi, ponieważ moja mama, lekarka, musiała wrócić do pracy i na nocne dyżury. Nie było wtedy laktatorów ani świadomości, że można karmić niemowlę odciągniętym mlekiem, ani też wiedzy, jak to robić. Zamiast przy piersi mamy, zaczęłam zasypiać przy butli z wysokokaloryczną mieszanką mlekozastępczą. Już w drugim półroczu życia moja waga osiągnęła górne rejony siatek centylowych, a ja prawdopodobnie nauczyłam się koić napięcie za pomocą cukru i generalnie – przyjmowania pokarmu.
Na to nałożyły się kolejne elementy układanki, dość powszechne w Polsce z jej historią wojen, głodu i niedoborów. W mojej rodzinie karmienie było sposobem okazywania miłości i zainteresowania drugą osobą. Serwowano przy tym zbyt duże porcje, a marnowanie jedzenia było traktowane jako grzech. Ponadto jako dziecko PRL-u (urodziłam się w 1979 roku) słodycze kojarzyłam ze świętami i miłymi chwilami. Wreszcie pewne trudne wydarzenia w mojej rodzinie zaowocowały dużym napięciem, które koiłam… no właśnie, nadmiernym jedzeniem. W efekcie już jako pięciolatka miałam nadwagę.
W wieku 12 lat po raz pierwszy się odchudzałam, bez żadnej wiedzy czy wsparcia specjalisty. Po prostu znalazłam w gazecie głodową dietę kopenhaską i kupiłam książkę z ćwiczeniami callanetics. W ciągu wakacji między szóstą i siódmą klasą podstawówki straciłam 17 kg dzięki drakońskiej diecie i katorżniczym ćwiczeniom (po 2-3 godziny dziennie). Wpadłam w anoreksję, a po kilku miesiącach – w bulimię.
Moje zaburzenia odżywiania trwały kilkanaście lat. W okresach nasilenia bulimii potrafiłam przy jednym „posiedzeniu” pochłonąć: największe opakowanie słodzonych płatków typu Cini Minis, litr mleka, kilkaset gramów goudy, kilka puszek szprotek w oleju, słoik masła orzechowego, pół słoika miodu, kilka paczek kabanosów, litr lodów, wreszcie pudełko surowego ryżu. W najgorszym momencie, podczas studiów w Niemczech, kradłam współlokatorom z akademika jedzenie z szafek i pochłaniałam je, a następnie cichaczem odkupowałam. Miałam akurat tyle samokontroli, żeby wybierać produkty dostępne w pobliskich marketach… A jeśli takich produktów zabrakło, potrafiłam o 2 w nocy, zimą, pojechać na rowerze do jedynego otwartego sklepu spożywczego w mieście, w podziemiach dworca. (Uwaga: jeśli zmagasz się z bulimią albo dotyczy to kogoś z Twojego otoczenia, to koniecznie szukajcie wsparcia specjalisty! O tym, jak pomóc osobie z bulimią możesz posłuchać w tym nagraniu live Centrum Terapii DIALOG.)
Swoją drogą, dopiero stosunkowo niedawno dotarło do mnie, że zaburzeniom odżywiania sprzyjało moje ADHD. Diagnozę dostałam późno, bo dopiero kilka miesięcy temu, w wieku niemal 45 lat. Niewątpliwie ADHD oznacza niską zdolność do hamowania impulsów, a to gra ogromną rolę w napadach objadania się.
Jako młoda dorosła na przemian chudłam i tyłam po kilka(naście) kilo. Myślę, że w sumie w ciągu życia straciłam i odzyskałam kilkaset kilogramów. Potem nastąpił stosunkowo dobry okres: miałam wagę w normie i budowałam powoli pewne dobre nawyki żywieniowe. Wspierało mnie to, że lubiłam aktywność fizyczną i nie znosiłam bezruchu. Dosłownie przez całe życie ćwiczę – to się nie zmieniło od podstawówki aż do tej pory. (Niejako na marginesie dodam, że systematyczna aktywność fizyczna pomaga nie tylko w utrzymaniu zdrowej wagi, lecz także w zapobieganiu szeregu problemów ze zdrowiem fizycznym i psychicznym, a nawet w leczeniu wielu chorób – polecam Twojej uwadze książkę „Rozruszaj swój mózg”.)
Jako 32-latka zostałam mamą. Łączyłam niełatwe macierzyństwo z wymagającą pracą, niezbyt dobrze dogadywałam się z mężem, przez kilka lat spałam po 4-6 godzin na dobę z przerwami na nocne pobudki maluchów. Skrajne niewyspanie, przeciążenie nadmiarem obowiązków, nieleczona depresja (zobacz post „Mój przepis na depresję poporodową”), liczne wyzwania rozwojowe mojego najstarszego syna i brak codziennego wsparcia innych dorosłych stanowiły taki bagaż, że mimo systematycznych ćwiczeń znów tyłam (jesienią i zimą) i odchudzałam się za pomocą diet „pudełkowych” (wiosną i latem). (O dietach pudełkowych piszę też w następnym poście.)
Z czasem moje życie zaczęło toczyć się po nowych, zdrowszych torach. Poszłam na kilkuletnią psychoterapię (w tym terapię traum), urodziłam trzeciego syna, dokonałam dużego zwrotu zawodowego, zaczęłam dogadywać się z mężem, odmieniłam swoje życie na lepsze. Ale… waga nadal powoli, lecz systematycznie rosła. Rzadko zajadałam napięcie, ale miałam mnóstwo innych złych nawyków żywieniowych: zaczynałam dzień od kilku kubków kawy z napojem roślinnym, jadłam zbyt szybko i zbyt duże porcje, dojadałam po dzieciach, po obiedzie walczyłam z sennością za pomocą kawy i czekolady, a późnym wieczorem podjadałam słone i tłuste przekąski, nierzadko popijając je winem albo drinkami.
Ten ostatni fatalny nawyk nasilił się w czasie pandemii SARS-Cov-2 wiosną 2020 roku. Niemal każdy dzień kończyłam „ucztowaniem” na kanapie wraz z Mężem późnym wieczorem, kiedy dzieci już spały. Lockdown potężnie dał mi w kość: ogarnianie biznesu i zdalnej nauki drugoklasisty i zerówkowicza przy szalejącym trzylatku z niezdiagnozowanym jeszcze ADHD oraz brak aktywności fizycznej przekraczały moje zdolności radzenia sobie. Moje napięcie sięgało zenitu; po paru miesiącach potrzebowałam wsparcia psychiatry i leków antydepresyjnych/ przeciwlękowych.
Kilka razy podejmowałam próby odchudzania, ale bez większego przekonania. Nie miałam zbyt silnej motywacji: redukcja wagi kojarzyła mi się z surowym traktowaniem siebie czy wręcz nienawiścią do własnego ciała, dyscypliną i samoumartwianiem. Taką właśnie postawę prezentowałam jako nastolatka. Teraz byłam już w innym miejscu: akceptowałam moje obfite ciało i samą siebie. Nie chciałam powracać do „kultury diety”, do tamtego fatfobicznego mindsetu. (Przy okazji: polecam Ci rozmowę Łady Drozdy z Elą Lange „Ciało jest od życia, nie od wyglądania” – to bardzo mi bliskie obecnie podejście.) Bałam się też, że kiedy moje ciało poczuje prawdziwy głód, moja uśpiona od lat bulimia może wrócić i nie będę w stanie zapanować nad chorobliwym objadaniem się.
Ostatnią cegiełkę dołożył tzw. long Covid na przełomie 2020 i 2021 roku. Przez kilka miesięcy chorowałam i miałam duszności przy najlżejszym wysiłku, co uniemożliwiało systematyczne ćwiczenia – a to był najważniejszy nawyk, który wspierał moją dobrą kondycję i utrzymanie w miarę zdrowej wagi. I tak się „jakoś” stało, że wiosną 2021 roku ważyłam rekordowe 81,5 kg (przy wzroście 171 cm). Tego poziomu nie osiągnęłam w żadnej z trzech ciąż. Dotarło do mnie, że jestem stale zmęczoną 42-latką na prostej drodze do otyłości. Nie chciałam tego.
Chciałam, żeby moje ciało było… Nie, nie szczupłe jak u modelki (to było moje marzenie w okresie nastoletnim). Chciałam, żeby było po prostu zdrowe, w miarę lekkie, wystarczająco umięśnione i silne, aby ponieść mnie przez resztę życia. Od pewnego czasu praktykowałam Body Groove: ćwiczenia oparte na swobodnym tańcu. (Pod tym linkiem znajdziesz bezpłatny półgodzinny „trening” Body Groove.) W wielu nagraniach wideo w tańczącej grupie pojawiała się 84-latka: szczupła, uśmiechnięta, pełna wdzięku, poruszająca się lekko i ze swobodą. Taką staruszką chciałam się kiedyś stać!
Kiedy moja waga pokazała 81,5 kg, a miarka krawiecka – 101 cm w nieistniejącej już talii, uznałam, że jestem gotowa na fundamentalną zmianę. I faktycznie udało mi się w ciągu kilku wiosenno-letnich miesięcy 2021 roku zrzucić 6 kilogramów. Pomógł mi w tym program „Kobiety bez diety” psychodietetyczki Kasi Popławskiej. Jednak program się skończył, a ja stopniowo przestałam stosować jego zalecenia i jesienią/zimą te kilogramy wróciły. Byłam w punkcie wyjścia, z kolejną porażką na koncie – a jednak bogatsza o pewne nawyki z programu, które potem zaprocentowały.
Co było dalej? O tym dowiesz się z kolejnych postów. Najlepiej zacznij od tego zatytułowanego „Samoregulacja a utrata zbędnych kilogramów: co potrzebowałam zmienić, aby w ogóle móc trwale schudnąć”. Nie pomijaj go, proszę, bo to naprawdę były zmiany, bez których kolejna próba redukcji wagi zakończyłaby się fiaskiem. Kolejny post, „Jak zmieniłam swój sposób żywienia i zrzuciłam 15 kilogramów dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli”, poświęciłam samej redukcji wagi, czyli – jak by się mogło wydawać – „ostatniej prostej” prowadzącej mnie do sukcesu.
Dziękuję, że się dzielisz tak osobistymi trudnymi doświadczeniami. Podziwiam! Gratuluję odmiany w stylu żywienia i szczęśliwego uzyskania tego do czego dążyłaś przez cały rok. 💚👏
Dziękuję Ci, Sylwio! ❤️
Nie ma porażek. Jest albo zwycięstwo albo nauka. Tak trzeba do tego podchodzić
Tak. Choć akurat w tym momencie, kiedy coś nie poszło zgodnie z oczekiwaniami, trudno jest przyjąć tę perspektywę.