Złość, część 10: „Co za babsztyl!”, czyli o złości jako zasłonie

Złość, część 10: „Co za babsztyl!”, czyli o złości jako zasłonie

Wracam po długiej przerwie do mojego cyklu postów o złości,

ponieważ szykuję kurs online „Wyreguluj swoją złość, mamo”. [EDIT z listopada 2020 roku: Ostatecznie zamiast tego kursu stworzyłam ponad półroczny program mentoringowy WYREGULOWANA MATKA.] A dziś opowiem o moich przemyśleniach związanych z sytuacją, która wydarzyła się ponad rok temu. Moje dzieci miały wtedy 7 lat (Duży), 5 lat (Mały) i niecałe 2 lata (Malutki).

Malutki cierpiał swego czasu na chorobę lokomocyjną, która zamieniała wspólne z nim przejazdy samochodem w koszmar.

Czasem wystarczyło kilka minut w aucie, aby maluch gwałtownie i obficie zwymiotował. Po takiej „akcji” potrzebował dłuższego czasu, aby dojść do siebie, był blady i osłabiony, nie chciał jeść ani pić, długo marudził. To w dużej mierze z tego względu nie potrafiłam zrezygnować z zatrudniania na popołudnia opiekunki, która zostawała z Malutkim, kiedy odbierałam Dużego ze szkoły i Małego z przedszkola albo kiedy woziłam ich na basen czy piłkę nożną. Wszystkie te miejsca były położone na tyle daleko od siebie i od naszego domu, że korzystanie z samochodu było jedyną sensowną opcją.

Pewnego dnia musiałam zabrać Malutkiego ze sobą na „wyprawę” do przedszkola i szkoły.

Jak zwykle zadbałam o to, żeby maluch nie jadł ani nie pił nic przez dwie godziny przed wyjazdem. Mimo to prowadziłam samochód, jakby siedząc na bombie. Jechałam tak ostrożnie i płynnie, jak tylko się dało, zerkając co chwila w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, czy po Malutkim nie widać objawów zbliżających się torsji.

Znałam je już doskonale: mój gadatliwy maluch najpierw milkł, potem robił się blady i ziewał albo przymykał oczy, następnie układał usta w podkówkę, wydawał z siebie jęk, po czym gwałtownie zwracał wszystko, co zjadł nawet kilka godzin wcześniej. Od pierwszych objawów do wymiotów upływało zwykle kilkadziesiąt sekund; jeśli udało mi się otworzyć wszystkie okna i dach albo zjechać na pobocze, zazwyczaj to wystarczyło, aby powstrzymać wymioty. Aby dopełnić obrazu sytuacji, dodam, że Malutki kategorycznie odmawiał wymiotowania do pojemnika czy woreczka, więc jeśli już zdarzyły mu się torsje, to wszystko wokół niego musiało potem zostać uprane (a ja jestem silnie nadwrażliwa na przykre zapachy)…

Tym razem jakimś cudem wszystko szło gładko.

12 minut drogi do przedszkola Małego – wyjście z samochodu i mały spacer dla uspokojenia ewentualnych mdłości – odbiór Małego z przedszkola – 8 minut drogi do szkoły Dużego – znów krótki spacer i odbiór Dużego – wreszcie ostatnia prosta: 13 minut drogi do domu. Nabrałam nadziei na szczęśliwy finał i odprężyłam się, kiedy nagle, dosłownie kilkaset metrów od domu, czekając na zielone światło odnotowałam, że Malutki przestał mówić. Zaniepokojona zerknęłam w lusterko wsteczne i zauważyłam, że maluch pobladł i zamknął oczy. – Malutki, niedobrze Ci? – spytałam. Nie odpowiedział. – O nie, on będzie rzygał! Mamo, ja nie chcę! Mamo, zatrzymaj się! Ja wysiadam! – rozkrzyczeli się Duży i Mały, których wymiotowanie wręcz przeraża i którzy siedzieli „w polu rażenia” braciszka. Siedzący pomiędzy nimi Malutki otworzył usta i… ziewnął, nadal blady i z zamkniętymi oczami.

„Szlag!” – pomyślałam, zaciskając ręce na kierownicy.

Na sygnalizatorze zapaliło się żółte i potem zielone światło, a dwa samochody przede mną niespiesznie ruszyły. Zjechałam za nimi ze skrzyżowania, po czym zaczęłam nerwowo rozglądać się za miejscem, w którym mogłabym się zatrzymać na naszej wąskiej, krętej, pozbawionej pobocza ulicy. Kiosk – nie, przystanek autobusowy – nie, szereg zaparkowanych wzdłuż ulicy aut – nie. Jest! Kawałek chodnika, żadnej barierki, wokół żadnych pieszych! Wjechałam na chodnik, zastawiając go w całości, po czym błyskawicznie wypięłam się z pasów, włączyłam przycisk otwierający dach, rozpięłam pasy Malutkiego, wzięłam go na ręce i wystawiłam jego głowę i tułów przez otwarty dach na chłodne październikowe powietrze.

Maluch wiedział, co ma robić – tak wiele razy już przez to przechodziliśmy: zaczął powoli i głęboko oddychać z przymkniętymi oczami. Widząc, jak na jego twarz wracają kolory, odetchnęłam z ulgą. W końcu Malutki otworzył oczy, uśmiechnął się i zaczął opowiadać coś po swojemu. Ufff, co za ulga! Poczułam, jak napięcie opuszcza moje ciało. Chcąc odczekać jeszcze chwilę przed ponownym posadzeniem Malutkiego w foteliku, rozejrzałam się dookoła.

Mój wzrok padł na jakąś kobietę z wózkiem dziecięcym i kilkuletnią dziewczynką, która stała przed moim samochodem.

Kobieta miała zmarszczone brwi, pokazywała mnie palcem i mówiła coś do dziewczynki, kręcąc głową. Dziewczynka patrzyła na mnie spode łba i też kręciła głową. Nagle dotarło do mnie, o co może im chodzić: zatarasowałam samochodem cały chodnik. Wprawdzie obok był szeroki trawnik, którym kobieta mogła przejść, ale z jakiegoś powodu wolała stać na chodniku, kręcić głową i cmokać z dezaprobatą, pokazując córce, jakimi to burakami są niektórzy kierowcy. Poczułam, jak wzbiera we mnie złość. „Co za babsztyl!” – pomyślałam. – „Ma trawnik, jest suchy, zero błota – musi tu stać i robić sceny? Zero empatii, naprawdę! A przecież też jest matką i to chyba jasne, że w mojej sytuacji zrobiłaby to samo!” Miałam ochotę wysiąść z samochodu i wykrzyczeć tej głupiej, niewrażliwej babie, co myślę o jej kręceniu głową i cmokaniu.

Na szczęście udało mi się wcisnąć mentalny przycisk pauzy.

Wdech, wydech. O co ja się tak naprawdę złoszczę? I czy to czysta złość – czy ta kobieta w jakiś sposób przekracza moje granice, a złość ma mi pomóc je obronić? Jakie to granice przekroczyła? A może moja złość przykrywa inne trudne emocje wywołane tą sytuacją? Jeśli tak, to jakie? O co tu chodzi?

I nagle zrozumiałam:

przecież ta kobieta jest mi tak bliska, że równie dobrze mogłam być na jej miejscu i zachować się dokładnie tak samo. Przecież ja też jestem niezadowolona, zirytowana, bezsilna, bezradna, sfrustrowana, kiedy idę chodnikiem z wózkiem i nagle na mojej drodze pojawia się nieprawidłowo zaparkowany samochód tarasujący przejście. Przecież dbanie o ład i porządek oraz szacunek dla innych ludzi to ważne wartości, którymi chcę się kierować w życiu. Tarasując chodnik, sprzeniewierzyłam się tym wartościom – wprawdzie niecelowo i dbając o inną wartość, jaką jest zdrowie i dobrostan mojego dziecka, ale jednak… sprzeniewierzyłam się im.

Ta kobieta nie mogła wiedzieć, dlaczego to zrobiłam: nie zna Malutkiego i jego choroby lokomocyjnej, nie była z nami w aucie. Zobaczyła po prostu samochód zajmujący cały chodnik i dwulatka wystawiającego głowę i ramiona przez otwarty dach, najwyraźniej dla zabawy. Miała prawo przypuszczać, że osoba kierująca tym autem za nic ma komfort pieszych i przepisy ruchu drogowego, po prostu czeka na kogoś, zabawiając dziecko i nie chciało jej się szukać miejsca parkingowego. Faktem jest, że znalazłam się w sytuacji konfliktu wartości. Chroniąc Malutkiego przed wymiotami (a jego braci i siebie przed dyskomfortem), przez moment przestałam szanować przepisy ruchu drogowego oraz komfort pieszych – i na tym właśnie zostałam przyłapana.

Wiecie, jaka emocja kryła się pod moją złością?

To wstyd, który można też nazwać lękiem przed odrzuceniem. Tę kobietę i mnie zapewne łączyło bardzo wiele: byłyśmy matkami wyznającymi przynajmniej kilka wspólnych wartości. To dla mnie ważne, aby przestrzegać przepisów i dbać o komfort innych ludzi i dla niej zapewne też. I to właśnie ona, podobna do mnie osoba, odrzucała mnie, sygnalizując, że nie jestem ok. A przecież chcę być ok w oczach ludzi, którzy wyznają moje wartości! Przecież takie jest pragnienie nas wszystkich – istot społecznych, rozwijających się od narodzin tylko w relacji z drugim człowiekiem. Swoim zachowaniem pokazała mi, że nie przynależę do jej stada, bo złamałam ważne reguły gry – a ja wiedziałam, że w tej konkretnej chwili ma rację.

Taki jest mechanizm powstawania wstydu, który niesie ze sobą informację o naszym niezgodnym z regułami społecznymi zachowaniu i ma na celu skłonienie nas do autorefleksji i ewentualnie skorygowanie tego zachowania. Wstyd jest rzecz jasna emocją niezbyt przyjemną; taka jest też jego funkcja: ma wywoływać dyskomfort, aby skłonić nas do zmiany postępowania albo przynajmniej rozważenia jej. Jednak jeśli nie zaburzy się jego funkcji regulacyjnej u małego dziecka, zawstydzając je nadmiernie, porównując nieustannie z innymi, odrzucając je ze względu na jego zachowanie, jeśli do wstydu nie doda się lęku przed autentycznym odrzuceniem przez najważniejsze osoby w życiu, wstyd pozostanie tylko wstydem i najpóźniej po kilku minutach odpływa. W przeciwnym razie jest bardzo prawdopodobne, że to dziecko nauczy się zasłaniać czymś swój wstyd, aby nie czuć nadmiernego bólu. Ową zasłoną dla wstydu bywa często właśnie złość.

Nie macie pojęcia, jak wiele razy zasłaniałam mój wstyd złością na osobę, która zasugerowała, że nie jestem ok.

Przyglądając się z perspektywy czasu mojemu życiu, stwierdzam, że wstyd to najczęstsza prawdziwa przyczyna moich najpotężniejszych napadów złości czy wręcz furii, zakończonych przyjaźni, zranionych uczuć innych osób, zerwanych relacji zawodowych. Złość zasłaniająca wstyd ciągnęła się za mną jak pas spalonej ziemi, a ja obwiniałam o nią tych, na których się złościłam. „Co za babsztyl!”, „Jak można być takim dupkiem?”, „Co za idiota!” – wiele takich zdań padło z moich ust albo przynajmniej rozbrzmiało w mojej głowie. Bardzo często takie sytuacje prowadziły do mojego ruminowania – długotrwałego „mielenia” danej sytuacji i związanych z nią myśli i emocji. Paradoksalnie, stosując ową zasłonę, narażałam się na większe cierpienie, niż gdybym dopuściła do siebie i przeżyła wstyd.

Zaczęłam się pochylać nad moją złością jako zasłoną wstydu nieco ponad dwa lata temu,

podczas studiów coachingowych, które bardzo silnie mnie skonfrontowały z tym kłębkiem emocji. Od tamtej pory staram się dokopywać do wstydu i wydobywać go na światło dzienne, przeżywać go świadomie i dokonywać wyboru, co chcę zrobić z informacjami, które niesie. W sytuacji, którą tu opisałam wybrałam następujące rozwiązanie: rozłożyłam bezradnie ręce, uśmiechnęłam się do kobiety przepraszająco i wypowiedziałam bezgłośnie, lecz bardzo wyraźnie: „Przepraszam”, po czym zapięłam Malutkiego w foteliku i odjechałam. Kątem oka zauważyłam, jak spięte ramiona kobiety opadają, jakby jej złość odpłynęła i poczułam… spokój i lekkość. Wiem z całą pewnością, że kilka lat temu ruminowałabym na temat tej kobiety jeszcze długo po powrocie do domu.

Jeśli chcecie popracować nad uczuciem wstydu, to zainteresujcie się książkami Brene Brown: „Dary niedoskonałości” i „Z wielką odwagą”.

 A jeśli chcecie zanurkować w głąb swojej złości i sprawdzić, co się pod nią kryje, to potrzeba głębszej pracy nad sobą, która do pewnego stopnia jest możliwa w coachingu (albo w moim programie mentoringowym WYREGULOWANA MATKA, który oferuje świadomym mamom szansę na głęboką transformację), ale powyżej pewnego nasilenia trudności – tylko w psychoterapii.

EDIT z listopada 2020 roku:

Być może zainteresuje Was moje szkolenie online „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”, w którym podpowiadam, jak „opanować gada” dzięki rozmaitym technikom opartym po części na samokontroli, a po części na wiedzy o stresie i samoregulacji.

P.S. Zapoznaj się z serią artykułów o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7):

Dokąd zaprowadziłby Cię Twój entuzjazm?

Dokąd zaprowadziłby Cię Twój entuzjazm?

Ten wpis dojrzewał we mnie miesiącami,

choć ani nie jest długi, ani nie wymagał specjalnego przygotowania merytorycznego, a jedynie przeczytania jednej króciutkiej książki. Chodzi o książkę „Entuzjaści. Obudź energię swojego dzieciństwa” autorstwa André Sterna – „człowieka, który nigdy nie chodził do szkoły”, lecz jest wszechstronnie wykształconym samoukiem i inspiruje zwolenników edukacji domowej na całym świecie.

Książkę można zapewne pochłonąć w godzinę, lecz ja czytałam ją przez wiele, wiele dni.

Zalazła mi mocno za skórę. Gdybym dała ją do przeczytania mojemu pragmatycznemu Mężowi, przerzuciłby zapewne kilkanaście kartek i zakrzyknąłby: „Ad rem!”, jak to ma w zwyczaju, kiedy mu coś opowiadam ze wszystkimi szczegółami i zawiłościami. Moja szybka myślą, mową i uczynkiem Mama również po kilkunastu stronach odłożyłaby tę książkę z komentarzem: „Przecież to można zmieścić na kilku stronach, po co tak lać wodę?” A ja… Ja smakowałam każde słowo i zdanie, po wielokroć powracając do przeczytanych już fragmentów. Nie byłam w stanie przeczytać naraz więcej, niż kilka stron ze względu na olbrzymi ładunek emocjonalny, który zawierały dla mnie te niewielkie karteczki pokryte dużym drukiem.

Wyobraź sobie, że nikt nigdy nie powiedział Ci, które zajęcia są bardziej, a które mniej pożądane, intratne, sensowne.

Wyobraź sobie, że kiedy byłaś dzieckiem, żaden dorosły nie skrzywił się na widok tego, czym się zajmowałaś i nie zasugerował Ci, żebyś zajęła się czymś innym. Wyobraź sobie, że nikt nigdy nie kazał Ci się „zabrać do nauki” i porzucić zabawę czy czytanie beletrystyki. Wyobraź sobie, że zdaniem Twoich rodziców posada zamiatacza ulic była tak samo wartościowa, jak praca lekarza, prawnika czy inżyniera. Wyobraź sobie to wszystko… Kim byś teraz była? Do czego zaprowadziłby Cię Twój entuzjazm?

Te właśnie pytania zgłębia w swojej książce André Stern.

Swoje własne rozważania przeplata historiami opowiadanymi w pierwszej osobie przez ludzi, którzy w życiu kierują się entuzjazmem. Entuzjazm jest tu rozumiany jako siła życiowa i „boska energia”, napędzająca ludzi w każdym wieku, lecz z pewnych względów dostępna głównie małym dzieciom. To one są jeszcze nieskażone „dorosłym” postrzeganiem świata: hierarchią „ważności” różnych zajęć i zawodów, lękiem o przyszłość i o bezpieczeństwo finansowe, wstydem przed oceną i byciem przyłapanym na niewiedzy i niekompetencji. Te historie sprawiały, że szeroko otwierałam oczy i byłam pełna podziwu dla odwagi i pasji bohaterów książki.

Najsilniej poruszyły mnie fragmenty, w których Stern opowiada o entuzjazmie swojego trzyletniego synka Antonina.

Jest w nich coś takiego, co sprawia, że wzruszam się do łez zaledwie po kilku zdaniach poświęconych maluchowi. Chyba chodzi o niezwykłą uważność i ogromny szacunek dla poczynań chłopczyka – poczynań całkiem zwykłych, jak pchanie wraz z tatą ręcznej kosiarki do trawy albo niezmordowane wspinanie się po schodach budynku. Stern towarzyszy w tym synkowi, jakby nie miał absolutnie nic innego do roboty (może nie ma?) i jakby nic poza tym nie istniało w danej chwili. Antonin jest w tych momentach w centrum jego Wszechświata.

To te fragmenty tak mocno dały mi się we znaki: odkładałam wtedy książkę i zalewałam się łzami.

Chyba płakała we mnie mała dziewczynka, która wcześnie nauczyła się, że pewnym sprawom nie warto lub wręcz nie wypada poświęcać czasu, a inne należy stawiać w centrum swojej uwagi. I że dorośli mają swoje ważne sprawy, a ona musi się podporządkować, bo jest tylko dzieckiem. I ma się pośpieszyć, żeby się nie spóźnili. Kiedy podrosła, wychwalano ją za piątki i szóstki na świadectwie, więc – aby zasłużyć na akceptację – uczyła się pilnie wszystkiego, nawet najnudniejszej na świecie historii i kompletnie niezrozumiałej geografii.

Miała przez to mniej czasu na zgłębianie tego, co ją pochłaniało i w pewnym momencie nie wiedziała już, co ją ciekawi, a czego uczy się tylko dla oceny. Chciała studiować biologię molekularną, fizykę albo lingwistykę stosowaną (uczyła się poza szkołą czterech języków obcych), ale powiedziano jej, że jako biolog musiałaby wyjechać na stałe za granicę, fizyka nie jest dla kobiet, a języki obce powinny być tylko narzędziem i przecież nie chce skończyć jako tłumacz, prawda? Poszła więc zupełnie od czapy na studia ekonomiczne, które ją nużyły, nudziły i męczyły tak, że pod koniec pierwszego roku wpadła z depresję z myślami samobójczymi. Dopiero z czasem zaczęła powoli odkrywać drogę do samej siebie: do tego, jakie ma wartości, co ją napędza, kim jest, jaką ma życiową misję. Resztę historii chyba znacie, prawda?

Polecam tę książkę każdemu, kto tej drogi do siebie jeszcze nie odkrył i ma odwagę zmierzyć się z tym.

Polecam ją też każdemu, kto czuje, że w jego życiu jest za mało entuzjazmu, a za dużo rutyny, lęku, „trzeba”, „wypada”. Polecam ją wreszcie każdemu rodzicowi, któremu często brakuje cierpliwości do dziecka oglądającego na spacerze z uwagą każdą mrówkę i biedronkę (to ja!). Dajcie się porwać opowieści Sterna. Może – jak mnie – wzmocni Was w dążeniu do tego, czego pragniecie.

Nowa ja i nowa strona DyleMatki

Nowa ja i nowa strona DyleMatki

Mało się ostatnio dzieje na stronie mojego bloga,

za to mnóstwo się dzieje na zapleczu i dziś chcę Wam opowiedzieć o tym, co szykuję. Kiedy zaczynałam pisać mój blog, byłam na urlopie macierzyńskim z Malutkim wiszącym całymi dniami przy mojej piersi, a starszakami w przedszkolu, więc miałam mnóstwo czasu na pisanie długich postów. Teraz czasu na blogowanie mam o wiele mniej: pracuję jako coach i przygotowuję się do akredytacji coacha w Izbie Coachingu, a także do certyfikacji coacha kryzysowego w Polskim Towarzystwie Coachingu Kryzysowego. Wkrótce ukaże się efekt wielu godzin mojej pracy – książka „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę”, zredagowana merytorycznie przez MEHRIT Centre. Zapowiedziałam ją i w najbliższych dniach napiszę o niej więcej. Poza tym trwają prace nad moją nową stroną internetową i identyfikacją wizualną i właśnie o tym chcę Wam dziś opowiedzieć.

Blog DyleMatki.eu narodził się ponad dwa lata temu,

kiedy jako świeżo upieczona mama trójki dzieci postanowiłam podczas urlopu macierzyńskiego i rodzicielskiego napisać książkę. Od małego chciałam być „wielką polską pisarką” i wydawało mi się, że trzeci i ostatni roczny urlop od pracy zawodowej to moja ostatnia przed emeryturą szansa na spełnienie tego marzenia. Książka miała nosić tytuł „DyleMatki. Dylematy świadomego macierzyństwa” i opowiadać w beletrystycznej formie o dylematach, które przeżywałam jako mama, jednocześnie przemycając czytelnikom wiedzę o rozwoju dziecka i rodzica.

Miałam całe mnóstwo notatek, ale nie byłam w stanie sklecić z nich porządnego tekstu choćby jednego rozdziału. Widząc moją frustrację, pewnego wieczoru Mąż zasugerował, żebym zaczęła pisać blog: to pozwoli mi uporządkować myśli i znaleźć pierwszych czytelników książki. Zaczęłam zatem pisać – anonimowo, ale do bólu szczerze i otwarcie – o moim doświadczeniu macierzyństwa. Miałam jasno określony plan: napiszę książkę, a kiedy Malutki skończy rok, wrócę do mojej instytucji, gdzie czekała na mnie dobra, stabilna i nieźle płatna praca badacza i analityka gospodarki. Miałam szczęście, bo zatrudnienie tam pozwalało mi łączyć rozwój zawodowy z macierzyństwem: w ostatnim roku pracy mimo kilkudziesięciu dni zwolnień na chore dzieci otrzymałam awans i podwyżkę. Jednak sprawy potoczyły się inaczej: ani nie napisałam (jeszcze) książki, ani nie wróciłam (jeszcze?) do mojej instytucji, choć w lutym minęły dwa lata od pierwszego wpisu na blogu. Odkryłam bowiem Self-Reg i moje życie skręciło w nowym kierunku.

Self-Reg było dla mnie objawieniem:

poczułam, jak gdyby rozsypane bezładnie jak kolorowe puzzle kawałki moich i cudzych doświadczeń, wiedzy i przemyśleń złożyły się w spójną całość wyjaśniającą wszystko. Po odbyciu kursu „Odstresowany rodzic” Natalii Fedan musiałam, po prostu musiałam zapisać się na kurs Foundations (podstaw) Self-Reg w kanadyjskim MEHRIT Centre, instytucji założonej przez Stuarta Shankera, twórcę tej metody. Ośmielana przez Natalię, postanowiłam uczyć innych ludzi tej metody, jednak czułam, że jako ekonomistka nie mam kwalifikacji, aby zająć się tym zawodowo. Dlatego oprócz kursu Self-Reg drugiego stopnia, Facilitator (który ukończyłam jako pierwsza osoba z Polski), zdecydowałam się na Podyplomowe Studia Coachingu i Mentoringu na Uniwersytecie SWPS we współpracy z Laboratorium Psychoedukacji oraz Szkołę prowadzenia grup wsparcia dla rodziców w fundacji Sto Pociech.

Marzyłam o magisterce z psychologii, ale uznałam to za zbyt obciążające przy trójce małych dzieci. Kiedy złożyłam wniosek o urlop wychowawczy w mojej instytucji i zdałam sobie sprawę, jak ogromny koszt finansowy poniesie w związku z moimi pomysłami moja rodzina oraz, jak mało stabilna jest moja nowa droga rozwoju, zaczęłam mieć ataki paniki. Podjęłam decyzję o terapii traum, która – wraz z niezwykle wymagającymi emocjonalnie studiami – sprawiła, że moja osobowość rozpadła się na kilka części. Z pomocą terapeutki poskładałam ją w spójną, silną całość. We wrześniu 2018 roku ukończyłam studia i rozpoczęłam praktykę coacha, prowadząc warsztaty na temat Self-Reg i stawiając pierwsze kroki w biznesie – ja, która od czasów studiów pracowała w instytucjach publicznych.

W marcu skończyłam czterdzieści lat i chwilę potem wykonałam ostatni (na razie) duży krok na mojej drodze rozwoju.

Zostawiłam synów – w tym karmionego piersią niemal 2,5-letniego Malutkiego – na sześć dni i pięć nocy, aby wziąć udział w treningu interpersonalnym zwanym grupą otwarcia. Było to doświadczenie trudne ze względu na to, że jestem wysoko wrażliwą osobą, chłonącą emocje innych jak gąbka (starałam się nie wchodzić tam w rolę coacha, który konteneruje emocje innych). Jednocześnie było to doświadczenie – dosłownie – budujące: przekonałam się, że jestem dokładnie taka, jaką chcę być.

Najbardziej satysfakcjonujący moment zawdzięczam jednej z uczestniczek treningu, która czwartego dnia przy wszystkich zaatakowała mnie za to, jaka jestem, jak siedzę, jak patrzę, jak przeżywam emocje, jak żyję. Dwa lata temu spaliłabym się ze wstydu, manifestując to ślepą furią i bezpardonowym atakiem na nią. Potem bez końca analizowałabym i racjonalizowała sytuację, czując do tej kobiety rosnącą niechęć i deprecjonując grupę otwarcia i jej pomysłodawców. Teraz zrobiło mi się przykro, bo ten atak nastąpił w chwilę po tym, jak wyraziłam tej uczestniczce uznanie i szacunek. Poczułam też irytację z powodu jej niektórych insynuacji oraz sporo współczucia dla niej. Jej słowa sprawiły, że przez chwilę zastanowiłam się nad swoich zachowaniem, ale nie dotknęły mojej istoty, nie pozbawiły mnie spokoju ani nie sprawiły, że zachowałam się niezgodnie z moimi wartościami.

Jestem, jaka jestem. Już nie muszę podobać się wszystkim ani wciąż na nowo ulepszać samej siebie i robić tych wszystkich wyjątkowych rzeczy kosztem snu i bliskości z innymi ludźmi. Mogę z pasją i cichą odwagą zająć się tym, co mnie teraz pociąga najbardziej: wspieraniem moich bliskich oraz moich klientów na drodze do lepszego życia. To nowe i cudowne odczucie.

W związku z tymi przemianami i przekroczeniem magicznej czterdziestki zapragnęłam też nowego miejsca w sieci.

Będzie nim strona DyleMatki.pl, na której znajdzie się całe archiwum bloga i o wiele więcej. Blog DyleMatki.eu zaczęłam pisać jako świadoma mama, pragnąca dzielić się swoją wiedzą, doświadczeniem i dylematami z innymi mamami. Pozostaję tą samą mamą, ale stałam się też kimś innym: coachem, trenerką Self-Reg, autorką, ekspertką w dziedzinie pracy nad własnym stresem i złością. Będę kontynuować pisanie bloga, a oprócz tego na nowej stronie znajdziecie kompletne informacje o tym, jak mogę Was wesprzeć: o coachingu ze mną, warsztatach, książce dla dzieci, a w przyszłości także o moich kolejnych projektach czy produktach, w tym wielokrotnie zapowiadanym kursie online o złości. Stronę oraz nową identyfikację wizualną, którą prezentuje zdjęcie powyżej, stworzyła Kamila Chyła Ikimasa wraz z zespołem. Trwają ostatnie prace w domenie DyleMatki.pl, na którą będziecie automatycznie przekierowywani z DyleMatki.eu.

Mam nadzieję, że nowa strona będzie służyć i Wam, i mnie.

Zawsze obawiałam się zmian i nadal nie jestem do nich nastawiona hurraoptymistycznie. Wiem, że wielu z Was, moich czytelników i klientów, też tak ma. A jednak czuję, że nowa strona oraz nowa identyfikacja wizualna to krok, którego potrzebuję i wierzę głęboko, że nawet ci sceptyczni spośród Was przekonają się do niej, bo mimo zmiany wizualnej pozostanę tą samą Agnieszką-DyleMatką, którą lubicie czytać.

Złość, część 9: Co kłębi się pod powierzchnią

Złość, część 9: Co kłębi się pod powierzchnią

Dzisiejsze popołudnie było frustrujące dla mnie i Dużego.

Jadąc z nim do specjalisty w Pruszkowie, utknęłam na Trasie Toruńskiej w gigantycznym korku związanym zapewne z deszczem. Byliśmy przez to spóźnieni, a ja zostawiłam w domu telefon, więc nie mogłam zadzwonić do rejestracji i powiadomić o tym spóźnieniu ani dowiedzieć się, kiedy najpóźniej musimy się zjawić, żebyśmy zostali przyjęci. Nie miałam też nawigacji, która brałaby pod uwagę korki, więc nie byłam w stanie oszacować, jak bardzo się spóźnimy. Nie mogłam wykluczyć, że spędzimy w samochodzie grubo ponad dwie godziny na darmo. Czara goryczy się przelała, kiedy Duży uświadomił sobie, że zostawił w szkole na swojej szafce swoje drogocenne i pracochłonne dzieło z kartonu, które pani sprzątająca mogła uznać za niepotrzebne i wyrzucić. Gdybym miała telefon, zadzwoniłabym do znajomych rodziców dzieci ze szkoły i poprosiła o zabezpieczenie dzieła – ale nie miałam.

Duży wpadł w rozpacz, a ja przez chwilę czułam, jak rozpala się we mnie złość.

Dawna ja warknęłaby pewnie, że nic na to nie poradzi i trzeba pilnować swoich rzeczy (a następnie wkurzyłaby się jeszcze bardziej, słysząc celną ripostę Dużego: „Przecież ty też zapomniałaś wziąć swój telefon”). Udało mi się jednak zrobić pauzę i zajrzeć w głąb siebie. To nie złość sprawiała, że było mi tak trudno. Złość była tylko przykrywką, starym nawykiem z czasów, kiedy nie dopuszczałam do siebie bardziej „miękkich” trudnych emocji: wstydu, lęku, bezradności, bezsilności, żalu. Były one dla mnie niegdyś tak trudne do zniesienia, że moja nieświadomość wybierała irytację, wkurzenie, złość, wściekłość, furię, byle tylko ochronić mnie przed cierpieniem.

Nie był to zbyt skuteczny mechanizm obronny: złość maskująca inne trudne emocje była dla mnie najcięższym gatunkowo, najbardziej trwałym i przez to szczególnie dotkliwym rodzajem złości. Czy i Wam zdarza się wściekać na płaczące w czasie choroby (albo w foteliku w czasie jazdy samochodem!) małe dziecko, bo nie jesteście w stanie mu pomóc ani znieść tej swojej bezradności? Jeśli tak, to pewnie wiecie, jak obezwładniająca i nieprzyjemna jest taka złość.

Kiedy w owej chwili za kierownicą rozpoznałam, jakie to emocje kłębiły się pod powierzchnią mojej złości, byłam gotowa powiedzieć spokojnie i szczerze:


– Duży, jest mi cię bardzo żal. Też się boję, że pani sprzątająca wyrzuci twoje dzieło. Ale najgorsza jest bezradność: chcę pomóc ci je odzyskać i nie mogę. Chciałam być na czas i nie będę. Chcę uprzedzić o spóźnieniu i nie mogę. Chcę mieć pewność, że te dwie godziny w samochodzie na coś się przydadzą i jej nie mam. Jest mi strasznie smutno i żal, że na nic z tego nie mam wpływu.

Pufff! Złość minęła, a te inne, trudne emocje jakby zelżały.

Nie tylko mnie ulżyło – Dużemu też. Zamyślił się, milczał przez jakiś czas, potem powiedział mi o swoich emocjach… i już. Chciałabym, żeby zawsze nam się udawało zachować w tego typu sytuacjach tę uważność na emocje.

Wystarczy przyjąć i poczuć swoją bezradność (lub wstyd, bezsilność, rozżalenie, smutek, …), aby stała się ona lżejsza, mniej przytłaczająca.

Piszę „wystarczy”, a przecież dokonanie tego zajęło mi kilka lat i bez psychoterapii zapewne by mi się to nie udało. W naszej kulturze złość wydaje się być bardziej „ok”, niż miękkie trudne emocje: wielu z nas o wiele łatwiej jest powiedzieć „jestem wściekła”, niż „czuję się bezradna”. Ale o ile spokojniejsze byłoby nasze życie, o ile lepsze byłyby nasze relacje z ludźmi, gdybyśmy robili przestrzeń dla każdej emocji, rozpoznawali ją, regulowali, a następnie regenerowali się. To self-regowe „trzy R” (recogniseregulaterestore) samoregulacji w obszarze emocji, która, w odróżnieniu od panowania nad emocjami, nie pożera naszej cennej energii. To tak proste i zarazem tak piekielnie trudne, że aż trzeba się tego uczyć na warsztatach…

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Traffic” (CC BY 2.0) by Matthias Ripp

Złość, część 8: Emocje są jak fala

Złość, część 8: Emocje są jak fala

Dziś powracam do tematu złości, który towarzyszy mi od początku funkcjonowania tego bloga.

To już ósmy z cyklu postów o złości i na pewno nie ostatni. W poprzednich pisałam między innymi o tym, jak po raz pierwszy wrzasnęłam na dziecko; o mojej drodze do życia niezatrutego złością; o tym, jak pod wpływem złości zmieniamy się w gady; o myślach-zapalnikach oraz o pauzie jako narzędziu regulacji złości. To właśnie moje trudności z wyrażaniem złości sprawiły, że zainteresowałam się podejściem Self-Reg; pochłonęło mnie ono tak bardzo, że ostatecznie zostałam pierwszą w Polsce Facylitatorką tej metody. W planach mam kurs online na temat regulowania złości oraz… nie, na razie nic Wam nie zdradzę. 🙂

Kiedy jeszcze październik rozpieszczał nas słoneczną pogodą, pewnego ranka wybrałam się na przejażdżkę rowerową wraz z Malutkim, po drodze wstępując na targ.

Znalazłam stragan, o który dało się oprzeć rower obciążony 14-kilogramowym Malutkim w foteliku. Utrzymując rower w równowadze dolną połową ciała, zaczęłam wkładać wybrane warzywa i owoce do siatek, szacując w myślach, ile zmieszczę w niewielkim plecaku i jeszcze mniejszym koszyku przy kierownicy. Byłam raczej spokojna i uważna, choć mój umysł pracował, a ciało było nieco napięte, aby utrzymać rower w pionie.

Nagle w tę scenerię wtargnęła jak burza kobieta w podeszłym wieku.

Była kilka metrów przede mną, szła w moją stronę. Cała jej postać wyrażała gniew, oczy lustrowały podejrzliwie otoczenie, a usta były gorzko zaciśnięte, tworząc wąską kreskę. Momentalnie poczułam, jak moje ramiona i nogi napinają się, jakby przygotowując się do walki albo ucieczki. Szybko odłożyłam siatkę z ogórkami i chwyciłam mocno kierownicę roweru, jednocześnie omiatając wzrokiem otoczenie. Po mojej prawej stronie miałam rower oparty o stragan, a po lewej – około metrowej szerokości przejście. Kobieta też zlustrowała otoczenie, po czym spojrzała mi w oczy i ruszyła do ataku. Naparła na przednie koło, próbując odepchnąć rower od straganu i krzyknęła: „DZIE z tym rowerem?”.

Poczułam, jak w moje stopy wstępuje ogień,

szybko ogarnia łydki, uda, biodra i tułów, a następnie spływa od barków aż po koniuszki palców rąk. Przez chwilę moje ciało płonęło, czułam się jak żywa pochodnia. Widziałam jakby przez wąski tunel tylko tę kobietę i, patrząc jej z wściekłością prosto w oczy, wycedziłam niższym niż zwykle głosem: „Tu ma pani przejście!”. Ona sapnęła, jakby zmniejszyła się i odwróciła wzrok. Następnie, mamrocząc coś pod nosem, przeszła po mojej lewej stronie.

Ogień tymczasem dotarł do mojej głowy, aż po sam jej czubek, a następnie jakby odbił się od niego i, tym razem powoli, powrócił przez całe ciało aż do stóp, a następnie ulotnił się. Czułam drżenie mięśni, w moim ciele zaszły właśnie prastare procesy biochemiczne służące obronie mnie samej i mojego potomstwa przed napastnikami. Wyjście z trybu walki i ucieczki zajęło mi jeszcze chwilę, jednak dość szybko w moje ciało i umysł wstąpił spokój. Nie zanotowałam żadnej myśli-zapalnika, które w tego typu sytuacji mogłyby się pojawić („Co za baba!”, „Mogła zrobić krzywdę Malutkiemu!”, „Porąbało ją?” itd.). Kobieta poszła swoją drogą, a ja upewniłam się, że Malutki się nie przestraszył, po czym sięgnęłam po porzuconą siatkę z ogórkami. Całe zdarzenie trwało może 90 sekund.

Od dwóch lat z różną intensywnością praktykuję uważność (mindfulness), jednak dopiero teraz doświadczyłam tego, że emocje są jak fala.

Słyszałam wielokrotnie, że „czysta” emocja trwa kilkadziesiąt sekund: pojawia się i rośnie jak fala, osiąga punkt kulminacyjny, a następnie rozpływa się, ustępując miejsca kolejnej. Dokładnie to wydarzyło się tego dnia na targu. Moja złość odpłynęła, a ja poczułam ekscytację wywołaną tym, że wreszcie było mi dane w taki uważny sposób jej doświadczyć. Nie bez znaczenia było zapewne to, że w ostatnich miesiącach postawiłam sobie za cel wyraźniejsze odczuwanie emocji w ciele – coś, z czym miałam jeszcze niedawno potężną trudność. Od mistrzyni uważności dzielą mnie lata świetlne, ale też mój mózg nie składa się już z hiperaktywnej lewej, logicznej półkuli i uśpionej prawej, emocjonalnej i doznaniowej. Dzięki tej większej integracji obu półkul mogę lepiej wspierać i moje dzieci, i inne bliskie mi osoby, i moich klientów coachingowych.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Waves” (CC BY 2.0) by Ed Dunens

Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija

Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija

Pytacie mnie ostatnio, jak odnaleźć spokój w sytuacji przewlekle podwyższonego stresu.

Opisujecie przeróżne sytuacje, do których należą między innymi:

  • trzecia ciąża w relatywnie krótkim czasie po dwóch poprzednich;
  • mąż pracujący od rana do nocy i brak wsparcia innych dorosłych;
  • napięta sytuacja w pracy;
  • powiększająca się dziura w domowym budżecie;
  • wymagające dziecko z utrzymującym się tygodniami i miesiącami silnym lękiem separacyjnym;
  • potężne rozczarowanie kimś, komu się zaufało;
  • dziecko miesiącami budzące się każdej nocy po kilkanaście razy;
  • rozregulowane dziecko wielkim krzykiem domagające się piersi kilkadziesiąt razy w ciągu dnia;
  • dziecko porozumiewające się głównie za pomocą jęków, krzyków albo przeraźliwego pisku;
  • dziecko gryzące rodzeństwo i rodziców w chwilach silniejszych emocji lub zmęczenia;
  • zbliżająca się operacja dziecka;
  • dziecko chorujące praktycznie bez przerwy od jesieni do wiosny;
  • wojny między starszym a młodszym dzieckiem. 

Wszystkich tych sytuacji doświadczyłam na którymś etapie mojego potrójnego macierzyństwa. Łączy je przewlekle podwyższone napięcie połączone z przewlekle obniżoną energią, czyli stan określany jako czarny kwadrant macierzy Thayera, zwany też czarną dupą.

Co mi pomaga, kiedy wiem, że w najbliższym czasie nie mam szans na redukcję stresu i porządną regenerację (kroki trzeci i piąty Self-Reg)?

Zanim odpowiem, spróbujcie sobie uświadomić, jakie myśli krążą Wam po głowie w tego typu sytuacjach.

„Kiedy to się skończy?”,

„Nie wytrzymam tego dłużej”,

„Co za koszmar”,

„Nie ogarniam”,

„Jestem beznadziejna”,

„Jestem w czarnej dupie”,

„Moje życie jest do kitu”,

„Dlaczego akurat mnie się to przydarza?”,

„To dziecko jest okropne”

– czy coś z tego brzmi znajomo? Jeśli nie, to serdecznie Wam gratuluję: nie dokładacie sobie cierpienia do bólu myślami-zapalnikami. A jeśli tak, to… doskonale Was rozumiem, bo też tak miewam – coraz rzadziej, właściwie już bardzo rzadko, od kiedy stosuję Self-Reg. To na kursie online Natalii Fedan „Odstresowany rodzic” odkryłam, że myśli-zapalniki to dla mnie najsilniejszy ze wszystkich stresorów – tak, silniejszy niż wszystkie te, które wymieniłam w poprzednim akapicie! Dopiero pod wpływem tych myśli widzę daną sytuację jako przytłaczającą.

Zapewne już się domyślacie, co mi pomaga:

samoregulacja w obszarze poznawczym, a konkretnie zastąpienie tych myśli bardziej sprzyjającymi. Moja ulubiona myśl, którą powtarzam jak mantrę,  brzmi: „To minie. To minie. To minie”. Wdech, wydech. To minie. Cytując Jerzego Stanisława Leca: „Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija”. Nawet kiedy żmija wydaje się nie mieć końca, ten jednak prędzej czy później następuje. Kiedy więc jest mi ciężko albo oczekuję na jakieś trudne doświadczenie (jak dziś – operacji Małego jutro rano), próbuję przypomnieć sobie tego typu sytuacje z przeszłości, posiłkując się moimi dziennikami i zapiskami na Facebooku.

Zawsze stwierdzam, że te wspomnienia nie wzbudzają już we mnie silnych emocji, a po burzy zawsze pojawiało się słońce. Jutro po południu Mały będzie w domu, po operacji. Za kilka tygodni Malutkiemu wyrżną się ostatnie zęby mleczne i przestanie traktować nocą moje piersi jak gryzaki. Za jakieś dwa lata Mały zacznie mówić ciszej, zamiast wykrzykiwać wszystko donośnym głosem (Duży niedawno zaczął), a Malutki przestanie reagować przeraźliwym piskiem na każdą frustrację (Mały jakiś czas temu przestał). Mąż niedługo dokończy wszystkie projekty w miejscu pracy, z którego odchodzi i przestanie pracować po kilkanaście godzin dziennie. Już za pół roku znów będzie wiosna. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Koniec żmii kiedyś nastąpi.

Może to, czym dzielę się dziś z Wami, to oczywista oczywistość.

Jednak mnie powtarzanie w myślach „To minie” zamiast myśli-zapalników bardzo pomaga. Jeśli choć jednej osobie spośród Was także pomoże, to uznam, że warto było spędzić chwilę przy komputerze.