Czego potrzebuje do szczęścia dziecko? Przeczytajcie tę naszą historię.

Pewnej niedzieli w styczniu – mój najmłodszy syn, Malutki, miał wtedy trzy lata – spędziłam kilka godzin na warsztacie dla coachów. Prosto stamtąd pojechałam do włoskiej restauracji, w której czekali na mnie Mąż i synowie. Malutki był stęskniony za mną i bardzo głodny, wobec czego wspinał się na moje kolana i jęczał przeokropnie. Ja jeszcze nie przestawiłam się w „tryb domowy”, myślami byłam wciąż na warsztacie, dlatego nie byłam zbyt uważna ani empatyczna wobec malucha. W końcu ten doznał „awarii systemu” i rozkrzyczał się tak, że Mąż wyniósł go z lokalu i zabrał do domu. Miało być miło i rodzinnie, a zamiast tego jadłam moją pizzę, w ogóle nie czując jej smaku i myślałam o Malutkim z mieszaniną współczucia, irytacji i desperacji oraz uciszałam Dużego i Małego, przekrzykujących się wzajemnie.

W domu Malutki zjadł i zajął się zabawą, a ja, nadal podminowana, zabrałam się za wypełnianie formularzy związanych z pewną urzędową sprawą.

Nie znoszę tego, nie umiem, nie znam się, a w dodatku z tamtym konkretnym urzędem (do spraw cudzoziemców) miałam na pieńku od dawna. Przeklinając w myślach, próbowałam zrozumieć, o co chodzi w kolejnych rubrykach formularzy („czy ja jestem zleceniodawcą, czy zleceniobiorcą? I co to za dziwny kod? Szlag!”). Oczywiście moi synowie nie zajęli się sobą zbyt długo i co chwila któryś przychodził do mnie z jakąś sprawą absolutnie niecierpiącą zwłoki („Mamo, czy latarnie mogą być niskie jak krzaki? A czy wtedy nikt nie wykręci żarówek?”) i wymagającą akurat mojej, a nie taty interwencji („Mamo, powiedz tacie, żeby mi podał z góry ten samochód!”).

Opędzałam się od nich jak od uprzykrzonych much, raz na jakiś czas dając wyraz swojej frustracji różnymi dramatycznymi gestami, od głośnych westchnień poprzez wznoszenie rąk do nieba po syczenie „Potrzebuję się teraz skupić”. Duży i Mały dość szybko dali mi spokój, ale Malutki źle reagował na moją niedostępność i Mężowi nie udawało się go zainteresować żadną zabawą. Trwało to grubo ponad godzinę, a we mnie rosła z jednej strony irytacja, a z drugiej – poczucie winy. Będąc osobą wysoko wrażliwą, a zatem i obdarzoną silną empatią, wyobrażałam sobie, jak trudno jest maluchowi wytrzymać, widząc mnie zirytowaną i z nosem w papierach.

Nareszcie skończyłam, a Malutki natychmiast zaproponował mi swoją ulubioną zabawę w policjantów i złodziei. Zawyłam w duchu z rozpaczy.

Już od kilku miesięcy chciał bawić się w to przy każdej okazji, a ja już nie mogłam! I od kilku lat to właśnie ja, a nie Mąż, „wyciągam krótką zapałkę” – to mnie przypada w udziale zajmowanie się najmłodszym z naszych dzieci. Często zazdrośnie spoglądam na Męża, który gra w „dorosłe” planszówki albo zwiedza wystawy ze starszakami, podczas gdy ja jestem (znów, cholera jasna!) złodziejką albo pilnuję, żeby Malutki nic na tej wystawie nie zepsuł.

Wyjąc wewnętrznie, spojrzałam w ufnie we mnie wpatrzone cudne, wielkie, błękitne oczy Malutkiego i przestałam wyć, bo zalała mnie fala czułości.

„Pobawisz się ze mną?” – powtórzył, a ja, tłumiąc westchnienie, odpowiedziałam: „Tak, na początek przez 15 minut, a potem zobaczymy” i ustawiłam czasomierz w telefonie na 15 minut. To taki mój sposób motywowania się do aktywności, na którą nie mam najmniejszej ochoty. Mówię sobie, że przecież 15 minut wytrzymam i przez ten czas staram się dać z siebie wszystko – a potem już najczęściej jestem w pełni zaangażowana i nie potrzebuję dodatkowych motywatorów. (Polecam tę metodę!)

Tak było i tym razem. Usiadłam koło Malutkiego na podłodze i zamieniłam się w najbardziej kradziejską i podstępną złodziejkę pod słońcem. Kradłam wszystko, jak leci, a Malutki z wyciem syren mnie gonił i dopadał, i aresztował, a ja uciekałam z aresztu i cała zabawa zaczęła się od nowa. Spędziliśmy tak może pół godziny, może trochę więcej, w każdym razie niedużo czasu, ale maluch był zachwycony, a ja zyskałam poczucie, że nie nawaliłam tego dnia jako matka, a przynajmniej nie całkiem.

Wieczorem spytałam Malutkiego, jak mu minął dzień.

– Bardzo dobrze! – odpowiedział.
– A co było najfajniejsze? – spytałam.
– Ty! – jego buzia rozjaśniła się w uśmiechu.
„Jaja sobie ze mnie robi” – przemknęło mi przez myśl. Przecież przez większość dnia albo mnie nie było, albo byłam niedostępna i niemiła. Ale znów zobaczyłam te cudne oczęta wpatrzone we mnie z zachwytem i szeroki uśmiech na buzi, więc uznałam, że jednak to nie był sarkazm (zresztą, czy trzylatek jest zdolny do sarkazmu?).
– A co takiego robiłam? – spytałam ostrożnie.
– Byłaś złodziejką i uciekałaś przed policją.

To był jeden z tych „aha-moments” w moim rodzicielskim życiu.

Czego potrzebuje kilkulatek do pełni szczęścia?

Wyłącznej uwagi rodzica i jego stuprocentowego wejścia w dziecięcy świat, codziennie, choć przez krótki czas. Edukatorzy Pozytywnej Dyscypliny mówią w tym kontekście o „specjalnym czasie” sam na sam z rodzicem: 10 minut dziennie w przypadku dziecka w wieku 2-6 lat, a pół godziny tygodniowo w przypadku dziecka w wieku 6-12 lat (oczywiście mowa o minimach). Nie wiem, czy tak jest, nie udało mi się dotrzeć do naukowych źródeł, ale od kiedy o tym przeczytałam kilka lat temu, bardzo staram się spełniać chociaż te minimalne wymogi. Widzę wyraźnie, że brak takiego „specjalnego czasu” działa na dziecko – i na naszą relację! – rozregulowująco.

Oczywiście ważna jest nie tylko jakość czasu spędzanego z dzieckiem, ale też jego ilość. Dobrze jest robić razem wiele rzeczy i pozwalać dzieciom uczestniczyć w naszym życiu. Jednak kiedy słuchamy dziecka jednym uchem, jednocześnie myśląc o swoich sprawach, kiedy opędzamy się od niego, bo mamy coś pilnego do zrobienia, kiedy wreszcie wykonujemy różne czynności w pośpiechu i bez uważności albo kiedy bawimy się z dzieckiem, ale według naszej agendy – wtedy to nie jest to 100%, o które chodzi dziecku. Ono potrzebuje naszej wyłącznej uwagi i skupienia na aktywności, którą samo wybrało. Warto na ten krótki czas pokonać owo wewnętrzne wycie, o którym wspomniałam powyżej. No, chybachyba że rodzic jest u kresu sił i nie jest w stanie się przemóc – wtedy najlepiej, żeby zadbał o siebie.

Wiem, że wiele świadomych mam poczuje w tym miejscu wyrzuty sumienia albo irytację pod moim adresem.

A matki wymagających dzieci być może naprawdę się wkurzą: przecież ich dzieci wymagają atencji rodzica non stop! I tak, i nie. Jestem mamą jednego wymagającego dziecka (to Duży), jednego dziecka „o niskich potrzebach” (który jednakże od początku pandemii jest najbardziej wymagający ze wszystkich; to Mały) i jednego o temperamencie pośrednim (to Malutki). W nomenklaturze zaczerpniętej z interakcyjnej teorii temperamentu Duży ma temperament trudny, Mały – łatwy, a Malutki – wolno rozgrzewający się (por. Naukowo o High Need Baby – cz.I Interakcyjna Teoria Temperamentu bliskościowej psycholożki i specjalistki od wymagających dzieci, Magdaleny Komsty). A przynajmniej tak ich oceniam moim niefachowym okiem, bez testów psychologicznych.

Nie wykluczam przy tym, że Malutki jest dzieckiem o wrodzonej wysokiej wrażliwości, jak Duży, ale… miał zupełnie inną matkę. Jak to? Nie, nie jest adoptowany. Postaram się teraz streścić to, co opisałam w jednym z wczesnych postów – Mój hajnid, mój lowneed i ich dwie matki: kiedy urodził się Duży, byłam rozregulowanym kłębkiem nerwów i mój maluch mocno ze mną rezonował, a kiedy 5,5 roku później urodziłam Malutkiego, byłam już doświadczoną mamą, która chwilę później odkryła Self-Reg jako kolejne z wielu narzędzi do pracy nad sobą. Malutki wisiał na mnie przez pierwsze miesiące swojego życia w o wiele większym stopniu, niż Duży, ale nieskromnie uważam, że mój spokój i dominujące dobre emocje przyczyniły się do tego, że teraz jest fajnie wyregulowanym, empatycznym, radosnym prawie czterolatkiem. No i z nim spędzam czas naprawdę, na 100%, a kiedy bawiłam się godzinami z Dużym, myślami byłam zupełnie gdzie indziej albo… wszystko we mnie wyło.

Krótko po opisywanej sytuacji przeczytałam najnowszą książkę Dana Siegela i Tiny Payne Bryson „Potega obecności”, która jest właśnie

o obecności opiekuna jako fundamencie dobrostanu psychicznego dziecka

– a także dorosłego, na którego ono wyrośnie. Autorzy, znana para badaczy dziecięcej psychiki i popularyzatorów neuropsychologii, prezentują w przystępny sposób teorię więzi. Biorąc pod uwagę wyniki badań nad funkcjonowaniem mózgu, proponują różne strategie wprowadzania do codziennego życia czterech filarów jego harmonijnego rozwoju. Rodzic autentycznie obecny sprawia, że dziecko czuje się w relacji z nim:

  • bezpieczne (ang. safe),
  • dostrzeżone (ang. seen),
  • ukojone (ang. soothed) i w rezultacie
  • pewne (ang. secure).

Bezpieczeństwo odnosi się tu nie tylko do aspektu fizycznego, lecz też, w równym stopniu, do emocjonalnego. Dostrzeżenie oznacza owo wejście w świat dziecka, o którym pisałam powyżej, autentyczne zaciekawienie się nim. Ukojenie to pełne spokoju i empatii reagowanie w sytuacji, kiedy dziecko jest wytrącone z równowagi (pisałam o tym obszernie między innymi we wpisie „Głupia babcia”: jak na to reagować? oraz Self-reg, część 8: Spokój rodzi spokój). I, jak już nieraz podkreślałam, nie oznacza to owego mitycznego „bezstresowego wychowania”, lecz pomaga dziecku w nauce samodzielnego powracania do równowagi, bo wspiera rozwój obszarów mózgu odpowiedzialnych za regulację emocji! Ostatni filar odnosi się do wewnętrznej pewności, jaką zyskuje dziecko o bezpiecznej więzi. Nie będę pisać więcej – przeczytajcie sami. Warto. Ta książka awansowała na mojej osobistej liście książek, które każdy rodzic powinien przeczytać, na pierwsze miejsce.

Zmusiłam się do wejścia w świat Minecraft

Na koniec dodam jeszcze, że trzy miesiące temu w sposób analogiczny do opisanego powyżej zmusiłam się do wejścia w świat Minecrafta. Nie macie pojęcia, jak to mnie zbliżyło do Dużego i Małego! Jeśli jest coś, co Wasze dzieci kochają robić, a Wy wyjecie wewnętrznie na samą myśl o tym, to poczekajcie na moment, kiedy będziecie w dobrej formie i spróbujcie się zmusić. Tylko na 15 minut. I być może wydarzy się coś pięknego w Waszej relacji.

P.S. Czasy mamy bardzo niespokojne. Niepokój rodzi niepokój. Jeśli Wasze dzieci są bardzo niespokojne, poirytowane, rozdrażnione, to spójrzcie w lustro (mówiłam o tym w sobotę, 24 października w Dzień Dobry TVN). Czy macie rozluźnioną twarz i ciało, otwartą postawę ciała i ogólnie widać, że czujecie się dobrze? Czy czujecie spokój? Jeśli tak, to cudownie: idźcie do dzieci i wesprzyjcie je, zaraźcie je swoim spokojem. A jeśli macie zaciśnięte zęby i pięści, zmarszczone brwi, napięte ręce i barki, to… koniecznie zadbajcie o swój własny spokój w przestrzeni domowej.

6
0
Would love your thoughts, please comment.x