utworzone przez DyleMatka | maj 30, 2024 | coaching, rozwój osobisty, zmiana
To jest trzeci i na razie ostatni post dotyczący zmiany mojego sposobu żywienia (choć za jakiś czas szykuję też ciąg dalszy, czyli historię – mam nadzieję udanego – podtrzymania obecnej wagi). W pierwszym poście z tej serii opisałam moje wieloletnie zmagania z wagą (znajdziesz go pod tym linkiem.) W drugim (czyli tutaj) opisałam zmiany, które przeprowadziłam w miesiącach poprzedzających właściwe „odchudzanie”, czyli redukcję wagi. Choć były one daleko idące i wymagały ode mnie zainwestowania ogromu energii, nie wystarczały, abym zrzuciła nadmiar kilogramów. Nie wystarczały nawet, aby moja waga ciała przestała rosnąć! Przyczyna tego była prosta: żeby schudnąć, trzeba mieć ujemny bilans kaloryczny, czyli spożywać mniej kalorii, niż zużywać, i to przez szereg tygodni, a ja jadłam zbyt dużo w stosunku do mojego spadającego z wiekiem zapotrzebowania na kalorie.
Rosnąca waga bardzo mnie frustrowała, ale nie widziałam dobrego rozwiązania. Miałam mocne przekonanie, że ze względu na moją historię nie jestem w stanie tego osiągnąć. Uważałam, że mój organizm, nie otrzymując wystarczającej liczby kalorii, przejdzie w tryb „ratunku, głód!” i nawet jeśli trochę schudnę, natychmiast odzyskam stracone kilogramy. Taki właśnie scenariusz powtarzał się w ostatnich latach. Dlatego nie byłam gotowa na kolejne „odchudzanie”.
Jednak w kwietniu 2023 roku osiągnęłam „masę krytyczną”. Nie chodzi mi tylko o masę mojego ciała, która wspięła się na rekordowo wysoki poziom 82,5 kg, ale też o moją nagromadzoną frustrację wywołaną brakiem wpływu na to, jak wygląda i funkcjonuje moje ciało. Już naprawdę nieźle ogarniałam dbanie o samoregulację w każdym obszarze, w tym biologicznym. Jednak zbyt obszerne ciało przeszkadzało mi w wielu sytuacjach, choćby w zabawach na świeżym powietrzu z Malutkim, który kocha grać w berka. Przy tym berku wszystko mi się trzęsło – a najbardziej brzuch – i czułam nadmierny ciężar w stawach. Z kolei ćwicząc jogę, nie byłam w stanie wykonać niektórych asan (czyli pozycji) tak jak kiedyś, bo przeszkadzała mi gruba warstwa tkanki tłuszczowej na brzuchu. Czułam, jak się podduszam, chcąc wykonać pełen skręt albo skłon.
Ale nie to było najgorsze. Najgorsze były problemy ze zdrowiem powodujące przewlekły ból: zespół cieśni nadgarstka i tzw. trzaskający palec. To wszystko było bardzo nieprzyjemne i napełniało mnie obawami o przyszłość: czy stanę się otyłą, niepełnosprawną ruchowo starszą osobą? Wiedziałam, że nadmiar tkanki tłuszczowej nasila procesy zapalne w organizmie.
Jeśli interesuje Cię temat zmiany, zapraszam Cię do zapisu na listę oczekujących na mój webinar o błędach, które powszechnie popełniamy w procesie zmiany, który odbędzie się w lutym 2025 roku. Osoby zapisane na listę (i tylko one) będą mogły skorzystać ze specjalnej oferty mojego szkolenia „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”.
Wreszcie tuż przed majówką 2023 roku podjęłam decyzję o redukcji. Postanowiłam zacząć od dwóch miesięcy diety „pudełkowej”, która dobrze mi się sprawdzała w przeszłości – niestety tylko na krótką metę, bo po jakimś czasie za każdym razem wracałam do poprzedniej wagi. Teraz jednak potrzebowałam na początek widocznego sukcesu, zanim zdecyduję się na głębszą i trudniejszą pracę ze specjalistą. Wiedziałam, że moja przemiana materii zmniejszyła się w ostatnich latach: jako 35-latka chudłam na diecie 2000 kcal, teraz taka ilość kalorii jedynie stabilizowała moją wagę. Zdecydowałam się więc na około 1675 kcal: 1600 z „pudełek” plus kilka porcji napoju owsianego do moich kilku codziennych kaw.
Podjęłam żelazne postanowienie, że nie będę jeść nic ponad te 1675 kcal przez dwa tygodnie. Tyle wytrzymam, a potem podejmę decyzję, czy potrzebuję zmniejszyć albo zwiększyć podaż kalorii. W każdym razie byłam zdeterminowana, aby pracować nad redukcją wagi aż do osiągnięcia magicznej dla mnie masy ciała 69 kg. Tyle ważyłam w najlepszym momencie po narodzinach najmłodszego syna, ponad sześć lat wcześniej (moja idealna waga w młodości, przed ciążami, to 65 kg).
Pierwsze dwa tygodnie były trudne. Bardzo trudne. W ciągu dnia czułam się dobrze, jedynie nieco głodna (ale też lekka, co było miłe). Za to wieczory… o matko! O godzinie 20 jadłam ostatni posiłek i kolejne godziny aż do zaśnięcia upływały mi na poszukiwaniu zajęć, które ukoją mnie i jednocześnie zajmą na tyle, abym nie myślała o jedzeniu. Bardzo dużo czytałam i słuchałam webinarów. Izolowałam się też od Męża, który zasiadał na kanapie i coś tam chrupał albo jadł lody, albo pił piwo. Kanapa była miejscem, które jednoznacznie kojarzyło mi się z wieczornym podjadaniem, więc przez pierwsze tygodnie po zjedzeniu kolacji w ogóle się do niej nie zbliżałam.
Mąż nie był zachwycony, że stracił moje towarzystwo wieczorem i dawał mi to jasno do zrozumienia. Czas po uśpieniu dzieci był przez lata jedynym, w którym mogliśmy pobyć ze sobą jak para dorosłych ludzi, a nie mama i tata. Teraz Mąż pozostał w salonie, a ja chowałam się w innych częściach mieszkania: sypialni, przedpokoju, łazience. Jednak tak bardzo zależało mi na redukcji wagi, że byłam gotowa ponieść ten – poważny przecież – koszt w postaci czasowego rozluźnienia naszej relacji. Mąż był niezadowolony przez ileś tygodni, ale z czasem… sam przestał wieczorem podjadać i zdecydował się na długi post nocny. Wspieraliśmy się w tym wzajemnie i oboje traciliśmy zbędne kilogramy.
Kolejne tygodnie były o wiele łatwiejsze: zaczęłam radzić sobie z wieczornym głodem, a waga pięknie spadała. Wiedziałam jednak, że ten proces nie doprowadzi mnie do mojego celu – z kilku powodów.
Po pierwsze, zbliżał się czas próby, którego bardzo się obawiałam: ponad trzytygodniowy urlop. Zmiany rutyny, w tym wyjazdy, już od dzieciństwa powodowały u mnie przejadanie się. Początkowo było to związane z moim lękiem przed zmianami i wzorcem kojenia lęku jedzeniem (zwłaszcza słodkim, tłustym, słonym). Dzięki psychoterapii udało mi się znacząco obniżyć poziom lęku oraz wypracować wiele strategii regulacji napięcia innych niż jedzenie, ale…
… po drugie, najzwyczajniej w świecie nie umiałam prawidłowo komponować posiłków. Nie wiedziałam, ile czego powinnam mieć na talerzu. No i nie byłam gotowa na samodzielne liczenie kalorii – ostatnio robiłam to w mojej anorektycznej fazie w podstawówce (por. ten wpis) i źle mi się kojarzyło. A liczenie kalorii na wakacjach, gdzie mieliśmy się stołować w dużej mierze w restauracjach, uznałam za mission impossible.
Po trzecie wreszcie, ileś razy udawało mi się zrzucać 4-7 kg dzięki diecie pudełkowej, ale potem te kilogramy wracały z nawiązką. Tym razem miałam do zrzucenia aż 15 kg. Przez pierwsze 9 tygodni diety zrzuciłam prawie 6 kg, redukując wagę ciała do 76,8 kg i to była granica, poniżej której nie „zeszłam” ani razu od czasów sprzed trzeciej ciąży. Wiedziałam, że te kilogramy będą najbardziej odporne na zmianę.
Z tych powodów już na etapie podejmowania decyzji redukcji postanowiłam skorzystać ze wsparcia psychodietetyka. Jak wspomniałam wcześniej, dieta pudełkowa miała tylko dać mi poczucie sukcesu na początku procesu. Miałam świadomość, że skuteczną zmianę będę w stanie wypracować tylko przy wsparciu profesjonalisty. Brakowało mi wiedzy i umiejętności niezbędnych do trwałej redukcji kilogramów „nazbieranych” przez lata. Dodatkowo liczyłam na to, że regularne spotkania zmotywują mnie do utrzymania wysiłku nawet, kiedy zrobi się nudno, bo waga przestanie spadać. Jednocześnie bardzo bałam się, że trafię na kogoś, kto da mi do ręki listę zakazanych produktów i każe jeść ściśle odmierzone porcje – mój umysł bardzo źle reaguje na tego rodzaju restrykcje.
Odpowiedniego specjalisty szukałam przez wiele miesięcy, zanim rozpoczęłam proces redukcji. Przyswajałam sobie między innymi treści Agaty Głydy, twórczyni marki Psycholog o diecie. Gorąco polecam jej treści, zwłaszcza podcast i newsletter! W odcinku podcastu pt. „Dlaczego diety nie działają” Agata rozmawiała z Dorotą Święch: lekarką i psychodietetyczką (!) z doświadczeniem otyłości i odchudzania w dzieciństwie (!). Po wysłuchaniu tej rozmowy nie miałam żadnych wątpliwości, że znalazłam „moją” specjalistkę w osobie pani Doroty. Napisałam do płomienną wiadomość i udało mi się umówić na wstępną konsultację przed jej programem wsparcia – w idealnym momencie, bo kilka dni po zakończeniu mojej diety pudełkowej. (Uwaga: teraz bardzo trudno jest się umówić z nią na takie indywidualne konsultacje. Możliwe, że są one dostępne jedynie w pakiecie z programem zmiany nawyków żywieniowych, który opracowała wspólnie z Agatą Głydą.)
Czteromiesięczna praca pod okiem pani Doroty Święch to było dokładnie to, czego potrzebowałam, żeby zmienić nawyki żywieniowe. Bardzo wspierała mnie postawa pani Doroty: czułam się nieoceniana i przyjmowana ze wszystkim, z czym do niej przychodziłam, a jednocześnie zmotywowana do zmian nawet, kiedy wymagały sporo wysiłku. Pani Dorota ma w sobie self-regowego ducha. Kilka razy pojawiałam się na konsultacji z podkulonym ogonem, myśląc, że okropnie dałam ciała (te dwa słodkie drinki o 1 w nocy i potem chipsy i orzeszki, a już tak dobrze mi szło…), a ona pochylała się nad tym, co w ciągu danego dnia doprowadziło mnie do tej „nocnej akcji” i jaką lekcję z tego możemy wynieść. Pokazywała też, ile razy od ostatniej konsultacji dałam radę fajnie skomponować posiłki i nie jeść nic w nocy.
Na czym konkretnie polegała współpraca? Zaczęłyśmy od miesiąca obserwacji (w tym zawarł się cały okres urlopu) bez dużych zmian w diecie. Miałam prowadzić dzienniczek żywienia, zapisując nie tylko to, co i kiedy zjadłam, lecz także okoliczności: czy jadłam szybko na stojąco w kuchni, czy powoli i niespiesznie przy stole; kto mi towarzyszył; kto przygotował posiłek; jakie odczuwałam emocje przed jedzeniem itd. To wymagało ogromnego wysiłku i uważności, ale przyniosło zaskakujące rezultaty. Na kolejnych spotkaniach pani Dorota analizowała moje dzienniczki i pokazywała czarno na białym, co pomaga mi jeść zdrowo i z głową, a co mi w tym przeszkadza. Zaczęłam widzieć pewne zależności. Doszłam do podobnych wniosków (cóż za niespodzianka!), do jakich dochodzą moje klientki coachingowe: na wyregulowany wieczór pracujemy od samego rana, a właściwie zaczynamy pracować już dzień wcześniej. Moje klientki odreagowują stres z całego dnia wieczornym krzyczeniem na dzieci, a ja odreagowywałam go wieczornym jedzeniem – mechanizm był ten sam.
Dopiero kiedy zwiększyłam samoświadomość i zaczęłam sprawniej komponować posiłki, przyszedł czas na prace domowe i dalszą zaplanowaną redukcję masy ciała. Małymi krokami wzbogacałam dietę w białko, szukałam alternatyw dla wysoko przetworzonych słodyczy i przekąsek (a wręcz dostałam od pani Doroty całe e-booki z listami fajnych zamienników), uczyłam się małych tricków, które pozwalały mi oszczędzać mnóstwo kalorii bez utraty smaku. Wreszcie we wrześniu nauczyłam się liczyć kalorie w aplikacji Fitatu. To ostatnie moja wieloletnia przyjaciółka skomentowała tak: „Jeśli Stążka jest skłonna zapisywać kalorie i nie uważa tego za opresję, to jest to największa rewolucja żywieniowa, jaką można sobie wyobrazić”. Owszem, to była rewolucja, biorąc pod uwagę, że latami kategorycznie deklarowałam, że nie zamierzam nigdy tego robić. A jednocześnie naprawdę nie czułam, żeby to było męczące. Raczej miałam w sobie sporo ciekawości badaczki, która odkrywa nowe, nieznane terytoria.
Ostatnie spotkanie z panią Dorotą odbyłam w listopadzie 2023 roku i od tamtej pory sama komponuję posiłki tak, aby redukować albo utrzymywać wagę. Efekty możesz zobaczyć na wykresie przedstawiającym moją wagę (na początku tego wpisu) oraz na zdjęciach w moim poście na Facebooku. Przed rozpoczęciem procesu redukcji ważyłam 82,5 kg, a dokładnie rok później – 67,4 kg (dziś, niemal cztery tygodnie później, ważę 67,5 kg). Moja ambitna i anorektyczna część podszeptuje mi, żeby zejść jeszcze trochę, do tych magicznych 65 kg albo nawet do 63,5 kg (mojej idealnej wagi z czasów liceum), ale rozsądek podpowiada, że to bez sensu. Czuję się lekka i zdrowa, mam BMI (indeks masy ciała) w normie, czyli poniżej 25, moje problemy ze stawami niemal całkowicie ustąpiły. Mam też ogromną satysfakcję z tego, czego udało mi się dokonać. Inwestowanie potężnego wysiłku, żeby osiągnąć jakieś magiczne granice wagi, byłoby kompletnie bez sensu.
Teraz czeka mnie kolejne trudne zadanie: utrzymanie tej nowej wagi przez czas wystarczająco długi, aby organizm się do niej przyzwyczaił i uznał ją za swoją naturalną. Zakładam, że potrwa to co najmniej tyle czasu, ile trwała redukcja – czyli kolejny rok. Za kilka miesięcy napiszę Wam małe sprawozdanie z moich postępów na tej drodze, a po majówce 2025 roku – kolejne. Trzymajcie kciuki, proszę!
utworzone przez DyleMatka | maj 6, 2024 | coaching, historie z życia, rozwój osobisty, Self-Reg, zmiana
Majówka 2024 roku była dla mnie ważna. Dokładnie rok wcześniej, 3 maja, rozpoczęłam proces zmiany sposobu żywienia, aby zrzucić wreszcie nadmiarowe kilogramy, które uzbierałam w poprzednich latach. Na zdjęciu widać efekt tego rocznego procesu: „przed” ważyłam 82,5 kg, „po” – 67,4 kg. W ostatnich miesiącach moja waga albo obniżała się, albo stabilizowała – nie odnotowałam efektu jo-jo, inaczej niż przy poprzednich próbach redukcji wagi, które podjęłam po urodzeniu mojego trzeciego syna. (Jeśli chcesz poznać moją historię zmagań z wagą, to przeczytaj ten wpis.)
W tym poście zebrałam najważniejsze kroki, które stanowiły warunek konieczny (choć nie wystarczający!) utraty kilkunastu nadmiarowych kilogramów. To był kawał roboty: zdobywanie wiedzy i umiejętności, samoobserwacja w celu pogłębiania samoświadomości, a także praca nad zmianą własnej postawy i przekonań. Robiłam to częściowo samodzielnie, a częściowo przy wsparciu specjalistek od zdrowia psychicznego i fizycznego: psychoterapeutek – najpierw Katarzyny Gadzało-Szyszki, później Karoliny Piotrowskiej – oraz psychodietetyczki i lekarki Doroty Święch (o tej ostatniej współpracy napiszę w kolejnym poście).
A oto najważniejsze, co chcę Ci przekazać: zmiana zachowania jest wisienką na torcie i bywa efektem wysiłku rozłożonego na lata i w dużej mierze niewidocznego dla osób postronnych. Większość dobrych nawyków związanych z odżywianiem i elementów zdrowej relacji z jedzeniem, o których tu napiszę, wypracowałam w latach poprzedzających właściwą redukcję. Zmiany te kosztowały mnie masę czasu i energii, a w niektórych obszarach były okupione dużą ilością łez wylanych na sesjach terapii traumy.
Zanim się rozpiszę, chcę Cię zaprosić do zapisu na listę oczekujących na mój webinar o błędach, które powszechnie popełniamy w procesie zmiany, który odbędzie się w lutym 2025 roku. Osoby zapisane na listę (i tylko one) będą mogły skorzystać ze specjalnej oferty mojego szkolenia „ABC procesów zmiany: Jak trwale zmienić swój sposób myślenia i działania, wykorzystując wiedzę o mózgu, stresie i samoregulacji”.
Jakie konkretnie zmiany wprowadziłam w swoim życiu? Oto ich lista wraz z krótkim omówieniem każdej.
1. Nauczyłam się regulować napięcie inaczej niż poprzez jedzenie i picie
Przez większość życia funkcjonowałam w odcięciu od własnego ciała i emocji i „jechałam na samokontroli” zamiast się regulować. Dopiero kiedy zostałam mamą, zaczęłam kontaktować się ze swoimi emocjami, potrzebami i ciałem, a także uczyć się samoregulacji zamiast jedynie hamować impulsy (o moich dziesięciu ważnych krokach na tej drodze możesz przeczytać w poście „Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu”). Tu napiszę tylko, że ważną rolę spełnił coaching w duchu porozumienia bez przemocy, a potem kilkuletnia terapia. Wreszcie los postawił na mojej drodze podejście Self-Reg (zobacz mój wpis „Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą”). Zgłębianie go zapoczątkowało mój osobisty proces poznawania siebie i swoich stresorów, odczuwania w ciele napięcia i energii i właściwego zarządzania nimi. Proces ten trwa do tej pory i będzie trwał, dopóki żyję.
Okazało się, że energia i napięcie to nie to samo. To wydaje się truizmem, ale naprawdę nie umiałam kiedyś odróżnić jednego od drugiego. Jako osoba z ADHD permanentnie szukałam odpowiedniego poziomu pobudzenia i jedzenie dostarczało mi tu sporo bodźców. Podobnie było z kawą i alkoholem, który zasłużył na osobny punkt poniżej. (Przy okazji: polecam Ci ciekawy odcinek podcastu Atypowe pt. „ADHD a uzależnienie od cukru? Debunking dietetycznych mitów”.)
Ogromne znaczenie na mojej drodze do lepszej samoregulacji miała nauka tolerowania dyskomfortu. Uczyłam się tego w psychoterapii (zwłaszcza z Karoliną Piotrowską), ale też wcześniej, praktykując uważność (zobacz mój wpis „Uważna obecność, czyli mindfulness”). Okazało się ku mojemu wielkiemu zdumieniu, że nawet potężny dyskomfort jest do zniesienia, kiedy nauczę się w nim BYĆ. Staje się natomiast nieznośny, kiedy przed nim uciekam, tłumię go, podejmuję działania zastępcze, zajadam. Dokładnie to samo dotyczy doświadczania trudnych emocji (zobacz wpis „Emocje są jak fala”).
2. Nauczyłam się odróżniać głód fizjologiczny od apetytu i reagować odpowiednio
Przez wiele lat – właściwie od kiedy pamiętam – nie byłam w stanie rozpoznać fizjologicznego głodu. To taki głód, który narasta stopniowo, kiedy minęło już trochę czasu od poprzedniego posiłku, i daje się zaspokoić czymkolwiek, co generalnie jadamy. Mój głód nie narastał stopniowo, lecz pojawiał się nagle i musiałam go zaspokoić NATYCHMIAST, najlepiej – konkretnym produktem lub rodzajem produktu. Teraz wiem, że wynikało to z mojego odcięcia od własnego ciała: nie wychwytywałam tych słabszych sygnałów głodu, lecz docierał do mnie dopiero przemożny, wilczy głód.
A kiedy czujemy wilczy głód, organizm dopomina się jak najwięcej kalorii TERAZ. Spokojne i uważne zjedzenie wysokobiałkowego jogurtu, owocu i kilku orzechów wydaje się nam wtedy totalnie nieatrakcyjne. Wolimy raczej pochłonąć gofra z bitą śmietaną i frużeliną, a następnie „poprawić” go paczuszką Nic-Naców i podlać słodkim napojem. Wygłodniały mózg właśnie w taki sposób dopomina się szybkich kalorii.
Ale może być też tak, że wcale nie o kalorie tu chodzi. Apetyt na konkretne produkty może pojawić się także wtedy, kiedy jesteśmy syci. Zwykle nie narasta stopniowo i możemy go zaspokoić… no właśnie, konkretnymi produktami, które kojarzymy z przyjemnością i ukojeniem. Stawiam dolary przeciw orzechom, że niewiele osób miewa nagłą, nieodpartą, pochłaniającą całą uwagę chęć na świeżego ogórka czy marchewkę. Co innego czekolada, lody, słone orzeszki, chipsy… Kiedy nie jesteś pewna, czy czujesz głód, czy apetyt, zadaj sobie pomocnicze pytanie: czy zaspokoi go to, co podałabyś dziecku jako zdrowy podwieczorek, czy to jednak musi być czekolada…?
Co to znaczy, że „nauczyłam się reagować odpowiednio”? Zastanawiałam się, czy to, co czuję, to głód, czy apetyt. Jeśli był to głód, szykowałam i zjadałam posiłek. Jeśli był to apetyt, zastanawiałam się, jak się teraz czuję i jak się poczuję, kiedy zjem to, na co mam chęć. Zazwyczaj dochodziłam do wniosku, że zjedzenie tego „czegoś” w najlepszym razie przyniesie mi szybką ulgę – a w najgorszym dołoży do nieprzyjemnego napięcia, nudy czy niepokoju także przykre odczucia w ciele: uczucie przepełnienia teraz i/lub sensacje jelitowe później. Skłamałabym, twierdząc, że taki proces myślowy wystarcza, żeby skutecznie opierać się wszystkim pokusom, ale na pewno stanowi ważny pierwszy krok.
3. Uświadomiłam sobie swoje traumy i uleczyłam je na terapii (trigger warning/ ostrzeżenie: w tym punkcie mowa o molestowaniu seksualnym dziecka)
Poszerzając wiedzę pomocną w pracy coachki i coachki kryzysowej, dowiedziałam się o pewnej zależności. Okazuje się, że zaburzenia odżywiania są nierzadko powiązane z historią molestowania seksualnego – zwłaszcza, kiedy nastąpiło ono w dzieciństwie. Ta informacja mnie poraziła. Zrozumiałam, że to, czego doznałam jako dziesięciolatka od obcego dorosłego mężczyzny, nie było „niczym ważnym” – jedynie nieprzyjemnym, niemal zapomnianym epizodem. Było traumą, która położyła się cieniem na moim dojrzewaniu, obrazie własnego ciała i związkach miłosnych. Obciążyła moją seksualność poczuciem winy, a także niechęcią czy wręcz nienawiścią do własnego ciała. Stanowiła przegniły fundament, na którym budowałam przez wiele lat swoje romantyczne relacje. Od kilku lat pracuję nad tym, żeby usunąć z mojego życia niektóre konsekwencje tamtej traumy.
Seksualność to też relacja z własnym ciałem. Osoby z doświadczeniem molestowania mogą nieświadomie dążyć do tego, żeby ich ciało było nieatrakcyjne dla potencjalnych ludzkich drapieżników. Jeśli masz bardzo mocne nerwy, polecam Ci w tym kontekście lekturę książki Roxane Gay „Głód. Pamiętnik (mojego) ciała” albo przynajmniej wywiady z autorką. Mnie na pewno pomogło już samo uświadomienie sobie, że to była trauma, i zrozumienie jej wpływu na moje życie. Tak, całkiem dosłownie zauważyłam zmianę mojej relacji z ciałem – większą akceptację dla tego, jak wygląda, i moją większą skłonność do zdrowszych nawyków związanych z żywieniem.
4. Zadbałam o sen (jego ilość i jakość)
Sen wpływa na wszystko: ciało, umysł i duszę. Przypomnę, że deprywacja snu to tortura zakazana prawem międzynarodowym. Człowiek niewyspany (danego dnia lub przewlekle) ma ogromną trudność z korzystaniem z pełni swoich możliwości i może nie zachowywać się tak, jak by chciał. Jego mózg nie działa bowiem w pełni sprawnie: upośledzone zostaje sprawne funkcjonowanie tej jego części, która „zawiaduje” funkcjami wykonawczymi, w tym samokontrolą (!).
Takim właśnie niewyspanym człowiekiem byłam przez ileś lat. Jestem sową, czyli mam chronotyp nocny, i latami zmuszałam swój organizm do funkcjonowania w warunkach „dyktatury skowronków”. Latami udawało mi się to – kosztem zdrowia i narastającego rozregulowania, którego przejawem (jednym z wielu) było właśnie tycie. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, dlaczego niewyspani ludzie tyją, obejrzyj to znakomite wideo Pani od snu – Magdaleny Komsty.
Po czterdziestce mój organizm zastrajkował. Niemal z dnia na dzień okazało się, że MUSZĘ jak normalny człowiek przesypiać każdej nocy sześć godzin, a najlepiej siedem – w przeciwnym razie zachowuję się jak gad (a gady pożerają czasem własne dzieci). To oznaczało dramatyczny wybór: być gadem i starać się „robić rzeczy” czy raczej być wyregulowaną i… robić dużo, dużo mniej, niż bym chciała. Zdecydowałam się na to drugie.
W ciągu ostatnich czterech lat stopniowo zmieniałam nawyki związane ze snem. Chodziło w szczególności o wieczory, które wcześniej spędzałam na pracy i/lub aktywności w mediach społecznościowych. Tę pracę częściowo przeniosłam na poranki, a częściowo… ukróciłam. Coś za coś. A media społecznościowe… cóż, to osobny temat, w każdym razie widzę wyraźnie, że ekrany przed snem obniżają jakość snu. Obniżają ją też: nocne jedzenie, zwłaszcza produktów wysokoprzetworzonych, i picie alkoholu, zwłaszcza na kilka godzin przed zaśnięciem.
5. Zaczęłam pić 10 szklanek wody dziennie – w małych ilościach, regularnie przez cały dzień
Czy wiesz, że wiele ataków wilczego głodu jest efektem odwodnienia? W taki sposób nasze organizmy poszukują wody, kiedy dostarczamy jej za mało – jakby kombinowały, że jeśli zjemy duuuuuuużo, to przy okazji dostaną też wodę. Często nie rozróżniamy tego, czy chce nam się jeść, czy pić. Od kiedy pamiętam, piłam sporo wody, ale raczej dwie szklanki naraz po kilkugodzinnej przerwie. Często nie piłam przez dłuższy czas, kiedy byłam w drodze, w biegu, ponieważ obawiałam się, że nie będę mogła w razie potrzeby skorzystać z toalety.
Kilka lat temu wprowadziłam drobne nawyki, które pomogły mi popijać wodę regularnie przez cały dzień, małymi łykami. To wyraźnie zmniejszyło mój apetyt na niezdrowe przekąski. Co ciekawe, moje obawy dotyczące (nie)znalezienia w odpowiednim momencie toalety nie zrealizowały się. Taki sposób picia sprzyja stopniowemu wypełnianiu się pęcherza, dzięki czemu już nie zdarza mi się z chwili na chwilę poczuć potrzeby natychmiastowego pójścia do toalety, jak to bywało wcześniej. Myślę, że pomogła w tym też większa uważność na sygnały swojego ciała.
6. Postawiłam na codzienny spacer po obiedzie zamiast „ożywiania się” kawą i czekoladą
Od lat zmagałam się z ogromną sennością po obiedzie, z którą „radziłam sobie” za pomocą kawy i czekolady. Myślałam nawet w pewnym momencie, że to początki insulinooporności, ale badania tego nie potwierdzały: z moją gospodarką cukrową wszystko było w porządku. Teraz wiem, że ta senność wynikała z jednej strony z mojego przewlekłego niewyspania, a z drugiej – z tego, że „upychałam” obiad w czasie pracy. Najczęściej połykałam go przed komputerem i zaraz potem kontynuowałam pracę bez ruszania się od biurka. Chciałam odwalić jak najwięcej roboty, zanim będę musiała przejąć dziecko/dzieci od niani albo odebrać je z placówek.
Pewnego dnia dowiedziałam się, że (niezbyt nasilona) aktywność fizyczna bezpośrednio po posiłku stabilizuje poziom glukozy we krwi. Postanowiłam przez tydzień wychodzić na spacer od razu po obiedzie – ach, jakaż to była strata cennego czasu, który mogłam poświęcić na tworzenie nowych treści! Po tygodniu już wiedziałam, że chcę to robić dalej, bo poobiednia senność zniknęła, nie potrzebowałam kawy ani słodyczy, a oczyszczony w czasie tego spaceru umysł pracował wydajniej, niż kiedy nie ruszałam się od biurka. Kolejna obawa – po tej „toaletowej” (por. punkt 5 powyżej) – okazała się nieuzasadniona.
7. Przestałam dojadać po dzieciach i jeść, „żeby się nie zmarnowało”
Jak wspomniałam w poprzednim poście, marnowanie jedzenia było w mojej rodzinie traktowane jako niewłaściwe, wręcz niemoralne. Dojadanie resztek, żeby się nie zmarnowały, nie stanowiło problemu, dopóki gospodarowałam sama albo kiedy mieszkałam już z moim mężem, ale stołowaliśmy się głównie „na mieście”. Kiedy jednak pojawiły się dzieci, w tym wybiórczo jedzący Duży, sprawy przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. Dzieci zostawiały na talerzach dużo resztek, które stanowiły uzupełnienie moich posiłków. Dojadałam je nawet, kiedy nie miałam na nie najmniejszej ochoty, „żeby się nie zmarnowało”.
Dopiero stosunkowo niedawno dotarło do mnie, jak bardzo szkodliwy był ten nawyk. Wprawdzie nie marnowałam jedzenia, za to szkodziłam własnemu ciału, wciskając w nie na siłę różne produkty. Traktowałam te produkty lepiej, niż samą siebie! Traktowałam siebie jak kosz na śmieci!
Zmiana tego nawyku była bardzo trudna i zajęła mi kilka lat, bo był on mocno zakorzeniony w moich wartościach. Właściwie nadal jestem w tym procesie. Bardzo mi w tym pomogła pasychoterapia z Karoliną Piotrowską, a także praca z psychodietetyczką i lekarką, Dorotą Święch, o której napiszę w kolejnym poście, bo ten i tak jest nieprzyzwoicie długi. Teraz napiszę tylko jeden, ostatni akapit.
Przez kilka lat pracowicie wprowadzałam do swojego życia te zmiany, a moja waga wcale nie spadała, lecz rosła. Jak to możliwe? I co konkretnie zrobiłam, kiedy już podjęłam decyzję o schudnięciu? O tym dowiesz się z kolejnego postu, „Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli”.
utworzone przez DyleMatka | sty 11, 2022 | coaching, historie z życia
Pierwsze dni stycznia
kojarzą mi się z postanowieniami noworocznymi i wiem, że wielu innym osobom też. Jako coachka wspierająca zestresowane mamy w realizacji ich (rozmaitych) celów chcę Ci napisać kilka słów na temat postanowień i marzeń. Jeśli ten wpis Cię zainspiruje, wesprze, pomoże Ci coś lepiej zobaczyć, ucieszę się, jeśli go udostępnisz innym osobom, na przykład w mediach społecznościowych. A jeszcze bardziej ucieszę się, jeśli zostawisz tu komentarz.
Kiedy byłam małą dziewczynką,
zobaczyłam w telewizji przepiękną scenę: młoda dziewczyna galopowała na koniu po plaży o zachodzie słońca. Byłam oczarowana i zapragnęłam też tak kiedyś pogalopować. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy dowiedziałam się, że ze względu na wadę wzroku (krótkowzroczność i zwyrodnienia siatkówki) nie wolno mi jeździć konno. Upadek mógłby spowodować odklejenie się siatkówki i bardzo poważne problemy z widzeniem. Zresztą same wstrząsy byłyby ponoć niebezpieczne. (Zastanawiam się, dlaczego w takim razie wolno mi było jeździć na nartach, ale to już inna historia…)
W kolejnych latach w różnych sytuacjach zalewał mnie żal,
że nie mogę spełnić swojego wielkiego marzenia. Nie dla mnie piękne chwile w kontakcie z majestatycznym, silnym i jednocześnie wrażliwym zwierzęciem! Chłonęłam każdy fragment książki czy filmu, w którym pojawiał się motyw jazdy konnej i zazdrościłam bohaterom – zwłaszcza dziewczynkom – którym było to dane. Ach, ach, jakże byłam nieszczęśliwa!
Kiedy byłam już młodą dorosłą,
zaprzyjaźniłam się z osobą, która nie tylko jeździła konno, ale też miała własnego konia. Zachłannie słuchałam jej opowieści o jej wielkiej pasji. Kiedy razem odwiedziłyśmy jej rodziców, spytała mnie, czy chciałabym pojechać z nią do stajni. Czy chciałam? No właśnie, czy chciałam? Czy byłam w stanie patrzeć, jak moja przyjaciółka jeździ konno i stać obok? Czy byłam gotowa poczuć zwielokrotniony żal, że ona może, a ja nie, choć gdyby nie moja wada wzroku…? Zważyłam „za” i „przeciw” i… tak, byłam gotowa!
Pojechałyśmy do stajni.
Już przed wejściem straszliwy smród prawie powalił mnie na kolana. Jestem nadwrażliwa na rozmaite zapachy i nigdy nie wiem, który mi się spodoba albo przynajmniej będę w stanie go zaakceptować, a który sprawi, że będę miała ochotę wyć, wrzeszczeć, gryźć i kopać, byle tylko zniknął. Zapach psa (nawet mokrego, brudnego psa) należy do tych pierwszych: kojarzy mi się z ciepłym futrem, ufnie wpatrzonymi we mnie oczami, ogonem merdającym z radości, z głaskaniem i przytulaniem. Od osób jeżdżących konno słyszałam podobne skojarzenia z zapachem konia. Okazało się jednak, że w moim przypadku zapach konia jest z tej drugiej kategorii. Stojąc w progu tamtej stajni, myślałam, że umrę.
Dlaczego użyłam w przedostatnim zdaniu słów „okazało się”?
Bo wprawdzie przez kilkanaście lat marzyłam o jeździe konnej, ale nigdy nie miałam do czynienia z żywym koniem. Pokochałam jazdę konną, bo spodobała mi się scena w filmie. Nigdy jednak nie poddałam swojego marzenia „próbie ognia”, jaką byłoby wybranie się do stajni, a jeszcze lepiej – poszukanie zajęcia przy koniach. Gdybym kiedykolwiek wpadła na ten pomysł, bardzo szybko zweryfikowałabym swoje marzenie i pożegnałabym się z nim bez żalu.
Jak ta sytuacja potoczyła się dalej?
Jakoś się przemogłam i weszłam z przyjaciółką do stajni. Jej koń spróbował odgryźć mi głowę (a przynajmniej tak to zapamiętałam). Kiedy stałam obok ujeżdżalni i obserwowałam kłusujące po niej konie, zauważyłam, że raz po raz załatwiają się na piasek, a potem one same lub inne konie wdeptują w guano i uznałam to za wyjątkowo obrzydliwe. Jednym słowem, moje marzenie sięgnęło bruku czy też raczej… słomy wyściełającej boksy w stajni. I rzadko się zdarza, aby tak głębokie rozczarowanie czy deziluzja stało się początkiem tak ważnej i pięknej zmiany.
Od tamtej pory weryfikuję swoje marzenia, kiedy tylko się pojawiają.
Dalekie podróże z małymi dziećmi? Próbą były wyjazdy nad morze, które – dopóki dzieci były małe – kosztowały nas mnóstwo napięcia i na parę lat zniechęciły do dalszych wojaży. Napisanie pierwszej polskiej książki o Self-Reg dla dzieci i dorosłych? Po prostu ją napisałam, akceptując ryzyko, że być może nie zostanie ostatecznie wydana, a jeśli zostanie, to niewiele osób ją kupi i po pięciu latach resztki nakładu zostaną zutylizowane. Nieprzyzwoicie drogi płaszcz puchowy w idealnym czerwonym kolorze? Zamawiam online i przymierzam; jeśli leży jak ulał, to mobilizuję środki finansowe i kupuję, bo wiem, że posłuży mi przez wiele lat i będę uśmiechała się za każdym razem, kiedy go zobaczę.
Czy Ty weryfikujesz swoje marzenia?
Czy masz takie, które pielęgnujesz, ale nigdy nie zrobiłaś żadnego kroku w kierunku jego realizacji? A jeśli tak, to co chcesz z nim zrobić…?
Ten akapit kieruję do P., która być może przeczyta te słowa. Nigdy Ci nie podziękowałam za tamtą wyprawę do stajni. Dziękuję teraz z całego serca! Jak widzisz, sporo zmieniła ona w moim postrzeganiu rzeczywistości – na lepsze.
P.S. Przed wakacjami Mały, mój ośmioletni średni syn, zachwycił się końmi pod wpływem serialu animowanego „Spirit”. Czym prędzej spełniłam jego życzenie i zapisałam go na półkolonie z jazdą konną. Zakochał się w koniach po uszy i od września jeździ co tydzień. A ja najwyraźniej odwrażliwiłam się, bo zapach koni wprawdzie mnie nie zachwyca, ale też nie powala. Ale nadal nie mam ochoty spróbować jazdy konnej, wystarczy mi oglądanie szczęśliwego Małego.
Zapraszam po więcej historii z życia
Photo by Ivan Sanford on Unsplash
utworzone przez DyleMatka | maj 26, 2020 | coaching, refleksje nad rodzicielstwem, rozwój osobisty, Self-Reg
Jest godzina 1 w nocy, powoli szykuję się do snu, jeszcze tylko poczytam coś niezbyt wymagającego.
Mam żelazne postanowienie, żeby o 1:30 zgasić światło i zasnąć, aby dobrze funkcjonować kolejnego dnia. Po wielu latach deprywacji snu mój czterdziestojednoletni organizm domaga się z całą stanowczością, abym każdej nocy przesypiała pełne sześć godzin (tak, dobrze liczycie, wstaję po 7:30). Jeśli tego nie zrobię, odmawia współpracy między innymi w ten sposób, że tracę pełny dostęp do kory przedczołowej mojego mózgu. Jestem wtedy drażliwa i nadwrażliwa na bodźce, mam „krótki loncik” i trudność z kontrolowaniem przeróżnych impulsów oraz zorganizowanym działaniem. Teraz, w czasie pandemii koronawirusa, która zwiększyła poziom mojego stresu we wszystkich obszarach, to szczególnie ważne, żeby moja kora przedczołowa działała tak sprawnie, jak to możliwe.
Nagle w sypialni pojawia się z nieszczęśliwą miną Duży, mój dziewięcioletni pierworodny.
Obudził go silny ból palca u stopy. Oglądam paluch i widzę zaczerwienienie i lekką opuchliznę, wygląda to, jakby rozwijał się tam stan zapalny. Na mój dotyk Duży reaguje krzykiem i zaczyna płakać. Mój dziewięciolatek jest bardzo wrażliwy na ból, jak to często bywa u wysoko wrażliwych (choć akurat ja, też wysoko wrażliwa, jestem na ból bardzo odporna).
Kilka godzin wcześniej Duży postawił nogę krzesła na tym paluchu, po czym z impetem, jak to on, usiadł na krześle.
Wyobrażacie sobie, jak to bolało? Jeśli mieliście do czynienia z wysoko wrażliwymi dziećmi, to wiecie, jak one komunikują taki ból światu: długo, głośno i dość dramatycznie. W ciągu dnia – wyspana, pełna endorfin po półgodzinnym treningu na balkonie – byłam w stanie zareagować w pełni empatycznie. Teraz jednak jest późno i chcę za chwilę pójść spać…
Początkowo jestem pełna empatii, przytulam Dużego, a jednocześnie zastanawiam się, jak działać.
Chwila narady z Mężem i postanawiamy rano umówić teleporadę medyczną (ze względu na epidemię nie możemy po prostu wybrać się do lekarza), a teraz – podać Dużemu lek przeciwbólowy. Duży łyka tabletkę paracetamolu i dalej jęczy, płacze, narzeka, dopytuje, co będzie z tym palcem. Mija kwadrans, a Dużego nadal boli, coraz bardziej. I coraz bardziej rozpacza. Podaję mu jeszcze ibuprofen, znów empatyzuję, przytulam, próbuję przekierować jego uwagę. Minęło pół godziny i nadal nic nie pomaga, Duży nakręca się, że umrze z bólu, że straci palec, że to najgorszy ból na świecie. W pewnym momencie pyta mnie retorycznie ze złością: „Czy Ty w ogóle masz pojęcie, co to jest ból?!”
Od pewnego czasu rośnie we mnie irytacja, ale to ostatnie zdanie odpala moją złość – ba! furię!
Szumi mi w uszach i kręci mi się w głowie. Dosłownie czuję, jak z mojego gardła w kierunku języka i ust wytaczają się słowa: „Przestań wyć, histeryku! To nie jest żaden ból! Ty w ogóle nie wiesz, co to jest ból!” Moja kora przedczołowa, wiedząc, że zaraz zostanie odcięta, krzyczy do mnie głośno: „Wyjdź stąd natychmiast!!!” Odnosi sukces: bez słowa wstaję i energicznym krokiem wychodzę z pokoju. Słyszę jakieś protesty Dużego, ale ignoruję je.
Zamykam się w łazience i, gryząc zaciśniętą pięść, wydaję z siebie głuche warknięcie: „Aaaaaaaa!!!” To trochę pomaga. „Ależ jestem wkurrrrrrrrwiona!” – mówię do siebie na głos i rzucam jeszcze kilka przekleństw. To pomaga jeszcze bardziej. Czuję satysfakcję, a moje napięte mięśnie rozluźniają się trochę. „Chcę spać. Chcę spokoju. Chcę, żeby było łatwiej” – szepczę do siebie cicho. Ufff. Już o wiele lepiej, zaczynam się odprężać. Teraz skupiam się na oddechu: obserwuję go przez chwilę. Poruszam głową na boki, do przodu, do tyłu, zataczam nią okręgi, masując jednocześnie kark. Poruszam ramionami, przeciągam się, w końcu zginam się w pół, wykonując luźny zwis. Wszystko zwisa, rozluźnia się, krew napływa mi do głowy. Już. Minęło. Jestem całkiem rozluźniona. Utrzymałam gada w ryzach.
Skoro to czytasz, może Cię zainteresować moje szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”.
Wracam do syna, który już jest spokojniejszy (chyba leki w końcu zadziałały).
Zerka na mnie z ukosa i pyta z lekkim wyrzutem, dlaczego tak nagle sobie poszłam i go zostawiłam. Odpowiadam: „Bo poczułam, że zaraz mnie szlag trafi i powiem coś bardzo niemiłego, więc zamiast tego wyszłam, żeby się uspokoić”. „Aha. Okay” – odpowiada Duży. Zna mnie dobrze i wie, że to moje wyjście było najlepszym wyjściem z sytuacji. Z autentyczną troską pyta, czy już czuję się dobrze, przytulamy się jeszcze raz i każde z nas idzie spać do siebie.
Jestem z siebie bardzo dumna, bo opisana sytuacja i słowa Dużego są dla mnie jednym z najsilniejszych zapalników.
Wiem, skąd to się bierze: z tego, jakie podejście do „narzekania” i w szczególności skarżenia się na ból wpojono mi w dzieciństwie. „Dama się nie skarży” i „Nikt nie lubi ludzi, którzy narzekają” – to kwintesencja tego podejścia. To dlatego tak trudno mi było (i jak widać, czasem nadal bywa!) zachować spokój, kiedy któreś z moich dzieci widzi koniec świata i straszny dramat tam, gdzie ja swoimi dorosłymi oczami widzę jedynie drobną trudność albo w ogóle neutralną sytuację. W większości sytuacji potrafię spojrzeć na dzieci empatycznie i zarazić je swoim spokojem. Niekiedy jednak, jak w opisanej tu scenie, szczytem moich możliwości jest wyjście z pomieszczenia.
Zdarza się wtedy, że zostawiam rozpaczające dziecko samemu sobie.
Można by to ocenić jako klęskę świadomej matki, która chce dać dzieciom poczucie, że są kochane i akceptowane bezwarunkowo, a nie tylko wtedy, kiedy zachowują się „grzecznie”. Tak właśnie surowo ocenia siebie wiele moich klientek, z którymi pracuję indywidualnie między innymi nad przeżywaniem i wyrażaniem złości.
„Bliskościowa matka nie powinna zostawiać płaczącego dziecka”; „Dobra matka nigdy nie wścieka się na płaczące dziecko”; „Wszystkie matki jakoś sobie radzą ze złością i tylko ja nie”. Takie przekonania – wypowiedziane wprost lub ukryte za innymi komunikatami – często wypływają podczas moich sesji z wrażliwymi, świadomymi mamami. Żadne z tych przekonań nie jest wspierające. Wiem coś o tym, bo też je żywiłam swego czasu – ależ mi to zwiększało napięcie i obniżało energię! Żadne też nie jest obiektywnie prawdziwe. Są sytuacje, jak ta opisana, kiedy największym sukcesem jest to, że matka nie wybucha. Ta konkretna matka, w tym konkretnym miejscu i czasie, ze swoimi indywidualnymi predyspozycjami i bagażem doświadczeń.
Tamtej nocy przed zaśnięciem świętowałam swój matczyny sukces, zamiast opłakiwać porażkę.
To dało mi więcej energii do radzenia sobie z kolejnymi takimi sytuacjami w sposób coraz bliższy temu, jakiego pragnę. Po wielu powtórzeniach takiej pożądanej reakcji mój umysł przyzwyczai się do niej i będzie ją częściej wybierał jako tę „domyślną” (przeczytaj o kanalizacji zachowań). I tego Wam życzę w Dniu Matki: łagodnego spojrzenia na siebie i doceniania swoich małych i większych sukcesów. Dobrego Świętowania!
P.S. Dziękuję Wam za tę lawinę ciepłych słów, która spłynęła na mnie po moim wystąpieniu o złości na konferencji Sylwii Włodarskiej „Bliżej potrzeb, bliżej szczęścia” dwa tygodnie temu. Niedługo wystąpię ponownie na podobnych wirtualnych wydarzeniach. W sobotę 13 czerwca opowiem o tym, jak nie zarażać się złością od dziecka i zarazić je spokojem (podczas konferencji „Chcę być skrzydlatym rodzicem” Krystyny Marczak).
utworzone przez DyleMatka | lut 17, 2020 | coaching, rozwój osobisty
Wracam po długiej przerwie do mojego cyklu postów o złości,
ponieważ szykuję kurs online „Wyreguluj swoją złość, mamo”. [EDIT z listopada 2020 roku: Ostatecznie zamiast tego kursu stworzyłam ponad półroczny program mentoringowy WYREGULOWANA MATKA.] A dziś opowiem o moich przemyśleniach związanych z sytuacją, która wydarzyła się ponad rok temu. Moje dzieci miały wtedy 7 lat (Duży), 5 lat (Mały) i niecałe 2 lata (Malutki).
Malutki cierpiał swego czasu na chorobę lokomocyjną, która zamieniała wspólne z nim przejazdy samochodem w koszmar.
Czasem wystarczyło kilka minut w aucie, aby maluch gwałtownie i obficie zwymiotował. Po takiej „akcji” potrzebował dłuższego czasu, aby dojść do siebie, był blady i osłabiony, nie chciał jeść ani pić, długo marudził. To w dużej mierze z tego względu nie potrafiłam zrezygnować z zatrudniania na popołudnia opiekunki, która zostawała z Malutkim, kiedy odbierałam Dużego ze szkoły i Małego z przedszkola albo kiedy woziłam ich na basen czy piłkę nożną. Wszystkie te miejsca były położone na tyle daleko od siebie i od naszego domu, że korzystanie z samochodu było jedyną sensowną opcją.
Pewnego dnia musiałam zabrać Malutkiego ze sobą na „wyprawę” do przedszkola i szkoły.
Jak zwykle zadbałam o to, żeby maluch nie jadł ani nie pił nic przez dwie godziny przed wyjazdem. Mimo to prowadziłam samochód, jakby siedząc na bombie. Jechałam tak ostrożnie i płynnie, jak tylko się dało, zerkając co chwila w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, czy po Malutkim nie widać objawów zbliżających się torsji.
Znałam je już doskonale: mój gadatliwy maluch najpierw milkł, potem robił się blady i ziewał albo przymykał oczy, następnie układał usta w podkówkę, wydawał z siebie jęk, po czym gwałtownie zwracał wszystko, co zjadł nawet kilka godzin wcześniej. Od pierwszych objawów do wymiotów upływało zwykle kilkadziesiąt sekund; jeśli udało mi się otworzyć wszystkie okna i dach albo zjechać na pobocze, zazwyczaj to wystarczyło, aby powstrzymać wymioty. Aby dopełnić obrazu sytuacji, dodam, że Malutki kategorycznie odmawiał wymiotowania do pojemnika czy woreczka, więc jeśli już zdarzyły mu się torsje, to wszystko wokół niego musiało potem zostać uprane (a ja jestem silnie nadwrażliwa na przykre zapachy)…
Tym razem jakimś cudem wszystko szło gładko.
12 minut drogi do przedszkola Małego – wyjście z samochodu i mały spacer dla uspokojenia ewentualnych mdłości – odbiór Małego z przedszkola – 8 minut drogi do szkoły Dużego – znów krótki spacer i odbiór Dużego – wreszcie ostatnia prosta: 13 minut drogi do domu. Nabrałam nadziei na szczęśliwy finał i odprężyłam się, kiedy nagle, dosłownie kilkaset metrów od domu, czekając na zielone światło odnotowałam, że Malutki przestał mówić. Zaniepokojona zerknęłam w lusterko wsteczne i zauważyłam, że maluch pobladł i zamknął oczy. – Malutki, niedobrze Ci? – spytałam. Nie odpowiedział. – O nie, on będzie rzygał! Mamo, ja nie chcę! Mamo, zatrzymaj się! Ja wysiadam! – rozkrzyczeli się Duży i Mały, których wymiotowanie wręcz przeraża i którzy siedzieli „w polu rażenia” braciszka. Siedzący pomiędzy nimi Malutki otworzył usta i… ziewnął, nadal blady i z zamkniętymi oczami.
„Szlag!” – pomyślałam, zaciskając ręce na kierownicy.
Na sygnalizatorze zapaliło się żółte i potem zielone światło, a dwa samochody przede mną niespiesznie ruszyły. Zjechałam za nimi ze skrzyżowania, po czym zaczęłam nerwowo rozglądać się za miejscem, w którym mogłabym się zatrzymać na naszej wąskiej, krętej, pozbawionej pobocza ulicy. Kiosk – nie, przystanek autobusowy – nie, szereg zaparkowanych wzdłuż ulicy aut – nie. Jest! Kawałek chodnika, żadnej barierki, wokół żadnych pieszych! Wjechałam na chodnik, zastawiając go w całości, po czym błyskawicznie wypięłam się z pasów, włączyłam przycisk otwierający dach, rozpięłam pasy Malutkiego, wzięłam go na ręce i wystawiłam jego głowę i tułów przez otwarty dach na chłodne październikowe powietrze.
Maluch wiedział, co ma robić – tak wiele razy już przez to przechodziliśmy: zaczął powoli i głęboko oddychać z przymkniętymi oczami. Widząc, jak na jego twarz wracają kolory, odetchnęłam z ulgą. W końcu Malutki otworzył oczy, uśmiechnął się i zaczął opowiadać coś po swojemu. Ufff, co za ulga! Poczułam, jak napięcie opuszcza moje ciało. Chcąc odczekać jeszcze chwilę przed ponownym posadzeniem Malutkiego w foteliku, rozejrzałam się dookoła.
Mój wzrok padł na jakąś kobietę z wózkiem dziecięcym i kilkuletnią dziewczynką, która stała przed moim samochodem.
Kobieta miała zmarszczone brwi, pokazywała mnie palcem i mówiła coś do dziewczynki, kręcąc głową. Dziewczynka patrzyła na mnie spode łba i też kręciła głową. Nagle dotarło do mnie, o co może im chodzić: zatarasowałam samochodem cały chodnik. Wprawdzie obok był szeroki trawnik, którym kobieta mogła przejść, ale z jakiegoś powodu wolała stać na chodniku, kręcić głową i cmokać z dezaprobatą, pokazując córce, jakimi to burakami są niektórzy kierowcy. Poczułam, jak wzbiera we mnie złość. „Co za babsztyl!” – pomyślałam. – „Ma trawnik, jest suchy, zero błota – musi tu stać i robić sceny? Zero empatii, naprawdę! A przecież też jest matką i to chyba jasne, że w mojej sytuacji zrobiłaby to samo!” Miałam ochotę wysiąść z samochodu i wykrzyczeć tej głupiej, niewrażliwej babie, co myślę o jej kręceniu głową i cmokaniu.
Wdech, wydech. O co ja się tak naprawdę złoszczę? I czy to czysta złość – czy ta kobieta w jakiś sposób przekracza moje granice, a złość ma mi pomóc je obronić? Jakie to granice przekroczyła? A może moja złość przykrywa inne trudne emocje wywołane tą sytuacją? Jeśli tak, to jakie? O co tu chodzi?
I nagle zrozumiałam:
przecież ta kobieta jest mi tak bliska, że równie dobrze mogłam być na jej miejscu i zachować się dokładnie tak samo. Przecież ja też jestem niezadowolona, zirytowana, bezsilna, bezradna, sfrustrowana, kiedy idę chodnikiem z wózkiem i nagle na mojej drodze pojawia się nieprawidłowo zaparkowany samochód tarasujący przejście. Przecież dbanie o ład i porządek oraz szacunek dla innych ludzi to ważne wartości, którymi chcę się kierować w życiu. Tarasując chodnik, sprzeniewierzyłam się tym wartościom – wprawdzie niecelowo i dbając o inną wartość, jaką jest zdrowie i dobrostan mojego dziecka, ale jednak… sprzeniewierzyłam się im.
Ta kobieta nie mogła wiedzieć, dlaczego to zrobiłam: nie zna Malutkiego i jego choroby lokomocyjnej, nie była z nami w aucie. Zobaczyła po prostu samochód zajmujący cały chodnik i dwulatka wystawiającego głowę i ramiona przez otwarty dach, najwyraźniej dla zabawy. Miała prawo przypuszczać, że osoba kierująca tym autem za nic ma komfort pieszych i przepisy ruchu drogowego, po prostu czeka na kogoś, zabawiając dziecko i nie chciało jej się szukać miejsca parkingowego. Faktem jest, że znalazłam się w sytuacji konfliktu wartości. Chroniąc Malutkiego przed wymiotami (a jego braci i siebie przed dyskomfortem), przez moment przestałam szanować przepisy ruchu drogowego oraz komfort pieszych – i na tym właśnie zostałam przyłapana.
Wiecie, jaka emocja kryła się pod moją złością?
To wstyd, który można też nazwać lękiem przed odrzuceniem. Tę kobietę i mnie zapewne łączyło bardzo wiele: byłyśmy matkami wyznającymi przynajmniej kilka wspólnych wartości. To dla mnie ważne, aby przestrzegać przepisów i dbać o komfort innych ludzi i dla niej zapewne też. I to właśnie ona, podobna do mnie osoba, odrzucała mnie, sygnalizując, że nie jestem ok. A przecież chcę być ok w oczach ludzi, którzy wyznają moje wartości! Przecież takie jest pragnienie nas wszystkich – istot społecznych, rozwijających się od narodzin tylko w relacji z drugim człowiekiem. Swoim zachowaniem pokazała mi, że nie przynależę do jej stada, bo złamałam ważne reguły gry – a ja wiedziałam, że w tej konkretnej chwili ma rację.
Taki jest mechanizm powstawania wstydu, który niesie ze sobą informację o naszym niezgodnym z regułami społecznymi zachowaniu i ma na celu skłonienie nas do autorefleksji i ewentualnie skorygowanie tego zachowania. Wstyd jest rzecz jasna emocją niezbyt przyjemną; taka jest też jego funkcja: ma wywoływać dyskomfort, aby skłonić nas do zmiany postępowania albo przynajmniej rozważenia jej. Jednak jeśli nie zaburzy się jego funkcji regulacyjnej u małego dziecka, zawstydzając je nadmiernie, porównując nieustannie z innymi, odrzucając je ze względu na jego zachowanie, jeśli do wstydu nie doda się lęku przed autentycznym odrzuceniem przez najważniejsze osoby w życiu, wstyd pozostanie tylko wstydem i najpóźniej po kilku minutach odpływa. W przeciwnym razie jest bardzo prawdopodobne, że to dziecko nauczy się zasłaniać czymś swój wstyd, aby nie czuć nadmiernego bólu. Ową zasłoną dla wstydu bywa często właśnie złość.
Nie macie pojęcia, jak wiele razy zasłaniałam mój wstyd złością na osobę, która zasugerowała, że nie jestem ok.
Przyglądając się z perspektywy czasu mojemu życiu, stwierdzam, że wstyd to najczęstsza prawdziwa przyczyna moich najpotężniejszych napadów złości czy wręcz furii, zakończonych przyjaźni, zranionych uczuć innych osób, zerwanych relacji zawodowych. Złość zasłaniająca wstyd ciągnęła się za mną jak pas spalonej ziemi, a ja obwiniałam o nią tych, na których się złościłam. „Co za babsztyl!”, „Jak można być takim dupkiem?”, „Co za idiota!” – wiele takich zdań padło z moich ust albo przynajmniej rozbrzmiało w mojej głowie. Bardzo często takie sytuacje prowadziły do mojego ruminowania – długotrwałego „mielenia” danej sytuacji i związanych z nią myśli i emocji. Paradoksalnie, stosując ową zasłonę, narażałam się na większe cierpienie, niż gdybym dopuściła do siebie i przeżyła wstyd.
Zaczęłam się pochylać nad moją złością jako zasłoną wstydu nieco ponad dwa lata temu,
podczas studiów coachingowych, które bardzo silnie mnie skonfrontowały z tym kłębkiem emocji. Od tamtej pory staram się dokopywać do wstydu i wydobywać go na światło dzienne, przeżywać go świadomie i dokonywać wyboru, co chcę zrobić z informacjami, które niesie. W sytuacji, którą tu opisałam wybrałam następujące rozwiązanie: rozłożyłam bezradnie ręce, uśmiechnęłam się do kobiety przepraszająco i wypowiedziałam bezgłośnie, lecz bardzo wyraźnie: „Przepraszam”, po czym zapięłam Malutkiego w foteliku i odjechałam. Kątem oka zauważyłam, jak spięte ramiona kobiety opadają, jakby jej złość odpłynęła i poczułam… spokój i lekkość. Wiem z całą pewnością, że kilka lat temu ruminowałabym na temat tej kobiety jeszcze długo po powrocie do domu.
Jeśli chcecie popracować nad uczuciem wstydu, to zainteresujcie się książkami Brene Brown: „Dary niedoskonałości” i „Z wielką odwagą”.
A jeśli chcecie zanurkować w głąb swojej złości i sprawdzić, co się pod nią kryje, to potrzeba głębszej pracy nad sobą, która do pewnego stopnia jest możliwa w coachingu (albo w moim programie mentoringowym WYREGULOWANA MATKA, który oferuje świadomym mamom szansę na głęboką transformację), ale powyżej pewnego nasilenia trudności – tylko w psychoterapii.
EDIT z listopada 2020 roku:
Być może zainteresuje Was moje szkolenie online „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”, w którym podpowiadam, jak „opanować gada” dzięki rozmaitym technikom opartym po części na samokontroli, a po części na wiedzy o stresie i samoregulacji.
P.S. Zapoznaj się z serią artykułów o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7):
utworzone przez DyleMatka | kwi 17, 2019 | coaching, rozwój osobisty, Self-Reg
Mało się ostatnio dzieje na stronie mojego bloga,
za to mnóstwo się dzieje na zapleczu i dziś chcę Wam opowiedzieć o tym, co szykuję. Kiedy zaczynałam pisać mój blog, byłam na urlopie macierzyńskim z Malutkim wiszącym całymi dniami przy mojej piersi, a starszakami w przedszkolu, więc miałam mnóstwo czasu na pisanie długich postów. Teraz czasu na blogowanie mam o wiele mniej: pracuję jako coach i przygotowuję się do akredytacji coacha w Izbie Coachingu, a także do certyfikacji coacha kryzysowego w Polskim Towarzystwie Coachingu Kryzysowego. Wkrótce ukaże się efekt wielu godzin mojej pracy – książka „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę”, zredagowana merytorycznie przez MEHRIT Centre. Zapowiedziałam ją i w najbliższych dniach napiszę o niej więcej. Poza tym trwają prace nad moją nową stroną internetową i identyfikacją wizualną i właśnie o tym chcę Wam dziś opowiedzieć.
Blog DyleMatki.eu narodził się ponad dwa lata temu,
kiedy jako świeżo upieczona mama trójki dzieci postanowiłam podczas urlopu macierzyńskiego i rodzicielskiego napisać książkę. Od małego chciałam być „wielką polską pisarką” i wydawało mi się, że trzeci i ostatni roczny urlop od pracy zawodowej to moja ostatnia przed emeryturą szansa na spełnienie tego marzenia. Książka miała nosić tytuł „DyleMatki. Dylematy świadomego macierzyństwa” i opowiadać w beletrystycznej formie o dylematach, które przeżywałam jako mama, jednocześnie przemycając czytelnikom wiedzę o rozwoju dziecka i rodzica.
Miałam całe mnóstwo notatek, ale nie byłam w stanie sklecić z nich porządnego tekstu choćby jednego rozdziału. Widząc moją frustrację, pewnego wieczoru Mąż zasugerował, żebym zaczęła pisać blog: to pozwoli mi uporządkować myśli i znaleźć pierwszych czytelników książki. Zaczęłam zatem pisać – anonimowo, ale do bólu szczerze i otwarcie – o moim doświadczeniu macierzyństwa. Miałam jasno określony plan: napiszę książkę, a kiedy Malutki skończy rok, wrócę do mojej instytucji, gdzie czekała na mnie dobra, stabilna i nieźle płatna praca badacza i analityka gospodarki. Miałam szczęście, bo zatrudnienie tam pozwalało mi łączyć rozwój zawodowy z macierzyństwem: w ostatnim roku pracy mimo kilkudziesięciu dni zwolnień na chore dzieci otrzymałam awans i podwyżkę. Jednak sprawy potoczyły się inaczej: ani nie napisałam (jeszcze) książki, ani nie wróciłam (jeszcze?) do mojej instytucji, choć w lutym minęły dwa lata od pierwszego wpisu na blogu. Odkryłam bowiem Self-Reg i moje życie skręciło w nowym kierunku.
Self-Reg było dla mnie objawieniem:
poczułam, jak gdyby rozsypane bezładnie jak kolorowe puzzle kawałki moich i cudzych doświadczeń, wiedzy i przemyśleń złożyły się w spójną całość wyjaśniającą wszystko. Po odbyciu kursu „Odstresowany rodzic” Natalii Fedan musiałam, po prostu musiałam zapisać się na kurs Foundations (podstaw) Self-Reg w kanadyjskim MEHRIT Centre, instytucji założonej przez Stuarta Shankera, twórcę tej metody. Ośmielana przez Natalię, postanowiłam uczyć innych ludzi tej metody, jednak czułam, że jako ekonomistka nie mam kwalifikacji, aby zająć się tym zawodowo. Dlatego oprócz kursu Self-Reg drugiego stopnia, Facilitator (który ukończyłam jako pierwsza osoba z Polski), zdecydowałam się na Podyplomowe Studia Coachingu i Mentoringu na Uniwersytecie SWPS we współpracy z Laboratorium Psychoedukacji oraz Szkołę prowadzenia grup wsparcia dla rodziców w fundacji Sto Pociech.
Marzyłam o magisterce z psychologii, ale uznałam to za zbyt obciążające przy trójce małych dzieci. Kiedy złożyłam wniosek o urlop wychowawczy w mojej instytucji i zdałam sobie sprawę, jak ogromny koszt finansowy poniesie w związku z moimi pomysłami moja rodzina oraz, jak mało stabilna jest moja nowa droga rozwoju, zaczęłam mieć ataki paniki. Podjęłam decyzję o terapii traum, która – wraz z niezwykle wymagającymi emocjonalnie studiami – sprawiła, że moja osobowość rozpadła się na kilka części. Z pomocą terapeutki poskładałam ją w spójną, silną całość. We wrześniu 2018 roku ukończyłam studia i rozpoczęłam praktykę coacha, prowadząc warsztaty na temat Self-Reg i stawiając pierwsze kroki w biznesie – ja, która od czasów studiów pracowała w instytucjach publicznych.
W marcu skończyłam czterdzieści lat i chwilę potem wykonałam ostatni (na razie) duży krok na mojej drodze rozwoju.
Zostawiłam synów – w tym karmionego piersią niemal 2,5-letniego Malutkiego – na sześć dni i pięć nocy, aby wziąć udział w treningu interpersonalnym zwanym grupą otwarcia. Było to doświadczenie trudne ze względu na to, że jestem wysoko wrażliwą osobą, chłonącą emocje innych jak gąbka (starałam się nie wchodzić tam w rolę coacha, który konteneruje emocje innych). Jednocześnie było to doświadczenie – dosłownie – budujące: przekonałam się, że jestem dokładnie taka, jaką chcę być.
Najbardziej satysfakcjonujący moment zawdzięczam jednej z uczestniczek treningu, która czwartego dnia przy wszystkich zaatakowała mnie za to, jaka jestem, jak siedzę, jak patrzę, jak przeżywam emocje, jak żyję. Dwa lata temu spaliłabym się ze wstydu, manifestując to ślepą furią i bezpardonowym atakiem na nią. Potem bez końca analizowałabym i racjonalizowała sytuację, czując do tej kobiety rosnącą niechęć i deprecjonując grupę otwarcia i jej pomysłodawców. Teraz zrobiło mi się przykro, bo ten atak nastąpił w chwilę po tym, jak wyraziłam tej uczestniczce uznanie i szacunek. Poczułam też irytację z powodu jej niektórych insynuacji oraz sporo współczucia dla niej. Jej słowa sprawiły, że przez chwilę zastanowiłam się nad swoich zachowaniem, ale nie dotknęły mojej istoty, nie pozbawiły mnie spokoju ani nie sprawiły, że zachowałam się niezgodnie z moimi wartościami.
Jestem, jaka jestem. Już nie muszę podobać się wszystkim ani wciąż na nowo ulepszać samej siebie i robić tych wszystkich wyjątkowych rzeczy kosztem snu i bliskości z innymi ludźmi. Mogę z pasją i cichą odwagą zająć się tym, co mnie teraz pociąga najbardziej: wspieraniem moich bliskich oraz moich klientów na drodze do lepszego życia. To nowe i cudowne odczucie.
W związku z tymi przemianami i przekroczeniem magicznej czterdziestki zapragnęłam też nowego miejsca w sieci.
Będzie nim strona DyleMatki.pl, na której znajdzie się całe archiwum bloga i o wiele więcej. Blog DyleMatki.eu zaczęłam pisać jako świadoma mama, pragnąca dzielić się swoją wiedzą, doświadczeniem i dylematami z innymi mamami. Pozostaję tą samą mamą, ale stałam się też kimś innym: coachem, trenerką Self-Reg, autorką, ekspertką w dziedzinie pracy nad własnym stresem i złością. Będę kontynuować pisanie bloga, a oprócz tego na nowej stronie znajdziecie kompletne informacje o tym, jak mogę Was wesprzeć: o coachingu ze mną, warsztatach, książce dla dzieci, a w przyszłości także o moich kolejnych projektach czy produktach, w tym wielokrotnie zapowiadanym kursie online o złości. Stronę oraz nową identyfikację wizualną, którą prezentuje zdjęcie powyżej, stworzyła Kamila Chyła Ikimasa wraz z zespołem. Trwają ostatnie prace w domenie DyleMatki.pl, na którą będziecie automatycznie przekierowywani z DyleMatki.eu.
Mam nadzieję, że nowa strona będzie służyć i Wam, i mnie.
Zawsze obawiałam się zmian i nadal nie jestem do nich nastawiona hurraoptymistycznie. Wiem, że wielu z Was, moich czytelników i klientów, też tak ma. A jednak czuję, że nowa strona oraz nowa identyfikacja wizualna to krok, którego potrzebuję i wierzę głęboko, że nawet ci sceptyczni spośród Was przekonają się do niej, bo mimo zmiany wizualnej pozostanę tą samą Agnieszką-DyleMatką, którą lubicie czytać.