utworzone przez DyleMatka | wrz 28, 2017 | cienie macierzyństwa, refleksje nad rodzicielstwem, Self-Reg
Ostatnio pisałam o myślach-zapalnikach, które podpalają lont naszej złości, a dziś napiszę o innym zapalniku, a mianowicie o planach.
Plan lub zamiar, którego nie udaje mi się zrealizować, to dla mnie istotny stresor. Od początku mojej pierwszej ciąży siedem lat temu ten stresor zyskał na znaczeniu, bo dzieci mają to do siebie, że często rujnują plany rodziców. Jest takie powiedzenie: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. W moim przypadku zaczęło być prawdziwe, dopiero gdy zostałam matką.
W zamierzchłych czasach przed narodzinami Dużego byłam niezwykle skuteczna w realizacji swoich zamierzeń.
Jako kilkuletnie dziecko niemal doprowadziłam moją mamę do obłędu, w każdej wolnej chwili, całymi godzinami, dniami i tygodniami malując starannie stosy grubych kartek na czarno. Pytana, co robię, odpowiadałam niezmiennie: „Chcę sobie zrobić domek” i tak właśnie było. Domek nie spełnił wprawdzie moich oczekiwań, ale wytrwałości nie można było mi odmówić. I tak było ze wszystkim. Obierałam jakiś cel – zostać najlepszą uczennicą w klasie, schudnąć 15 kg, wyjechać na zagraniczne stypendium, nauczyć się na poziomie komunikatywnym kolejnego języka obcego, bez niczyjej pomocy pokonać bulimię i arachnofobię, w ciągu 2,5 roku zrobić doktorat, uzyskać prestiżową międzynarodową nagrodę za moją pracę doktorską, urodzić dwoje lub troje dzieci – wszystko szło zgodnie z planem. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że miałam szczęście urodzić się we właściwym miejscu i czasie, w rodzinie dbającej o edukację dzieci, ale też czułam, że przynajmniej do pewnego stopnia byłam kowalem własnego losu.
A potem zaszłam w pierwszą ciążę i najpierw mój umysł i ciało, a potem dzieci zaczęły naigrawać się z moich planów.
Zaczęło się od silnych mdłości i otumanienia w pierwszym trymestrze ciąży, które sprawiły, że zamiast realizować swój projekt badawczy w pracy albo tępo wpatrywałam się w komputer, albo biegałam do toalety. Po raz pierwszy w życiu nawaliłam w sprawach zawodowych: byłam zmuszona tłumaczyć się przed szanowną komisją z tego, że zrealizowałam tylko jeden z dwóch celów projektu.
A to był tylko początek: pierwsza choroba Dużego przydarzyła mu się dwa dni przed naszym wyczekiwanym wyjazdem na Mazury na Sylwestra. Kiedy Mały miał rok i więcej, on i jego Niania chorowali tak często (i na zmianę), że w ciągu zimy musiałam wziąć w sumie 31 dni nieplanowanego urlopu lub zwolnienia na opiekę nad chorym dzieckiem. Przełożeni przestali mi zlecać pilne zadania, ponieważ wychodząc z pracy, nie miałam pewności, że następnego dnia do niej dotrę (a w domu ze względów bezpieczeństwa nie mogłam mieć dostępu do zasobów sieciowych mojej instytucji). Byłam tym potężnie sfrustrowana.
Kończący się wrzesień był podobny: po miesiącu przebywania non stop z dziećmi miałam ambitny plan rozwoju zawodowego. Starszaki miały pójść do przedszkoli, a Malutki – spędzać przedpołudnia z Nianią. I co? I guzik z pętelką. Najpierw rozchorowała się Niania, następnie Mały i Malutki, a potem już nie posyłałam Małego do przedszkola, żeby nie złapał żadnej infekcji przed planowaną na dziś operacją usunięcia trzeciego migdała i przycięcia migdałków podniebiennych (piszę te słowa, czekając, aż go przywiozą z sali operacyjnej).
Ponieważ już podjęłam pewne zobowiązania, przez ostatnie dwa tygodnie w ciągu dnia zajmowałam się domem i dziećmi, a po 22 zasiadałam na 2-3 godziny do pracy. Potem potrzebowałam co najmniej godziny na wyciszenie umysłu oraz rozluźnienie ciała i w efekcie spałam o wiele za krótko. Dodam, że mój plan na wrzesień obejmował też zwiększenie częstotliwości treningów…
Co to wszystko ma wspólnego ze złością i Self-Reg?
Ano to, że frustracja, rozczarowanie, smutek czy bezradność będące efektem niezrealizowanych zamierzeń są trudnymi, nieprzyjemnymi emocjami (stresorami z obszaru emocjonalnego), które mogą przerodzić się w irytację, złość, a nawet wszechogarniającą wściekłość. Kiedyś nawykowo tak właśnie reagowałam na te „miękkie” trudne emocje i teraz też mi się to zdarza. (Kilka godzin po operacji Małego dopisuję następującą obserwację: bardzo wielu ojców i niektóre matki ogarnia irytacja, gdy nie są w stanie znieść poczucia bezradności i niemocy w obliczu cierpienia dziecka. Kiedy Małego przyniesiono z bloku operacyjnego, rzucał się i wył jak ranne zwierzę. Ja byłam spokojna, ale dla Męża to było chyba jeszcze trudniejsze, niż dla Małego…)
Jeśli nie odnajdujesz się w mojej opowieści o superplanie, pomyśl o drobnych, codziennych rodzicielskich frustracjach.
Ile razy zdarzyło się, że akurat w dniu ważnej imprezy rodzinnej dzieci miały wyjątkowo podły nastrój, co utrudniało przygotowania lub wyjście na czas? Ile razy planowałaś dotrzeć na spotkanie o konkretnej godzinie, wybranej tak, aby dziecko wcześniej się zdrzemnęło, a ono jak na złość (nomen omen) nie było w stanie zasnąć o zwykłej porze? Ile razy wieczorne usypianie ciągnęło się w nieskończoność akurat wtedy, kiedy chciałaś wyjść na jogę, obejrzeć film z mężem, wziąć udział w webinarium czy choćby tylko posprzątać w kuchni i wcześnie pójść spać?
To nie przypadek, że nasze dzieci przestają współpracować właśnie w takich sytuacjach. Jako małe istoty posługujące się w dużej mierze mózgiem gadzim i limbicznym, a w mniejszym stopniu korą nową, świetnie wyczuwają towarzyszące nam napięcie i zarażają się nim. Jeśli więc chcesz szybko uśpić dziecko, to… zapomnij o tym. Umość się wygodnie, przytul dziecko i pomyśl, że to Twój czas, w którym nie musisz ogarniać kuchni, lecz masz pełne prawo – ba, rodzicielski obowiązek! – poleżeć i po-nic-nie-robić.
Jak zapobiec irytacji czy złości w sytuacjach, kiedy nasze plany legły w gruzach?
Po pierwsze, warto nie przywiązywać się zanadto do naszych planów, zwłaszcza do tego, aby zrealizować je w konkretnym terminie. Nie chodzi mi o nadmierny luz w pracy, spóźnianie się na spotkania i niedotrzymywanie słowa. Chodzi mi o zdrowy dystans: o osiągnięcie takiego stanu umysłu, w którym nie uważamy zawalenia się naszych planów za coś okropnego, a jedynie za drobną uciążliwość.
Dla niektórych, w tym dla mnie, to bardzo trudne i wymaga długiej pracy z przekonaniami; ponownie polecam tu lekturę książki Rafaela Santandreu „Twój umysł na detoksie, czyli jak nie zatruwać sobie życia”. Po drugie, przydaje się uważnościowe (ang. mindful) podejście do emocji. Polega ono na akceptacji wszystkich uczuć takimi, jakie są i gotowości na to, aby nas ogarnęły, wybrzmiały i… odpłynęły. Jeśli natomiast nie zaakceptujemy naszych „miękkich” trudnych emocji – żalu, smutku, przykrości, rozczarowania, frustracji – albo wręcz dołożymy do nich poczucie winy lub irytację z powodu tego, że je odczuwamy, najprawdopodobniej zamienią się one w złość. Lepiej nie karmić naszego gada.
P.S.1. (Z 2022 roku) Jeśli chcesz poznać 12 technik pomocnych w panowaniu nad złością, zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości” (kliknij tutaj).
P.S.2. (Z 2022 roku) Przeczytaj serię o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7)
Photo by Elena Mozhvilo on Unsplash
utworzone przez DyleMatka | wrz 19, 2017 | narzędzia rodzica, rozwój osobisty, Self-Reg
Kto z moich czytelników pamięta, że kilka miesięcy temu rozpoczęłam cykl wpisów o złości?
To on był punktem wyjścia do opisu takich rodzicielskich narzędzi, jak:
Wspomniany cykl rozpoczęłam opisem sytuacji, w której po raz pierwszy wrzasnęłam na dziecko, a następnie opowiedziałam o działaniach rozwojowych, które podjęłam, aby złościć się mniej destrukcyjnie. W trzecim poście, który oceniam jako jeden z ważniejszych na moim blogu, opisałam, co się dzieje z naszym ciałem, zwłaszcza mózgiem, kiedy odczuwamy złość. Wreszcie w czwartym pożaliłam się na trudne okoliczności, które sprawiły, że mimo mojej długiej drogi rozwoju moje problemy ze złością powróciły.
Dziś napiszę o myślach-zapalnikach, co pozwoli mi kontynuować zarówno cykl postów o złości, jak i ten o Self-Reg. Myśli-zapalniki podpalają bowiem lont naszej złości poprzez znaczące zwiększenie stresu w obszarze poznawczym (o pięciu obszarach stresu w ujęciu Self-Reg napisałam tu). Pracując nad tym wpisem, ponownie przeczytałam książkę „Kiedy twoja złość krzywdzi dziecko”. Bardzo ją polecam każdemu rodzicowi, który czuje, że to jego złość panuje nad nim, a nie – on nad nią.
Myśl-zapalnik to negatywna myśl,
która pojawia się w stresującej sytuacji i nadaje jej duże znaczenie, a w efekcie stanowi iskrę prowadzącą do wybuchu złości. Wyobraź sobie, że wchodzisz do łazienki i widzisz swojego dwulatka stojącego na stołku przy umywalce i pracowicie wylewającego kubkiem wodę z kranu na podłogę. To, czy zachowasz spokój i dobry humor, zależy od wielu czynników. Dwa spośród tych, na które mamy wpływ uznaję za decydujące: to, w jakiej formie psychofizycznej byłaś/byłeś [dalej będę dla ułatwienia stosować formę żeńską], wchodząc do łazienki oraz to, czy w Twoim umyśle pojawi się myśl-zapalnik. Jeśli wejdziesz do łazienki głodna, zmęczona, obolała, rozżalona czy zirytowana, zapewne nie znajdziesz tu i teraz zrozumienia dla potrzeby poznawania świata przez malucha i Twój poziom stresu wzrośnie. Podobny efekt wywoła jedna z następujących myśli: „Nie wytrzymam tego”, „Cały czas tylko sprzątam i wszyscy mają to gdzieś”, „On mi to robi na złość”, „Co za bezmyślne dziecko”, „On mnie nigdy nie słucha”. Te myśli sprawiają, że problem wydaje się większy, niż jest w istocie, a nasz wewnętrzny gad postrzega zadowolonego malucha przy umywalce jako zagrożenie – i atakuje. Pamiętacie, że gady zjadają swoje dzieci…?
Warto podkreślić, że niektóre myśli silniej podsycają rodzicielską złość, niż inne.
Według autorów książki „Kiedy twoja złość krzywdzi dziecko” można je przyporządkować do jednej z następujących grup: (1) myśli, które przypisują dziecku złą intencję (np. „on mnie prowokuje”), (2) myśli zawierające negatywną ocenę dziecka (np. „jest leniwy i roszczeniowy”), (3) myśli wyolbrzymiające problem (np. „co za koszmarny dzień!”). Do tych myśli-zapalników dodałabym kolejne dwie grupy. Po pierwsze, moja złość skierowana wobec dzieci bywała efektem negatywnych myśli na temat mnie samej w roli matki. Kiedy maleńki Duży stale jęczał i płakał, odbierałam to jako zarzut: „Niezbyt dobrze się starasz, mamo”. Kiedy był już w wieku przedszkolnym, uważałam, że jego histerie i wybuchy złości to efekt mojej niespójności i rozchwiania. Taka interpretacja płynęła z nieuświadomionego głębokiego przekonania, że kiedy dziecko jest nakarmione, wyspane i nic go nie boli, powinno być zadowolone i uśmiechnięte i drugiego: że za niewłaściwe zachowanie dziecka w stu procentach odpowiadają rodzice. Długo nie zdawałam sobie sprawy, że tak to u mnie działa. Po drugie, czarę mojej złości często przepełniała kropla w postaci negatywnej myśli o Mężu lub innej bliskiej mi osobie, która albo zirytowała mnie chwilę wcześniej, albo była nieobecna lub w inny sposób nie dawała mi wsparcia, jakiego w danej sytuacji oczekiwałam. Trzy lata temu często złościło mnie to, że Mąż nie wracał z pracy na wieczorne kąpanie Dużego (protestującego przeciw temu wniebogłosy). Robiłam to sama przy jednoczesnym rozpaczliwym płaczu Małego, który jako niemowlę i małe dziecko wczesnym wieczorem przysysał się do mojej piersi i odsysał od niej dopiero grubo po północy. Myślałam sobie wtedy: „tak naprawdę jestem samotną matką”. Oba niesprzyjające sposoby myślenia w dużej mierze przepracowałam – chociaż najwyraźniej nie do końca, skoro w sierpniu tego roku miałam tak duży kryzys wychowawczy.
Jak radzić sobie z myślami-zapalnikami?
Przede wszystkim należy je rozbrajać na chłodno.
Istnieją ludzie, którzy w sytuacji wielkiego wzburzenia są w stanie powiedzieć sobie „stop”, pooddychać głęboko, zauważyć, co się z nimi dzieje i osiągnąć stan spokoju. Ja do nich nie należę. Dzięki treningowi mindfulness i praktykowaniu Self-Reg potrafię wyregulować swoje myśli i emocje tylko przy niewielkim nasileniu złości, czyli kiedy jestem jedynie zirytowana. Potrafię wtedy zidentyfikować myśli-zapalniki i zamienić je na bardziej sprzyjające (o czym napiszę poniżej), a także uspokoić ciało za pomocą głębokich wydechów, wizualizacji (np. szklanej kuli, która oddziela mnie od źródła mojej złości), świadomego napinania i rozluźniania poszczególnych grup mięśni itd. (pisałam o tym tutaj). Jednak kiedy złość osiąga mój indywidualny punkt wrzenia, tracę nad sobą kontrolę. Jest taki moment, w którym przez umysł przebiega mi myśl-błyskawica: „Zaraz zacznę wrzeszczeć, potrzebuję się uspokoić”. Wtedy gadzisko we mnie syczy: „A w dupie to mam!” i czuję, jak moje usta się otwierają, a następnie słyszę, jak wydobywają się z nich niemiłe dźwięki. Nie mam pojęcia, czy wszyscy jesteśmy tak skonstruowani – piszę teraz o swoim doświadczeniu.
Myśli-zapalniki można próbować zneutralizować, zastępując je bardziej pozytywną oceną sytuacji.
We wspomnianej książce znalazłam bezcenne fragmenty dotyczące przyczyn „złego zachowania” dzieci, w tym omówienie poszczególnych rysów temperamentu i etapów rozwojowych małych dzieci. Uświadomiłam sobie między innymi, że każdy rys temperamentu ma swoją pozytywną i negatywną (a raczej wygodną i niewygodną dla rodzica) stronę. Na przykład piękna cecha Małego, jego bardzo duża wytrwałość, ma trudny dla mnie skutek uboczny w postaci uporu. To miło, kiedy dziecko przez pół godziny próbuje złożyć klocki według instrukcji i w ogóle się nie irytuje. Gorzej, kiedy przez pół godziny kategorycznie nie daje się wyjąć z wanny. Wtedy pomaga myśl: „On po prostu jest wytrwały, to bardzo piękna cecha, przyda mu się w życiu”. Z kolei w opisanej powyżej sytuacji wylewania wody na podłogę można by pomyśleć:
- „Jest maluchem i w ten sposób poznaje prawa fizyki”,
- „To w ogóle nie jest skierowane przeciwko mnie, po prostu dobrze się bawi”,
- „Będziemy to wspominać ze śmiechem”,
- „Nic złego się nie dzieje, to tylko trochę wody na podłodze”.
Warto na chłodno przećwiczyć takie nowe myśli. Nawet zapisać je na kartce i próbować przypomnieć je sobie, kiedy ogarnia nas irytacja.
Jak nie zatruwać sobie życia?
Kończąc, chciałabym wspomnieć o książce Rafaela Santandreu „Twój umysł na detoksie, czyli jak nie zatruwać sobie życia”. Jej autor wyjaśnia w przystępny sposób, jak można wykorzystać psychologiczne podejście poznawcze, aby zmienić swoje myślenie na bardziej pozytywne. Bardzo ją polecam tym z Was, którzy – podobnie jak ja jeszcze niedawno – czują, że sporą część stresu i trudnych emocji sami sobie fundują niesprzyjającymi, (samo)krytycznymi, (auto)agresywnymi myślami. W przypadku głębszych problemów, niekorzystnych schematów myślenia i działania, depresji niezmiennie polecam konsultację psychoterapeuty.
EDIT z marca 2021 roku: Być może zainteresuje Was moje szkolenie online “Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”, w którym podpowiadam, jak “opanować gada” dzięki rozmaitym technikom opartym po części na samokontroli, a po części na wiedzy o stresie i samoregulacji.
P.S. W serii o złości ukazały się dotychczas następujące posty (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7):
Złość, część 1: Dzień, w którym wrzasnęłam na dziecko
Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu
Złość, część 3: Jak zmieniamy się w gady
Złość, część 4: I znów wrzasnęłam
Złość, część 5 i Self-Reg, część 11: Myśli-zapalniki
Złość, część 6 i Self-Reg, część 12: Opowiedz mi, matko, o swoich planach…
Złość, część 7 i Self-Reg, część 19: Bezcenna pauza
Złość, część 8: Emocje są jak fala
Złość, część 9: Co kłębi się pod powierzchnią
Złość, część 10: “Co za babsztyl!”, czyli o złości jako zasłonie
Złość, część 11: “Nie będzie mi gówniarz rozkazywał!”, czyli jak zalałam gada oksytocyną
Złość, część 12: Złość, część 12: Czy na pewno “Dobra matka nigdy nie zostawia płaczącego dziecka”?
Złość, część 13: “Nogi z d… powyrywam”, czyli o agresorze, który zaatakował moje dziecko
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „FM110146” (CC BY-NC 2.0) by Royal Navy Media Archive
utworzone przez DyleMatka | wrz 10, 2017 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem, rodzicielstwo bliskości, rozwój dziecka, Self-Reg
Początek nowego roku szkolnego i przedszkolnego pragnę powitać wpisem na temat ideału nauczyciela.
Kilka dni temu moja Przyjaciółka opowiedziała mi o nowym nauczycielu gry na pianinie, którego zatrudniła, aby dawał lekcje jej trójce dzieci. Pan Od Pianina tak mnie zachwycił, że postanowiłam o nim napisać, oczywiście za zgodą Przyjaciółki.
Rozmowę z Panem Od Pianina moja Przyjaciółka rozpoczęła zdaniem:
„Kompletnie nie znam się na nauce muzyki, ale bardzo dobrze znam swoje dzieci; proszę skorzystać z tej wiedzy”. Następnie opowiedziała mu o swoich dzieciach. Ośmioletni Najstarszy stanowił najtrudniejszy orzech do zgryzienia: jest piekielnie inteligentny, uzdolniony matematycznie, językowo i muzycznie oraz… pozbawiony motywacji do systematycznej nauki. Chętnie liźnie nowej wiedzy, po czym uznaje, że już wszystko umie i kieruje uwagę na coś nowego. Lubi grać w gry typu Minecraft i jest miłośnikiem „Gwiezdnych wojen”. Sześcioletni Średni to byłe high need baby, swego czasu wrażliwe tak bardzo, że mój Duży wydawał się przy nim oazą spokoju i wzorem pogody ducha. Obecnie, w dużej mierze dzięki intuicyjnie bliskościowemu i self-regowemu podejściu mojej Przyjaciółki, jest to pogodne, mądre, wrażliwe dziecko o nieprzeciętnej inteligencji emocjonalnej i społecznej. Jest spokojniejszy niż rodzeństwo, kocha zwierzęta. Z kolei czteroletnia Najmłodsza to niezwykle ruchliwa, przebojowa i niezależna mała kobietka, artystyczna, rogata dusza, wielka miłośniczka kotów.
Pan Od Pianina wykorzystał wiedzę o dzieciach przekazaną mu przez ich mamę i do każdego podszedł indywidualnie.
Nieco najeżonego Najstarszego („Po co mi lekcje pianina? Przecież już umiem grać!”) kupił po pierwszych dwóch minutach zajęć. Przyniósł mu do grania nuty motywów przewodnich „Gwiezdnych wojen” i „Pogromców duchów” i wspomniał, że uwielbia grać w gry i ma PlayStation. Dla Średniego miał do grania utwory o zwierzakach, był cierpliwy, wyrozumiały, spokojny, skupiony i bardzo ciepły – dokładnie takich nauczycieli Średni lubi najbardziej. Absolutnym majstersztykiem była lekcja Najmłodszej. Mała wbiegła do salonu i zaczęła biegać z kąta w kąt, robić fikołki, śmiać się, wygłupiać. Pan Od Pianina usiadł na podłodze i zaczął opowiadać o trzech kotach swojej żony. Po kilku minutach Najmłodsza usiadła przy pianinie, a Pan zaczął lekcję od zabawy w koty: ona była uciekającym kotkiem i uderzała w kolejne klawisze, a on był drugim kotem, który ją gonił. Nie dziwi mnie, że cała trójka dzieci była zachwycona lekcją gry na pianinie.
Nie wiem, czy Pan Od Pianina czytał te wszystkie mądre książki, artykuły i blogi o rozwoju dzieci, które ja i podobne do mnie mamy wnikliwie studiujemy.
Wynika z nich, że dzieci uczą się najskuteczniej, kiedy czują się bezpieczne, są radosne i zaciekawione oraz mają dobrą relację z nauczycielem, który traktuje je z szacunkiem i widzi przede wszystkim ich potencjał, a nie skupia się na ich słabościach. [Polecam w szczególności książkę Carla Honoré „Pod presją. Dajmy dzieciom święty spokój!”, która zawiera odniesienia do badań na ten temat.] Przypuszczam, że ich nie czytał – raczej ma talent i pasję dydaktyczną oraz najzwyczajniej w świecie lubi dzieci i jest ich ciekaw. Stuart Shanker nazwałby go Self-Reg natural, czyli osobą intuicyjnie stosującą Self-Reg. Zanim Pan Od Pianina rozpoczął lekcję, łagodnie pomógł każdemu dziecku przejść do odpowiedniego stanu pobudzenia, czyli stanu spokoju i uwagi. Do każdego małego ucznia podszedł indywidualnie. W efekcie dzieci skoncentrowały się na przyswajaniu nowych umiejętności, być może nawet nie zdając sobie sprawy, że właśnie to robią; po prostu świetnie się bawiły.
Marzę o takich właśnie nauczycielach dla moich i wszystkich innych dzieci.
O nauczycielach, którzy swój zawód wykonują z niesłabnącą pasją, mają wysoką inteligencję emocjonalną i intuicję. O nauczycielach, którzy w każdym dziecku widzą nieoszlifowany diament i mały cud, a swoją rolę rozumieją jako towarzyszenie młodemu człowiekowi w jego drodze rozwoju i wspieranie go w pokonywaniu trudności. Uważam, że nauczyciele powinni być nie tylko intelektualną i moralną, ale też finansową elitą kraju – świetnie opłacanymi specjalistami, którym powierzamy ogromną odpowiedzialność za przyszłość społeczeństwa. Przecież „takie będą rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”…
Tymczasem nauczyciele są niedocenianą, nędznie opłacaną i przede wszystkim silnie zestresowaną grupą zawodową.
Niektórzy już na wczesnym etapie kariery zawodowej wypalają się, bijąc głową o mur biurokracji. Ich frustracja i stres emanują na ich małych podopiecznych (pamiętacie o rezonansie limbicznym?), którzy z kolei przenoszą go do domów rodzinnych, urządzając wieczorami sceny podczas odrabiania zadań domowych (które swoją drogą są absurdem). Dzieci uczone przez spiętych, zestresowanych, rozregulowanych dorosłych miewają problemy z motywacją, koncentracją uwagi i samooceną. Przyznam, że z obawą myślę o rozpoczęciu przez Dużego (za rok) edukacji szkolnej, a decyzja o przeniesieniu moich starszaków z prywatnego przedszkola „dla wymagających” do dwóch przedszkoli publicznych była dla mnie w czasie minionych wakacji potężnym stresorem. Przecież chodzi o setki godzin, które moje dzieci spędzają bez rodziców.
Co możemy zrobić, aby nasze dzieci uczyły się w jak najlepszych warunkach, osiągnęły swój potencjał i rozwijały talenty?
Zwykle nie mamy wpływu na program nauczania, harmonogram zajęć w konkretnej placówce i to, czy trafimy na nauczycieli podobnych do Pana Od Pianina, czy wręcz przeciwnie. Myślę, że warto robić wszystko, co w naszej mocy: wydeptywać ścieżki, rozmawiać z nauczycielami, spokojnie i empatycznie wyjaśniając nasz punkt widzenia, angażować się w życie społeczności szkolnej czy przedszkolnej i dawać jej impulsy do rozwoju w dobrym kierunku. Ja zgłosiłam się do rady rodziców w przedszkolu Małego (sama w to nie wierzę, bo jestem trochę dzikusem…) i zamierzam cichaczem wprowadzać tam elementy Self-Reg. W przypadku wielu dzieci przydatne bywa też wsparcie profesjonalistów: specjalisty integracji sensorycznej, terapeuty ręki, okulisty czy ortoptysty, fizjoterapeuty – bo dziecku trudno jest przyswajać wiedzę, jeśli jego ciało płata mu figle. Jak mawia Stuart Shanker, sfera biologiczna stanowi korzenie procesów poznawczych.
A co, jeśli mimo wszystko nasze dziecko wraca z placówki smutne, złe czy sfrustrowane, a my nie możemy dogadać się z nauczycielem?
Co, jeśli nauczyciele wciąż mają jakieś uwagi krytyczne na temat naszej latorośli? Co, jeśli naszemu dziecku przypięto łatkę niegrzecznego, leniwego, złośliwego, klasowego błazna, prowodyra bójek? Co, jeśli nie mamy możliwości przenieść dziecka do innej placówki? Oto co możemy i powinniśmy zrobić: stanąć po stronie swojego dziecka, dać mu poczucie bezpieczeństwa, zadbać o jego potrzeby i przede wszystkim nie dać sobie wmówić, że ono jest jakieś takie… nieudane i niedobre. Nie ma czegoś takiego, jak niedobre dziecko.
Podobno wystarczy jedna bliska, empatyczna dorosła osoba, aby mały człowiek wyszło na prostą.
Bądź tą dorosłą osobą.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Today I took my daughter to piano lessons” (CC BY-NC-ND 2.0) by Judy van der Velden
utworzone przez DyleMatka | lip 17, 2017 | narzędzia rodzica, rozwój osobisty, Self-Reg
Jak zmienić bieg rzeki
Oto obiecana druga część wpisu o tym, jak pracuję z moim pierworodnym, aby obniżyć jego reaktywność na stres, zmienić sposób wyrażania złości i frustracji i zlikwidować negatywne zniekształcenie poznawcze. Napisałam obszernie o jego trudnościach z punktu widzenia Self-Reg, a wcześniej zasygnalizowałam je w postach o high need babies oraz o przyczynach jego „hajnidztwa”. W skrócie: Duży jest (był?) dzieckiem nadwrażliwym emocjonalnie, łatwo wpadającym we frustrację i wyrażającym ją napadami złości i agresji, widzącym świat w czarnych barwach. Jęczenie, narzekanie, krzyki, płacz, obwinianie otoczenia o swoje nieszczęście – to był do niedawna nasz świat. Był, bo od kwietnia tego roku, kiedy zaczęłam pracować z Dużym za pomocą Self-Reg, nastąpiła tak ogromna poprawa, że nawet osoby postronne zauważają znacząco lepsze funkcjonowanie mojego syna.
Jak zasygnalizowałam w moim poście o jego trudnościach, skanalizowane (czyli zautomatyzowane, wdrukowane) reakcje na stres i przykre emocje trudno jest zmienić, podobnie jak trudno jest zmienić bieg rzeki. O wiele łatwiej jest skierować wodę na właściwy tor, kiedy mamy do czynienia z małym strumyczkiem. Podobnie rzecz się ma z reakcjami dziecka: im wcześniej zaczniemy działać, tym szybciej i przy mniejszym wysiłku osiągniemy rezultaty. Da się jednak zmienić bieg nawet wielkiej rzeki. Da się także zmienić reakcje na stres i trudne emocje nawet w przypadku dorosłego człowieka, choć oczywiście wymaga to więcej pracy. A oto działania, które moim zdaniem najsilniej wpłynęły na zmianę biegu naszej rzeki.
1. Spokój rodzi spokój (ang. calm begets calm)
Dzięki Self-Reg (w tym wiedzy o rozwoju mózgu dziecka) zrozumiałam, że mój brak autentycznego wewnętrznego spokoju był niezwykle istotnym czynnikiem utrwalającym (czyli kanalizującym) napady złości Dużego. Dzięki temu podejściu nauczyłam się też, jak zachowywać spokój w obliczu emocjonalnego tsunami moich dzieci. Tej tematyce poświęciłam osobny, długi wpis. Gdybym miała dać tylko jedną radę rodzicom dzieci takich, jak Duży, brzmiałaby ona:
„Włóż cały wysiłek, jaki jesteś w stanie poczynić, w odnalezienie spokoju niezależnie od okoliczności zewnętrznych i zachowaj ten spokój przy dziecku”.
2. Zalanie dziecka pozytywnymi przeżyciami i emocjami
Negatywne zniekształcenie poznawcze można zlikwidować tylko w jeden sposób: zastępując je pozytywnym zniekształceniem poznawczym. Jest to proces analogiczny do zmiany nawyków: nie da się wykorzenić niekorzystnego nawyku (np. palenia papierosów w stresujących sytuacjach) tak, aby pozostawić w jego miejscu próżnię – należy zastąpić taki nawyk innym, bardziej nam sprzyjającym. Mózg człowieka jest ewolucyjnie przystosowany do koncentrowana się na zagrożeniach, bo to zapewniało naszym przodkom przetrwanie w niebezpiecznych warunkach. Dlatego też przeciętny człowiek potrzebuje kilku pozytywnych doświadczeń, żeby zneutralizować wpływ jednego nieprzyjemnego zdarzenia na swój nastrój i poziom energii.
Osoby z negatywnym zniekształceniem poznawczym potrzebują takich pozytywnych doświadczeń o wiele, wiele więcej, niż przeciętny człowiek. Warto pamiętać, że mają one tendencję do wyolbrzymiania własnych przykrości. Jak wspomniałam we wpisie o negatywnym zniekształceniu poznawczym, kilka razy palnęłam Dużemu kazanie o tym, że niektóre dzieci umierają na białaczkę albo muszą kryć się w piwnicach w czasie bombardowań, więc czymże jest jego problem w porównaniu z ich cierpieniem? Jego odpowiedź za każdym razem była podobna: te dzieci oczywiście są bardzo biedne i bardzo im współczuje, ale jednak jego, Dużego, problem jest większej wagi, bo przecież on dostał na urodziny tylko trzy zestawy Lego, a Antek pięć i TO NIE FAIR! Takie rozumowanie doprowadzało mnie do szewskiej pasji – tak bardzo było sprzeczne z moimi wartościami. Na moje i Dużego szczęście porzuciłam takie bezproduktywne dyskusje.
Pozytywne zniekształcenie poznawcze można wykształcić, zalewając dziecko pozytywnymi emocjami i doświadczeniami i stale je podkreślając. Kilka lat temu przeczytałam o projekcie „100 happy days”: należy przez sto dni codziennie uwieczniać (zapisywać, fotografować) to, co dało nam tego dnia szczęście i… dać się zaskoczyć rezultatom. Postanowiłam wziąć udział w tym projekcie i po dwóch nieudanych próbach udało mi się nie tylko dotrwać do samego końca owych stu dni, ale też wprowadzić rytuał wyolbrzymiania swojego szczęścia do mojego życia na stałe. Efekt był niezwykły: po około 30 dniach wpadłam w głęboki dołek psychiczny, a po kilku kolejnych dniach dosłownie poczułam, jak coś przestawia mi się w mózgu i od tamtej pory patrzę na świat o wiele pozytywniej.
Jesienią ubiegłego roku postanowiłam nauczyć moje starszaki strategii wyolbrzymiania szczęścia. Codziennie przed zaśnięciem mają wymienić „pięć dobrych rzeczy”, które przydarzyły im się w ciągu dnia. Nie ma od tego odwołania: jeśli dzień był „okropny”, muszą znaleźć z moją pomocą jakiekolwiek pięć powodów do szczęścia, na przykład to, że mają mamę i tatę, że śpią na wygodnym materacu, że mają co jeść itd. Przez kilka miesięcy ten rytuał wydawał się nie mieć wpływu na Dużego. Potrzebował mojej pomocy w znalezieniu owych pięciu powodów i często mówił, że pomimo wszystko to był okropny albo wręcz najgorszy dzień w jego życiu. Rozpoczynając pracę z Self-Reg, o której napiszę za chwilę, postanowiłam do naszego codziennego rytuału dodać podkreślanie na bieżąco, w ciągu dnia wszystkich pozytywnych zdarzeń, nawet najdrobniejszych.
Na przykład w czasie obiadu pytam, czy mu smakuje i kiedy potwierdza, sugeruję, że można by to dopisać do listy pięciu dobrych rzeczy. Ale przede wszystkim zaczęłam razem z Dużym rozważać, co sprawia mu przyjemność i napełnia go energią (piąty krok Self-Reg, por. poniżej) i staramy się tak kierować dniem, żeby był pełen pozytywnych doświadczeń. Po kilku tygodniach coś „kliknęło” w mózgu Dużego i zaczął wieczorami sypać powodami do szczęścia jak z rękawa, często zaczynając nasz rytuał zdaniem „Nawet nie wiem, od czego zacząć, to był najlepszy dzień w moim życiu”. Kiedy niedawno spytałam Dużego, dlaczego stał się spokojniejszy i bardziej pozytywny, odpowiedział bez cienia wątpliwości, że to dzięki „pięciu dobrym rzeczom”. Moja misja zakończyła się sukcesem – chociaż nie, wcale się nie zakończyła, zamierzam ją realizować stale w odniesieniu i do siebie, i do dzieci.
3. Self-Reg
Poniżej opiszę te elementy Self-Reg, które wprowadziłam dopiero w ostatnich miesiącach i które moim zdaniem miały istotny wpływ na przemianę Dużego. Pamiętajcie proszę, że każde dziecko jest inne, a Self-Reg jest indywidualną drogą każdego. Mam nadzieję, że poniższa opowieść zainspiruje Was do poszukiwania Waszych własnych dróg.
3.1. Krok pierwszy: przeformułowanie zachowania
Dopiero w ostatnich miesiącach udało mi się przez większość czasu widzieć trudne zachowania Dużego jako stress behaviour. Mimo mojego doświadczenia ze stosowaniem NVC oraz Pozytywnej Dyscypliny niektóre z jego zachowań odbierałam bardzo emocjonalnie, oceniając je jako świadczące o jego nieprzeciętnym egocentryzmie i roszczeniowości, czyli postawach, które trudno mi zaakceptować. Oczywiście nadal mi się to zdarza – choćby ostatnio, kiedy Mąż zrobił Małemu domek z pudełka po kawie w miejsce zniszczonego jedynego, który miał, a Duży wpadł w rozpacz i gniew, że Mały będzie miał KOLEJNY domek i nie docierało do niego, że Mały teraz nie ma żadnego, a on sam ma ich 15 (policzyliśmy). Albo wtedy, kiedy Mały zaczął nagle wymiotować w restauracji i przelewał nam się przez ręce, a Duży, kompletnie nieprzejęty, wykorzystał tę sytuację do przechwycenia jego porcji kurczaka i frytek.
Jednak zdobycie naukowej wiedzy o tym, jak dziecko z negatywnym zniekształceniem poznawczym postrzega świat, sprawiło, że co do zasady widzę trudne i nieempatyczne zachowania jako efekt stresu, a nie paskudnych cech osobowości. Warto przy tym wspomnieć, że według Stuarta Shankera empatia to naturalna postawa dziecka, które czuje się bezpiecznie, jest spokojne i otrzymuje empatię od swojego „mózgu zewnętrznego”, natomiast dziecko zestresowane zazwyczaj nie jest empatyczne. Ta wiedza przyniosła mi ogromną ulgę – dzięki niej trudne zachowania Dużego już nie poruszają we mnie głębokich pokładów lęku o jego przyszłość ani nie uruchamiają ocen moralnych. Jestem tu i teraz, reaguję mniej emocjonalnie i łatwiej mi zachować spokój, który rodzi spokój Dużego.
3.2. Kroki drugi i trzeci: identyfikacja stresorów i redukcja stresu
Jako niezwykle wrażliwa matka wymagającego dziecka, mająca spory problem ze zdefiniowaniem własnych granic, już dawno osiągnęłam mistrzostwo w tropieniu i usuwaniu stresorów Dużego. Jego zaburzenia w zakresie integracji sensorycznej zmniejszyły się znacząco dzięki terapii SI. Na ogromną potrzebę uwagi ze strony dorosłych odpowiadałam zwiększoną uwagą (moją lub niani), na potrzebę kontroli – dawaniem mu możliwości decydowania, kiedy tylko było to możliwe. W tym miejscu chciałam zatem wspomnieć o jednym zupełnie nieoczywistym stresorze z obszaru biologicznego, na którego trop wpadłam przypadkiem. (W tym wpisie możesz przeczytać o innym trudnym do wytropienia stresorze Dużego).
Choć wydaje się to nieprawdopodobne, wizyta u osteopaty spowodowała natychmiastową poprawę funkcjonowania Dużego w obszarze emocjonalnym. Do osteopaty dziecięcego skierowała nas rehabilitantka w związku z początkami wady postawy Dużego. W tym samym czasie inna znajoma rehabilitantka zasugerowała, że interwencja osteopaty może przyczynić się do zmniejszenia przerostu trzeciego migdała Małego, a z jeszcze innego źródła dowiedziałam się, że taki specjalista może sprawić, że Malutki przestanie ciągle ulewać.
Brzmi jak czary-mary? Trochę tak i dlatego długo byłam sceptyczna, ale kiedy dowiedziałam się, że dyplomowany osteopata musi być fizjoterapeutą i dodatkowo ukończyć wymagające pięcioletnie studia, mój sceptycyzm nieco zelżał. W końcu wizje krzywego kręgosłupa Dużego oraz operacji usunięcia trzeciego migdała Małego sprawiły, że postanowiłam zabrać wszystkich trzech synów do polecanego specjalisty w zakresie osteopatii dziecięcej. Po jednej wizycie – w pierwszej dobie po zabiegu! – Malutki przestał ulewać przy każdym podnoszeniu do pozycji pionowej, Mały przestał chrapać i mieć bezdechy nocne, natomiast Duży… przez kilka dni był pozytywny i łagodny jak baranek.
Osteopata popracował nad asymetrycznie ustawioną miednicą Dużego, ale w pierwszej kolejności spytał, czy Duży nie ma przypadkiem problemów z nadmiernym pobudzeniem. Oczywiście, że miał! Okazało się, że mój pierworodny ma ogromne napięcie karku i potylicy, co upośledzało działanie nerwu błędnego. O ile dobrze zrozumiałam, jest to nerw czaszkowy należący do układu nerwowego parasympatycznego (przywspółczulnego), czyli tego, który hamuje aktywność organizmu. Najzwyczajniej w świecie wybuchy złości Dużego miały także podłoże biologiczne: napięcie w karku i potylicy sprawiało, że mój syn miał trudności z wyciszeniem! Zapewne też – i to już jest moja swobodna interpretacja – złość zwiększała napięcie w karku, co z kolei nasilało ataki złości i tak powstało błędne koło. To zadziwiające, jakim skomplikowanym cudem jest ludzki organizm.
3.3. Kroki czwarty i piąty: budowanie samoświadomości dziecka i akcja „regeneracja”
Zanim poznałam Self-Reg, byłam bardzo sfrustrowana brakiem postępów Dużego w zakresie samoregulacji. Oczywiście nie znałam wtedy tego pojęcia, ale intuicyjnie czułam, że źródłem trudnych emocji i zachowań Dużego są jego deficyty w zakresie rozpoznawania tego, co się dzieje z jego ciałem i psychiką oraz powracania do równowagi. Zdałam sobie sprawę z tych deficytów, dopiero kiedy Mały miał jakieś 9 miesięcy i bardzo klarownie i z odpowiednim wyprzedzeniem sygnalizował chęć zjedzenia stałego posiłku. Kiedy po raz pierwszy poraczkował w okolice lodówki i wskazał mi ją palcem, mówiąc „mmmmm”, zatkało mnie, bo trzyletni wówczas Duży wydawał się nie zdawać sobie sprawy ze swojego głodu czy pragnienia, a w mniejszym stopniu też senności, zmęczenia, zbyt wysokiej lub zbyt niskiej temperatury. Po prostu stawał się marudny, a ja kombinowałam, o jaką niezaspokojoną potrzebę może chodzić i jeśli nie byłam w stanie jej odgadnąć, kończyło się histerią.
Dopiero niedawno zaczęłam pracować nad samoświadomością Dużego. Zaczęłam od zwracania mu uwagi na subtelne sygnały wskazujące, że może być głodny albo zbyt „nakręcony”, żeby się dobrze bawić. W jego przypadku oba stany objawiają się jeszcze szybszym i głośniejszym niż zwykle mówieniem i nerwowymi ruchami/niezdarnością ruchową. Wiedziałam to od dawna, ale z jakiegoś – niezrozumiałego dla mnie teraz – powodu zachowywałam te obserwacje dla siebie, zamiast rozmawiać o nich z Dużym!
Oprócz rozmów ze mną przydatne okazały się ćwiczenia uważności dla dzieci zawarte na płycie „Uważność i spokój żabki”. Płyta ta jest dostępna z książką Eline Snel o tym samym tytule, a przynajmniej niektóre nagrania są dostępne na YouTube (byłam zapisana na warsztat z autorką w listopadzie ubiegłego roku, ale na niego nie dotarłam, bo przedwcześnie urodziłam Malutkiego). Ku mojemu zaskoczeniu Duży, któremu bezruch jest w zasadzie obcy, bardzo polubił te krótkie relaksacyjne ćwiczenia i z zaangażowaniem je wykonuje. Ćwiczenia pomagają dzieciom uświadamiać sobie swoje odczucia w ciele, rozluźniać mięśnie, obserwować myśli i emocje. Praktyka mindfulness wpisuje się w Self-Reg, wspierając jednocześnie czwarty i piąty krok Self-Reg – zarówno u dzieci, jak i u dorosłych (polecam wpisy na ten temat na blogu Stuarta Shankera).
Ważne było to, żeby Duży poczuł w ciele i umyśle, co to znaczy być spokojnym. To tak, jak z jazdą na rowerze: trudno jej się nauczyć z podręcznika. Wiele razy w ciągu dnia pytam go więc o to, czy jest spokojny, czy raczej „nakręcony” (zbyt niskie pobudzenie zdarza mu się tylko na chwilę przed zaśnięciem) i pracujemy nad tym, żeby sprowadzić go do właściwego w danym momencie stanu pobudzenia. Oczywiście czasem to „nakręcenie” jest jak najbardziej na miejscu – chodzi o to, żeby stan pobudzenia był odpowiedni do sytuacji.
Osiągnięciu właściwego stanu pobudzenia (najczęściej spokoju) służą strategie, które Duży sam zidentyfikował. Podczas wykonywania przez niego różnych czynności (np. biegania, jazdy na rowerze, pływania, spaceru, zabawy samochodami, rysowania, pisania, kolorowania) pytałam go, czy dana aktywność go uspokaja, czy nakręca, dodaje mu energii czy ją zużywa. Duży wykazuje przy tym dość wysoki poziom samoświadomości – nie miewa problemów z tą oceną. Mój cel jest taki, żeby w chwilach rozregulowania sam sięgał po odpowiednie strategie i coraz częściej to się faktycznie zdarza. Pełną garścią czerpiemy też z puli drobnych przyjemności (patrz punkt 2. powyżej).
Mogłabym jeszcze pisać na ten temat bardzo długo i cyzelować poszczególne akapity, ale lepsze jest wrogiem dobrego. Ten post powstawał przez dwa tygodnie przepełnione przeróżnymi stresorami i już najwyższy czas go opublikować. W następnym wpisie, którego tematem są myśli-zapalniki powrócę do tematu pracy nad złością i połączę go z obszarem poznawczym Self-Reg.
EDIT z 2021 roku: Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o tym, jak reagować na jęki, krzyki i agresję dziecka, serdecznie zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia online „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie?”. Bilety są dostępne pod tym linkiem. Jeśli potrzebujesz konkretnej wiedzy na temat tego, jak wspierać wysoko wrażliwe dziecko, zapraszam Cię do udziału w szkoleniu „Samoregulacja wrażliwego dziecka”, które przygotowałam wspólnie z Jagodą Sikorą, ekspertką Self-Reg i psycholożką dziecięcą. Bilety są dostępne pod tym linkiem. A może potrzebujesz w pierwszej kolejności zadbać o swój spokój? W takim razie zapraszam Cię do udziału w szkoleniu „Samoregulacja wrażliwej matki”. Bilety kupisz pod tym linkiem. Wreszcie, jeśli chcesz poznać techniki samokontroli pozwalające na opanowanie wybuchu złości, to zapraszam Cię na szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”. Bilety kupisz pod tym linkiem.
utworzone przez DyleMatka | lip 14, 2017 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem, Self-Reg
Przerywamy nasz program, żeby zaprezentować Państwu… samoświadomość trzyipółlatka i sześciolatka.
Mam mnóstwo zadań na dzisiejszy wieczór i kawałek nocy, ale mam też ogromną potrzebę podzielenia się z Wami na gorąco tym, czego byłam dziś świadkiem i co skłoniło do autorefleksji.
Sytuacja 1: nieco podminowana nawałem różnych zadań odbieram starszaki z przedszkola.
Obaj są rozstrojeni i poirytowani, zwłaszcza Mały, który w szatni kilka razy zmienia buty na kalosze i odwrotnie. Pochylając się nad Dużym, żeby pomóc mu zapiąć pas samochodowy, proponuję, żeby pooddychał tak, jak to ćwiczymy. Duży prycha z irytacją tak mocno, że kropelki śliny padają na moje okulary. Ciśnienie mi skacze, a gad w mojej głowie syczy: „ON CIĘ OPLUŁ! ZJEDZ GO TERASSSSSS!”. Mówię Dużemu chłodno, że nie lubię być opluwana, siadam za kierownicą i próbuję sama się uspokoić poprzez skupienie na oddechu. Nie daję rady, bo w pobudzony układ limbiczny wwierca mi się ciągłe jęczenie Małego: „Ja nie chciałem kaloszy! Ja chciałem buty! Dlaczego założyłem kalosze? Nie lubię kaloszy” itd. Dojeżdżamy na zajęcia logopedyczne Małego. Kilka metrów przed wejściem do gabinetu Mały staje i mówi, że mam mu zmienić kalosze na buty.
– Daj spokój, przecież za chwilę będziesz musiał je zdjąć, do gabinetu nie wchodzi się w butach – odpowiadam i pociągam go za sobą.
Rozpętuje się małe piekiełko.
Mały płacze, krzyczy, piszczy, że on nie chciał kaloszy, nie lubi kaloszy, nie lubi pani Kasi (logopedki), jest zły na mamę, chce do domu, chce wejść do gabinetu w butach. Jestem opanowana, ale czuję złość, nie potrafię zamienić się w uosobienie spokoju. Mały nakręca się coraz bardziej i w końcu muszę go wziąć, wierzgającego, na ręce i zanieść z powrotem do samochodu, gdzie zaczyna krzyczeć z kolei, że on chce do pani Kasi i mam natychmiast wrócić do pani Kasi i jest na mnie strasznie, STRASZNIE zły!
Kiedy już w domu oboje się uspokoiliśmy,
Mały spytał z wyrzutem:
– Dlaczego zabrałaś mnie od pani Kasi?
– Bo tak płakałeś i krzyczałeś, że zajęcia były niemożliwe, a w dodatku przeszkadzałeś pani i dziecku w drugim gabinecie.
– Ale mamo, mogłaś mnie przytulić! – mówi do mnie powoli jak do osoby niespełna rozumu. – Wtedy by przestałem płakać i by nie byłem na ciebie zły, i by mogłem pójść na zajęcia. [Gramatyka oryginalna; uwielbiam ten tryb warunkowy trzylatka.]
Oniemiałam. Dla niego to takie oczywiste, że potrzebował mojego spokoju i bliskości, żeby się uspokoić. A ja wprawdzie czytam o tym w mądrych książkach, ale nie zawsze umiem tę wiedzę zastosować w praktyce.
Sytuacja 2: Duży podejrzanie szybko wychodzi z toalety (znów nie umył rąk!).
Zanim zdążę zareagować, wkłada palce do ust Malutkiego i bada, czy już mu się pojawiły dolne dwójki.
– Duży, umyłeś ręce? – pytam złowieszczo (nienawidzę, po prostu nienawidzę takich sytuacji!).
– Yyyy… zapomniałem.
– I te zasikane palce wkładasz bobasowi do buzi? Tyle razy ci mówiłam, że to niehigieniczne! – mówię ostrym tonem. – Chcesz, żeby się rozchorował, bo ciągle pakujecie mu z Małym brudne palce do buzi? Choćby we wtorek miał biegunkę, zaraził się od was!
– Nie! Nie chcę, żeby Malutki chorował! Mamo, nie strasz mnie! – mówi poruszony Duży.
– Straszę cię, bo może to do ciebie dotrze – mruczę pod nosem bez przekonania.
– Nie dotrze. Na pewno nie dotrze. Kiedy mnie straszysz, to ja przestaję myśleć i jeszcze częściej robię różne rzeczy bez sensu. To mnie niczego nie nauczy. Lepiej powiedz mi to spokojnie i wtedy się postaram.
Oniemiałam po raz drugi tego dnia. Słowo honoru, że nic mu nie mówiłam o tym, co się dzieje z mózgiem człowieka w trybie walki i ucieczki!
Moje dzieci mają wprost niezwykłą samoświadomość.
Na pewno nie tylko moje. Zastanawiam się – nie, raczej wiem – dlaczego ja ją zyskuję powoli, w bólach, grubo po trzydziestce. Postaram się, żeby moje dzieci swoją zachowały.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Grandson’s Fun In The Puddles” (CC BY 2.0) by Audrey
utworzone przez DyleMatka | cze 25, 2017 | narzędzia rodzica, rozwój osobisty, Self-Reg
Mój przedostatni wpis na temat podwyższonej reaktywności na stres i negatywnego zniekształcenia poznawczego spotkał się z reakcją czytelników, która głęboko mnie poruszyła.
Chodzi mi nie tylko o reakcję w ujęciu ilościowym (kilka tysięcy wejść na stronę oraz kilkaset nowych polubień mojego fan page’a na Facebooku w ciągu trzech dni), lecz przede wszystkim o reakcje w postaci komentarzy oraz prywatnych wiadomości. Wynika z nich, że ten wpis był dla wielu z Was ważny, bo odnaleźliście w nim nadzieję na lepsze relacje z własnym „negatywnym” dzieckiem i czekacie na kolejny post o tym, jak nad tym pracować self-regowo.
Pewna znajoma, przeczytawszy jeden szczególnie emocjonalny i piękny komentarz, napisała mi: „Muszę Ci napisać, że bardzo mnie to poruszyło, bo rzeczywiście zmieniasz życia ludzi przez swojego bloga”. Jeśli faktycznie komuś pomagam, to jestem niezmiernie szczęśliwa, bo właśnie ta myśl – że moje doświadczenia, wiedza i przemyślenia mogą pomóc wielu osobom – sprawiła, że zdecydowałam się odsłonić swoją rodzinę i pisać ten blog. Oto obiecany wpis – a raczej jego pierwsza część – o tym, jak pracuję z Dużym, aby obniżyć jego reaktywność na stres, zmienić skanalizowaną reakcję na frustrację w postaci wybuchów złości i agresji oraz zlikwidować negatywne zniekształcenie poznawcze. Rezultaty są bardzo, bardzo obiecujące.
1. Spokój rodzi spokój (ang. calm begets calm)
Przez długi czas za moją rodzicielską porażkę uważałam to, że nie byłam w stanie pomóc Dużemu w lepszej regulacji trudnych emocji. Kiedy mój pierworodny był jeszcze niemowlakiem, przeczytałam sporo „bliskościowych” lektur na temat towarzyszenia dzieciom w ich emocjach. Niemal od początku starałam się być blisko, akceptować jego trudne emocje, nazywać je – a nie zamiatać pod dywan lub zaprzeczać im – oraz pomagać mu w odzyskiwaniu równowagi. Czasami to mi się nie udawało, bo mnie samą ogarniała złość i frustracja, ale jednak najczęściej zachowywałam się jak podręcznikowa bliskościowa mama.
Problem polegał na tym, że to „nie działało”: Duży najczęściej nie tylko się nie uspokajał, lecz wręcz nakręcał się coraz bardziej. Jego histerie, a po czwartym roku życia wybuchy złości i agresji wobec młodszego brata były coraz częstsze i intensywniejsze, nie robił też żadnych postępów, jeśli chodzi o umiejętność osiągania spokoju po wybuchu. Coraz częściej opadały mnie wątpliwości, czy bliskościowa droga jest tą właściwą w przypadku tego konkretnego dziecka. Wątpliwości te nasilał chór głosów bliskich mi osób, z Mężem na czele, powtarzających jak mantrę, że:
- Duży wchodzi mi na głowę,
- nie zna dyscypliny,
- nigdy nie doznał przykrych konsekwencji swoich zachowań,
- taki właśnie jest efekt wychowania bez nagród i kar,
- robię mu krzywdę, bo prędzej czy później wyjdzie spod mojego klosza i dostanie od życia po dupie.
W pewnym momencie uwierzyłam tym osobom i zaczęłam stosować twardy kurs wobec Dużego oraz dałam przyzwolenie na to Mężowi. Efekty były mizerne: czasem huknięcie na Dużego lub zagrożenie mu karą natychmiast kończyło atak szału, ale jednocześnie nasz syn stał się jeszcze bardziej labilny i nieempatyczny i jeszcze bardziej starał się podporządkować sobie rzeczywistość. W dodatku ponad pół roku temu usłyszałam wstępną diagnozę ADHD i informację od psycholożki, że w tej sytuacji niezbędny jest system nagród i kar, a wręcz domowy system żetonowy, żeby dziecko w miarę normalnie funkcjonowało w rodzinie i społeczeństwie. Byłam zdruzgotana, bo to było sprzeczne z moimi wartościami i intuicją. I właśnie wtedy spadła mi z nieba Natalia Fedan z jej kursem „Odstresowany rodzic”, dzięki któremu poznałam podstawy metody self-reg i – jak każdy prawdziwy badacz – zaczęłam od zastosowania jej na sobie.
Przełomowe znaczenie miał moment, w którym dowiedziałam się o rezonansie limbicznym,
czyli mechanizmie, który sprawia, że poprzez mowę ciała, bez słów komunikujemy innym ludziom nasze emocje i zarażamy ich nimi. Nagle dotarło do mnie, że u mnie ten mechanizm jest niezwykle silny i w znakomitej większości przypadków – a może nigdy? – nie byłam w stanie zachować autentycznego wewnętrznego spokoju w obliczu ataków złości czy histerii Dużego. Nawet, jeśli wyglądałam na spokojną, było to oparte na samoopanowaniu, a nie samoregulacji.
W czasie wybuchów Dużego w najlepszym razie czułam niepokój lub lęk o stan psychiki i przyszłość mojego dziecka („Co będzie, jeśli on się nie zmieni? Jak znajdzie sobie przyjaciół, jakim będzie partnerem i ojcem?”). Często miałam poczucie bezsilności i porażki rodzicielskiej i zastanawiałam się, w którym momencie popełniłam błąd, a wręcz obwiniałam się o bycie beznadziejną matką. W najgorszym zaś razie zalewała mnie frustracja i złość, że „on znowu mi to robi”, a w głowie kłębiły mi się mniej więcej takie myśli: „To jest koszmar”, „Nie wytrzymam tego kolejny raz”, „Mam dość tego całego macierzyństwa”.
Stuart Shanker mówi, że kiedy układ limbiczny jest pobudzony, następuje „limbiczny wyciek” emocji na zewnątrz poprzez język ciała, którego nie jesteśmy w stanie w pełni kontrolować. Na przykład nie potrafimy powstrzymać odruchowej aktywizacji mięśni twarzy „odpowiedzialnych” za wyrażanie złości (co ciekawe, podstawowe emocje, w tym złość, strach czy radość, są odzwierciedlane identycznym wyrazem twarzy we wszystkich rasach i kulturach). Jeśli słowa padające z naszych ust są sprzeczne z językiem naszego ciała – obrazowo mówiąc: jeśli audio nie pokrywa się z video – to druga osoba odczuwa stres. Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji nie byłam w stanie uspokoić mojego hiperwrażliwego dziecka!
Uważam, że największy wpływ na przemianę Dużego na lepsze miała moja własna skuteczniejsza samoregulacja oraz odnalezienie autentycznego spokoju pośród burzy dziecięcych emocji.
Dzięki kursowi „Odstresowany rodzic” udało mi się skutecznie zredukować mój stres, szczególnie ten w obszarze poznawczym, czyli mało wspierające myśli podobne do tych, które przytoczyłam powyżej (jak tego dokonałam, opowiem wkrótce). To sprawiło, że mam, średnio rzecz biorąc, wyższy poziom energii, niezbędnej do mierzenia się z różnymi stresorami. Największym wyzwaniem było i nadal jest zachowanie spokoju w sytuacji, kiedy mój układ limbiczny jest atakowany złością czy frustracją wylewającą się z układu limbicznego Dużego.
Słowo „zachowanie” w sformułowaniu „zachowanie spokoju” ma tu kluczowe znaczenie: jeśli nie jestem spokojna, a Duży wpadnie w złość, nie ma mowy o tym, żebym się tą złością nie zaraziła i jedynym, co mogę zrobić, żeby nie dolewać oliwy do ognia, jest wyjście z pomieszczenia. Kiedy więc widzę, że w obecności dzieci jestem nieprzyjemnie pobudzona, staram się osiągnąć stan spokoju, zanim dojdzie do jakichkolwiek konfliktowych sytuacji.
Stan spokoju najłatwiej mi osiągnąć, kiedy regularnie ładuję baterie, czyli robię coś, co sprawia mi radość.
To bardzo indywidualne: coś, co odpręża jedną osobę, dla innej może być stresorem. Warto zastanowić się i spisać na kartce, jakie aktywności wchodzą dla nas w grę. Najlepiej nie być maksymalistą i nie zakładać, że jeśli nie mogę sobie pozwolić na wyjazd na narty, weekend w spa albo przynajmniej kilkugodzinną randkę z partnerem, to nici z regeneracji. Bardzo lubię wymienione tu sposoby regeneracji, ale na nartach i w spa byłam ostatnio odpowiednio w 2010 i 2011 roku, a na randce z mężem – w październiku ubiegłego roku.
A jednak umiem się odprężać malutkimi, lecz często (wielokrotnie w ciągu dnia!) podejmowanymi aktywnościami. Kiedy jestem w mieszkaniu z dziećmi, najczęściej wychodzę do łazienki i tam robię coś, co sprawia mi przyjemność: czytam parę stron książki (ale nie poradnika dla rodziców, lecz beletrystyki), wykonuję pozycję psa z głową w dół, włączam na YouTube jeden z ulubionych teledysków i śpiewam albo tańczę razem z wykonawcą, oddycham świadomie, przywołuję w myślach chwile tuż po porodach moich dzieci (to mnie rozczula i rozbraja).
Jeśli jesteśmy na dworze, to wystarczy, że popatrzę przez chwilę na zieleń albo chmury, oddychając głęboko; ostatnio na plac zabaw chodzę zawsze z kocem piknikowym, rozkładam go w okolicy zjeżdżalni czy tyrolki, gdzie szaleją starszaki i leżę na nim razem z Malutkim. Pod nieobecność starszaków lubię tańczyć z Malutkim w chuście, leżeć z nogami pionowo na ścianie i czytać, jeździć na rowerku stacjonarnym, rozmawiać przez telefon z mamą, teściową lub przyjaciółką albo przez Messengera z innymi życzliwymi osobami, pić niespiesznie kawę i delektować się kawałkiem dobrej gorzkiej czekolady (kiedy połykam pospiesznie pół tabliczki, nie jest to „akcja regeneracja”, lecz nieadaptacyjna reakcja na stres: gorączkowe poszukiwanie źródła energii w sytuacji kryzysowej).
Oprócz dbania o własną energię, w zachowywaniu spokoju w obliczu emocjonalnego tsunami dziecka pomagają mi:
elementarna wiedza z dziedziny mindfulness oraz świadomość tego, jak działa mózg w stanie walki i ucieczki. Trening uważności nauczył mnie, że trudne emocje są jak fala: rosną przez pewien czas, po czym załamują się i wypłaszczają, ustępując miejsca kolejnej fali. Jeśli nic nie zaburzy ich przepływu, to trwają dość krótko. Jeśli natomiast dodamy do nich inne przykre emocje, oceny, obwinianie, zerwanie relacji, to nasilają się i zamieniają w trudny do rozplątania kłębek. Warto więc nie zaburzać tego procesu.
Podobne wnioski płyną z wiedzy o stanie walki i ucieczki: skoro wiem, że w momencie wybuchu Duży nie tylko nie jest w stanie w pełni kontrolować tego, co mówi i robi, ale też niekoniecznie docierają do niego moje słowa, to po prostu… powstrzymuję się od robienia czy mówienia czegokolwiek. Nie tłumaczę, nie szukam rozwiązań, nie pocieszam, nie odwracam uwagi. Zamiast tego zamykam dziób i skupiam się na sobie: sprawdzam, czy zaraziłam się trudnymi emocjami. Jeśli jestem spokojna, to siadam blisko Dużego na jego poziomie, patrzę na niego z łagodnością – dosłownie i w przenośni (ang. with soft eyes) – i nazywam emocje, raczej pytając i zgadując, niż stwierdzając („Chyba jesteś strasznie zły?”).
Jeśli natomiast jego pobudzenie rezonuje we mnie, to pozostaję z zamkniętym dziobem aż do momentu, kiedy się uspokoję poprzez świadome oddychanie i techniki wizualizacji, których nauczyłam się na kursie „Odstresowany rodzic”, np. wyobrażanie sobie szklanej kuli, która oddziela mnie od świata zewnętrznego. Czasem czuję, że nie jestem w stanie się uspokoić i wtedy staram się po prostu wyjść z pomieszczenia, upewniwszy się, że wszystkie dzieci są w miarę bezpieczne, czyli na przykład zabierając z zasięgu ich rąk nożyczki i inne ostre przedmioty (zwykle też zabieram Malutkiego, żeby nie oberwał rykoszetem podczas ewentualnej bijatyki starszaków). Staram się powiedzieć dzieciom, że wychodzę, bo jestem zdenerwowana i nie chcę krzyczeć, ale czasem wolę wyjść szybko i bez słowa, bo gad we mnie już kłapie paszczą.
Można by uznać to moje milczenie lub wyjście z pokoju za – o zgrozo – porzucenie dziecka w trudnych emocjach, ale dla mnie to często warunek wsparcia dziecka.
Traktuję to trochę jak sytuację spadku ciśnienia w samolocie, kiedy to sensownie jest najpierw założyć maseczkę tlenową sobie, a dopiero potem dziecku. Niestety gad we mnie pasł się i rósł w siłę przez pierwsze 33 lata mojego życia i kuracja odchudzająca, której go poddaję od pięciu lat, osłabiła go wprawdzie, ale nie zabiła. Twardy jest, forfiter, a metodyczna walka z nim kosztuje mnie mnóstwo energii. Kiedy zaczęłam odnosić sukcesy w zachowywaniu spokoju nawet podczas godzinnych wybuchów frustracji Dużego, bardzo często po ich zakończeniu byłam wykończona. Pod koniec takiego ataku mój pierworodny jakby odbijał się ode mnie i wypływał na powierzchnię, natomiast mnie to odbicie pogrążało i czułam się potem, jakby ktoś wyssał ze mnie całą energię.
Zmiana własnej postawy na autentycznie empatyczną była trudna, ale przyniosła bardzo wyraźną poprawę funkcjonowania Dużego.
Kiedy już nauczyłam się zachowywać spokój w większości sytuacji, labilność Dużego wyraźnie się zmniejszyła, a wybuchy stały się krótsze i mniej intensywne. Mogłam wtedy wprowadzić aktywne metody uspokajania Dużego i uczyć go samouspokajania, o czym opowiem w następnym wpisie. Co więcej, obdarzony prawdziwą empatią w trudnych chwilach Duży zaczął wreszcie wykazywać empatię dla Małego (jej niemal całkowity brak od dawna mnie niepokoił). Prawdą stało się hasło Stuarta Shankera: „Spójrz na dziecko inaczej, a zobaczysz całkiem inne dziecko”.
I na tym powinnam może zakończyć niniejszy wpis, pozostawiając czytelników w zdumieniu i podziwie dla mojej spektakularnej drogi rozwoju.
Nic z tego. Pamiętacie rysunek przedstawiający drogę do sukcesu, według którego większość ludzi wyobraża ją sobie jako strzałkę wznoszącą się do góry, a w rzeczywistości pomiędzy dołem a górą jest jakby poplątany kłębek nici? Tak jest też ze mną i Dużym – moim żywym lustrem. Po okresie wytężonej, ale owocnej pracy oboje jakiś miesiąc temu ześlizgnęliśmy się w dół pod wpływem naszego wspólnego stresora: utrzymującej się przez kilka dni burzowej pogody. Potem znów wróciliśmy na ścieżkę rozwoju. A dziś, po bardzo ekscytującym dla każdego z nas weekendzie, mój gad pokazał, co potrafi.
Przebodźcowane starszaki przez pół dnia krzyczały, piszczały, biły się, kopały i szczypały, przebodźcowany Malutki chciał być na rękach, przebodźcowany Mąż był bliski wybuchu, a ja, również przebodźcowana, marzyłam, żeby wszyscy zniknęli. W pewnym momencie nie wytrzymałam i rozdarłam się tak, że nadal boli mnie gardło. Wykrzyczałam starszakom, że są okropni i niewdzięczni, że więcej nie będziemy im fundować weekendowych atrakcji, bo przez to tylko zachowują się gorzej i że nie mam ochoty ich dziś więcej oglądać. Kiedy płakali żałośnie, wcale nie było mi ich żal i dopiero po dłuższym czasie przeprosiłam ich i przytuliłam. Duży bardzo to przeżył, widać przypomniał sobie moje paskudne oblicze i przeraziło go ono…
Wstydzę się teraz i jestem smutna, a jednocześnie mam przekonanie, że po tym upadku podniesiemy się mocniejsi.
Kiedy dzieci zasnęły, zastanawiałam się, czy nie odsunąć w czasie o kilka dni publikacji tego wpisu. Przecież nie mogę kreować się na mistrza postępowania z moim trudnym synem i być może wpędzić niektóre czytelniczki w poczucie, że „one tak nie potrafią” ze swoimi trudnymi dziećmi. W końcu jednak postanowiłam, że po prostu Wam się przyznam do dzisiejszego wybuchu, a jutro od nowa będę się starać. Wiecie, że Stuart Shanker też czasem drze się na swoje dziecko? Kimże ja jestem, żeby iść do celu jak po sznurku zamiast kręcić się w kółko, potykać, upadać, gubić drogę… ale jednak zmierzać do celu?
Ciąg dalszy nastąpi.
Tłumaczenie tekstu na zdjęciu: „Bo tylko wtedy możemy pomóc drugiemu odnaleźć spokój, jeśli sami pozostaniemy spokojni i uznajemy interakcję za kojącą dla nas dwojga” (źródło: https://self-reg.brightspace.com)
EDIT z 2020 roku: Zapoznaj się z artykułem „Rodzice, dzieci, ekrany i mózgowe wi-fi„. Napisałam go na zamówienie fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, która objęła patronatem medialnym moją drugą książkę, „Self-Regulation. Szkolne wyzwania”. W książce jest zawarty m.in. rozdział dla rodziców na temat samoregulacji w kontekście urządzeń z ekranami. Rozdział możesz otrzymać bezpłatnie, zapisując się na mój newsletter.
EDIT z 2021 roku: Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o tym, jak reagować na jęki, krzyki i agresję dziecka, serdecznie zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia online „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie?”.
A jeśli chcesz poznać techniki samokontroli pozwalające na opanowanie wybuchu złości, to zapraszam Cię na szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”.