utworzone przez DyleMatka | wrz 10, 2017 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem, rodzicielstwo bliskości, rozwój dziecka, Self-Reg
Początek nowego roku szkolnego i przedszkolnego pragnę powitać wpisem na temat ideału nauczyciela.
Kilka dni temu moja Przyjaciółka opowiedziała mi o nowym nauczycielu gry na pianinie, którego zatrudniła, aby dawał lekcje jej trójce dzieci. Pan Od Pianina tak mnie zachwycił, że postanowiłam o nim napisać, oczywiście za zgodą Przyjaciółki.
Rozmowę z Panem Od Pianina moja Przyjaciółka rozpoczęła zdaniem:
„Kompletnie nie znam się na nauce muzyki, ale bardzo dobrze znam swoje dzieci; proszę skorzystać z tej wiedzy”. Następnie opowiedziała mu o swoich dzieciach. Ośmioletni Najstarszy stanowił najtrudniejszy orzech do zgryzienia: jest piekielnie inteligentny, uzdolniony matematycznie, językowo i muzycznie oraz… pozbawiony motywacji do systematycznej nauki. Chętnie liźnie nowej wiedzy, po czym uznaje, że już wszystko umie i kieruje uwagę na coś nowego. Lubi grać w gry typu Minecraft i jest miłośnikiem „Gwiezdnych wojen”. Sześcioletni Średni to byłe high need baby, swego czasu wrażliwe tak bardzo, że mój Duży wydawał się przy nim oazą spokoju i wzorem pogody ducha. Obecnie, w dużej mierze dzięki intuicyjnie bliskościowemu i self-regowemu podejściu mojej Przyjaciółki, jest to pogodne, mądre, wrażliwe dziecko o nieprzeciętnej inteligencji emocjonalnej i społecznej. Jest spokojniejszy niż rodzeństwo, kocha zwierzęta. Z kolei czteroletnia Najmłodsza to niezwykle ruchliwa, przebojowa i niezależna mała kobietka, artystyczna, rogata dusza, wielka miłośniczka kotów.
Pan Od Pianina wykorzystał wiedzę o dzieciach przekazaną mu przez ich mamę i do każdego podszedł indywidualnie.
Nieco najeżonego Najstarszego („Po co mi lekcje pianina? Przecież już umiem grać!”) kupił po pierwszych dwóch minutach zajęć. Przyniósł mu do grania nuty motywów przewodnich „Gwiezdnych wojen” i „Pogromców duchów” i wspomniał, że uwielbia grać w gry i ma PlayStation. Dla Średniego miał do grania utwory o zwierzakach, był cierpliwy, wyrozumiały, spokojny, skupiony i bardzo ciepły – dokładnie takich nauczycieli Średni lubi najbardziej. Absolutnym majstersztykiem była lekcja Najmłodszej. Mała wbiegła do salonu i zaczęła biegać z kąta w kąt, robić fikołki, śmiać się, wygłupiać. Pan Od Pianina usiadł na podłodze i zaczął opowiadać o trzech kotach swojej żony. Po kilku minutach Najmłodsza usiadła przy pianinie, a Pan zaczął lekcję od zabawy w koty: ona była uciekającym kotkiem i uderzała w kolejne klawisze, a on był drugim kotem, który ją gonił. Nie dziwi mnie, że cała trójka dzieci była zachwycona lekcją gry na pianinie.
Nie wiem, czy Pan Od Pianina czytał te wszystkie mądre książki, artykuły i blogi o rozwoju dzieci, które ja i podobne do mnie mamy wnikliwie studiujemy.
Wynika z nich, że dzieci uczą się najskuteczniej, kiedy czują się bezpieczne, są radosne i zaciekawione oraz mają dobrą relację z nauczycielem, który traktuje je z szacunkiem i widzi przede wszystkim ich potencjał, a nie skupia się na ich słabościach. [Polecam w szczególności książkę Carla Honoré „Pod presją. Dajmy dzieciom święty spokój!”, która zawiera odniesienia do badań na ten temat.] Przypuszczam, że ich nie czytał – raczej ma talent i pasję dydaktyczną oraz najzwyczajniej w świecie lubi dzieci i jest ich ciekaw. Stuart Shanker nazwałby go Self-Reg natural, czyli osobą intuicyjnie stosującą Self-Reg. Zanim Pan Od Pianina rozpoczął lekcję, łagodnie pomógł każdemu dziecku przejść do odpowiedniego stanu pobudzenia, czyli stanu spokoju i uwagi. Do każdego małego ucznia podszedł indywidualnie. W efekcie dzieci skoncentrowały się na przyswajaniu nowych umiejętności, być może nawet nie zdając sobie sprawy, że właśnie to robią; po prostu świetnie się bawiły.
Marzę o takich właśnie nauczycielach dla moich i wszystkich innych dzieci.
O nauczycielach, którzy swój zawód wykonują z niesłabnącą pasją, mają wysoką inteligencję emocjonalną i intuicję. O nauczycielach, którzy w każdym dziecku widzą nieoszlifowany diament i mały cud, a swoją rolę rozumieją jako towarzyszenie młodemu człowiekowi w jego drodze rozwoju i wspieranie go w pokonywaniu trudności. Uważam, że nauczyciele powinni być nie tylko intelektualną i moralną, ale też finansową elitą kraju – świetnie opłacanymi specjalistami, którym powierzamy ogromną odpowiedzialność za przyszłość społeczeństwa. Przecież „takie będą rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”…
Tymczasem nauczyciele są niedocenianą, nędznie opłacaną i przede wszystkim silnie zestresowaną grupą zawodową.
Niektórzy już na wczesnym etapie kariery zawodowej wypalają się, bijąc głową o mur biurokracji. Ich frustracja i stres emanują na ich małych podopiecznych (pamiętacie o rezonansie limbicznym?), którzy z kolei przenoszą go do domów rodzinnych, urządzając wieczorami sceny podczas odrabiania zadań domowych (które swoją drogą są absurdem). Dzieci uczone przez spiętych, zestresowanych, rozregulowanych dorosłych miewają problemy z motywacją, koncentracją uwagi i samooceną. Przyznam, że z obawą myślę o rozpoczęciu przez Dużego (za rok) edukacji szkolnej, a decyzja o przeniesieniu moich starszaków z prywatnego przedszkola „dla wymagających” do dwóch przedszkoli publicznych była dla mnie w czasie minionych wakacji potężnym stresorem. Przecież chodzi o setki godzin, które moje dzieci spędzają bez rodziców.
Co możemy zrobić, aby nasze dzieci uczyły się w jak najlepszych warunkach, osiągnęły swój potencjał i rozwijały talenty?
Zwykle nie mamy wpływu na program nauczania, harmonogram zajęć w konkretnej placówce i to, czy trafimy na nauczycieli podobnych do Pana Od Pianina, czy wręcz przeciwnie. Myślę, że warto robić wszystko, co w naszej mocy: wydeptywać ścieżki, rozmawiać z nauczycielami, spokojnie i empatycznie wyjaśniając nasz punkt widzenia, angażować się w życie społeczności szkolnej czy przedszkolnej i dawać jej impulsy do rozwoju w dobrym kierunku. Ja zgłosiłam się do rady rodziców w przedszkolu Małego (sama w to nie wierzę, bo jestem trochę dzikusem…) i zamierzam cichaczem wprowadzać tam elementy Self-Reg. W przypadku wielu dzieci przydatne bywa też wsparcie profesjonalistów: specjalisty integracji sensorycznej, terapeuty ręki, okulisty czy ortoptysty, fizjoterapeuty – bo dziecku trudno jest przyswajać wiedzę, jeśli jego ciało płata mu figle. Jak mawia Stuart Shanker, sfera biologiczna stanowi korzenie procesów poznawczych.
A co, jeśli mimo wszystko nasze dziecko wraca z placówki smutne, złe czy sfrustrowane, a my nie możemy dogadać się z nauczycielem?
Co, jeśli nauczyciele wciąż mają jakieś uwagi krytyczne na temat naszej latorośli? Co, jeśli naszemu dziecku przypięto łatkę niegrzecznego, leniwego, złośliwego, klasowego błazna, prowodyra bójek? Co, jeśli nie mamy możliwości przenieść dziecka do innej placówki? Oto co możemy i powinniśmy zrobić: stanąć po stronie swojego dziecka, dać mu poczucie bezpieczeństwa, zadbać o jego potrzeby i przede wszystkim nie dać sobie wmówić, że ono jest jakieś takie… nieudane i niedobre. Nie ma czegoś takiego, jak niedobre dziecko.
Podobno wystarczy jedna bliska, empatyczna dorosła osoba, aby mały człowiek wyszło na prostą.
Bądź tą dorosłą osobą.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Today I took my daughter to piano lessons” (CC BY-NC-ND 2.0) by Judy van der Velden
utworzone przez DyleMatka | sie 23, 2017 | blaski macierzyństwa
Wczoraj na plaży opowiedziałam Małemu historię, która wywołała jego szeroki uśmiech.
Oto ona: „Dawno, dawno temu, a dokładnie cztery lata temu miałam duży brzuszek, a w nim byłeś Ty. Jeszcze lato, pojechałam z tatą i Dużym nad jezioro i długo w nim pływałam. Wiedziałam – nie wiem skąd, ale wiedziałam na pewno – że ten Mały w moim brzuchu będzie kochał wodę tak, jak ja. Marzyłam o tym, że kiedyś razem z moim Małym będę się kąpała w morzu. I wiesz, co? Moje marzenie się spełniło.” Mały naprawdę kocha wodę dokładnie tak, jak ja.
Jednym z najpiękniejszych aspektów macierzyństwa jest to, że razem z małym człowiekiem odkrywa się na nowo własne pasje i upodobania.
Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, kiedy jest się mamą więcej niż jednego dziecka. Ja mam dzieci do tańca i do różańca. Duży już jako czteromiesięczne niemowlę zastygał w bezruchu i zamieniał się w słuch, kiedy czytałam mu wiersze Brzechwy. Wśród jego pierwszych dziesięciu słów znalazły się „koło”, „kądąg” (trójkąt) i „kapa” (kwadrat). Ja też byłam małym mózgowcem zafascynowanym książkami i zdobywaniem wiedzy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Mały przez ponad dwa pierwsze lata życia książkami jedynie rzucał, ewentualnie je zjadał, nie rozpoznawał też kształtów ani kolorów. Za to w przeciwieństwie do Dużego uwielbia – oprócz wody, morza, plaży – taniec i wszelki ruch na świeżym powietrzu. Wykorzystuje też każdą okazję, żeby wyjść z domu i spróbować czegoś nowego; potrafi nawet z wyjścia do śmietnika uczynić wspaniałą wyprawę. Świetnie się w tych sprawach dogadujemy.
Piękne jest też to, że w moich dzieciach widzę mocne strony ich taty, których mnie samej brakuje.
Duży ma niezwykłą łatwość pojmowania tego, jak działają różne maszyny i ogromną wiedzę o samochodach. Z kolei Mały bierze życie takie, jakim jest, potrafi wejść w pozytywną interakcję z dowolnym obcym człowiekiem, a z problemami rozprawia się bez wahania i lęku przed porażką. Jeszcze nie wiem, jaki będzie Malutki. Na razie odnoszę wrażenie, że to najbardziej pogodne, spokojne i zrównoważone z moich dzieci.
Oprócz mocnych stron widzę w moich dzieciach także moje deficyty i jestem zdeterminowana, żeby pomóc im je pokonać.
Ale to już temat na inny wpis. Na razie zamierzam wreszcie dokończyć mój cykl postów o złości, który pamiętają zapewne tylko najwierniejsi czytelnicy…
utworzone przez DyleMatka | sie 15, 2017 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem, rodzicielstwo bliskości, rozwój osobisty
Wczoraj w nocy wróciłam z dziećmi do Warszawy po ponad dwóch tygodniach spędzonych na letnich działkach należących do członków rodzin Męża i mojej.
Mąż w tym czasie pracował; na wspólne wakacje nad morzem wyjeżdżamy dopiero w najbliższą niedzielę. Ta pierwsza część moich wakacji z dziećmi była piękna z oczywistych względów: pogoda dopisywała, więc spędzaliśmy mnóstwo czasu na łonie przyrody, pluskaliśmy się w ogrodowych basenikach i jeziorach, rozkoszowaliśmy się ciszą i czystym powietrzem, a nocą – rozgwieżdżonym niebem.
Jednocześnie był to czas bardzo stresujący. Upał dawał się wszystkim we znaki, przez kilka dni nie mieliśmy dostępu do wanny czy prysznica, domki były nieprzystosowane do raczkującego niemowlaka, Malutki ząbkował, a starszaki momentami nudziły się, pozbawione swoich zabawek i przede wszystkim towarzystwa kolegów. Ja sama też potrzebowałam czasu, aby wyciszyć swój galopujący umysł i zwolnić tempo.
Ostatni tydzień był dla mnie trudny emocjonalnie z powodu konfliktu wartości.
Spędziliśmy go na działce przyjaciół moich rodziców, do których mówię „ciociu” i „wujku”. Są dla mnie bliscy jak rodzina i mają podobne do mojej rodziny pochodzenia podejście do wychowania dzieci, diametralnie różne od mojego: dzieci ma być widać, ale nie słychać; dzieci muszą słuchać we wszystkim dorosłych; dzieci nie mają żadnych powodów do narzekania, bo są dziećmi, więc jakież mogą mieć problemy? Byłam niepoprawną optymistką, nie przewidując konfliktów, a nie przewidziałam ich dlatego, że ostatnio dłuższy kontakt z Ciocią i Wujkiem miałam, zanim zostałam mamą, kiedy jeszcze moje i ich poglądy na wychowanie były zbliżone.
[Dopisek z 2024 roku: z radością stwierdzam, że moja rodzina pochodzenia już nie ma takiego podejścia do dzieci!]
O moich dzieciach można by powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że ich nie słychać. Są bardzo głośne, ruchliwe, wszędobylskie, ciekawskie, „pyskate”, niepokorne, uparte, nie dają się zbyć odpowiedzią „bo ja tak mówię” i bardzo źle reagują na stawianie ich pod ścianą oraz konfrontacyjny, rozkazujący ton. Jest to po części efekt ich temperamentu, a po części – mojego wychowania.
Z przyczyn, które leżą w moim dzieciństwie posłuszeństwo i „grzeczność” nie są postawą, którą chcę wpoić moim dzieciom.
Nieco tylko przerysowuję moją motywację: posłuszne dzieci są idealnymi kandydatami na ofiary pedofilów i wyrastają na ludzi, którzy wybierają w wolnych wyborach Hitlera i nie potrafią mu się przeciwstawić, nawet kiedy jego zbrodnie ujrzą światło dzienne.
Ja sama byłam takim idealnie przystosowanym i grzecznym dzieckiem. Nie da się z całą pewnością stwierdzić, na jaką osobę bym wyrosła, gdybym była wychowywana bardziej demokratycznie. Jednak nie uważam za przypadek tego, że kiedy w wieku 36 lat rozpoczynałam psychoterapię (a miałam za sobą kilkanaście lat pracy nad sobą w innych niż psychoterapia formach), nie byłam w stanie określić swoich granic i nie wiedziałam, czego chcę. Pytana, czy wolę A, czy B, dokonywałam w myślach szybkiej optymalizacji: zastanawiałam się, czego oczekują ode mnie istotne w danej sytuacji osoby (Mąż, dzieci, rodzice, dalsi członkowie rodziny, przyjaciele, przełożeni czy koledzy w pracy), obliczałam coś w rodzaju średniej ważonej ich oczekiwań i na tej podstawie podejmowałam decyzję, którą po fakcie wielokrotnie roztrząsałam i podważałam jej słuszność.
Stosunkowo niedawno, bo na początku mojej macierzyńskiej drogi, jedyną przykrą emocją, jaką odczuwałam, była złość; nie znałam smutku, żalu, przykrości, zawstydzenia, osamotnienia. Byłam zewnątrzsterowna i gotowa zrobić wiele dla pochwały, nagrody czy certyfikatu, przy znikomej wewnętrznej motywacji czy zainteresowaniu danym tematem. Moim życiem rządziło „wypada”, „trzeba”, „należy”, „nie wolno”. Przez ponad dekadę cierpiałam na bulimię, przez kolejną – na pracoholizm. Przez wiele lat otaczałam się toksycznymi ludźmi, którzy wysysali ze mnie radość życia. Może tak się po prostu złożyło, ale sądzę, że przynajmniej częściowo jest to efekt tego, jak byłam wychowywana.
W ostatnich dniach przeżyłam potężny kryzys wychowawczy, bo pod wpływem stresu spojrzałam na moje dzieci oczami Cioci i Wujka.
Słuchając ich ciągłych uwag pod adresem moich dzieci (i pośrednio lub bezpośrednio moim własnym), cofnęłam się w swoim sposobie postrzegania świata do czasów dzieciństwa. Zobaczyłam w Dużym i Małym rozpieszczone, roszczeniowe dzieciaki, którym wydaje się, że są pępkami świata. Uznałam, że są niewychowane, bez kindersztuby, aroganckie, pozbawione empatii, niewdzięczne, rozjęczane, rozmemłane, siejące wokół chaos i bałagan. Uznałam siebie samą za niekompetentną matkę, która robi krzywdę dzieciom, nie wbijając im do głów elementarnych zasad pożycia społecznego i wstydziłam się przed Ciocią i Wujkiem, którzy byli głęboko zatroskani tym, jak ciężkie jest moje życie z tymi małymi potworami. Warczałam na Dużego i Małego, wygłaszałam im kazania i rozmyślałam, w jaki sposób zaostrzyć mój kurs wobec nich.
Zastanawiałam się, po co mam zapisywać się na zaawansowany kurs Self-Reg w The MEHRIT Centre, skoro mój gad jest najwyraźniej nie do opanowania. Straciłam motywację do pisania bloga: jaki mam mandat do tego, aby mądrzyć się na temat wychowywania dzieci, skoro moje własne są niewychowane? Zwątpiłam też w sens podejmowania studiów w zakresie coachingu, na które mnie niedawno przyjęto. Cytując Ciocię: „Zanim zaczniesz doradzać ludziom, ogarnij najpierw tych dwóch, oni całkiem weszli ci na głowę”.
Mój kryzys trwał kilka dni, a potem wydarzyło się coś, co utwierdziło mnie w poczuciu, że wybrałam właściwą drogę.
Dzień był bardzo udany, Duży i Mały nie nudzili się (spotkali się z ulubioną ciocią i kuzynami, a wieczorem Ciocia zaprzęgła ich do zmywania naczyń w miednicy na tarasie, a Wujek – do podlewania ogródka) i zachowywali idealnie. Wieczorem umyłam ich jako tako w miednicy, po czym zostawiłam z kolacją na parterze domku, a sama poszłam do naszego pokoju na poddaszu, żeby uśpić zmęczonego upałem Malutkiego. Nie mógł się wyciszyć, więc trwało to długo.
Leżąc z bobasem przy piersi, usłyszałam każde słowo awantury, która miała miejsce na dole. Wujek zajął krzesło, które upodobał sobie zmęczony i śpiący Mały. Mały powiedział, że to jego krzesło, na co Wujek odpowiedział, że wszystkie krzesła w tym domu są jego i Cioci, a Mały ma usiąść na innym. Mały zaczął rozpaczliwie płakać.
Wujek spokojnym tonem wyprowadził go z tego płaczu metodą zupełnie nieself-regową. Powoli, stopniowo budując napięcie wyjaśnił mu, że jeśli ktoś kupi psa i ten pies szczeka i gryzie właściciela, to właściciel odda go tam, skąd go wziął, ewentualnie do schroniska. Jeśli ktoś kupi zepsuty samochód, to odda go do salonu i zażąda nowego. Jeśli natomiast komuś trafi się dziecko, które płacze i krzyczy, to może je albo oddać do specjalnego schroniska dla dzieci, albo naprawić. A dzieci naprawia się, bijąc je pasem po pupie tak, żeby bardzo bolało i żeby dziecko zapamiętało, że ma nie płakać ani nie krzyczeć, lecz zawsze być grzeczne.
Leżałam w łóżku z Malutkim, słuchając tego i nie mogąc się ruszyć, kompletnie sparaliżowana pewnym wspomnieniem.
Byłam malutka – pamiętam, że na poziomie moich oczu były uda mojego Taty – i zachowałam się „niegrzecznie”, chyba właśnie płakałam i krzyczałam „bez powodu”. Tata stwierdził, że gdzieś zniknęła jego grzeczna córeczka i razem z Mamą zaczął mnie szukać w całym mieszkaniu. Biegałam za nimi, czepiałam się ich nóg i krzyczałam, że jestem, nie zniknęłam, ale oni mnie „nie widzieli”. Poszli nawet do sąsiadów z naprzeciwka, pytając, czy może jestem u nich (ja wybiegłam za nimi, zapłakana), ale ci zaprzeczyli; ależ musieli mieć ubaw…
W końcu wpadłam na pomysł, żeby zawołać, że już zawsze będę bardzo, bardzo grzeczna – i wtedy nagle „odnalazłam się”. Do tej pory to wspomnienie jest dla mnie tak bolesne, że tracę dech w piersiach i zdolność myślenia, cała się trzęsę i trudno mi pohamować łzy. Nie byłam więc w stanie zejść na parter, żeby zażegnać awanturę i uspokoić Małego – dosłownie nie byłam w stanie wstać z materaca.
[Dopisek z 2021 roku: Tamta moja silna reakcja wynikała z nieuleczonej traumy, jaką wywołało u mnie tamto zdarzenie z dzieciństwa. W 2018 roku, po 2 latach psychoterapii psychodynamicznej, rozpoczęłam 2,5-letnią terapię traum w nurcie EMDR, która pozwoliła mi uleczyć tamtą traumę i wiele innych. Przeczytaj o traumie post z maja 2021 roku.]
I nagle odzyskałam spokojną pewność co do tego, jak chcę wychowywać moje dzieci.
Chcę, żeby wiedziały, że są kochane także wtedy, kiedy są smutne, przestraszone, zawstydzone, zirytowane, rozżalone, zazdrosne, wściekłe – i kiedy okazują to w mało cywilizowany sposób. Chcę, żeby miały niezmąconą pewność, że ich nie oddam i nie zbiję niezależnie od ich występków. Nie chcę, żeby wyrosły na nieempatycznych dorosłych naruszających granice innych ludzi i będę nad tym pracować. Porozmawiam z mądrą psycholożką zajmującą się dziećmi z ADHD o tym, jak sprawić, żeby Duży nie brał do ręki bez pozwolenia cudzych cennych przedmiotów. Wyślę Małego na terapię słuchu Johansena, żeby przestał non stop produkować dźwięki, co powoduje, że Duży podnosi głos, aby być usłyszanym i poziom hałasu jest stale wysoki.
Będę im nadal wyjaśniać, że zanim sięgną po dokładkę jedzenia, powinni upewnić się, że dla wszystkich wystarczy. Będę jeszcze bardziej starać się odkładać rzeczy na miejsce i uczyć tego dzieci (na razie kiepsko mi to wychodzi). Będę nadal uczyć ich rozwiązywania konfliktów bez użycia przemocy. Wierzę, że w końcu nauczą się tego wszystkiego, podobnie jak ja mozolnie uczę się rozpoznawania swoich granic i odróżniania własnych przekonań od cudzych. Wiem i ciągle się przekonuję, że nie mają złych zamiarów, a jedynie często zapominają o zasadach w ferworze zabawy albo pod wpływem silnych emocji.
Kiedy w końcu zeszłam na dół, Mały był autentycznie spokojny i z apetytem wcinał kolację.
Wujek był zadowolony, że dał mu lekcję – postraszył go i osiągnął zamierzony efekt wychowawczy. Ale nie miał racji. Mały przestał płakać, bo historia o gryzącym psie i zepsutym samochodzie zaciekawiła go i odwróciła jego uwagę od frustracji związanej z krzesłem, a kanapka zaspokoiła jego głód. Uspokoiwszy się, podjął polemikę z Wujkiem, mówiąc z całkowitym przekonaniem i bez cienia strachu, że dzieci się nie bije, a poza tym mama go bardzo kocha i nigdy go nie odda. Nie ma jeszcze czterech lat, a już to wie bez cienia wątpliwości. Krótkoterminowo to chyba ja osiągnęłam zamierzony efekt wychowawczy…
Ten post napisałam na gorąco w nocy po opisanej awanturze.
Od tamtej pory wróciłam na ścieżkę, którą uważam za właściwą, a dzieci się wyciszyły i zachowują o wiele lepiej. Dużo myślałam o mechanizmach, które popchnęły mnie w stare koleiny – głównie o rezonansie limbicznym, o którym pisałam w poście zatytułowanym Jak kształtujemy mózgi naszych dzieci i w Spokój rodzi spokój. (A w moim artykule Rodzice, dzieci, ekrany i mózgowe wi-fi napisanym dla fundacji Dajemy Dzieciom Siłę możesz przeczytać, jak mózgowe wifi rozstraja dziecko, którego rodzic nadużywa urządzeń z ekranami.)”.
P.S. Bardzo proszę czytelników o powstrzymanie się od nieprzyjemnych komentarzy pod adresem moich Rodziców, Cioci czy Wujka. Oni dorastali i zostali rodzicami w zupełnie innych warunkach, a ich zachowaniem kierują inne schematy poznawcze, niż te, którymi ja się kieruję; schematy poznawcze bardzo trudno jest zmienić, nawet jeśli widzi się taką potrzebę. Moim Rodzicom daleko do sadystów czy choćby ludzi chłodnych emocjonalne; mam ogólnie dobre wspomnienia z dzieciństwa i czułam się kochana. Swoją drogą, moja Mama mówi, że taka forma zdyscyplinowania mnie, o jakiej piszę zdarzyła się jej i Tacie tylko jeden raz; sami uznali, że jest zbyt drastyczna.
P.P.S. z czerwca 2024 roku: Wkrótce startuje ponownie mój newsletterowy projekt „Lato z dziećmi i… spokojem”. Aby do niego dołączyć, zapisz się na stronie, do której prowadzi poniższy przycisk. Kiedy otrzymasz mail z prośbą o potwierdzenie adresu e-mail, koniecznie potwierdź zapis!
utworzone przez DyleMatka | sie 7, 2017 | blaski macierzyństwa
Jedną z cudownych rzeczy w byciu mamą jest to, że stale się rozwijam i pokonuję różne ograniczające przekonania na własny temat.
Na początku mojej macierzyńskiej drogi w pewnym sensie nie miałam innego wyjścia: pojawienie się dzieci zmusiło mnie do wprowadzenia licznych organizacyjnych zmian w moim życiu. Jeszcze sześć lat temu uważałam, że gotowanie jest trudne i nigdy go nie opanuję w stopniu zadowalającym. Jednak los obdarzył mnie dzieckiem z alergią pokarmową, które przez niemal dwa lata karmiłam piersią. Nie mogłam zatem zdać się na gotowe dania – trzeba było zaprzyjaźnić się z kuchnią. Teraz gotowanie sprawia mi przyjemność i rzadko się zdarza, żebym ugotowała coś, co niezbyt smakuje moim bliskim. Inny przykład: kiedyś wydawało mi się także, że umrę (tak, umrę!), jeśli będę systematycznie sypiać krócej, niż pięć godzin na dobę i wstawać przed godziną 7. Tymczasem przez kilka miesięcy po powrocie do pracy po drugim urlopie macierzyńskim chodziłam spać około godziny 1 w nocy i wstawałam o 5:40. W międzyczasie budziłam się kilkakrotnie na kilka do kilkunastu minut ze względu na tzw. lęki nocne Małego (nie licząc króciutkich pobudek na zmianę piersi, z której go przez sen karmiłam – Mały spał, niemal nie wypuszczając piersi). Wprawdzie utyłam, cera mi zszarzała i pamięć nieco szwankowała (choć nie aż tak, jak w czasie mojej trzeciej ciąży), ale funkcjonowałam całkiem nieźle, piastując kierownicze stanowisko i zajmując się po pracy wymagającym trzylatkiem i roczniakiem-demolką. (Pisząc te słowa, zdałam sobie sprawę, że jestem pełna obaw w związku z moim powrotem do pracy, planowanym na listopad.)
Najprzyjemniej jest rozwijać się, bo chcę poszerzać horyzonty dzieci, a nie dlatego, że życie mnie do tego zmusiło.
Skoro marzę o tym, żeby moje dzieci poznały swoje możliwości w przeróżnych sferach życia, to sama chcę być ich przewodniczką. Trudno być przekonującą, kiedy się stoi u stóp góry i, trzęsąc się ze strachu, zachęca się dziecko sztucznie entuzjastycznym tonem, żeby się na nią wspięło. W ciągu ostatnich miesięcy udało mi się sprawić, że Duży nauczył się pływać (kocham pływanie) oraz zarazić i Dużego, i Małego pasją do jazdy na nartach. Bardzo chciałam, żeby nauczyli się też jeździć na łyżwach. Rzecz w tym, że ani Mąż, ani ja nie jeździmy na łyżwach… Spróbowałam tej aktywności raz, we wczesnym dzieciństwie i zniechęciłam się do tego sportu oraz utrwaliłam swój obraz siebie jako mało sprawnej fizycznie i nieskoordynowanej. Jednak pewnego dnia, kiedy niekończąca się zima i smog dawały się we znaki, spontanicznie postanowiłam spróbować ponownie. Udałam się na pobliskie lodowisko, wypożyczyłam parę łyżew, założyłam je, włożyłam mój rowerowy kask i z biciem serca weszłam na taflę. Pierwsze kroki stawiałam bardzo ostrożnie, trzymając się barierki, ale po przejechaniu połowy kółka uznałam, że czepianie się barierki utrudnia mi utrzymanie równowagi i… po prostu pojechałam. Ja, dobiegająca czterdziestki matka trojga dzieci, która regularnie potyka się o własne nogi i wpada na ściany i meble! Przez pół godziny istniałam tylko ja i kilka metrów tafli przede mną. Pełna koncentracja, czysta radość, energia przepływająca przez moje ciało. Nie upadłam ani razu, ale też ani trochę nie bałam się upadku. Kiedy opuściłam lodowisko, chciało mi się krzyczeć z radości, a w drodze do domu podśpiewywałam „Mam tę moc, mam tę moooooc!”.
Dlaczego piszę o łyżwach w upalny letni dzień?
Bo wczoraj znów pokonałam własną słabość i lęki. Jeszcze kilka lat temu bałam się prowadzić samochód. Kiedyś zobaczyłam zza kierownicy, jak policjanci wkładają do czarnego worka zwłoki chłopca potrąconego przez samochód na przejściu dla pieszych i od tamtej pory przez wiele lat nie potrafiłam usiąść za kółkiem. W ostatnich tygodniach ciąży z Dużym postanowiłam się przełamać, wykupiłam kilka godzin jazdy doszkalającej i zaczęłam z duszą na ramieniu jeździć po okolicy. Sześć lat później jestem niezłym, doświadczonym kierowcą wielkomiejskim i tylko trochę obawiam się samotnej jazdy z dziećmi – płaczącym w samochodzie Malutkim i Małym, który ma chorobę lokomocyjną. Jednak dopiero wczoraj odważyłam się wyruszyć z moją trójką (i teściową) w dłuższą trasę. Przejechałam wzdłuż Bugu całe województwo lubelskie – kiepskimi drogami pełnymi rowerzystów i niedzielnych kierowców. Dałam radę śpiewająco, choć Malutki w sumie chyba przez godzinę wrzeszczał jak opętany, a Mały kilkaset (nie przesadzam!) razy spytał płaczliwym tonem, kiedy wreszcie dojedziemy.
Pokonuję te wszystkie bariery w mojej głowie dzięki dzieciom, dla nich i przez nie. Przede mną jeszcze całe mnóstwo takich doświadczeń. Ciekawe, jakie wyzwanie czeka tuż za rogiem…
utworzone przez DyleMatka | lip 30, 2017 | Uncategorized
i chciałabym dodać do tamtego wpisu parę słów uzupełnienia. Koniec lipca przyniósł pożegnanie starszaków z dotychczasowym przedszkolem i wszyscy przeżywaliśmy w związku z tym trudne emocje. Zmiana, nawet na lepsze, to zawsze stres. Przypominam, że w ujęciu Self-Reg stresorem jest każdy czynnik, który wytrąca organizm ze stanu homeostazy, czyli równowagi; jest to klasyczne ujęcie Cannona i Selye.
Zaintrygowało mnie to, że Duży reaguje teraz na stres inaczej, niż w ciągu ostatnich dwóch lat.
Jak opisywałam obszernie we wpisie o negatywnym zniekształceniu poznawczym jakiś czas temu, jego przykre emocje znajdowały ujście w wybuchach złości i agresji słownej oraz fizycznej. Pierwszy taki wybuch miał miejsce w okolicy jego czwartych urodzin. Wcześniej Duży w trudnych chwilach rozpaczliwie płakał i prosił, żebym go przytuliła. Po trzech miesiącach praktykowania Self-Reg Duży cofnął się do tamtego etapu. W chwilach silnej frustracji, zamiast krzyczeć, pomstować, rzucać przedmiotami czy bić Małego, mój sześciolatek płacze jak maluszek i przychodzi do mnie, żeby się przytulić.
Intuicyjnie czułam, że ta zamiana agresji na rozpacz jest czymś dobrym.
Po pierwsze, przytulenie do mamy to reakcja tzw. zaangażowania społecznego, czyli najzdrowsza ze strategii radzenia sobie ze stresem. Po drugie, ten nowy wzorzec zachowania Dużego ułatwia mi reagowanie z empatią, bo nie zakłóca mózgowego wi-fi, nie uruchamia mojej złości ani nawet irytacji. W efekcie nie muszę zużywać energii na próby zachowania własnego spokoju i mam jej więcej na inne trudne sytuacje oraz dla pozostałych dzieci.
Traf chciał, że w ostatnich dniach obejrzałam wykład Stuarta Shankera, który potwierdził moje odczucia.
Shanker opowiada w nim o pewnej dziewczynce w wieku szkolnym przejawiającej szereg trudnych skanalizowanych zachowań. W czasie terapii opartej na Self-Reg ta dziewczynka najpierw cofała się pod względem swoich reakcji na stres aż do wieku niemowlęcego i dopiero wtedy zaczęła rozwijać umiejętności samoregulacji. Ta opowieść potwierdziła moją intuicyjną ocenę, że jesteśmy na dobrej drodze.
À propos drogi: chcę mocno podkreślić, że Self-Reg to proces, a nie program.
To nie jest tak, że należy wykonać kroki 1-2-3-4-5 – pięć kroków do… zwycięstwa i dziecko (albo my sami) zostanie magicznie „naprawione”. Self-Reg to nie program, którego ukończenie czyni z nas mistrzów czy nawet niezłych rzemieślników. To droga rozwoju, którą kroczymy co do zasady do przodu, ale też często potykamy się, upadamy, kręcimy się w kółko, zawracamy albo siadamy i nie wiemy, co robić dalej. Ja sama widzę u siebie czasem ogromne postępy. Na przykład po pierwszym samodzielnie poprowadzonym warsztacie z Self-Reg dla rodziców, zamiast jak zwykle w tego typu sytuacji pochłonąć coś bogatego w węglowodany proste, zjadłam z wielką przyjemnością zupę warzywną i był to wybór instynktowny. Krótko wcześniej zachowałam się jak wredny gad wobec dobrych znajomych, które przypadkiem uruchomiły moje stare schematy reagowania na stres. To ważne, żeby traktować wszystkie takie potknięcia czy upadki nie jak porażkę i dowód, że Self-Reg „nie działa”, lecz jako okazję do nauki.
Na koniec chciałabym odpowiedzieć na krytyczną czy raczej sceptyczną wypowiedź pewnej mojej znajomej o Self-Reg.
Otóż przeczytała ona co nieco o tym podejściu i stwierdziła, że nie rozumie, co w nim jest takiego szczególnego. Jej wątpliwość sprowadzała się do pytania, czy naprawdę można uznać za metodę – i to popartą latami badań naukowych! – tę „oczywistą oczywistość”, że warto zdawać sobie sprawę z tego, co nas stresuje, pracować nad tym oraz regenerować się, kiedy jesteśmy w kiepskiej formie. Czy trzeba pisać na ten temat bestsellery? Moja odpowiedź jest taka:
ludziom, którzy funkcjonują w tak opisany sposób – czyli umieją sami regulować swoje stany pobudzenia – niepotrzebna jest wiedza o Self-Reg.
Analogicznie, nie musimy wiedzieć, że mówimy prozą, żeby się nią porozumiewać. Self-Reg jest natomiast niezwykle pomocny dla tych, którzy mają podobne problemy, jak Duży lub też utknęli w błędnym kole stresu, kiedy to sam silny czy długotrwały stres staje się stresorem. W tej sytuacji wszystkie inne stresory działają silniej i poziom stresu stale jest wysoki – organizm pozostaje w trybie walki i ucieczki. Chyba większość z nas spotkała kiedyś osobę, która tak funkcjonuje lub też sami miewaliśmy takie epizody. Ogromną wartością Self-Reg jest to, że dzięki niemu można pomóc ludziom w każdym wieku lepiej funkcjonować i lepiej się czuć.
Przybliżone tłumaczenie tekstu na zdjęciu: „Samoregulacja jest procesem, a nie – gotowym programem, do którego należy ustalony z góry zestaw 'narzędzi ułatwiających regulację'” (źródło: www.mehritcentre.com)