Jedną z cudownych rzeczy w byciu mamą jest to, że stale się rozwijam i pokonuję różne ograniczające przekonania na własny temat.

Na początku mojej macierzyńskiej drogi w pewnym sensie nie miałam innego wyjścia: pojawienie się dzieci zmusiło mnie do wprowadzenia licznych organizacyjnych zmian w moim życiu. Jeszcze sześć lat temu uważałam, że gotowanie jest trudne i nigdy go nie opanuję w stopniu zadowalającym. Jednak los obdarzył mnie dzieckiem z alergią pokarmową, które przez niemal dwa lata karmiłam piersią. Nie mogłam zatem zdać się na gotowe dania – trzeba było zaprzyjaźnić się z kuchnią. Teraz gotowanie sprawia mi przyjemność i rzadko się zdarza, żebym ugotowała coś, co niezbyt smakuje moim bliskim. Inny przykład: kiedyś wydawało mi się także, że umrę (tak, umrę!), jeśli będę systematycznie sypiać krócej, niż pięć godzin na dobę i wstawać przed godziną 7. Tymczasem przez kilka miesięcy po powrocie do pracy po drugim urlopie macierzyńskim chodziłam spać około godziny 1 w nocy i wstawałam o 5:40. W międzyczasie budziłam się kilkakrotnie na kilka do kilkunastu minut ze względu na tzw. lęki nocne Małego (nie licząc króciutkich pobudek na zmianę piersi, z której go przez sen karmiłam – Mały spał, niemal nie wypuszczając piersi). Wprawdzie utyłam, cera mi zszarzała i pamięć nieco szwankowała (choć nie aż tak, jak w czasie mojej trzeciej ciąży), ale funkcjonowałam całkiem nieźle, piastując kierownicze stanowisko i zajmując się po pracy wymagającym trzylatkiem i roczniakiem-demolką. (Pisząc te słowa, zdałam sobie sprawę, że jestem pełna obaw w związku z moim powrotem do pracy, planowanym na listopad.)

Najprzyjemniej jest rozwijać się, bo chcę poszerzać horyzonty dzieci, a nie dlatego, że życie mnie do tego zmusiło.

Skoro marzę o tym, żeby moje dzieci poznały swoje możliwości w przeróżnych sferach życia, to sama chcę być ich przewodniczką. Trudno być przekonującą, kiedy się stoi u stóp góry i, trzęsąc się ze strachu, zachęca się dziecko sztucznie entuzjastycznym tonem, żeby się na nią wspięło. W ciągu ostatnich miesięcy udało mi się sprawić, że Duży nauczył się pływać (kocham pływanie) oraz zarazić i Dużego, i Małego pasją do jazdy na nartach. Bardzo chciałam, żeby nauczyli się też jeździć na łyżwach. Rzecz w tym, że ani Mąż, ani ja nie jeździmy na łyżwach… Spróbowałam tej aktywności raz, we wczesnym dzieciństwie i zniechęciłam się do tego sportu oraz utrwaliłam swój obraz siebie jako mało sprawnej fizycznie i nieskoordynowanej. Jednak pewnego dnia, kiedy niekończąca się zima i smog dawały się we znaki, spontanicznie postanowiłam spróbować ponownie. Udałam się na pobliskie lodowisko, wypożyczyłam parę łyżew, założyłam je, włożyłam mój rowerowy kask i z biciem serca weszłam na taflę. Pierwsze kroki stawiałam bardzo ostrożnie, trzymając się barierki, ale po przejechaniu połowy kółka uznałam, że czepianie się barierki utrudnia mi utrzymanie równowagi i… po prostu pojechałam. Ja, dobiegająca czterdziestki matka trojga dzieci, która regularnie potyka się o własne nogi i wpada na ściany i meble! Przez pół godziny istniałam tylko ja i kilka metrów tafli przede mną. Pełna koncentracja, czysta radość, energia przepływająca przez moje ciało. Nie upadłam ani razu, ale też ani trochę nie bałam się upadku. Kiedy opuściłam lodowisko, chciało mi się krzyczeć z radości, a w drodze do domu podśpiewywałam „Mam tę moc, mam tę moooooc!”.

Dlaczego piszę o łyżwach w upalny letni dzień?

Bo wczoraj znów pokonałam własną słabość i lęki. Jeszcze kilka lat temu bałam się prowadzić samochód. Kiedyś zobaczyłam zza kierownicy, jak policjanci wkładają do czarnego worka zwłoki chłopca potrąconego przez samochód na przejściu dla pieszych i od tamtej pory przez wiele lat nie potrafiłam usiąść za kółkiem. W ostatnich tygodniach ciąży z Dużym postanowiłam się przełamać, wykupiłam kilka godzin jazdy doszkalającej i zaczęłam z duszą na ramieniu jeździć po okolicy. Sześć lat później jestem niezłym, doświadczonym kierowcą wielkomiejskim i tylko trochę obawiam się samotnej jazdy z dziećmi – płaczącym w samochodzie Malutkim i Małym, który ma chorobę lokomocyjną. Jednak dopiero wczoraj odważyłam się wyruszyć z moją trójką (i teściową) w dłuższą trasę. Przejechałam wzdłuż Bugu całe województwo lubelskie – kiepskimi drogami pełnymi rowerzystów i niedzielnych kierowców. Dałam radę śpiewająco, choć Malutki w sumie chyba przez godzinę wrzeszczał jak opętany, a Mały kilkaset (nie przesadzam!) razy spytał płaczliwym tonem, kiedy wreszcie dojedziemy.

Pokonuję te wszystkie bariery w mojej głowie dzięki dzieciom, dla nich i przez nie. Przede mną jeszcze całe mnóstwo takich doświadczeń. Ciekawe, jakie wyzwanie czeka tuż za rogiem…

1
0
Would love your thoughts, please comment.x