Self-Reg, część 1: Świąteczny stres w pięciu obszarach

Self-Reg, część 1: Świąteczny stres w pięciu obszarach

Dziś Wielka Sobota i przy tej okazji postanowiłam napisać kilka słów na temat stresu.

Dlaczego? Z dwóch powodów: po pierwsze, stres jest tym, czym zajmuje się metoda Self-Reg, której dotyczy cykl wpisów tematycznych. Po drugie, tradycyjnie spędzane święta to dla dzieci, zwłaszcza małych, potężny stres. Rodziców też to zresztą może dotyczyć i w tej sytuacji łatwo można wpaść w błędne koło stresu, kiedy dorośli i dzieci nakręcają się wzajemnie.

W ujęciu Self-Reg stres może dotyczyć pięciu obszarów:

  • biologicznego,
  • emocjonalnego,
  • poznawczego,
  • społecznego
  • i prospołecznego;

opiszę to na przykładzie świąt. Stres jest rozumiany jako wytrącenie organizmu z szeroko rozumianej równowagi, powodujące zwiększone zużycie energii i konieczność regeneracji. Pod pojęciem stresora rozumie się czynnik zwiększający stres.

1) Stres w obszarze biologicznym

oznacza obciążenie ciała bodźcami zmysłowymi, niewyspaniem, głodem czy zmęczeniem. W czasie świąt zmysły dzieci są „atakowane” przez niecodzienne smaki i zapachy potraw, tłum ludzi, głosy i zapachy rzadko widywanych osób, niewygodne odświętne ubranka, często niewyspanie czy konieczność siedzenia przez kilka godzin w foteliku samochodowym. Ich organizmy nierzadko obciąża także nadmiar cukru, powodujący huśtawkę glikemiczną.

2) Stres w obszarze emocjonalnym

to wytrącenie człowieka ze stanu spokoju, rozumianego nie jako ospałość, lecz jako radość i właściwy poziom energii. W czasie świąt dzieci częściej niż zwykle odczuwają euforię i ekscytację (silne pozytywne emocje to też stres!), ale też niepewność, lęk, niepokój.

3) Stres w obszarze poznawczym

jest wywołany koniecznością przyswojenia nowych informacji, może być też wywołany negatywnymi myślami. Święta, jak każde porzucenie rutyny, to dla dzieci duże wyzwanie w tym obszarze. Choćby święcenie pokarmów czy odświętny wygląd stołu i biesiadników sprawiają, że małe główki muszą intensywnie pracować.

4) Stres w obszarze społecznym

wynika z kontaktów z innymi ludźmi oraz przyjętymi przez nich normami zachowania. Dzieci podczas świąt często spotykają się z niecodziennie widywanymi osobami i muszą dostosować się do pewnych zwyczajów, choćby później niż zwykle jedzą wielkanocne śniadanie.

5) Stres w obszarze prospołecznym

to reakcja na emocje innych osób, a także efekt konieczności podporządkowania swoich potrzeb potrzebom innych. Czas świąt, a także przygotowań do nich bywa okresem dużego napięcia dorosłych. Ich dzieci zarażają się tym napięciem, a dodatkowo bywają zestresowane utratą tzw. mózgowego wi-fi, czyli emocjonalnego połączenia z zajętą świątecznymi przygotowaniami mamą. Na to wszystko nierzadko nakłada się wydłużony czas ekranowy (bajki czy gry na tablecie), który nie tylko stanowi tzw. ukryty stresor (pozornie wycisza dziecko, a w rzeczywistości je „nakręca”) i w dodatku powoduje stres w kilku obszarach jednocześnie. (Jeśli chcesz otrzymać mój tekst „Domowe zasady ekranowe wspierające samoregulację”, zapisz się na mój newsletter. Z newslettera w każdej chwili możesz się wypisać dwoma kliknięciami). 

Nic więc dziwnego, że dzieci bywają w czasie świąt trudniejsze w obejściu, niż zazwyczaj.

Niemowlęta i roczniaki mogą być wyjątkowo marudne i uwieszone na mamie. Dwu- i trzylatki mogą wpaść w histerię, bo kubek był niebieski albo banan się przełamał. Cztero- i pięciolatki mogą z hardą miną odmawiać współpracy w podstawowych kwestiach (np. mycia rąk) i mówić, że rodzice są głupi. Wszystko to przeżyłam z moimi dziećmi. Warto popatrzeć wtedy na maluchy łagodniejszym wzrokiem i pomyśleć, że one nie robią wszystkiego, żeby utrudnić rodzicom życie, lecz same przeżywają trudne chwile.

Aby być w stanie dostrzec stres dziecka, rodzice sami muszą być w dobrej formie.

Warto przyjrzeć się własnym stresorom, w tym mało wspierającym myślom na swój własny temat oraz na temat innych ludzi, i spróbować usunąć tyle z nich, ile się da. Są to dwa z pięciu kroków Self-Reg, o których napiszę wkrótce. Dla mnie kilka lat temu ogromnym stresorem z obszaru społecznego były oceny innych osób – konkretnie: starszych lub bezdzietnych osób z mojej rodziny – dotyczące tego, jaką jestem mamą. Duży był bowiem wymagającym niemowlakiem i podczas spotkań rodzinnych potrzebował stałego kontaktu ze mną i bardzo częstego karmienia piersią, co spotykało się z niepochlebnymi komentarzami. Dziś na takie komentarze odpowiadałabym asertywnie, a nie defensywnie lub agresywnie, i kompletnie bym się nimi nie przejmowała (przeczytaj świetny tekst na temat takich sytuacji Potrzebujesz rad czy empatii?).

Teraz największy stres w okresie świątecznym jest związany z pakowaniem rzeczy na wyjazd do rodziny. Chodzi o obszar poznawczy – moją ogromną potrzebę kontroli i zachowania poczucia bezpieczeństwa, która skłania mnie do snucia czarnych scenariuszy, przed którymi należy się zabezpieczyć perfekcyjnym pakowaniem. W efekcie już dwa dni przed wyjazdem jestem zwykle kłębkiem nerwów i wyżywam się na mężu i dzieciach. Zwykle, bo tym razem dzięki Self-Reg i terapii udało mi się po raz pierwszy, odkąd pamiętam poprzestać na lekkim podminowaniu i przygotowania do wyjazdu (pierwszego w pięcioro) upłynęły w dobrej atmosferze.

Życzę Wam i Waszym dzieciom oraz innym bliskim Wam osobom odstresowanych Świąt Wielkanocnych!

Post ilustrują ozdoby wykonane własnoręcznie przez Dużego i Małego. A po świętach opublikuję gotowy już wpis na temat metody Self-Reg, nad którym pracowałam z ogromną przyjemnością, aby odstresować się podczas pakowania. Ładowanie akumulatorów przez robienie czegoś, co lubimy to też jeden z kroków Self-Reg.

P.S. Malutki jednak nie jest high need baby. Swoją pierwszą trzygodzinną trasę przespał niemal w całości. To było tak niezwykłe po histeriach moich starszaków w podobnym wieku, że kilka razy prosiłam Dużego, żeby sprawdził, czy Malutki oddycha.

Uważna obecność, czyli mindfulness

Uważna obecność, czyli mindfulness

Mniej więcej w połowie trzeciej ciąży gonitwa myśli w mojej głowie zaczęła utrudniać mi funkcjonowanie.

W każdej z ciąż byłam roztargniona i miewałam problemy z koncentracją, teraz jednak skutki tego zaczynały być nieznośne. Musiałam zapisywać w kalendarzu każde, bez wyjątku, zobowiązanie i włączać system powiadomień, w przeciwnym razie o nim zapominałam. Najtrudniej było dotrzymywać bardzo krótkoterminowych zobowiązań. Wychodząc do pracy, obiecywałam Małemu, że pomacham do niego z dworu, lecz zapominałam o tej obietnicy po przekroczeniu progu mieszkania. W drodze na przystanek autobusowy odbierałam telefon od niani i w tle słyszałam rozpaczliwy płacz Małego „Mama mi nie pomachaaaaałaaaaaaa!!!”. W pracy obiecywałam koleżance z pokoju obok, że wyślę jej jakiś materiał mailem, potem jednak wracałam do siebie i zabierałam się do pracy. Po jakimś czasie koleżanka dzwoniła z pytaniem o materiał, a ja nie miałam pojęcia, o co jej chodzi. Ciągle gubiłam różne wydruki, a nawet biurowy czajnik… Bardzo trudno było w tych warunkach kierować w pracy projektami oraz żonglować różnymi prywatnymi zobowiązaniami. Na to nałożył się syndrom wicia gniazda, który tym razem objawiał się umawianiem członków mojej rodziny na wszelkie możliwe badania lekarskie. Cóż za wspaniałe pole do popisu dla mojego zapominalskiego „ja”! Czułam się tak przeciążona nadmiarem myśli, że znów stałam się drażliwa jak osa i łatwo wybuchałam. Dodatkowo stresowała mnie myśl, że po narodzinach trzeciego dziecka będę miała jeszcze więcej zadań i jeszcze mniej spokoju.

W pewnym momencie znajoma podpowiedziała mi praktykę uważności (ang. mindfulness) i postanowiłam uchwycić się tej deski ratunkowej.

Mindfulness to z jednej strony praktyka medytacyjna, a z drugiej – postawa określana jako „uważna obecność”, polegająca na skupianiu się na wszelkiego rodzaju wrażeniach i doznaniach płynących zarówno z wnętrza własnego ciała, jak i z otoczenia. Rozpowszechnił ją amerykański terapeuta Jon Kabat-Zinn. Mindfulness ma wprawdzie korzenie w buddyzmie, jednak jest pozbawiona pierwiastka duchowego. To było dla mnie bardzo ważne, bo z zasady nie angażuję się w praktyki odwołujące się do obcej mi duchowości. Na przykład uprawiam hatha jogę, ale ćwiczenie „om”, a nawet palenie kadzidełek mnie odstręcza (choć to drugie głównie z powodu duszącego zapachu).

Ponieważ jestem wielką fanką wszelkiego rodzaju kursów, zapisałam się na trening MBSR prowadzony przez Annę Gubernat.

MBSR to opracowana przez Kabat-Zinna metoda redukcji stresu opartej na uważności (ang. Mindfulness-Based Stress Reduction). Kurs trwał osiem tygodni i wymagał intensywnej pracy własnej: raz w tygodniu spotykaliśmy się z nauczycielką na 2,5-3 godziny, a w okresie między spotkaniami należało średnio przez pół godziny do godziny dziennie praktykować to, czego się nauczyliśmy. Kurs był poprzedzony darmowym spotkaniem zerowym i długą indywidualną rozmową z nauczycielką, a po jego zakończeniu odbył się Dzień Uważności – niestety beze mnie, bo Malutki zrobił mi psikus i urodził się tuż przedtem, ponad trzy tygodnie przed terminem. Trening bardzo mi się podobał, a jego jedyną wadą była cena (około 1000 zł) – raczej standardowa, o ile mi wiadomo. Na szczęście przygodę z uważnością można z powodzeniem zacząć bez kursu czy nauczyciela, poprzez lekturę książek i wykonywanie zaproponowanych w nich ćwiczeń; polecam choćby „Mindfulness. Jak wytrenować dzikiego słonia i inne przygody w praktyce uważności”.

W czasie treningu duże wrażenie zrobiło na mnie najbardziej znane ćwiczenie wykonywane podczas kursów mindfulness: uważne jedzenie.

Zamknęliśmy oczy i prowadząca kurs położyła każdemu na dłoni mały suszony owoc egzotyczny – tylko tyle wiedzieliśmy. Następnie przez 15 minut prowadziła nas przez proces uważnego poznawania owocu zmysłami. Pamiętam swoją irytację, kiedy usłyszałam, że nie możemy od razu obejrzeć owocu; rada nierada, skupiłam się na innych zmysłach. Najpierw należało poczuć w dłoni jego ciężar, dotknąć go palcami, poobracać, ponaciskać, poczuć fakturę jego skórki, twardość/miękkość, sprężystość/łamliwość, suchość/wilgotność, wyobrazić sobie jego kolor. Moje palce dotykały czegoś, co „wyglądało” jak wyjątkowo duża, miękka i sprężysta w środku rodzynka. Następnie mieliśmy przyłożyć owoc do ucha i posłuchać go. W pierwszej chwili pomyślałam, że to żart, ale kiedy lekko naciskałam owoc, ten faktycznie wydawał dźwięki, a konkretnie trzaski, trochę jak zgniatana folia bąbelkowa. Wiedziałam już, że ma w środku drobne pestki jak suszona figa.

Najbardziej niezwykłe były wrażenia płynące ze zmysłu powonienia: powąchałam owoc i cofnęłam się pamięcią w czasie.

Byłam na pustyni w Egipcie, dojechaliśmy quadami do osady tubylców i mieliśmy wejść do namiotów na poczęstunek. W powietrzu unosił się zapach intensywnie słodki, aromatyczny i jednocześnie stęchły, dziwny. Byłam zaciekawiona i podekscytowana, a jednocześnie nie byłam pewna, czy mam ochotę na poczęstunek. Zaskoczyła mnie intensywność tych doznań wywołanych z zakamarków pamięci przez zapach. Nawet poczułam mrowienie rąk, przez dłuższy czas ściskających kierownicę quada! (Kiedy dostaliśmy później drugi owoc, także jego lekko cytrynowo-migdałowy zapach przeniósł mnie do przeszłości: ledwo sięgając oczami ponad blat kuchennego stołu, przyglądałam się, jak mama miesza ręką ciasto na drożdżową babkę).

Kiedy nauczycielka pozwoliła nam otworzyć oczy i obejrzeć owoc, nie wniosło to niczego do mojego zasobu informacji.

Owoc wyglądał dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Na koniec mieliśmy włożyć go do ust i nie rozgryzać od razu, lecz najpierw powoli zbadać podniebieniem i językiem, turlać go i lekko naciskać. Smak też mnie nie zaskoczył: słodycz miąższu i gorycz ziarenek, które usłyszałam, mieszały się z cierpkością i lekką stęchlizną zapowiedzianą przez zapach.

Natomiast podstawowe ćwiczenie mindfulness, skanowanie ciała (ang. body scan), zupełnie mi nie wychodziło.

Polega ono na skupianiu uwagi na poszczególnych częściach własnego ciała tak, jakby się je napotkało po raz pierwszy w życiu. Podczas zajęć prowadziła nas nauczycielka, a w domu – nagranie jej głosu. Ćwiczenie rozpoczynaliśmy od dużego palca lewej stopy, a kończyliśmy… nie mam pojęcia, na czym, ponieważ mimo kilkudziesięciu podejść tylko raz udało mi się nie zasnąć na etapie lewej stopy bądź łydki. To był ten jeden raz (podczas spotkania z grupą), kiedy miałam głowę pełną zadań na popołudnie i w ogóle nie byłam w stanie skoncentrować się na ćwiczeniu. Od tamtej pory zdarza mi się błyskawicznie przeskanować ciało w stresujących sytuacjach, co – czasem, nie zawsze – pozwala mi powstrzymać gniewną reakcję, a przynajmniej opóźnić ją i osłabić. Czasem też sprawdzam w ten sposób, czy odczuwam gdzieś ból lub napięcie, nad którym warto popracować. Natomiast nagranie body scan z głosem Anny Gubernat wykorzystuję wyłącznie jako pomoc w błyskawicznym zaśnięciu, kiedy wiem, że potrzebuję drzemki i mam na nią mniej niż godzinę.

W jaki sposób uważność pomogła mi radzić sobie ze złością?

Choć nie ćwiczyłam zbyt pilnie, dość szybko odczułam efekty treningu w codziennym życiu. Już jako nastolatka nie lubiłam marnować czasu i robiłam kilka (najlepiej pożytecznych) rzeczy naraz; na przykład, jeżdżąc środkami transportu publicznego, odrabiałam lekcje czy uczyłam się języków obcych. Po latach doprowadziłam tę wielozadaniowość do absurdu. Wkrótce po rozpoczęciu treningu MBSR zauważyłam, że coraz częściej z tego rezygnuję: jadąc autobusem, wyłączałam radio i skupiałam się na wrażeniach zmysłowych. Osiągnęłam też mój główny cel, jakim było pozbycie się stałej gonitwy myśli. Natomiast o wiele trudniej jest mi przyjąć uważnościową postawę wobec trudnych emocji, czyli zauważyć je i zaakceptować bez oceniania i podejmowania jakichkolwiek działań. Ostatnio kilka razy udało mi się to w przypadku smutku czy zniechęcenia, natomiast złość – jeśli już mnie dopadnie – obezwładnia mnie, uniemożliwiając ćwiczenie nabytych umiejętności.

Chciałam napisać w podsumowaniu, że stawiam pierwsze kroki w obszarze uważności, ale jest to dalekie od prawdy.

W rzeczywistości jestem mniej więcej na tym samym etapie praktykowania mindfulness, co Malutki w zakresie rozwoju motoryki dużej: niedawno pojęłam, do czego służą ręce i umiem się obracać na brzuch. Nadal nie umiem dopełznąć do zabawki i czasem krzyczę z frustracji tym wywołanej, jednak nie jestem już małym kosmitą, który nie ma pojęcia, co się dookoła niego dzieje i w ogóle nie panuje nad własnym ciałem. A najpiękniejsze jest to, że Duży przy mojej inspiracji i z moją pomocą też zaczyna praktykować uważność… Ale to temat na osobny post.

Rysunek wykorzystany w tym wpisie: „Mindful” (CC BY 2.0) by dee & tula monstah

Napełnianie swojego koszyczka: empatia a złość

Napełnianie swojego koszyczka: empatia a złość

Dziś miałam okazję, aby w przykrej sytuacji zastosować jedno z narzędzi, które pomagają mi złościć się rzadziej i mniej destrukcyjnie.

W ubiegłym tygodniu napisałam post o porozumieniu bez przemocy (NVC) i jedna z moich czytelniczek poprosiła mnie o więcej praktycznych przykładów. Mówisz – masz: poniżej opiszę, jak dałam empatię samej sobie i dzięki temu zachowałam spokój i całkiem niezły nastrój.

Oto zrealizował się scenariusz, który miałam w głowie kilka lat temu i który przez pewien czas po narodzinach Dużego powstrzymywał mnie przed prowadzeniem samochodu:

miałam stłuczkę z dwójką płaczących dzieci na pokładzie. Odebrałam Małego wcześniej z przedszkola, żeby pojechać z nim (i Malutkim jako osobą towarzyszącą) do pediatry po skierowanie do specjalisty. Udało się, choć byliśmy nieco spóźnieni. Po wizycie chciałam sprawnie dojechać z powrotem do przedszkola po Dużego, więc zrezygnowałam z nakarmienia „na zapas” Malutkiego przed wyjściem z przychodni. Niestety utknęłam w ogromnym korku. Brak płynnego ruchu obudził Malutkiego, który zaczął marudzić, potem płakać, a w końcu drzeć się jak opętany.

Wkrótce rozpłakał się i Mały, który ma chyba chorobę lokomocyjną: płakał, że jest mu niedobrze, nie może wytrzymać krzyku Malutkiego i chce się do mnie przytulić. Próbowałam uspokajać obu synów, bardzo chciałam ich przytulić albo chociaż pogłaskać, ale nie mogłam do żadnego z nich sięgnąć, bo byli usadowieni na tylnej kanapie. Czułam rosnące napięcie w ciele i zdenerwowanie (tak działa tzw. rezonans limbiczny: wobec silnych emocji innych osób nasz ssaczy mózg wprawia także i nas w podobne emocje). W pewnej chwili zorientowałam się, że stoję na niewłaściwym pasie, a ten właściwy jest wolny – tak mi się przynajmniej zdawało, kiedy zerknęłam w lusterko wsteczne. Ruszyłam więc w prawo i… uderzyłam w nadjeżdżającą powoli w kierunku skrzyżowania toyotę, która w chwili, kiedy spojrzałam w lusterko, była w martwym punkcie.

Oprócz płaczu dzieci usłyszałam chrzęst gniecionej blachy i spięłam się jeszcze bardziej, a emocje zaczęły we mnie buzować.

Na poziomie fizycznym poczułam, jak napinają się moje mięśnie karku i między łopatkami (to te miejsca, w których najsilniej odczuwam stres), oddech przyspiesza i się spłyca, a ręce zaczynają drżeć. Na poziomie emocjonalnym poczułam niepokój o to, ile czasu upłynie, zanim będę w stanie zadbać o moje płaczące maluchy oraz o to, jak długo Duży będzie musiał czekać na mnie w przedszkolu. Moje potrzeby bycia blisko, empatii i jasności mogły pozostać niezaspokojone. Ogarnął mnie żal, że nie dotrzemy sprawnie do przedszkola, a potem do domu; niezaspokojone były moje potrzeby lekkości, łatwości i komfortu. Poczułam niechęć i zniechęcenie w związku z czekającymi mnie dodatkowymi zadaniami i wydatkami, co godziło w moje potrzeby prostoty, wygody i efektywności.

Ze względu na niezaspokojone potrzeby harmonii i przyczyniania się do wzbogacania życia innych, a także prostoty, wygody i efektywności zrobiło mi się przykro i smutno na myśl o tym, że uszkodziłam dwa samochody, oraz że zepsułam komuś dzień i utrudniłam realizację jego planów na popołudnie. Jednocześnie przez moment sparaliżował mnie ogromny lęk, bo wyobraziłam sobie, co mogło się stać, gdyby ta kolizja miała miejsce przy dużej prędkości – wówczas niezaspokojona byłaby moja potrzeba bezpieczeństwa fizycznego mojego i bliskich mi osób. Ponieważ ta potrzeba została jednak zaspokojona, poczułam ulgę i wdzięczność do losu, że prędkość – i moja, i tego drugiego samochodu – była bliska zeru ze względu na czerwone światła na skrzyżowaniu oraz korek.

Nie, nie jestem aż tak świadoma i uważna, żeby zdać sobie z tego wszystkiego sprawę w tak stresującym momencie. Dopiero dużo później, gdy emocje opadły, poukładałam sobie wszystko w głowie i porozmawiałam z samą sobą w duchu NVC. Bezpośrednio po stłuczce skupiłam się na spokojnym oddychaniu, próbie rozluźnienia karku i zamknięcia uszu na płacz dzieci, który nagle stał się irytujący (to bardzo typowe działanie rezonansu limbicznego: gdy rodzic jest zestresowany, silne emocje dzieci przede wszystkim go irytują).

Na skrzyżowaniu zapaliło się zielone światło, a kobieta prowadząca toyotę dała mi znać przez okno, żebyśmy pojechały prosto i zatrzymały się w najbliższym możliwym miejscu.

W ciągu tej minuty czy dwóch, w czasie których szukałyśmy miejsca do zaparkowania, wszystkie moje emocje ustąpiły miejsca lękowi przed stawieniem czoła tej kobiecie. Czułam, że od jej reakcji zależy bardzo wiele: jeśli będzie bardzo zdenerwowana, ja zestresuję się jeszcze bardziej; jeśli zacznie mnie obwiniać, będę zawstydzona, ale i zirytowana; jeśli stanie się agresywna, ja nie będę w stanie powstrzymać gniewu. Wiem, że zaatakowana ostro, staję się mimo woli agresywna, a bardzo nie chciałam, żeby moje i tak zestresowane maluchy zobaczyły, jak mama krzyczy na jakąś panią.

Na moje wielkie szczęście trafiłam na niezwykle empatyczną osobę.

Natychmiast ją przeprosiłam, a ona rzuciła okiem na rozwrzeszczane wnętrze mojego samochodu, spojrzała na mnie pokrzepiająco i powiedziała lekkim tonem: „Nic się nie stało, każdemu może się to zdarzyć”. Poczułam, jak moje mięśnie się rozluźniają, strach zniknął, a zamiast niego pojawiła się ulga, radość i ogromna wdzięczność, bo moje potrzeby szacunku do siebie, kontaktu, empatii, wsparcia i otuchy zostały zaspokojone.

To wszystko mogło potoczyć się na poziomie emocjonalnym zupełnie inaczej.

Właścicielka toyoty miała prawo zachować się mało empatycznie, bo przecież też musiała być choć trochę zdenerwowana. Myślę, że wtedy przełączyłabym się na dobre w tryb walki i ucieczki – a konkretnie walki, bo taka jest moja nawykowa reakcja w stanie stresu – i powiedziałabym w gniewie rzeczy, których bym później żałowała. Zapewne też warczałabym do końca dnia na dzieci, bo trudno mi jest wyjść ze stanu złości, a maluchy były silnie pobudzone i zapewne jęczałyby i płakały dalej, podsycając moją irytację.

Abstrahując od empatycznej reakcji właścicielki toyoty, pomogło mi to, że sama dla siebie byłam empatyczna.

Mogłam przecież biczować się w myślach i wyzywać od nieuważnych idiotek. Mogłam powtarzać sobie, że należało mi się, bo ostatnio jeździłam zbyt nonszalancko. Mogłam dramatyzować („to straszne!”) lub snuć czarne scenariusze („koniec z moją mobilnością, będę się bała prowadzić samochód!”). Mogłam wpędzić się w poczucie winy, które tak naprawdę nie jest emocją, lecz pseudoemocją: żalem połączonym z oceną i przypisaniem sobie winy.

Skutek byłby łatwy do przewidzenia: poczucie winy sprawiłoby, że czułabym się źle, a więc traktowałabym innych źle. Najbliżej miałam swoje dzieci, a więc to one padłyby ofiarą moich trudnych emocji. Znam to dobrze, przez wiele lat reagowałam w taki autoagresywny sposób na stresujące sytuacje. Cieszę się, że dzięki coachingowi w duchu NVC z Joanną Berendt dowiedziałam się, że mogę reagować inaczej. Cieszę się też, że ostatnio dzięki kursowi online „Odstresowany rodzic” opartemu na metodzie self-reg, prowadzonemu przez Natalię Fedan i Agnieszkę Sochar, nauczyłam się dusić w zarodku myśli, które mi nie służą.

Miałam napisać tylko o empatii, a znów poruszyłam temat złości.

Zauważyliście, że nie wymieniłam jej wśród emocji, które zalały mnie tuż po kolizji? Rzeczywiście, ani przez chwilę jej nie czułam, nawet jej łagodniejszej siostry – irytacji. Stało się tak dlatego, że dzięki coachingowi i przede wszystkim terapii nauczyłam się robić miejsce „miękkim” trudnym emocjom, jak przykrość, smutek, żal, rozczarowanie. Wcześniej spychałam je głęboko, a ich miejsce zajmowała atrakcyjniejsza PR-owo złość.

A o co chodzi w tytule tego postu?

Otóż moja coach mawiała, że nie da się napełnić czyjegoś koszyczka, jeśli nie ma się pełnego własnego – z próżnego i Salomon nie naleje. Nie można być w stresujących sytuacjach prawdziwie empatycznym wobec innych ludzi, nawet własnych małych dzieci, jeśli nie napełni się własnego koszyczka empatią do samego siebie ani nie otrzyma się empatii od innych.

Ja dziś dostałam empatię z obu źródeł. Dzięki temu podczas spisywania oświadczenia łagodnie uspokoiłam moje dzieci, nakarmiłam Malutkiego i przytuliłam Małego. Potem ostrożnie i niespiesznie pojechaliśmy po Dużego. Przez resztę dnia byłam spokojna, trochę smutna, ale też wdzięczna – a przede wszystkim cierpliwa i łagodna dla dzieci. Osobom nieznającym NVC mój przydługi wywód może wydać się dziwaczny. Sześć lat temu też by mnie nie przekonał. Mam jednak nadzieję, że choć do jednej osoby przemówi idea dawania sobie empatii i nieokładania się po głowie własnymi myślami.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Part of the set #lacanasteria #wicker #beautiful #nature #purple #flower #basket #bestoftheday #picoftheday #instamood #mexico #instamex #pretty” (CC BY 2.0) by Wicker Paradise

Uprzejmie i stanowczo, czyli o Pozytywnej Dyscyplinie

Uprzejmie i stanowczo, czyli o Pozytywnej Dyscyplinie

Czy wychowanie w duchu rodzicielstwa bliskości daje się pogodzić z dyscypliną?

Oczywiście, że nie – odpowiedziałabym jeszcze kilkanaście miesięcy temu. Dyscyplina to przecież rygor, surowe zasady i kary wymierzane za ich nieprzestrzeganie, wstrętna behawiorka łamiąca kształtującą się osobowość małego dziecka. Nigdy nie chciałam, żeby moje dzieci były przede wszystkim posłuszne i w sumie nadal nie jest to istotny cel mojego wychowania (Dlaczego? Przeczytaj wpis blogowy zatytułowany Wakacyjny kryzys i przypomnienie, dlaczego wychowuję niegrzeczne dzieci).

Odrzucałam pomysł dyscyplinowania dzieci, a one wchodziły mi na głowę.

Wiem, to określenie niezgodne z NVC; moje dzieci po prostu zaspokajały swoje potrzeby, stosując dostępne dla nich na danym etapie rozwojowym strategie. Jak zwał, tak zwał. Dzieci zaspokajały swoje potrzeby, a moje potrzeby – zwłaszcza spokoju, porządku i łatwości – były stale niezaspokojone. Gdyby nie mój azyl, czyli praca w banku (praca! pracunia! pracusia!), zwariowałabym chyba.

Moi synowie robili tylko to, na co mieli ochotę, a wszystko inne musiałam żmudnie negocjować. Oto typowy dialog z moim wówczas czteroletnim pierworodnym:

– Duży, schowaj proszę swoje buty do szafki.
– Nie mam ochoty.
– Potykam się o nie i mnie to złości.
– Przykro mi, że cię to złości. Ale w takim razie sama je schowaj, skoro CIEBIE to złości.

W świetle ortodoksyjnego rodzicielstwa bliskości miał rację. Jednocześnie nie chciałam stale po nim sprzątać ani godzić się na bałagan, dopóki – być może za kilka lat – nie uwewnętrzni potrzeby porządku i nie zacznie z własnej inicjatywy sprzątać po sobie. Myśli, które kłębiły mi się i nadal kłębią w głowie przy okazji takich utarczek zasługują na osobny post o myślach-zapalnikach. Problem dotyczył nie tylko chowania butów do szafki czy sprzątania po sobie w ogóle, ale też niemal każdej czynności, którą Duży uważał za mniej atrakcyjną od zabawy. Zupełnie niebliskościowo gderałam, podnosiłam głos oraz uciekałam się do szantażu emocjonalnego, a efekty i tak były mizerne.

Kiedy moja frustracja i irytacja sięgały zenitu, usłyszałam o Pozytywnej Dyscyplinie.

Przy pierwszej okazji – podczas kobiecego festiwalu rozwoju osobistego Progressteron – wzięłam udział w warsztacie Joanny Baranowskiej wprowadzającym do tej metody. Asia jest „coachem mam na własnych zasadach”, pomagającym matkom wyjść z domowych pieleszy, oraz edukatorką i promotorką Pozytywnej Dyscypliny. Warsztat odbył się w lodowatym i wietrznym marcowym dniu, a ja wyszłam z niego wewnętrznie rozgrzana, z nadzieją, radością i dobrą energią. Asia jest tak inspirującą i pozytywną osobą, że nadal utrzymuję z nią kontakt i biorę udział w jej rocznym wyzwaniu rozwojowym „Uwolnij moc”. Uczestnicząc w (darmowych) webinariach i obserwując dyskusje w jej grupie na Facebooku, widzę, że pomaga mamom pokonać różne ograniczenia i uwierzyć w siebie. To kawał dobrej roboty i sporych rozmiarów cegiełka zmieniająca świat na lepszy.

Pozytywna Dyscyplina (PD) to metoda wychowawcza oparta jednocześnie na uprzejmości i stanowczości wobec dziecka – złoty środek między nadmierną surowością a zbytnią pobłażliwością.

W mojej ocenie to też złoty środek między bliskościową ortodoksją a podejściem behawioralnym. Przez „bliskościową otodoksję” rozumiem demokratyczne wychowanie bez kar, nagród, pochwał i jakiegokolwiek szantażu emocjonalnego. Według jego zwolenników komunikat „będę zła, jeśli nie sprzątniesz butów” wypowiedziany w celu skłonienia dziecka do schowania butów do szafki nie jest ok, bo rodzic w ten sposób manipuluje dzieckiem i obciąża je swoimi emocjami. Z kolei przez behawioryzm rozumiem podejście oparte na systemie świadomie stosowanych wzmocnień, opanowanym do perfekcji i propagowanym przez Supernianię. Behawioryści, jak wskazuje nazwa stosowanego przez nich podejścia, skupiają się na zachowaniu, a nie jego motywach (np. potrzebach i emocjach) i uważają, że każde zachowanie dziecka można zmienić w relatywnie krótkim czasie przy zastosowaniu odpowiednich metod.

Dualizm, o którym piszę, jest odzwierciedlony w nazwie „Pozytywna Dyscyplina”.

Słowo „pozytywna” podkreśla aspekt bliskościowy i wiarę w to, że dziecko zachowuje się zawsze najlepiej, jak potrafi. Według PD podstawowym celem dziecka jest przynależeć i czuć się ważnym, a niewłaściwe zachowanie najczęściej wynika z tego, że dziecko tego celu nie osiąga albo uważa, że nie osiąga. To zbliża PD do porozumienia bez przemocy: według jego twórcy Marshalla Rosenberga wzbogacanie życia innych to podstawowa potrzeba każdego człowieka. Natomiast słowo „dyscyplina”, jak wyjaśnia twórczyni PD, amerykańska psycholożka Jane Nelsen, „pochodzi od łacińskich słów disciplus lub disciplini, oznaczających osobę, która podąża za prawdą, zasadami lub nauczycielem” (J. Nelsen, „Pozytywna dyscyplina„, CoJaNaTo, Warszawa 2015, s. 45).

Według PD rodzic ma wpływać na zachowanie dziecka przy uwzględnieniu jego potrzeb i emocji. Celem tej metody jest zatem pozyskanie dziecka do współpracy w sposób pełen szacunku i empatii, a jednocześnie skuteczny. Chodzi o to, aby dziecko uwewnętrzniło zasady życia w rodzinie czy innej społeczności – aby postępowało zgodnie z nimi nie ze strachu przed karą, lecz w wyniku działania motywacji wewnętrznej.

No właśnie, zasady: okazało się, że nasze dzieci ich nie przestrzegały z naszej winy.

Po warsztacie spytałam Dużego i Małego, jakie zasady obowiązują w naszym domu. Ich milczenie i nic nierozumiejące spojrzenia powiedziały mi, że najzwyczajniej w świecie nie wiedzą, że w domu obowiązują jakieś zasady. My po prostu nigdy z nimi o tym nie rozmawialiśmy. Wydawało mi się, że wystarczy nie bić dziecka i po każdym jego akcie agresji fizycznej zwracać mu uwagę, że ofiarę to bolało, żeby dziecko wiedziało, że nie akceptujemy bicia. Co ciekawe, Duży bez chwili zastanowienia był w stanie wymienić zasady obowiązujące w przedszkolu, gdzie od początku zachowuje się jak chodzący ideał.

Zwołałam więc spotkanie rodzinne (to ważne narzędzie PD) i wspólnie ustaliliśmy zasady, na których opiera się funkcjonowanie naszej rodziny.

Sprecyzowaliśmy po prostu to, co my, rodzice, uważaliśmy za oczywistą oczywistość, lecz przekazywaliśmy dzieciom w sposób niesystemowy, od przypadku do przypadku. Na każdą z zasad dzieci się zgodziły. Nie trzeba było nimi manipulować – wystarczyło spytać, co sprawi, że naszej rodzinie będzie się żyło przyjemniej. Dopytaliśmy chłopaków, czy chcą, żebyśmy wszyscy się bili, krzyczeli na siebie, przezywali się albo niszczyli cudzą własność. Teraz w sytuacji naruszenia zasad po prostu pytamy o to, na co się umówiliśmy w danej sprawie. Zasady i pytania to też narzędzia PD. O innych można przeczytać we wspomnianej wyżej książce i na stronie pozytywnadyscyplina.pl, a także usłyszeć, oglądając filmy Joanny Baranowskiej dostępne na YouTube i na Facebooku (wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło „Pozytywna Dyscyplina”).

Jak PD ma się do rodzicielskiej złości?

Ano tak, że PD pozwala lepiej zrozumieć przyczyny trudnego zachowania dziecka oraz zmniejszyć jego nasilenie. Dzięki temu rodzic ma mniej powodów do złości. Zresztą temat złości zajmuje poczesne miejsce podczas warsztatów i webinariów wprowadzających do PD. Prowadzące wyjaśniają, jak działa mózg małego dziecka, co się dzieje z mózgiem zdenerwowanego rodzica i jak dzięki tej wiedzy osiągnąć lepsze porozumienie. Oczywiście PD nie zawsze działa – ostatnio w ogóle nic nie działa i w nasze życie wkradł się chaos – ale czy jest coś, co działa zawsze i na każdego? W ogólnym rozrachunku kilka drobnych zmian przyniosło spory efekt. Dzięki podstawom PD nasza rodzina nieco lepiej funkcjonuje, a ja uczyniłam kolejny krok na swojej drodze do życia niezatrutego złością.

Niestety zasady to miecz obosieczny: rodzice też muszą się do nich stosować.

Biedny Mąż nie może już jadać nawet przekąsek na kanapie przed telewizorem, a biedna ja nie mogę podczas jedzenia czytać, bo małe gady natychmiast zwracają nam uwagę. Ostatnio ze względu na nasze zmęczenie ciągłym hałasem uściśliliśmy zasadę „nie krzyczymy”. Otóż umówiliśmy się, że nie wołamy do siebie z pokoju do pokoju. Jeśli ktoś czegoś chce od osoby znajdującej się w innym pomieszczeniu, to musi się tam udać (zrobi to, jeśli to dla niego wystarczająco ważne – a jeśli nie jest ważne, to tym bardziej nie ma powodu do krzyku). Kto krzyczy, zostanie zignorowany lub wyprowadzony z pomieszczenia, w którym hałasuje. Wyjątki: wołanie rodziców do toalety z prośbą o pomoc i w ogóle wołanie o pomoc w sytuacji, w której ruszenie się z miejsca czymś grozi (zabrudzeniem siebie lub czegoś, zranieniem).

Kilka dni temu Mąż zapomniał się i zawołał z kuchni: „Mały, chodź po sok!”. Niespełna trzyipółletni Mały niespiesznie przyszedł do kuchni i oświadczył z godnością: „Złamałeś regułę, tato. Nie krzyczymy. Teraz cię ZINDORUJĘ” – po czym z podniesioną (dosłownie i w przenośni) głową oddalił się w kierunku pokoju dziecięcego. Po chwili wrócił jednak po sok i zastał nas wijących się w konwulsjach ze śmiechu. Życie rodzica bywa straszne, ale bywa też śmieszne.

O żyrafach i szakalach, czyli porozumienie bez przemocy

O żyrafach i szakalach, czyli porozumienie bez przemocy

Z porozumieniem bez przemocy (ang. non-violent communication, NVC)

po raz pierwszy zetknęłam się pięć lat temu, kiedy – nie mogąc dać sobie rady z moimi wybuchami złości – zdecydowałam się na coaching rodzicielski. Los postawił wtedy na mojej drodze Joannę Berendt, Kobiecego Coacha i certyfikowaną trenerkę NVC, która przez pół roku uczyła mnie „języka żyrafy” i pomagała realizować moje cele. To był pierwszy etap mojego rozwoju osobistego w kierunku życia nieobciążonego nadmierną złością. Ten post jest więc powiązany z moim cyklem wpisów na temat złości, ale przede wszystkim dotyczy komunikacji.

Porozumienie bez przemocy jest metodą komunikacji i postawą życiową

opartą na przekonaniu, że za każdym zachowaniem kryje się ważna i piękna potrzeba. Jej twórcą był zmarły w 2015 r. w wieku 81 lat amerykański psycholog Marshall Rosenberg, którego marzeniem było, aby ludzie dzięki odpowiedniej komunikacji naprawdę się rozumieli i żyli w harmonii. Zainteresowanym polecam lekturę jego książki „Porozumienie bez przemocy. O języku serca”, która jest pełna praktycznych przykładów opartych na wydarzeniach z życia autora – niezwykle charyzmatycznego lidera. Na marginesie: dla mnie zastanawiające jest to, że Rosenberg dwukrotnie się rozwiódł i był skłócony ze swoim bratem przez ponad 40 lat, choć jednocześnie godził zwaśnionych ludzi, a nawet narody – uczestniczył m.in. w mediacjach w konflikcie izraelsko-palestyńskim. Czyżby wielcy ludzie byli trudni we współżyciu…? Rosenberg nazywał NVC językiem serca. Jest ono także nazywane językiem żyrafy (bo żyrafa jest ssakiem o bardzo dużym sercu), w odróżnieniu od języka szakala, którym posługujemy się na co dzień, nienastawionym na prawdziwe porozumienie.

Zgodnie z NVC nie ma dobrych i złych ludzi, zachowań, emocji; są tylko zaspokojone lub niezaspokojone potrzeby.

Ludzie zachowują się w każdej sytuacji tak, jak im na to pozwalają ich zasoby emocjonalne; gdyby potrafili zachować się lepiej, na pewno by to uczynili. Zachowania są podyktowane emocjami, a te wynikają z zestawienia potrzeb z rzeczywistością. Te zachowania i emocje, które są zazwyczaj uważane za „dobre”, są efektem zaspokojonych potrzeb, a te „złe” – niezaspokojonych.

Komunikacja w duchu NVC wykorzystuje cztery kroki, odnoszące się do:

  • obserwacji,
  • uczuć,
  • potrzeb
  • i prośby.

„Obserwacja” to pozbawiony ocen i interpretacji opis sytuacji, która mnie poruszyła. Chodzi tu o opis, który można by sformułować na podstawie filmu zarejestrowanego przez kamerę, bez żadnej dodatkowej wiedzy i domysłów. Przykład: „Trzy razy powiedziałam, że zapraszam cię do stołu, a ty pozostałeś na kanapie i nie odezwałeś się” (kontrprzykład: „Znowu masz gdzieś to, co mówię”).

„Uczucia” to nazwanie uczuć, które we mnie wywołała opisana sytuacja. Co przychodzi Wam do głowy w sytuacji zaproszenia do obiadu: „Poczułam się zignorowana”? „Poczułam się zlekceważona?” Błąd! Te dwa określenia nie nazywają moich uczuć, mojego wewnętrznego stanu, lecz pseudouczucia, czyli interpretację czynów lub postawy drugiej osoby. W opisanej sytuacji mogłam poczuć się na przykład smutna, niezadowolona, bezsilna, rozczarowana, zirytowana, rozzłoszczona, rozgniewana, mogłam odczuwać przykrość, zniechęcenie, żal i wiele innych emocji. O trzecim kroku napiszę za chwilę.

Natomiast „prośba” oznacza życzenie, które druga strona może spełnić bądź nie, a ja daję jej na to przestrzeń. Wypowiedziane miłym tonem: „Kochanie, proszę, usiądź już przy stole” nie jest prośbą, lecz żądaniem, jeśli adresat przeczuwa, że w przypadku odmowy spotka się z moim naleganiem, bierną agresją lub obrazą majestatu. Słowo „proszę” nie czyni żądania prośbą. (Dlatego nie oszukuję dzieci, nazywając moje polecenia prośbami: nie daję im przestrzeni na niemycie zębów przed snem, wyjście na mróz bez nakrycia głowy czy nieprzyjęcie przepisanej dawki antybiotyku).

Z czterech kroków NVC najtrudniejsze jest nazwanie potrzeb i odróżnienie ich od strategii zaspokojenia potrzeb.

Potrzeby są uniwersalne, ma je każdy człowiek. Różne natomiast mogą być strategie ich zaspokojenia, czyli zachowania, na które się decydujemy, aby przybliżyć się do swoich potrzeb. Jaką potrzebę miałam, chcąc, aby Mąż od razu i/lub pozytywnie zareagował na moje zaproszenie do stołu?

Osoba nieznająca NVC najprawdopodobniej ma po tak postawionym pytaniu pustkę w głowie. Pomóc może rzut oka na listę potrzeb zawartą we wspomnianej powyżej książce Rosenberga lub tę dostępną (wraz z innymi materiałami) na stronie internetowej Dominiki Jasińskiej. Czy chodzi o moją potrzebę wspólnoty, kontaktu, bliskości, więzi, bycia wziętą pod uwagę, szacunku, łatwości, harmonii?

Kiedy już znam odpowiedź, mogę sformułować odpowiednią prośbę, następnie wysłuchać zwrotnego komunikatu Męża i wspólnie zastanowić się, co możemy zrobić, aby potrzeby obu stron były zaspokojone. Aby poczuć więź z mężem, nie muszę go odrywać tu i teraz od końcówki wciągającego kryminału – wystarczy, że zareaguje na moje wezwanie, wyjaśniając, że chce najpierw skończyć książkę, a potem zrobimy coś razem.

Początkującym idea NVC może się wydawać utopijna,

a komunikacja według schematu czterech kroków – sztuczna i nieżyciowa, ale można ją łatwo zaadoptować do własnego życia. W powyższym przykładzie mój komunikat skierowany do męża brzmiałby na przykład tak: „Trzy razy powiedziałam, że zapraszam do stołu, a ty pozostałeś na kanapie i nie odezwałeś się. Zrobiło mi się przykro, bo zależy mi na tym, żeby być braną pod uwagę. Proszę cię, żebyś starał się reagować słowem albo gestem na moje słowa. Chciałabym usłyszeć, co ty na to”. Po wysłuchaniu takiej tyrady mój Mąż, podobnie zresztą jak wielu innych mężów, zapewne mruknąłby: „Nie zajeżdżaj mi tu NVC, to mnie wkurza” – i nici z głębokiej harmonii…

Pamiętam, że sama na początku podchodziłam do tych pomysłów jak pies do jeża. Dlatego w komunikacji z otoczeniem stosuję schemat czterech kroków w czystej postaci bardzo rzadko, głównie w sytuacji poważnego konfliktu i bardzo silnych emocji, które grożą zerwaniem relacji. Zawsze też staram się tak sformułować cztery kroki, żeby komunikat nie brzmiał sztucznie – najczęściej „owijam je w bawełnę”.

Co ciekawe, to zawsze działa, także w czasie trudnej rozmowy z szefem albo, kiedy wpadnę w środek paskudnej pyskówki w zatłoczonej autobusie. Co jeszcze ciekawsze, nigdy nie udało mi się zastosować NVC w czasie konfliktów z moją rodziną pochodzenia. W takiej sytuacji zamieniam się w szakala i wyję oraz kąsam. Z bliskich mi osób najlepiej i najnaturalniej przychodzi mi żyrafia rozmowa z moimi dziećmi. A z Mężem, który lubi konkrety, od czasu studiów na warszawskiej SGH stosuję schemat negocjacji nastawionych na porozumienie, którego nauczył nas świętej pamięci „wujek Michał”, czyli legendarny dr Michał Piskiewicz. Prowadzony przez niego przedmiot „Negocjacje” był jedyny w swoim rodzaju i jako jedyny bardzo przydał nam się w dalszym życiu.

NVC może pomóc rodzicom zrozumieć przyczyny trudnych zachowań ich dzieci i pracować nad tym, by wspólne życie było łatwiejsze.

Na przykład bicie brata przez małe dziecko to zachowanie, które może wynikać ze złości, rozczarowania, strachu czy frustracji, a te z kolei mogą być efektem niezaspokojonych potrzeb:

  • przynależności,
  • kontaktu,
  • bliskości,
  • bycia widzianym,
  • bycia zrozumianym,
  • wolności.

Kiedy zaspokoi się te potrzeby, bicie ustanie – przynajmniej do momentu, kiedy kolejna potrzeba malucha zostanie niezaspokojona…

Cztery tygodnie temu opisałam sytuację, w której Mały pobił Dużego, a mnie udało się zidentyfikować powód i zapobiec kolejnej bijatyce bez karania Małego. Oczywiście nie działa to raz na zawsze, lecz wymaga stałej, codziennej pracy typowej dla detektywa.

Kiedy małe dziecko zrzuca delikatne przedmioty ze stołu, może realizować swoją potrzebę zabawy albo poznawania świata, może też prosić o uwagę stale zajętego czymś rodzica. Za każdym razem pożądana reakcja rodzica jest nieco inna. W pierwszym wypadku można zaproponować dziecku zabawę, która nie narusza naszych granic, choćby bawić się w zrzucanie ze stołu małych piłeczek albo zdmuchiwanie piórek (to świetne ćwiczenie logopedyczne). W tym drugim przypadku – no cóż, trzeba poświęcić dziecku uwagę. Swoją drogą w osłupienie wprawiają mnie takie oto rady niektórych osób, zwłaszcza przedstawicieli starszego pokolenia: „On tylko chce zwrócić twoją uwagę, zignoruj go!”. Ciekawe, czy powiedzieliby: „On tylko jest głodny, pod żadnym pozorem go teraz nie karm!”.

Rodzicom kilkulatków, którzy chcą podjąć ze swoimi dziećmi rozmowy o potrzebach i emocjach, polecam książeczki dla dzieci „Przyjaciele żyrafy. Bajki o empatii” oraz „Tęskniący Zenon i żyrafa, która spadła z krzesła” autorstwa Joanny Berendt i Anety Ryfczyńskiej. Duży – mój pierworodny, wielki miłośnik książek – otrzymał swoje egzemplarze z dedykacją jednej z autorek i był nimi oczarowany. Niespełna trzyipółletni Mały na razie niezbyt się nimi interesuje.

No dobrze, ale co NVC ma wspólnego z pracą nad wybuchami złości?

Bardzo dużo, przynajmniej w moim przypadku. W duchu NVC komunikuję się bowiem przede wszystkim… z samą sobą. Rozprawiam się bezgłośnie z myślami, które bywają autoagresywne („Ale ze mnie kretynka!”), zastanawiam się nad przyczynami złego nastroju, który pojawił się nie wiadomo, skąd („Jestem zaniepokojona, bo potrzebuję jasności”), a przede wszystkim drążę, jakie uczucie kryje się za irytacją, którą tak często odczuwam.

Dzięki pracy z Asią Berendt pięć lat temu odkryłam, że trudne emocje inne niż złość w jej różnych odcieniach (od irytacji do wściekłości) są mi niemal całkowicie obce: nie umiałam ich nazwać ani nawet znaleźć w sobie. Myślę, że to dość powszechne, zwłaszcza wśród mężczyzn i kobiet-twardzielek. Przyczyny upatruję w naszej kulturze, w której złość jest jedynym w miarę akceptowanym trudnym uczuciem – uczuciem, które „przystoi” silnym ludziom. Złość jest sexy; przykrość, osamotnienie, niepokój, żal, poczucie przytłoczenia takie nie są; są miękkie i odsłaniają naszą słabość. Pewnie więc już w dzieciństwie, ucząc się być silną dziewczynką, nauczyłam się wypierać większość trudnych, miękkich uczuć i – ponieważ silne poruszenie musiało znaleźć jakieś ujście – zamieniać je w złość.

Nigdy nie zapomnę uczucia ogromnej ulgi, lekkości i radości, kiedy po raz pierwszy odkryłam, że za moją wściekłością na bliskiego przyjaciela kryje się smutek i żal oraz poczucie, że nie jestem dla niego wystarczająco ważna. Nie musiałam mu tego nawet komunikować – wystarczyło, że zdałam sobie z tego sprawę i spłynął na mnie błogi spokój, a nasza relacja uległa ogromnej poprawie.

A przede wszystkim dzięki NVC odkryłam, że mam jakieś potrzeby, o których istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia.

Ponieważ potrzeby są uniwersalne, nie znikają, kiedy się je ignoruje nawet latami, lecz dają o sobie znać. Jak? Ano złością i innymi trudnymi uczuciami, a także niskim poziomem empatii do najbliższych… Moja coach mawiała, że nie da się napełnić czyjegoś koszyczka (empatią), jeśli nie napełni się wcześniej swojego. Żeby nie wrzeszczeć na synka, zaczęłam więc dbać o swój dobrostan – dopiero po trzydziestce i początkowo bardzo niezdarnie, ale lepiej późno, niż wcale. Naprawdę warto było!

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Giraffe” (CC BY-SA 2.0) by sharmzpad

Złość, część 4: I znów wrzasnęłam

Złość, część 4: I znów wrzasnęłam

Planowałam napisać dziś o NVC, ale życie napisało inny scenariusz i opowiem o tym, dlaczego znów wrzeszczałam na dziecko.

Mijający tydzień był do dupy. „Do dupy” to eufemizm, mam trafniejsze określenie, którego ilustracją jest powyższe zdjęcie (ci, którzy mnie dobrze znają, w mig odgadną, o co chodzi), ale staram się nie używać wulgaryzmów na piśmie. Wiem, że jestem w cudownej sytuacji w porównaniu z matkami terminalnie chorych dzieci, matkami przeprawiającymi się chybotliwą łodzią przez Morze Śródziemne czy choćby samotnymi matkami w trudnej sytuacji materialnej. Wiem to wszystko, a i tak wpadłam w piątek w dołek.

Moja kiepska forma wynika w dużej mierze z przewlekłego niewyspania.

Od ponad pół roku, czyli od siódmego miesiąca mojej ostatniej ciąży, Duży i Mały (przedszkolaki!) budzą się kilkakrotnie niemal każdej nocy. Trzy lata wcześniej Duży identycznie zareagował na moją zaawansowaną ciążę. Do niedawna w pokoju dziecięcym spał Mąż i to on brał na klatę te wszystkie pobudki, teraz chłopcy śpią sami, co oznacza, że przychodzą nocą do nas. W dodatku od dwóch tygodni oba nasze starszaki, przez całe życie sypiające co najmniej do godziny 7:30, zaczęły budzić się – niewyspane i marudne – już po 6. Na nic zdaje się całkowite zaciemnienie wszystkich pokoi. Przestały też rano się razem bawić bez absorbowania nas; zamiast tego zaczynają dzień od awantury z krzykiem i płaczem.

Jestem też bardzo zmęczona fizycznie.

Malutki niemal od urodzenia jest przez większość czasu nieodkładalny, a przybiera na wadze bardzo szybko. Odczekałam „czwarty trymestr” oraz jeszcze jeden miesiąc i spokoju nie daje mi myśl, że mój czteromiesięczniak jest takim samym high need baby, jak jego najstarszy brat. Plecy mnie bolą od noszenia tego klocka niemal nieustannie. Cotygodniowy masaż rehabilitacyjny (w pozycji na boku, z Malutkim przy piersi) i codzienne kilkuminutowe rozciąganie wieczorem (Malutkiego nosi wtedy Mąż) przynoszą tylko chwilową ulgę.

Niestety ostatnio trudno zamotać malucha w chustę, bo przestało mu się w niej podobać: pręży się i wygina, a do tego raz po raz ulewa (o czym za chwilę). Noszę więc go głównie na rękach, stosując wymyślną ekwilibrystykę, żeby na przykład zrobić jednocześnie starszakom kolację. Dlaczego go nie odkładam? Bo nie mogę. Nie, nie chodzi o to, że naczytałam się o kortyzolu zalewającym jego mózg – po prostu nie jestem w stanie wytrzymać jego rozdzierającego płaczu. Cała się wtedy trzęsę, mózg odmawia mi współpracy i mam wszystkie inne symptomy wskazujące na to, że jestem w trybie walki i ucieczki.

Martwię się też o zdrowie moich dzieci.

Malutki oprócz alergii najwyraźniej ma refluks; i pod tym względem przypomina Dużego. Choć wyeliminowałam z mojej diety główne alergeny i choć bobas ma już cztery miesiące, ulewa kilkadziesiąt razy dziennie – na siebie i na mnie, choć chronię nas pieluchami tetrowymi. Jestem sensoryczką, nie znoszę mieć na sobie zamoczonego i brzydko pachnącego ubrania, więc ciągle przebieram nas oboje – a on płacze wniebogłosy, kiedy go kładę na przewijaku, więc do nieprzyjemnego odczucia na skórze i zapachu dołącza szarpiący moje nerwy dźwięk.

Z kolei Mały, jak co roku od urodzenia, od wczesnej jesieni ma przez większość czasu katar. Nic nie pomaga, po prostu tak ma. Po wyjeździe z Warszawy katar mija. Mały ma mocno powiększony trzeci migdał, od czasu ostatniego zapalenia ucha wydaje się gorzej słyszeć (lub po prostu jeszcze bardziej ignoruje to, co mówimy) i zastanawiamy się, co z tym jeszcze możemy zrobić. W dodatku irytuję się bardzo, kiedy wyciera nos ręką, a następnie dotyka nią rączki czy buzi Malutkiego. Obaj mają od trzech miesięcy nawracające wirusowe zapalenie spojówek. W dodatku Duży i Mały od narodzin Malutkiego mieli po pięć infekcji wirusowych i jedną poważniejszą, bakteryjną, leczoną antybiotykiem. Nie pomogła rezygnacja z przedszkola na sześć tygodni i wysłanie chłopaków z babciami w czyste rejony, do sanatorium dla dzieci.

Ponadto różne zachowania moich dzieci obciążają mnie emocjonalnie.

Duży chyba wychodzi na prostą (a może ma dobry okres rozwojowy i za parę miesięcy znów będzie trudniej?). Dzięki self-reg jego ataki złości są rzadsze i mniej intensywne, niż jeszcze niedawno. Coraz lepiej też radzi sobie z frustracją. Malutki jest jeszcze małym niemowlakiem, ale jego dążenie do bycia noszonym w konkretnej pozycji i zabawianym w coraz to nowy sposób sprawia, że ze strachem myślę o najbliższej przyszłości. Przypomina mi się, że Duży z każdym kolejnym kwartałem życia aż do niedawna był coraz trudniejszy.

Natomiast Mały… to osobny rozdział. Czy naprawdę pisałam niedawno, że to niewymagające dziecko? To już przeszłość. Mały jest płaczliwy, labilny, rozjęczany, agresywny wobec starszego brata, a nasze prośby i polecenia puszcza mimo uszu. Niewątpliwie jest to z jednej strony reakcja na pojawienie się młodszego brata (choć na poziomie świadomym Mały uwielbia maluszka) i na początek edukacji przedszkolnej, a z drugiej – zachowanie typowe dla tej fazy rozwojowej. Dodatkowo nakłada się na to niewyspanie. Niemniej jednak mimo całej mojej pracy nad sobą i umiejętności z zakresu komunikacji czasami brakuje mi cierpliwości.

Jednocześnie jestem obciążona dbaniem o potrzeby innych członków rodziny.

Mąż jest jeszcze bardziej niewyspany, niż ja i w przeciwieństwie do mnie nie miewa chwil bez pracy i dzieci (nie licząc zakupów spożywczych o załatwiania różnych spraw urzędowych). Jest stale poirytowany, więc staram się mediować pomiędzy nim a starszakami. To na mnie spoczywa odpowiedzialność za to, żeby nasze dzieci były wyspane, najedzone i ubrane w czyste ubrania, a także zaopiekowane emocjonalnie. Poza tym trochę żal mi każdego z moich synów: Dużego, bo z wyjątkiem cotygodniowej wyprawy na basen nie ma kiedy pobyć ze mną sam na sam; Małego, bo zmiany w jego życiu najwyraźniej go przytłaczają, a czas tylko dla niego mam niezbyt często; Malutkiego, bo kiedy najbardziej potrzebuje wyciszenia i bliskości mamy (czyli wieczorem), ta miota się między jego starszymi braćmi, szykując im kolację, kąpiąc ich, prowadząc skomplikowane mediacje i negocjacje, a bracia biegają, skaczą i hałasują.

Ponadto w ostatnim czasie moje myśli zajęte były sprawami zawodowymi i innymi zobowiązaniami.

Przybiło mnie to, że raport, nad którym pracowałam wraz z zespołem przez wiele miesięcy aż do porodu nie zostanie opublikowany z przyczyn proceduralnych. Zamiast pracować intensywnie mimo koszmarnych mdłości i rwy kulszowej, mogłam pójść na zwolnienie w trzecim miesiącu ciąży i zadbać o siebie i moje starszaki. Ponadto w moim departamencie miały miejsce zmiany organizacyjne, w wyniku których mój zespół został rozwiązany. Ostatecznie sprawy potoczyły się w sposób dla mnie optymalny, ale kilka dni niepewności było dla mnie nieco stresujące. Poza tym mam inne zobowiązania – półroczne szkolenie w zakresie self-reg czy choćby ten blog – na które z trudem znajduję czas mimo ogromnej motywacji i pasji.

Ostatnim gwoździem do trumny mojego wewnętrznego spokoju stało się profilaktyczne odrobaczanie rodziny.

Wiąże się z tym pranie i wyparzanie myjką parową wszystkiego, co tylko można uprać i wyparzyć, w tym tony zabawek (m.in. około 30 zestawów Lego Duplo i około 200 samochodzików HotWheels). Ten potężny wysiłek fizyczny w połączeniu z moimi obawami o ewentualne skutki uboczne leków oraz ze wszystkimi opisanymi powyżej źródłami stresu sprawiły, że w piątek byłam kłębkiem nerwów.

W rezultacie zmieniłam się w gada i nawrzeszczałam na dziecko, i to dwa razy.

Biedny Mały. Ale też należy przyznać, że w obliczu tylu stresorów chyba tylko mistrz zen zachowałby autentyczny spokój – choć niekoniecznie, w końcu żaden mistrz zen nie miał do czynienia z moją trójką ancymonów. Dlatego nie biczuję się; wstałam, poprawiłam koronę i idę dalej. Przeprosiłam Małego i rozmyślam o tym, jak zorganizować nasze rodzinne życie, aby było łatwiej i milej. Mam na to czas, bo wczoraj mój osłabiony stresem organizm dopadła grypopodobna infekcja. Dziś moja aktywność ograniczyła się do jedzenia i picia, karmienia i przewijania Malutkiego, wizyt w toalecie i skończenia tego wpisu. Przy okazji zdałam sobie sprawę, że napisałam praktyczne wprowadzenie do postu na temat self-reg, opisałam bowiem stresory z wszystkich pięciu obszarów (biologicznego, emocjonalnego, poznawczego, społecznego i prospołecznego. A starszaki dziś pospały do 8 i zbudowały z tatą wielki dom z Duplo. Czyściutkiego Duplo.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mushrooms” (CC BY-SA 2.0) by Daniela