utworzone przez DyleMatka | mar 28, 2018 | Self-Reg
Pewnego dnia w grudniu odebrałam Dużego z przedszkola w kiepskim nastroju.
Był podminowany, w szatni odmówił zawiązania butów, a w samochodzie zaczął dokuczać Małemu. Zadałam mu parę pytań o to, czemu źle się czuje i w końcu wypalił:
„Nikt mnie nie lubi. Dzieci przezywają mnie 'Mądraliński’ i śmieją się ze mnie. Nienawidzę przedszkola!”
Bardzo się tym przejęłam. Starałam się pomóc Dużemu wyregulować trudne emocje, ale nie udało mi się to, bo sama je odczuwałam. Przez kilka dni byłam zestresowana: martwiłam się o to, jak Duży poradzi sobie w grupie rówieśniczej w szkole i jak to na niego wpłynie, jeśli pozostanie „inny niż wszyscy”. Słowa Dużego przeniosły mnie w czasy dzieciństwa: ja też byłam inna niż wszyscy i czułam, że nie przynależę do żadnej grupy. Bolało mnie, że mój nadwrażliwy syn będzie się borykał z podobnymi trudnościami i wyrzucałam sobie, że najwyraźniej nie zadbałam o niego wystarczająco. Z kolei Duży był przygnębiony i niechętnie chodził do przedszkola.
Dwa miesiące później sytuacja się powtórzyła: pewnego dnia w lutym odebrałam Dużego z przedszkola w kiepskim nastroju.
Był podminowany, w szatni odmówił zawiązania butów, a w samochodzie zaczął dokuczać Małemu. Zadałam mu parę pytań o to, czemu się źle czuje i w końcu wypalił:
„Nienawidzę przedszkola! Nikt mnie nie lubi. Dzieci się ze mnie śmieją”.
Poczułam współczucie dla mojego zranionego syna, ale pozostałam spokojna. Szybko ustaliłam, co dokładnie się stało: Jasiek powiedział Julce, żeby nie szła z Dużym w parze, bo ją zagada na śmierć; ona zaśmiała się i ustawiła się w parze z kimś innym. Po kilku moich pytaniach coachingowych Duży doszedł do wniosku, że Jasiek każdemu dokucza, więc najwyraźniej nie jest spokojny i zadowolony; że Julka go lubi; że jest sporo innych dzieci, które bardzo go lubią; że wreszcie w słowach Jaśka było sporo prawdy, a nawet był on zabawny. W domu podałam synom podwieczorek i zarówno Duży, jak i ja zapomnieliśmy o sprawie.
Co spowodowało tak diametralną zmianę w moich reakcjach na trudności Dużego między grudniem a lutym?
Odpowiedź można znaleźć w macierzy Thayera, ważnym narzędziu, którym posługuje się Self-Reg. Macierz ta przedstawia cztery stany: kombinacje wysokiego lub niskiego napięcia przy wysokiej lub niskiej energii. Przeczytaj szczegółowe omówienie macierzy. Tu powiem tylko, że każdy z tych stanów ma swój odpowiedni czas, warto przemieszczać się między nimi w ciągu dnia, a niedobrze jest tkwić w tzw. czarnym kwadrancie, czyli stanie wysokiego napięcia i jednocześnie niskiej energii. Można z tego stanu wyjść, obniżając napięcie (np. poprzez relaksującą kąpiel, obejrzenie komedii romantycznej, rozmowę ze wspierającą osobą) i/lub zwiększając poziom energii, czyli regenerując się, przede wszystkim dbając o równowagę w obszarze biologicznym: dobry sen, pełnowartościowe posiłki, odpowiednią dawkę ruchu.
W grudniu od kilku tygodni czasu tkwiłam w czarnym kwadrancie macierzy Thayera; innymi słowy, byłam w czarnej dupie.
Czarna dupa to stan, z którego trudno wyjść, ponieważ stale podwyższone napięcie nieustannie zużywa resztki naszej energii. Można to porównać z sytuacją, kiedy potrzebujemy intensywnie używać smartfona, który ma niezbyt sprawną baterię i starą ładowarkę, która „nie łączy” prawidłowo. Zazwyczaj kończy się to tak, że siedzimy blisko gniazdka elektrycznego i korzystamy ze smartfona podłączonego przez cały czas do prądu, a i tak urządzenie co chwila melduje nam o niskim poziomie naładowania baterii. Znacie to? Ja tak. Jestem wtedy podminowana i lepiej do mnie nie podchodzić (swoją drogą to ciekawe, że wiele osób reaguje niewspółmiernie dużą irytacją na niezbyt sprawnie działające urządzenia elektroniczne).
Dokładnie tak to wygląda, kiedy my sami mamy stale niski poziom energii (naładowania baterii) i napięcia (intensywne korzystamy z urządzenia z ekranem – zobacz P.S. na dole tego postu). Moja grudniowa czarna dupa była spowodowana odejściem pod koniec października naszej Niani, w efekcie czego zostałam sama z trójką dzieci, obowiązkami domowymi (w których mi wcześniej pomagała), studiami podyplomowymi, zaawansowanym szkoleniem z Self-Reg w MEHRIT Centre i prowadzeniem warsztatów dla rodziców. Opowiedziałam o tym na blogu we wpisie pod tytułem „Wysiadłam”.
Czarna dupa ma to do siebie, że podwyższa reaktywność na stres i negatywne nastawienie osoby w niej pogrążonej.
To dlatego ten sam stresor, który w lutym „łyknęłam” bez problemu, w grudniu wydał mi się przytłaczający. To działa także w krótkiej perspektywie czasowej: zauważcie, że wieczorem po dniu pełnym napięć szczególnie źle znosimy jęczenie naszych dzieci – właśnie dlatego, że mamy wysoki poziom napięcia i niewiele energii. Niektórzy tkwią w tym stanie miesiącami czy nawet latami. Energię podnoszą sobie na krótko, pijąc duże ilości kawy czy napojów energetycznych, a napięcie obniżają doraźnie za pomocą takich nieadaptacyjnych strategii, jak objadanie się wysokoprzetworzonymi słodyczami, palenie papierosów albo gapienie się godzinami w ekrany urządzeń elektronicznych. Znam ten stan, byłam w nim dekadę temu. Na szczęście moja grudniowa czarna dupa trwała tylko kilka tygodni.
W połowie grudnia postawiłam na regenerację.
Zrezygnowałam z wożenia Małego na zajęcia taneczne, a Malutkiego – na zajęcia umuzykalniające. Kupowałam na obiad gotowe produkty i obniżyłam oczekiwania wobec siebie w roli mamy bawiącej się z dziećmi. Kiedy czułam spadek energii, starałam się odpoczywać. Zafundowałam sobie cyfrowy detoks i przed snem czytałam książki beletrystyczne, zamiast moderować grupę „Self-Reg dla rodziców” na Facebooku. Nie wyjechaliśmy na Boże Narodzenie do naszych rodzin, lecz spędziliśmy self-regowe święta w domu. I co? I dupa. Czarna dupa. To wszystko pomagało w niewielkim stopniu, bo nie opuszczało mnie napięcie związane z brakiem odpowiedniej kandydatki na nianię i moimi nowymi zawodowymi obowiązkami. Napięcie zwiększała świadomość, jak bardzo moje starszaki potrzebują kontaktu jeden na jeden ze mną – kontaktu, którego niemal nigdy nie mogłam im dać ze względu na brak niani w dni powszednie oraz przemęczenie i stres Męża manifestujące się podczas wspólnych weekendów.
Jak zatem wyszłam z czarnej dupy? Dzięki przedłużonemu głębokiemu relaksowi.
Z pomocą niespodziewanie przyszedł mi NFZ, który przydzielił moim starszakom miejsca w sanatorium dla dzieci nad Bałtykiem tuż po Nowym Roku. Rok wcześniej marzyłam o wyjeździe nad morze w styczniu, który jest dla mnie najtrudniejszym miesiącem w roku ze względu na krótkie dni, poświąteczny spadek energii, choroby dzieci i smog zniechęcający do spacerów. Oto moje marzenie się spełniło: pojechałam nad morze z dziećmi i moją Mamą. Jedna z uczestniczek moich warsztatów z Self-Reg spytała mnie, jakim cudem byłam w stanie głęboko się zrelaksować na wakacjach z trójką dzieci. Też się nad tym zastanawiałam przed wyjazdem, pełna obaw, czy nie będę na miejscu warczeć na Mamę i dzieci. Na szczęście tak się nie stało ze względu na szereg czynników.
Po pierwsze, znikły moje domowe obowiązki: przygotowywanie posiłków (śniadania, obiady i kolacje przejęły sanatoryjne panie kucharki, a drugie śniadania i podwieczorki – moja Mama) i sprzątanie (niech żyją panie sprzątające!).
Po drugie, przez 24 godziny na dobę miałam przy sobie wspierającego dorosłego, czyli Mamę, która bardziej niż ja sama zaangażowała się różne porządkowe i higieniczne czynności związane z dziećmi.
Po trzecie, dzieci miały sporo atrakcji i towarzystwo rówieśników, więc niczego ode mnie nie oczekiwały poza poczytaniem na dobranoc (Duży i Mały) i karmieniem piersią raz na jakiś czas (Malutki).
Po czwarte, pogoda była idealna, więc spędzaliśmy sporo czasu na dworze, głównie na plaży. Zachwycone dzieci dzień po dniu rozbudowywały kopalnię złota z piasku, patyków i kamieni, a ja, jeszcze bardziej zachwycona, ładowałam baterie widokiem, szumem i zapachem morza.
Po piąte, kilka razy poćwiczyłam na siłowni na świeżym powietrzu i trzy razy poszłam na masaż.
Po szóste, odpuściłam wszelkie obowiązki poza kursem Self-Reg, a i do niego nie podchodziłam zbyt ambitnie.
Po siódme, tuż przed wyjazdem udało mi się znaleźć nową nianię i to bardzo obniżyło moje napięcie.
Pod koniec stycznia z nową energią wróciłam do moich codziennych obowiązków.
Mam ich teraz nawet więcej, więc staram się dbać o swoje baterie: niedawno nadwerężone, łatwo mogą znów paść. Niestety na horyzoncie ponownie pojawiło się widmo czarnej dupy, bo nowa Niania, której tak długo szukaliśmy, jednak nie jest w stanie pogodzić studiów dziennych z pracą u nas, a Mąż ma nową pracę i wraca z niej po godzinie 21. Jeśli więc znacie ciepłą, intuicyjnie bliskościową nianię, która szuka pracy w wymiarze od 30 do 40 godzin tygodniowo (w dużej mierze popołudniami) i niestraszne jej są wariackie papiery i trójka dzieci, to bardzo proszę, przyślijcie ją do mnie! Może skusi ją to, że stanie się najlepiej przeszkoloną w dziedzinie Self-Reg nianią w Polsce.
P.S. z 2021 roku: Pod tym linkiem możesz otrzymać mój tekst „Domowe zasady ekranowe wspierające samoregulację” w zamian za zapis na mój newsletter.
utworzone przez DyleMatka | mar 4, 2018 | narzędzia rodzica, Self-Reg
Pamiętacie jeszcze mój cykl postów o złości?
W ostatnim z nich pisałam o myślach-zapalnikach i o tym, jak sobie z nimi radzić przy pomocy Self-Reg. Dzisiejszy wpis miał dotyczyć wspierania rozwoju dziecka (w styczniu rozpoczęłam minicykl na ten temat), ale pracując nad nim, skręcałam coraz silniej w kierunku tematu złości. W końcu poddałam się i o matkach-lwicach, matkach-kwokach i innych gatunkach matek napiszę kiedy indziej, a dziś opowiem o potężnym narzędziu samoregulacji, jakim jest pauza.
Cotygodniowe lekcje pływania u instruktora
We wrześniu ubiegłego roku sześcioletni Duży powrócił do cotygodniowych lekcji pływania u instruktora, który uczył go przez cały poprzedni rok szkolny. Jak wspominałam we wpisie na temat nauki pływania, poświęciłam dużo uwagi poszukiwaniom instruktora, który wykazałby się odpowiednio dużymi zasobami cierpliwości i empatii, aby „wziąć na klatę” mojego pierworodnego. Duży jest bowiem niecierpliwy i szybko się zniechęca, kiedy nie widzi natychmiastowego efektu swoich wysiłków i zmotywowanie go jest w takiej sytuacji niełatwe. Ponadto ma trudność z koncentracją na komunikatach, które nie są skierowane wprost do niego, przy zachowaniu kontaktu wzrokowego. Nieco zdziwiłam się zatem, kiedy instruktor na pierwszych zajęciach w nowym roku szkolnym nie wszedł z Dużym do wody, lecz pozostał na brzegu. Uznałam jednak, że wie, co robi i przez kolejne kilka tygodni pływałam na drugim końcu basenu, nie interesując się zbytnio lekcjami mojego syna.
Dość szybko Duży zaczął niechętnie podchodzić do nauki pływania. Mówił, że to za trudne, że instruktor za dużo od niego wymaga, że już przecież umie pływać, więc po co mu lekcje? Początkowo nie przejmowałam się tym zbytnio, ale opór Dużego rósł, a instruktor przestał się na nasz widok uśmiechać… Postanowiłam przyjrzeć się uważniej lekcji i… ręce mi opadły. Duży miotał się w wodzie, a instruktor spacerował po brzegu i na zmianę konwersował z innym instruktorem i pokrzykiwał na mojego syna, a nawet go przedrzeźniał. Tak, ten sam instruktor, którego uznałam za najbardziej cierpliwego i zaangażowanego ze wszystkich, którym się miesiącami przyglądałam! Poczułam się z tym źle: zaniepokoiłam się, a na widok przedrzeźniania – wkurzyłam. Postanowiłam jednak działać spokojnie.
Po feralnej lekcji podeszłam do instruktora i zagaiłam: „Czy mi się wydaje, czy widzę jakieś problemy z motywacją?”. (Zauważcie, że nie powiedziałam, czy mam na myśli ucznia, czy nauczyciela…) Instruktor, zawsze spokojny i pogodny, odparował zirytowany: „JAKIEŚ problemy? On ma jeden wielki problem: z motywacją, z koordynacją, ze współpracą. W ogóle nie da się z nim pracować!”. Gad we mnie sprężył się do ataku. Nie, to nie był gad, bo gady nie mają instynktu obrony potomstwa. To raczej moja wewnętrzna samica ssaka poczuła nieprzepartą chęć zatopienia kłów w gardle drapieżnika, który ośmielił się przymierzyć do ataku na jej młode. Gdybym poszła za tym impulsem, wysyczałabym mniej więcej to: „Przykład idzie z góry. To pan plotkuje z psiapsiółką na brzegu zamiast wykonywać porządnie swoją pracę! Na miejscu Dużego miałabym zerową motywację”.
Zamiast podążyć za impulsem pochodzącym z mózgu limbicznego, zrobiłam krótką, bezcenną pauzę.
Spojrzałam na wodę, której widok mnie uspokaja, i wykonałam kilka głębokich oddechów, formułując W MYŚLACH taką oto wypowiedź: „Spokojnie. Facet jest w mózgu limbicznym. To nie jest o Dużym, lecz o jego własnych emocjach. Nie wchodź w to, bo będziesz później żałowała”. Podziałało, uspokoiłam się! Gdyby nie ta pauza, niewątpliwie wybuchłabym po kolejnym komunikacie mojego nadal zdenerwowanego rozmówcy. Uspokoiwszy się, spytałam go, czy zdaje sobie sprawę, że Duży prawdopodobnie ma ADHD. Chciałam wyjaśnić, że mojemu synowi trudno jest się skoncentrować, kiedy jest oddzielony od instruktora, a dookoła krążą inni, również wykrzykując polecenia do swoich uczniów. Instruktor nie pozwolił mi dokończyć myśli. „Proszę pani!” – prychnął – „My tu mamy 400 dzieci dziennie, dużo z nich jest niepełnosprawnych, ale kogoś tak opornego, jak Duży, jeszcze nie spotkałem. Naprawdę potrafi dać w kość!”
Poczułam się, jakby ktoś mnie uderzył. Ogromnym wysiłkiem woli (tak, przy użyciu samokontroli! Ona czasem się przydaje) zrobiłam pauzę. Powstrzymałam się od wybuchu i skupiłam na swoich emocjach, które zmieniały się jak w kalejdoskopie. Najpierw poczułam potężną złość: jak ten dupek śmie mi mówić prosto w twarz, że moje dziecko jest najgorsze ze wszystkich?!? Pstryk, zmiana emocji: poczułam rozbawienie. Zachciało mi się śmiać, bo tak absurdalna wydała mi się skarga dorosłego, potężnej postury mężczyzny, że chudy sześciolatek daje mu w kość. Pstryk, kolejna zmiana emocji: poczułam rozgoryczenie i rozżalenie. Duży JEMU daje w kość – facetowi, który ma z nim do czynienia raz w tygodniu przez 45 minut i w każdej chwili może z tej relacji zrezygnować. A co ja mam powiedzieć – ja, która musi nieść swojego wymagającego syna przez życie codziennie jeszcze przez wiele lat. Pstryk i znów zmiana: poczułam złość tym razem pod adresem Dużego: dlaczego on mi to ZNÓW robi? Dlaczego bycie jego mamą nie może być łatwiejsze? Popatrzyłam na mojego syna nerwowo przestępującego z nogi na nogę kilka metrów dalej. Wyglądał jak zbity pies z podkulonym ogonem. Pstryk, poczułam ogromny żal, smutek i przykrość w związku z tą sytuacją. A potem zalała mnie potężna fala miłości do syna.
W tym momencie poczułam spokój – taki autentyczny, głęboki spokój – i już wiedziałam, jak chcę zareagować. Chciałam, żeby mój syn nauczył się dobrze pływać i przewidywałam, że podobny problem pojawi się prędzej czy później w relacji z każdym kolejnym instruktorem. Mogłam odwrócić się na pięcie i odmaszerować, ale nie chciałam uciekać – chciałam podjąć dialog z tym mężczyzną. Dodatkowo włączyły mi się swego rodzaju ambicja i naukowe zaciekawienie: potraktowałam dogadanie się z instruktorem jak self-regowe wyzwanie i byłam ciekawa, czy uda mi się to osiągnąć. Powiedziałam więc spokojnie: „Aha, czyli mówi pan, że Duży jest najtrudniejszym dzieckiem, jakie pan spotkał w swojej karierze. Przykro mi się tego słucha i trudno mi ocenić, czy tak jest naprawdę, czy tylko jest pan zdenerwowany. Nie znam się na dzieciach, mam ich tylko troje i tylko jednego sześciolatka, który uczy się pływać. Pan ma z kolei duże doświadczenie. Proszę z niego skorzystać i dać z siebie wszystko. Porozmawiam z Dużym, postaram się go zmotywować, ale to pan jest nauczycielem, nie ja”. A potem zajęłam się empatycznie moim synem, który w łazience poskarżył mi się: „Mamo, ja się naprawdę staram, ale to jest bardzo trudne i w dodatku miałem dziś takiego pecha, że jak mi coś wychodziło, to pan X akurat rozmawia z kolegą, a potem patrzył, kiedy mi nie wychodziło”. Wieczorem wysłałam instruktorowi SMS-a, cytując tę wypowiedź Dużego, a w odpowiedzi otrzymałam przeprosiny. Instruktor uderzył się w pierś: przyznał, że miał kiepski dzień i dlatego był niemiły. Stwierdził, że potraktował Dużego szablonowo, a on potrzebuje bezpośredniej uwagi dorosłego, więc od tej pory znów będzie razem z nim w basenie. Poza tym przyznał, że nadmiernie ambitnie podchodził do nauki, podnosząc zbyt ostro poprzeczkę i za mało chwaląc mojego syna, więc teraz postawi bardziej na zabawę i przyjemność i będzie bardziej doceniał każdy sukces. I tak się też stało. Ufff.
Bezcenna pauza – potężne narzędzie samoregulacji
Ta historia ilustruje, jak potężnym narzędziem samoregulacji (zwłaszcza regulacji trudnych emocji) jest pauza. Stuart Shanker powiedział w jednym ze swoich filmików, które oglądałam podczas kursu MEHRIT Centre, że w Self-Reg chodzi w dużej mierze o umiejętność zrobienia takiej pauzy w celu uspokojenia się i autorefleksji. Zazwyczaj robimy ją dopiero wtedy, gdy emocje opadną, po tym, jak mleko się rozlało i plujemy sobie w brodę, że nie zareagowaliśmy w sposób bardziej wyważony. Moja praktyka Self-Reg pozwoliła mi przesuwać moment takiej przerwy na autorefleksję coraz wcześniej i wcześniej. Teraz czasami – podkreślam, że nie zawsze i nadal nie w większości przypadków – umiem ją zrobić, ZANIM mleko się wyleje i w ten sposób zapobiec szkodom. To właśnie udało mi się w opisywanym tu momencie i jestem z tego dumna.
Ostatnio wyznałam Wam, że planuję napisanie książki „DyleMatki”. Oprócz tego planuję jeszcze coś: kilkutygodniowe szkolenie online pod roboczym tytułem „Wyreguluj swoją złość”. Będzie ono oparte na metodzie Self-Reg, ale zamierzam korzystać w nim także z innych narzędzi – z całej mojej wiedzy i umiejętności zdobytych w ciągu ostatnich kilku lat. Jestem na etapie planowania treści poszczególnych modułów, a kiedy koncepcja mi się wyklaruje, zacznę przygotowywać materiały: filmiki z wykładami oraz towarzyszące im teksty lub prezentacje. Wraz z kursem zamierzam też uruchomić grupę wsparcia na Facebooku, którą będę moderować. Przede mną jeszcze dużo pracy, więc zapewne wystartuję z kursem późną jesienią. Trzymajcie kciuki!
EDIT z marca 2021 roku: Być może zainteresuje Was moje szkolenie online „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”, w którym podpowiadam, jak „opanować gada” dzięki rozmaitym technikom opartym po części na samokontroli, a po części na wiedzy o stresie i samoregulacji.
P.S. W serii o złości ukazały się dotychczas następujące posty (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7):
Złość, część 1: Dzień, w którym wrzasnęłam na dziecko
Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu
Złość, część 3: Jak zmieniamy się w gady
Złość, część 4: I znów wrzasnęłam
Złość, część 5 i Self-Reg, część 11: Myśli-zapalniki
Złość, część 6 i Self-Reg, część 12: Opowiedz mi, matko, o swoich planach…
Złość, część 7 i Self-Reg, część 19: Bezcenna pauza
Złość, część 8: Emocje są jak fala
Złość, część 9: Co kłębi się pod powierzchnią
Złość, część 10: “Co za babsztyl!”, czyli o złości jako zasłonie
Złość, część 11: “Nie będzie mi gówniarz rozkazywał!”, czyli jak zalałam gada oksytocyną
Złość, część 12: Złość, część 12: Czy na pewno “Dobra matka nigdy nie zostawia płaczącego dziecka”?
Złość, część 13: “Nogi z d… powyrywam”, czyli o agresorze, który zaatakował moje dziecko
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Pause” (CC BY-NC-ND 2.0) by Rafa Puerta
utworzone przez DyleMatka | mar 2, 2018 | Self-Reg
Dziś wyjątkowo zapraszam Was nie do lektury wpisu, lecz do obejrzenia wywiadu na żywo. Przeprowadziła go ze mną dziś rano autorka mojego ulubionego bloga wymagajace.pl, Magdalena Komsta. Rozmawiamy w nim o tym, jak można patrzeć na tzw. wymagające dzieci z perspektywy Self-Reg, jakie są powszechne i niedoceniane stresory oddziałujące na te dzieci i krótko o tym, jak Self-Reg może pomóc ich zestresowanym rodzicom. Wywiad jest dostępny pod tym linkiem: https://youtu.be/MiZApUNEtMA
utworzone przez DyleMatka | lut 12, 2018 | Self-Reg
Dokładnie rok temu opublikowałam mój pierwszy wpis na blogu. Od tamtej pory wiele się moim życiu zmieniło.
Rok temu byłam mamą trójki dzieci na urlopie macierzyńskim, planującą powrót do pracy rok po narodzinach najmłodszego synka. Dotychczas nie wróciłam jednak do pracy w mojej instytucji, bo odkryłam Self-Reg i zanurzyłam się w nim, uzyskując jako druga osoba w Polsce certyfikat kanadyjskiego MEHRIT Centre w zakresie podstaw tej metody i kontynuuję naukę na drugim poziomie. W ostatnim półroczu wspierałam Natalię Fedan w prowadzeniu trzeciej i czwartej edycji kursu online „Odstresowany rodzic”, pomagam jej moderować grupę „Self-Reg dla rodziców” na Facebooku i zaczęłam prowadzić moje własne warsztaty z Self-Reg.
Ponadto podjęłam studia podyplomowe na Uniwersytecie SWPS w zakresie coachingu i mentoringu i rozpoczęłam kształcenie w szkole trenerów Stu Pociech dla osób pragnących prowadzić grupy wsparcia dla rodziców. Przede wszystkim jednak Self-Reg zapoczątkował zmianę w mojej rodzinie. Zmiana objęła w największym stopniu mnie samą i mojego wymagającego pierworodnego, który do niedawna zawsze miał jakiś problem, a teraz jest na drodze ku lepszej samoregulacji.
Oto garść statystyk dotyczących bloga (możecie pominąć ten akapit).
W ciągu minionego roku opublikowałam 53 wpisy, które otrzymały 198 komentarzy. Blog odwiedzało miesięcznie średnio 7193 unikatowych gości, a średnia miesięczna liczba wejść na stronę wyniosła 12855 (chodzi tu o tzw. ruch oglądany). W marcu ubiegłego roku założyłam stronę bloga na Facebooku. Obecnie lubi ją 2691 osób, a obserwuje – 2846 osób. Średni zasięg postu to w ostatnim czasie, po znaczącym zmniejszeniu przez Facebook zasięgów, ok. 7000 osób. Dla profesjonalnych blogerów to zapewne mizerne wyniki, ale ja uważam je za swój sukces, zważywszy, że tylko raz zapłaciłam Facebookowi (zawrotną kwotę 11 dolarów) za promowanie postu oraz, że nie znam się ani na tworzeniu stron internetowych, ani na mediach społecznościowych, ani na marketingu, ani na budowaniu marki. Ja tylko piszę.
Piszę o tym, co jest we mnie żywe, co mnie porusza, czego się dowiedziałam i nauczyłam, czym chciałabym się podzielić z innymi.
Mam w tyle głowy pytanie, czy nie za bardzo odsłaniam siebie i swoją rodzinę. Jednak widzę, że posty o moich trudnościach i rozwiązaniach spotykają się z żywym i nierzadko bardzo emocjonalnym odzewem: otrzymuję informację zwrotną, że daję wielu rodzicom (głównie mamom) wiedzę o rozwoju dziecka, narzędzia do pracy nad swoimi trudnościami oraz… nadzieję.
Wiele kobiet w swoich komentarzach na stronie bloga, a jeszcze więcej – w prywatnych wiadomościach dziękuje mi za ulgę i poruszenie, które odczuły, czytając jakiś mój post (najczęściej chodzi o ten o negatywnym zniekształceniu poznawczym). „Myślałam, że tylko moje dziecko…” to po „Dziękuję” jeden z najczęstszych zwrotów pojawiających się w tych wiadomościach. Odsłaniam się nie z potrzeby zdobycia sławy, lecz – jak to się nazywa w języku porozumienia bez przemocy – z potrzeby wzbogacania życia innych, która jest u mnie bardzo silna. Poza tym dzięki blogowi jestem w stanie uporządkować moje przemyślenia na różne tematy i trochę też dać upust emocjom.
I to chyba jest dobry moment na wyznanie: wiecie, dlaczego zaczęłam pisać blog?
Otóż od dawna noszę się z zamiarem napisania książki „DyleMatki”. Książka będzie opowiadała o czterech przyjaciółkach, które rozmawiają o swoich macierzyńskich dylematach i trudnościach, przy okazji przemycając czytelnikom wiedzę na temat różnych aspektów rozwoju dziecka. Wszystkie są świadomymi, zaangażowanymi matkami, ale mają różne podejścia wychowawcze i w związku z tym ścierają się, dyskutują, czasem ponoszą je emocje, ale ostatecznie dochodzą do porozumienia. Trochę jak „Sex and the City”, ale nie o seksie, lecz o macierzyństwie („Motherhood and The City”?). Zaczęłam pisać tę książkę, kiedy urodził się Malutki, ale szło mi jak po grudzie. Pewnego dnia Mąż rzucił lekko: „A może zacznij pisać bloga? Uporządkujesz sobie myśli i zdobędziesz czytelników”. Tak oto narodził się mój blog i ja jako DyleMatka. Trzymajcie proszę kciuki, żebym znalazła czas na to, aby tę książkę napisać – żeby nie zgubiła się w nawale moich zobowiązań wobec innych i samej siebie.
Uff, wyznanie mam za sobą, a teraz ogłaszam konkurs z Self-Reg w tle.
Nagrody są następujące:
(A) bezpłatny udział w moim stacjonarnym 3,5-godzinnym warsztacie na temat Self-Reg w Warszawie w dogodnym dla mnie i zwyciężczyni/zwycięzcy terminie;
(B) zamówienie tematu mojego wpisu na blogu albo live’a na Facebooku;
(C) 60-minutowe indywidualne konsultacje ze mną przez telefon, Skype lub Messengera w obszarze związanym z Self-Reg (pod warunkiem, że po wcześniejszym wstępnym nakreśleniu problemu uznam, że jestem w stanie pomóc).
Nagrody te otrzymają trzy osoby, przy czym każda z nich będzie mogła wybrać dowolną z nagród (na przykład wszystkie trzy będą mogły wziąć udział w warsztacie). Co trzeba zrobić?
- Udostępnić na Facebooku lub w inny sposób (w mailu do grupy znajomych, na swoim Instagramie itd.) trzy moje wpisy na blogu z osobistym komentarzem zachęcającym do lektury;
- napisać w mailu do mnie (info@dylematki.eu), co w Waszych oczach czyni Self-Reg wartościowym podejściem (piszcie proszę osobiście, nie ogólnikowo);
- załączyć do tego maila zrzuty ekranu ukazujące udostępnione przez Was wpisy na moim blogu wraz z Waszymi komentarzami.
Jasne? W takim razie czekam na Wasze maile. Rozstrzygnięcie konkursu – za miesiąc, 12 marca. I życzcie mojemu blogowi – oraz mojej Mamie, która też dziś obchodzi urodziny – kolejnego dobrego roku. 🙂
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „One” (CC BY-NC-ND 2.0) by Justin McGregor
utworzone przez DyleMatka | sty 21, 2018 | rozwój dziecka, Self-Reg
Kontynuując mój mini cykl postów na temat wspierania rozwoju dziecka, opowiem dziś o tym, jak zmysły dziecka (i dorosłego człowieka) mogą wpływać na jego zdolność do koncentracji i efektywnej nauki.
Zależność ta stanowi temat tak obszerny, że zamiast wpisu na blogu można by napisać na ten temat niejedną rozprawę doktorską. Rzecz jasna, nie stawiam sobie za cel kompleksowego potraktowania tematu, chcę jedynie zasygnalizować na przykładzie trzech historii z życia moich synów, że taka zależność istnieje i miewa znaczące konsekwencje.
Jakiś czas temu terapeutka integracji sensorycznej Dużego zaleciła mu wizytę u ortoptysty.
Stwierdziła bowiem nieprawidłowości w zakresie przetwarzania wzrokowego, a konkretnie nieprawidłową konwergencję. Wcześniej nie znałam określenia „konwergencja” w kontekście innym, niż makroekonomiczny, nie wiedziałam też, że istnieje ktoś taki, jak ortoptysta. Otóż konwergencja w medycynie oznacza (cytuję za Wikipedią) „jednoczesny ruch gałek ocznych ku linii pośrodkowej przedniej dzięki skurczowi mięśni prostych przyśrodkowych oczu, unerwionych przez III nerw czaszkowy”. Krótko mówiąc, mięśnie oczu Dużego nie działały właściwie, kiedy patrzył on na zbliżający się do niego obiekt albo przenosił uwagę między bliżą a dalą. Mógł mu pomóc ortoptysta, czyli specjalista zajmujący się „diagnozą i rehabilitacją wybranych funkcji wzrokowych, zwłaszcza zaburzeń widzenia obuocznego i zaburzeń ruchomości gałek ocznych” (przeczytaj więcej o specjalistach oczu).
Pół roku temu wybrałam się z Dużym do ortoptysty.
Wstępne komputerowe badanie wzroku było praktycznie niemożliwe do przeprowadzenia: maszyna nie była w stanie zidentyfikować momentu, w którym Duży widzi ostro, ponieważ natychmiast tę ostrość tracił i koncentrował wzrok na innej odległości. Specjalista spytał, czy nie zauważyłam, żeby Duży przechylał głowę i mrużył oczy podczas rysowania, czytania lub pracy przed monitorem oraz, czy nie cierpi na bóle głowy. Nic takiego nie zauważyłam, może dlatego, że Duży podczas rysowania wierci się i co chwilę zmienia pozycję, a może dlatego, że pół roku temu nie czytał jeszcze samodzielnie ani nie korzystał z urządzeń z ekranami (jak smartfon, tablet czy komputer). Gdyby nie terapeutka SI, nie przyszłoby mi do głowy konsultować się z ortoptystą, zwłaszcza że okulistka Dużego podczas profilaktycznego badania kilka miesięcy wcześniej nie stwierdziła nic niepokojącego.
Badanie przy użyciu specjalistycznego sprzętu wykazało szereg nieprawidłowości.
Nie jestem w stanie powtórzyć wszystkich tych fachowych określeń; szkoda, że ich sobie nie zapisałam. Diagnoza sprowadzała się do tego, że Duży bez interwencji ortoptysty miałby duże problemy z przenoszeniem uwagi między zeszytem a tablicą, zapewne też pisanie i czytanie bardzo by go męczyło i powodowało bóle głowy. Nietrudno przewidzieć, jakie mogłoby to mieć konsekwencje, biorąc dodatkowo pod uwagę nadmierną ruchliwość i deficyt uwagi, na które cierpi mój pierworodny.
Obdarzony ostrym jak brzytwa intelektem, znakomitą umiejętnością zapamiętywania i kojarzenia faktów oraz wielką ciekawością świata Duży byłby zapewne słabym uczniem… W połączeniu z jego nadal nieco podwyższoną reaktywnością na stres i skłonnością do negatywnego zniekształcenia poznawczego zapewne prowadziłoby to do problemów emocjonalnych ze szkołą w tle oraz obniżenia jego samooceny. Zdecydowałam się na interwencję: serię dziesięciu półgodzinnych sesji ćwiczeń mięśni oczu pod kontrolą ortoptysty i przy użyciu specjalistycznych maszyn. To było w październiku; mamy ponownie stawić się na kontrolę w maju, tuż przed ukończeniem przez Dużego zerówki. Ufam, że te kontrole i ewentualne dalsze interwencje pomogą Dużemu lepiej odnaleźć się w szkole.
Druga historia, którą chcę się z Wami podzielić, dotyczy motoryki małej, czyli sprawności ręki.
Ta sama terapeutka integracji sensorycznej diagnozowała pół roku temu Małego, który, jak mi się zdawało, miał problemy z integracją bodźców dźwiękowych. Podczas diagnozy zwróciła uwagę na to, że Mały nieprawidłowo trzyma ołówek. Faktycznie, od dawna poprawiamy jego chwyt, ale – jako że nasz średni syn jest niezwykle wytrwały, a więc i uparty – nie odnosimy niemal żadnych rezultatów. Specjalistka nie zaleciła mu jednak terapii ręki, której poddała swego czasu Dużego. Mały mimo nieprawidłowego chwytu bardzo dobrze sobie radzi z czynnościami wymagającymi precyzyjnych ruchów ręką: już jako niespełna roczne dziecko samodzielnie jadł łyżką i widelcem, a niedługo później zaczął starannie kolorować i rysować. Duży miał z tymi czynnościami spore trudności; opanował je mniej więcej w tym samym czasie (tak, tym samym czasie, a nie tym samym wieku), co Mały mimo dzielącej braci różnicy wieku dwóch lat i czterech miesięcy.
Duży miał jako dwu-, trzylatek trudności z przetwarzaniem bodźców głównie w zakresie trzech modalności: słuchowej, czucia głębokiego i czucia powierzchniowego. Są one niezwykle istotne w kontekście nauki szkolnej. Dziecko, które nie jest w stanie wyłowić uchem istotnych dźwięków i „wygłuszyć” tych nieistotnych, nie zrozumie polecenia nauczyciela, jeśli za oknem przejedzie akurat karetka albo ktoś dwie ławki dalej szepnie coś do kolegi.
Dziecko z podwrażliwością czucia głębokiego (propriocepcji) często wpada na innych ludzi, ściany czy meble i z niewłaściwą, zwykle zbyt dużą siłą dotyka przedmiotów lub innych osób (np. rozlewa płyny, przewraca krzesła, zamiast klepnąć kogoś w ramię podczas gry w berka, uderza go mocno). Może zatem budzić drwiny lub agresję koleżanek i kolegów. Wreszcie, dziecko z tak silną nadwrażliwością czucia powierzchniowego, jaką miał Duży nie byłoby w stanie być spokojne i uważne w szkole pełnej innych uczniów, bo ci uczniowie są BLISKO i mogą owo dziecko w pewnych okolicznościach DOTKNĄĆ (brrrr).
Taka sytuacja powoduje utrzymywanie organizmu nadwrażliwca w trybie walki i ucieczki, a zatem trudności z korzystaniem z umiejętności „zarządzanych” przez korę przedczołową mózgu: logicznego myślenia, uczenia się abstrakcyjnych pojęć, samokontroli (przeczytaj o modelu mózgu trójjedynego, do którego się tu odwołuję). Długie przebywanie w stanie walki i ucieczki – stale włączony alarm w ciele migdałowatym mózgu – powoduje trwałe zmiany w „okablowaniu” mózgu, czyli połączeniach między neuronami. W efekcie alarm ten szybciej się włącza i trudniej go wyłączyć. Dziecko staje się drażliwe, labilne emocjonalne, miewa skłonności do depresji i/lub (auto)agresywnych zachowań, staje się podatne na uzależnienie od gier komputerowych i „śmieciowego” jedzenia, ma obniżoną odporność na choroby.
Nie dam głowy, że to wszystko prędzej czy później nie stanie się udziałem mojego niezwykle wrażliwego syna, ale wiem, że przynajmniej w dziedzinie integracji zmysłów zrobił on ogromne postępy, w dużej mierze dzięki ponaddwuletniej, kończącej się właśnie terapii integracji sensorycznej oraz różnym zabawom w domu wspierającym ową integrację.
Pierwotnie miałam zatytułować ten post „Self-Reg, część 18: Korzenie procesów poznawczych tkwią w biologii”,
ale zdecydowałam się na tytuł, który przyciągnie także czytelników niezainteresowanych Self-Reg. Chcę do nich dotrzeć, ponieważ uważam, że wiedza o możliwych trudnościach w zakresie przetwarzania bodźców zmysłowych powinna być dana każdemu rodzicowi i nauczycielowi. Może dzięki temu liczba dzieci zaszufladkowanych jako leniwe, krnąbrne, buntownicze, impulsywne, mało inteligentne, nieuważne, zapominalskie, gapowate itd. drastycznie by się zmniejszyła? Czy to nie przyniosłoby ulgi i udręczonym rodzicom, i sfrustrowanym nauczycielom tych dzieci? Tego rodzaju trudności przeżywa coraz więcej dzieci w wieku szkolnym; w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie obserwuje się w tej grupie wiekowej niemalże epidemię stanów lękowych i depresyjnych. Self-Reg wychodzi naprzeciw tym problemom.
Moim stałym czytelnikom zainteresowanym Self-Reg chcę poprzez ten post przekazać, że – jak mawia Stuart Shanker – korzenie procesów poznawczych tkwią w obszarze biologicznym.
Innymi słowy, stresory z obszaru biologicznego, np. nieprawidłowe przetwarzanie bodźców zmysłowych, mogą utrudniać koncentrację uwagi i efektywne uczenie się, czyli pogłębiać stres w obszarze poznawczym (o obszarach stresu pisałam w tym poście). Przypomnę, że w ujęciu Self-Reg stresorem jest każdy bodziec zewnętrzny lub wewnętrzny, który skłania organizm do zużycia energii (glukozy). Uczenie się, nawet jeśli odbywa się poprzez radosną zabawę, oznacza zatem zawsze stres ze względu na zużycie glukozy przez korę nową mózgu.
Wiecie, dlaczego bez wahania wydaję spore sumy na opisane wyżej diagnozy i interwencje specjalistów?
Dodam, że chodzi o specjalistów, o których istnieniu nasi rodzice nie mieli pojęcia – a przecież jakoś daliśmy sobie radę. No właśnie, jakoś… Otóż Duży stanowi pod względem swoich trudności klon mnie samej sprzed ponad 30 lat. Kiedy ortoptysta mówił o wyniku badania Dużego, przeniosłam się myślami w czasy mojej edukacji wczesnoszkolnej i przypomniałam sobie, jaką katorgą było dla mnie przepisywanie zdań z tablicy. Patrzyłam na tablicę, potem przenosiłam wzrok na zeszyt i… zaraz, zaraz, w której linijce mam pisać? Co pisać? Jeszcze raz rzut oka na tablicę… ale gdzie to było? Tu? Nie, chyba tu. Nie, tu. Nie mogę, nie dam rady, to za trudne. Ale inne dzieci przecież dają radę. Czy jestem od nich głupsza?
Kiedy pewna znajoma po raz pierwszy zwróciła moją uwagę na trudności Dużego z małą motoryką i wspomniała coś o rysowaniu, popłynęłam myślami do sytuacji w przedszkolu. Podczas każdych zajęć rysunkowych cały czas poświęcałam na bardzo, bardzo powolne rysowanie niebieskiego paska na górze kartki, zielonego na dole i żółtego koła na górze: niebo, trawa, słońce. Tylko to mi wychodziło, więcej nie ośmieliłam się narysować. Raz jeden starszy kolega spytał, dlaczego nic więcej nie rysuję. Milczałam, zawstydzona. „No rysuj!” – ponaglił mnie, zniecierpliwiony. Nadal milczałam. „Jakaś głupia jesteś!” – fuknął w końcu, zabrał swoją kartkę i kredki i przeniósł się do innego stolika.
Przez cały czas edukacji szkolnej nie narysowałam ani nie namalowałam samodzielnie ani jednej pracy. Umawiałam się z innymi uczniami na wymianę barterową: ja pisałam im wypracowanie albo dawałam ściągnąć na klasówce, a oni wykonywali moje prace plastyczne. Dopiero niedawno z prawdziwą przyjemnością zaczęłam kolorować. Wreszcie dźwięk i dotyk: rodzice prowadzali mnie regularnie na badania słuchu i zawsze wychodzili z diagnozą: „Proszę państwa, ona świetnie słyszy, ale nie słucha”. Nieprawda, słuchałam uważnie, ale nie byłam w stanie zrozumieć, jeśli oprócz polecenia rodzica słyszałam na przykład radio grające w drugim pokoju albo deszcz bębniący o szyby. Do tej pory wpadam w lekką panikę, kiedy w moim kierunku idzie grupa ludzi czy – co gorsza – dzieci. Oni mogą mnie DOTKNĄĆ bez ostrzeżenia (brrrr).
Czy nie przesadzam z tymi interwencjami? Być może.
W końcu mimo licznych trudności nie tylko ukończyłam z wyróżnieniem szkołę i studia, ale też obroniłam summa cum laude doktorat z ekonomii w obcym języku, nauczyłam się czterech języków obcych, osiągnęłam najwyższe merytoryczne stanowisko w prestiżowej instytucji finansowej. Dałam radę dzięki wysokiej inteligencji i – tak, tak! – samokontroli, więc może powinnam odpuścić Dużemu te wszystkie terapie i „nie robić z niego wariata”, jak mówią niektórzy? Może. A może nie. O tym właśnie będą dwa kolejne wpisy z mojego minicyklu.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Day 077 – Photo365 – Glasses„(CC BY-SA 2.0) by UnknownNet Photography
utworzone przez DyleMatka | sty 1, 2018 | rozwój osobisty, Self-Reg
Sylwester i Nowy Rok to dla mnie ważne daty – okazja do świętowania, podsumowań i refleksji.
Sześć lat temu choroba półrocznego Dużego po raz pierwszy pokrzyżowała nam plan wyjazdu i od tamtej pory tylko raz uczestniczyliśmy w imprezie sylwestrowej (dwa lata temu u teściów). Właściwie nie mam potrzeby imprezowania, na pewno nie bez dzieci (jeszcze), podobnie, jak nie wyobrażam sobie Wigilii bez nich. Nawet kiedy spędzam Sylwestra na kanapie, w wygodnym domowym stroju, z Mężem i czasem ze śpiącym w moich ramionach gorączkującym maluchem, w myślach świętuję mijający rok i witam z dreszczykiem emocji kolejny. Rok 2017 był dla mnie przełomowy, a 2018 przyniesie prawdopodobnie kolejne kamienie milowe. Ale nie o tym jest ten wpis, lecz o postanowieniach na Nowy Rok.
Przez wiele lat podejmowałam postanowienia noworoczne.
Jako nastolatka i dwudziestoparolatka zwykle formułowałam ambitne cele, które sprowadzały się do jednego: będę BARDZIEJ. Bardziej szczupła, zadbana, wysportowana, zorganizowana, systematyczna, pracowita, asertywna. Zapisywałam, jak konkretnie chcę do tego dążyć: zero słodyczy i tłustych przekąsek po godzinie 18, minimum trzy treningi w tygodniu, dzielenie projektów w szkole, na studiach i w pracy na mniejsze części i trzymanie się harmonogramu… Znacie to z doświadczenia swojego lub osób Wam bliskich? Jeśli tak, jak długo udało się Wam lub im wytrwać w realizacji tego typu postanowień: tydzień, miesiąc, kwartał…? Mnie zazwyczaj około miesiąca. Wczoraj przeczytałam artykuł w New York Times „The Only Way to Keep Your Resolutions” („Jedyny sposób, aby dotrzymać postanowień”), do którego zapewne jeszcze kiedyś wrócę. Podano w nim, że do 8 stycznia ludzie porzucają aż 25% swoich postanowień noworocznych.
Dlaczego tak trudno jest nam wytrwać w dążeniu do tego, aby być lepszą wersją siebie?
Odpowiedź jest prosta: samokontrola kosztuje wiele energii. Realizacja postanowień podobnych do tych, które wymieniłam powyżej jest zazwyczaj oparta na samokontroli. Rozumując logicznie, przekonujemy samych siebie, że chcemy pokonać jakiś nawyk, który nam nie służy i zastąpić go innym zdrowszym, a następnie używamy siły woli, aby tę decyzję systematycznie realizować.
Samokontrola, od czasów starożytnych traktowana jako jedna z najważniejszych cnót człowieka, to umiejętność zapanowania nad swoimi popędami, instynktami, odruchami i zamiast tego kierowania się regułami „właściwego” postępowania. O samokontroli pisałam obszernie w artykule Samoregulacja a samokontrola – Self-Reg, a w odniesieniu do obszaru emocjonalnego – we wpisie Czy warto panować nad emocjami?.
Jesteśmy do niej zdolni dzięki temu, że w toku ewolucji wykształciliśmy część mózgu nazywaną korą nową (przedczołową), która jest odpowiedzialna za wyższe funkcje ludzkiego umysłu. Kora nowa bywa nazywana niebieskim mózgiem lub też myślącym piętrem mózgu – w odróżnieniu od mózgu czerwonego lub „prymitywnego parteru mózgu”, czyli starszych ewolucyjnie, występujących także u zwierząt: mózgu gadziego i układu limbicznego (mózgu ssaczego). Ten uproszczony model ludzkiego mózgu przedstawiłam we wpisie Jak zmieniamy się w gady.
Teraz chcę jedynie podkreślić, że niebieski mózg zużywa więcej energii, niż czerwony: myślenie, planowanie, empatia poznawcza, a także samokontrola wiążą się ze sporym wydatkiem kalorycznym. Kiedy mamy dużo energii (jesteśmy wyspani, w miarę najedzeni, w dobrym nastroju, nic nas nie boli i niczego się nie boimy), względnie łatwo jest nam powstrzymać się od sięgnięcia po czekoladę czy papierosa albo zmusić się do wyjścia na siłownię, czy basen. Kiedy jednak tej energii mamy niewiele, samokontrola obniża nam ją jeszcze bardziej, aż w końcu przekraczamy poziom krytyczny i… pochłaniamy pudełko czekoladek, nerwowo wypalamy jednego papierosa za drugim, a siłownię czy basen omijamy szerokim łukiem. Czy ten schemat brzmi znajomo…? Dla mnie tak.
Jak zatem stawać się lepszą wersją siebie bez ryzyka szybkiej i spektakularnej klęski?
Odpowiedzią jest samoregulacja. Moi stali czytelnicy doskonale wiedzą, o czym mowa; znów odwołam się do wspomnianego wyżej artykułu i wpisów, a także do postu, w którym opisałam sedno podejścia Self-Reg – Kilka słów o metodzie. Samoregulacja w ujęciu prof. Stuarta Shankera, twórcy tego podejścia, to uświadamianie sobie swoich stanów pobudzenia i aktywne sprowadzanie się do optymalnego spośród tych stanów, czyli spokoju i uważności.
Można to robić za pomocą pięciu kroków Self-Reg, które służą utrzymaniu odpowiedniego poziomu energii i napięcia. Opisałam je szczegółowo w poście Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą, którego tłem był mój nawyk obniżania napięcia za pomocą czekolady – tu pasuje on jak ulał. Self-Reg to metoda pozwalająca lepiej rozumieć stres oraz zarządzać napięciem i energią. Celem jest lepsze funkcjonowanie we wszystkich obszarach stresu i samoregulacji: biologicznym, emocjonalnym, poznawczym, społecznym i prospołecznym. Co ważne, samoregulacja daje nam energię do stosowania samokontroli wtedy, kiedy jest ona przydatna.
W tym roku mam tylko dwa postanowienia noworoczne: zwolnię tempo i będę dbać o samoregulację.
Z mojego rocznego doświadczenia (Self-Reg poznałam dokładnie rok temu) wynika, że kiedy stosuję Self-Reg wobec siebie, Męża i dzieci, wszystko lepiej się układa. Jesteśmy bardziej zrelaksowani, bliscy sobie, w sposób naturalny wybieramy zdrowsze potrawy i sposoby spędzania wolnego czasu.
Jeśli ten post jest dla Was pierwszym spotkaniem z moim blogiem, zachęcam Was do poczytania innych, w szczególności tych o złości rodzicielskiej i o Self-Reg.
Zapraszam Was też na prowadzone przeze mnie szkolenia z tej metody, z którymi wystartuję w lutym. Rozgośćcie się, życzę Wam owocnej lektury. A moim „starym” czytelnikom (głównie czytelniczkom) z całego serca dziękuję za towarzyszenie mi w 2017 roku. Wasze komentarze i wiadomości tu i na moim fan page na Facebooku dodają mi skrzydeł. Mam nadzieję, że pozostaniecie ze mną także i w 2018 roku.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Das Neujahr kommt: 2018 geschrieben auf Mehl und saisonale Zutaten” (CC BY 2.0) by Marco Verch