Pakować dzieci na wyjazd czy nie? Nadodpowiedzialność jako matka wypalenia

Pakować dzieci na wyjazd czy nie? Nadodpowiedzialność jako matka wypalenia

Za nami majówka, a zatem i rodzinne wyjazdy. Ciekawa jestem, kto w Twojej rodzinie był odpowiedzialny za spakowanie ubrań i innych rzeczy należących do dzieci. A raczej… jestem ciekawa, czy należysz do tych wyjątkowych rodzin, w których dzieci (w wieku wczesnoszkolnym i starsze) ponoszą 100% odpowiedzialności za spakowanie swoich rzeczy, a odpowiedzialność za spakowanie manatek młodszych dzieci jest rozłożona po równo na oboje rodziców (albo odpowiedzialny jest tata). Jeśli czytasz te słowa, to pewnie nie należysz do wyjątków: obstawiam, że jeśli jesteś mamą, to właśnie na Tobie spoczywa największa odpowiedzialność za spakowanie tego, co będzie potrzebne. Mam rację? Jeśli tak, to koniecznie przeczytaj ten post.


Zanim zatoniesz w lekturze, daj się zaprosić na mój bezpłatny webinar dla przeciążonych stresem mam ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Poprowadzę go w środę, 21 maja, o godzinie 21, a nagranie będzie dostępne bezpłatnie do niedzieli, 25 maja. Wystarczy, że zapiszesz się na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/. A po zapisie czytaj dalej.


Cofnijmy się do listopada 2023 roku, kiedy to układ świąt podarował nam pięciodniowy weekend. Mąż i ja wycisnęliśmy go jak cytrynkę: podrzuciliśmy dzieci do dziadków, a sami spędziliśmy dwa dni w Kazimierzu Dolnym. (Poproszę o stojące owacje dla moich Teściów! 👏) Pogoda dopisała idealnie, więc spędzaliśmy czas we dwoje na dłuuuuugich spacerach, a po wymeldowaniu z apartamentu połaziliśmy po Kazimierzu dla odmiany z dziećmi.

Rano przed wyjazdem Mąż pojechał z Dużym i Małym do sklepu po cieplejsze buty na jesień, których nadal nie mieli. Ja zostałam w domu z Malutkim i najpierw pomogłam mu spakować jego rzeczy, a następnie spakowałam swoje. Kiedy skończyłam, przyszło mi do głowy, że mogę przyspieszyć nieco wyjazd, kompletując dodatkowo kosmetyczkę dzieci.

Zatrzymało mnie to, bo co najmniej od kiedy zostałam mamą – a właściwie, odkąd sięgam pamięcią – mam problem z nadodpowiedzialnością. Rozumiem ją jako przejmowanie odpowiedzialności za nieswoje sprawy lub nieproporcjonalnie dużej odpowiedzialności za sprawy wspólne. Od lat nad tym pracuję (zobacz ten mój post), dlatego każdy pojawiający się impuls, aby zrobić coś za kogoś, oglądam z uwagą. Teraz przyjrzałam mu się szczególnie uważnie, bo pakowanie to dla mnie wyjątkowo stresująca sytuacja, a pod wpływem stresu ludzki umysł lubi wracać do starych schematów nawet jeśli wypracował nowe.

Przeciw spakowaniu kosmetyczki dzieci przemawiało to, że od pewnego czasu pracowałam nad oddawaniem im odpowiedzialności za ich sprawy i dobrze byłoby zachować tu spójność. Moi synowie już wtedy, w listopadzie 2023 roku, byli całkiem duzi: mieli 12, 10 i 7 lat. Byli też zdrowi, nie borykali się z niepełnosprawnościami czy głębokimi zaburzeniami (choć dwaj są neuroatypowi). Dlatego pakowanie na wyjazd ich przyborów do higieny osobistej uważam za ich, a nie moją odpowiedzialność. Co przemawiało za tym, żebym to jednak zrobiła? Nieznaczne przyspieszenie wyjazdu (zależało mi, żeby wyjechać jak najwcześniej) i to, że miałam wolną chwilę. Wsłuchałam się w siebie uważnie. Czy na pewno nie przemawiał do mnie żaden głos pełen niepokoju, napięcia? Nie, nie usłyszałam go. Spokojnie spakowałam więc kosmetyczkę.

O co chodzi z tym głosem pełnym niepokoju I napięcia? Już wyjaśniam. Nadodpowiedzialność bierze się z lęku. Zwykle ten lęk dotyczy w gruncie rzeczy tego, że jeśli nie zrobię czegoś za innych, to ci inni przestaną mnie lubić i mnie opuszczą, Albo okażę się złą osobą – a w konsekwencji inni przestaną mnie lubić i mnie opuszczą. Aby sprawdzić, czy jakieś nasze działanie wykonywane (w nadmiernym stopniu) za inne osoby ma znamiona nadodpowiedzialności, wystarczy przeprowadzić prosty eksperyment myślowy: co, jeśli tego nie zrobię?

No właśnie: co by było, gdybym nie spakowała kosmetyczki moich synów? Właśnie to pytanie zadałam sobie, wsłuchując się w swój wewnętrzny głos. Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak: oni sami by to zrobili, lepiej lub gorzej. W optymistycznym scenariuszu zabraliby wszystko, co potrzebne. W pesymistycznym – zapomnieliby czegoś, na przykład dezodorantu Dużego. Ale to też tak naprawdę optymistyczny scenariusz, bo Duży odczuwałby pewien (niezbyt silny) dyskomfort i następnym razem pamiętałby o dezodorancie. I niewątpliwie wszyscy zrobiliby kolejny krok na drodze do samodzielności i sprawczości. 

Powyższe rozumowanie jest logiczne, ale obce tej części mnie, która jest nadodpowiedzialna. Ta część była moim dominującym wewnętrznym głosem przez wiele lat, dopóki nie zaczęłam pracy rozwojowej (w tym terapeutycznej) ponad dekadę temu. Teraz ta część jest zintegrowana i współpracuje z pozostałymi dzięki tej wieloletniej pracy. Jednak w chwilach napięcia lubi się odzywać dość gwałtownie, a w niektórych obszarach (jak żywienie dzieci) nadal gra pierwsze skrzypce. Jakie scenariusze widziała ta nadodpowiedzialna część? Owszem, zauważała ten optymistyczny, w którym dzieci pakowały wszystko, co należało. Nie wierzyła w niego jednak – a raczej: nie była w stanie na nim polegać, bo był on zależny nie od niej, a od dzieci. A ona nie lubi, kiedy coś od niej nie zależy.

Uwaga tej nadodpowiedzialnej części skupiła się na scenariuszu, w którym Duży zadzwoniłby ze skargą: „Mamo, nie mam dezodorantu!”. To by spowodowało u tej części napięcie nie do zniesienia. Usłyszałaby w komunikacie Dużego oskarżenie: „Mamo, nie dopilnowałaś! Przez ciebie nie mam dezodorantu!”. A pod spodem… „Jesteś złą matką. Złą osobą”. A ta nadodpowiedzialna część boi się tego najbardziej na świecie, bo nosi w sobie głęboko zakopany lęk, że nie jest wartościowa sama w sobie. Że musi się nieźle naharować, żeby zasłużyć na miłość i akceptację. Dlatego nie może, po prostu nie może przekazać dzieciom odpowiedzialności za spakowanie kosmetyczki! Nie może polegać na ich sumienności i skupieniu; przecież to dzieci z ADHD! Musi sama spakować tę cholerną kosmetyczkę. Ewentualnie może nakazać to dzieciom, a następnie skontrolować, czy zrobiły to dobrze, i ewentualnie dopakować to, czego zabrakło. Ech, wszystko znowu na jej głowie.

Na marginesie: ten lęk to nie tylko leitmotiv mojej psychoterapii. To przekaz międzypokoleniowy występujący u wielu (większości?) kobiet z naszego obszaru kulturowego. W tym kontekście bardzo Ci polecam książkę Joanny Kuciel-Frydryszak „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” – otwiera oczy. Polecam Ci też ten krótki post Michaliny Wojnarowicz o kilku przekazach, które można w tej książce odnaleźć.

Pewnie już widzisz, jakie są koszty nadodpowiedzialności. To przede wszystkim ogrom energii wydatkowanej przez osobę nią dotkniętą. Dorastające dzieci są w stanie robić samodzielnie coraz więcej rzeczy i ponosić wiele konsekwencji swoich błędów. Robią to z coraz większą łatwością i lekkością – ostatecznie są dumne z tego, że same się spakowały, nawet jeśli początkowo narzekały, że muszą to robić. Nadodpowiedzialna matka nie pozwala im na to, przez co ma o wiele więcej roboty, niżby mogła mieć, i o wiele mniej czasu na swoje ważne sprawy. Nawet jeśli pozwoli dzieciom wykonywać coraz więcej działań, nie potrafi się powstrzymać od skontrolowania ich i „uratowania” przed negatywnymi konsekwencjami. Także wówczas, gdy te konsekwencje nie są niebezpieczne, lecz jedynie niedogodne dla danego dziecka. 

I znów uwaga na marginesie: to wszystko jest bardzo indywidualne. Dla dziecka w spektrum autyzmu i/lub z zaburzeniami lękowymi brak konkretnej szczoteczki do zębów w połączeniu z wyjazdem może być przytłaczającym stresorem. Przed tym bym chroniła zarówno samo dziecko, jak i opiekunów, którym je przekazuję. Dlatego proszę, przefiltruj to wszystko, co piszę, przez własną intuicję, i weź sobie to, co Cię wesprze!

Co ważne, nadopodowiedzialność zatruwa też relacje. Osoba mająca na głowie dużo nieswoich zadań jest przez większość czasu w napięciu, a człowiek w napięciu nie buduje relacji tak, jak by mógł, gdyby był spokojny i uważny. Gdybym nie widziała innego wyjścia, jak tylko spakować wszystkie rzeczy moich dzieci albo skrupulatnie sprawdzić, czy same je spakowały, a do tego miała wykonać wszystkie „naprawdę moje” zadania, byłabym poirytowania, w ciągłej mobilizacji, popędzałabym dzieci, opędzała się od nich. A one? Widziałyby zabieganą, nieuważną, zmęczoną matkę. Im częściej by się to zdarzało, tym bardziej obciążona i pozbawiona radości byłaby nasza relacja. To dlatego nazywam nadodpowiedzialność matką wypalenia – zarówno rodzicielskiego, jak i zawodowego – a także, szerzej, błędnego koła stresu.

W tym kontekście warto uświadomić sobie pewien mechanizm powodujący niekontrolowane wybuchy złości. Zauważ, że nigdy nie jesteśmy w całości nadodpowiedzialne – to zawsze tylko jakaś nasza część. Są też inne części, które domagają się uwagi i zaspokojenia swoich ważnych potrzeb. Kiedy taka matka pakuje rzeczy nastoletnich dzieci, podczas gdy owe dzieci odpoczywają, to te inne części złoszczą się na tę nadodpowiedzialną, że przecież to nie ich robota – dzieci mogłyby się samodzielnie spakować. Kiedy w takiej sytuacji na scenę wkroczy dziecko z pytaniem „Kiedy wreszcie wyjedziemy? Czemu to tyle trwa?”, to nadodpowiedzialna część wprawdzie podkuli ogonek, ale inna się wścieknie i sprawi, że matka krzyknie do dziecka coś w rodzaju: „Jakbyś mi choć trochę pomógł, to byśmy już wyjeżdżali, ale ty oczywiście masz wszystko gdzieś”. A dziecko nie kuma, skąd ten nagły wybuch. Podobnie nie skuma, kiedy matka wieczorem, usłyszawszy „Mamo, nie mam dezodorantu”, wyleje na nie pretensje, że znowu wszystko było na jej głowie i nikt jej nigdy nie pomaga, i niech samo się pakuje, jak takie mądre. No przecież… to mama wszystkich pakuje, nie? Co tę matkę znów ugryzło? 🤔 

Czujesz to? Czy zupełnie nie? Jestem bardzo ciekawa, czy ta opowieść z Tobą rezonuje. Daj mi znać, jeśli chcesz! 

A z kolei ja daję znać, że z dużym powodzeniem pracuję coachingowo z różnymi częściami moich klientek, pomagając im się dogadać. Oczywiście trzymam się w ramach moich kompetencji – nie jestem psychoterapeutką, nie wchodzę z butami tam, gdzie nie powinnam. Co nie zmienia faktu, że sesje ze mną potrafią wejść głęboko i zapoczątkować autentyczną zmianę w tym, jak te części się ze sobą dogadują. Jeśli jesteś gotowa na tego typu pracę, to zajrzyj na tę stronę.

Rozważam też poprowadzenie (zapewne jesienią 2025 roku) grupowego procesu rozwojowego na temat wychodzenia z odpowiedzialności. Jeśli na myśl o tym serduszko Ci szybciej zabiło, to napisz do mnie na adres info@dylematki.pl, a dam Ci znać, kiedy będę planować szczegóły i terminy.


Zanim uciekniesz do swoich spraw, jeszcze raz zaproszę Cię do zapisu na mój bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Poprowadzę go 21 maja o godzinie 21. Możesz się zapisać na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/.


P.S. Czy znasz rodzica, który Twoim zdaniem mógłby być zainteresowany tym tematem? Jeśli tak, to wyślij jej proszę link do tego wpisu! Z góry bardzo Ci dziękuję za pomoc w dotarciu do nowych odbiorców.

Wstrząs w drodze na basen: domykanie cykli stresu

Wstrząs w drodze na basen: domykanie cykli stresu

Sobotnie przedpołudnie, wiozę dzieci na basen, na drodze nie ma żadnych aut oprócz mojego. Jakieś 200 metrów przed sobą widzę skrzyżowanie. Do przejścia dla pieszych zbliża się mniej więcej dwunastoletnia dziewczynka. Idzie powoli, zatopiona w myślach. Na jej widok czuję niepokój, a głos intuicji nakazuje mi zrobić coś, żeby ona nie weszła na jezdnię. „Bez sensu!” – ocenia ten nakaz moja kora przedczołowa. „Pieszy zbliża się do przejścia, masz się zatrzymać i go przepuścić”. Posłusznie naciskam hamulec, samochód zwalnia i zatrzymuje się przed przejściem.

Dziewczynka wchodzi na „zebrę”, a ja czuję potężną falę strachu. Ciała migdałowate w moim mózgu biją na alarm. Zagrożenie! Za chwilę stanie się coś strasznego! Kora przedczołowa nadal peroruje, że to bez sensu, ale nikt jej nie słucha – kontrolę przejmuje „prymitywny parter” mózgu. Oblewa mnie pot, a serce wali mi tak, jakby miało wyskoczyć z piersi.

Dziewczynka jakby w zwolnionym tempie kontynuuje spacer po przejściu dla pieszych. Mija mój samochód stojący na prawym pasie i już ma wejść na lewy pas, kiedy wpada na niego rozpędzony jak pocisk kabriolet. Dziewczynka odskakuje gwałtownie, pęd powietrza pcha ją w tę samą stronę, prawie upada. Kabriolet z piskiem opon skręca z lewego pasa w prawo, ślizga się na jezdni, po czym znika za zakrętem. Jeszcze krok i mała mogłaby zginąć. Widzę, jak stoi na środku przejścia jak słup soli. Sama siedzę za kierownicą i cała się trzęsę. Ręce mam jak z waty, nie jestem w stanie nic zrobić.


Zanim zatoniesz w lekturze, chcę Ci przekazać informację, która może Cię zaciekawić (w końcu czytasz o domykaniu cykli stresu!). Już wkrótce, 21 maja, poprowadzę bezpłatny webinar dla mam „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Możesz się na niego zapisać na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/.


Po jakimś czasie uspokajam się nieco i zauważam, że dziewczynka znikła. Powoli ruszam i zaczynam wyrzucać z siebie obelgi pod adresem tego debila w kabriolecie. Na głos, przy dzieciach. Przepraszam je za wulgaryzmy, po czym kontynuuję miotanie obelg. Jestem też zła na siebie za to, że nie zapamiętałam numeru rejestracyjnego pojazdu, a przede wszystkim, że nie włączyłam kamery, którą mam zainstalowaną w aucie i której nie umiem obsługiwać. No i wyrzucam sobie, że nie sprawdziłam, co z małą.

Na szczęście od basenu dzieli nas tylko kilkaset metrów, jestem w stanie je powolutku przejechać. Kiedy dzieci odbywają swój trening, jak zwykle pływam na sąsiednim torze. Inaczej niż zwykle, młócę wodę rękami i nogami tak mocno i szybko, jakby od tego zależało moje życie – albo życie tamtej dziewczynki. Jakbym chciała dogonić tamtego debila w kabriolecie i przypier…ić mu z całej siły w ten durny łeb. Lęk zamieniłam w furię, która napędza moje ruchy. Wygląda to pewnie pociesznie, bo daleko mi do pełnej gracji pływaczki, ale kompletnie mnie to nie obchodzi. Kiedy dzieci kończą lekcję, pluskają się w ciepłym basenie, a ja tuż obok stoję przez kilkanaście minut pod biczem wodnym, który masuje moje spięte barki. Z basenu wychodzę odprężona i spokojna. Oczyściłam się z trudnych emocji; zajście drogowe już mnie nie absorbuje. 

W świecie zwierząt wygląda to podobnie. Po potężnej fali stresu i mobilizacji następuje szybki bieg albo „strząsanie” napięcia. (Jeśli chcesz zobaczyć, jak takie strząsanie wygląda, obejrzyj króciutkie wideo o antylopie impali albo to o niedźwiedziu polarnym). Z kolei ludziom we współczesnym świecie rzadko zdarza się dosłownie, fizycznie, uciekać przed zagrożeniem lub z nim walczyć. Znacznie częściej mamy do czynienia z debilami w kabrioletach – dosłownie lub w przenośni. Kiedy ich spotykamy, bywamy unieruchomieni: w samochodzie, w ławce szkolnej, przy stole konferencyjnym albo przed ekranem podczas spotkania online. A nawet jeśli możemy się poruszać, to normy społeczne najczęściej nie pozwalają nam na szybki bieg albo trzęsienie całym ciałem jak w napadzie febry. W końcu jesteśmy cywilizowani, prawda…?

A przecież ludzki system nerwowy reaguje na silne stresory podobnie, jak systemy nerwowe antylopy czy niedźwiedzia. Choć od wielu tysięcy lat nie jesteśmy już zbieraczami-łowcami, nadal potrzebujemy porządnie strząsnąć każdy silny stresor. Potrzebujemy też wracać do równowagi po tych mniej silnych. To pozwala uniknąć kumulacji stresu i rozregulowania organizmu. Działania, które można w tym celu podjąć (świadomie lub nieświadomie), nazywane są domykaniem cyklu stresu. Opowiadam o tym w dziewięciominutowym  wideo, które znajdziesz pod tym linkiem). Moją ulubioną strategią jest energiczny ruch: marszobieg, energiczne pływanie, trening typu HIIT. Kiedy nie mam szans na trening, biegam w górę i w dół po schodach na klatce schodowej aż do utraty tchu. Najlepiej, kiedy mogę przy tym wydawać dzikie warknięcia i miotać przekleństwa. Wcale nie jestem taka cywilizowana. W końcu wyczułam nadciągające niebezpieczeństwo na drodze,  zanim zarejestrowała je kora przedczołowa!

Miałam wyjątkowe szczęście, że byłam świadkiem tamtego drogowego zajścia akurat w drodze na basen. Gdybym jechała z dziećmi do lekarza na długo wyczekiwaną konsultację, do której zostało niewiele czasu, prawdopodobnie odchorowałabym ten stres. Wiem, bo mam sporo takich doświadczeń; wiele z nich pochodzi z czasów, kiedy pracowałam poza domem niemal na pełny etat, będąc mamą maluchów. Na marginesie: to między innymi dlatego zdecydowałam się na nową drogę zawodową i niepewny byt jednoosobowej przedsiębiorczyni. Akceptuję związaną z tym niepewność i zmienność dochodów (oraz falujący wraz z nimi nastrój). To dla mnie uczciwa cena za przywilej samodzielnego określania intensywności i ram czasowych mojej pracy tak, aby zadbać o samoregulację własną i moich bliskich.

Ale do brzegu (znów się rozpisałam!): jak to wszystko ma się do błędnego koła stresu w rodzicielstwie? Ano tak, że opiekując się dziećmi w dzisiejszych czasach, wielokrotnie każdego dnia doświadczamy – niewielkich, ale zauważalnych – stresorów, po których najczęściej nie mamy szans się wyregulować. Jedno dziecko walnie drugie, drugie ugryzie pierwsze, a my podejmujemy się roli interwentki, choć same jesteśmy tą sytuacją rozstrojone. Zanim nasze emocje opadną, dzieci już zgodnie się bawią, płynnie przechodząc do kolejnej awantury. Kiedy w dodatku: kora przedczołowa każe nam zastanawiać się, jak powinna w danej sytuacji postąpić bliskościowa matka; prymitywny parter mózgu syczy, że dzieci nam na głowę włażą i są rozpuszczone; jednocześnie kawałek naszego mózgu cały czas rozkminia ten ważny projekt w pracy, a telefon wyświetla 125 powiadomień, to… czujesz to, prawda? W kółko i wciąż otwieramy nowe cykle stresu i nie mamy jak ich domknąć. Bo jesteśmy same z dziećmi, odpowiedzialne za ileś obszarów, stale na posterunku. Jak surykatka. Tyle, że surykatki zmieniają się na warcie, a my nie…

Jeśli miałabym Ci podpowiedzieć jedną jedyną rzecz, od której możesz zacząć pracę nad stresem, to jest to właśnie domykanie cykli stresu. jakaś forma ruchu wplatana w każdy dzień. Możesz choćby przy dzieciach (albo w toalecie w pracy) wykonać raz na jakiś czas sto najzwyczajniejszych w świecie podskoków. Nie musisz nawet odrywać całych stóp od podłoża, jeśli skakanie nie jest dla Ciebie wskazane albo jest nieprzyjemne – możesz wpinać się na palce. Nie tylko „strząśniesz” w ten sposób stres, ale też „ożywisz ciało i umysł”, i to bez znanego napoju energetycznego. (A jeśli będziesz codziennie robić wiele setek podskoków, to będzie to duży krok na drodze do poprawy kondycji.) Sprawdź, czy podskoki są pomocne! Jeśli nie są, wymyśl własny sposób domykania cykli stresu i stosuj go. I napisz mi o nim, dobrze? Mój adres to: info@dylematki.pl. Do przeczytania wkrótce!


Skoro doczytałaś aż do tego miejsca, to pewnie temat radzenia sobie ze stresem Cię interesuje. Zanim uciekniesz do swoich spraw, zapisz się na mój bezpłatny webinar „Jak wyjść z błędnego koła stresu”, który poprowadzę 21 maja. Oto link do strony zapisu: https://dylematki.pl/webinar-bks/.


P.S. Czy znasz rodzica, który Twoim zdaniem mógłby być zainteresowany tym tematem? Jeśli tak, to wyślij jej proszę link do tego wpisu! Z góry bardzo Ci dziękuję za pomoc w dotarciu do nowych odbiorców.

Jeszczetylkoza: przypadłość matek Polek, która nasila ich stres

Jeszczetylkoza: przypadłość matek Polek, która nasila ich stres

Wiesz, co potężnie rozregulowuje matkę Polkę? Zwłaszcza matkę maluszka, więcej niż jednego dziecka lub dziecka ze szczególnymi potrzebami? Odpowiedź brzmi: jeszczetylkoza. Nie googluj tego określenia – to neologizm mojego autorstwa. Za chwilę zapoznam Cię ze studium przypadku, które wyjaśni, czym jest ta przypadłość. Mam też nadzieję, że choć trochę pomoże Ci tak lawirować, aby jej unikać – a nie jest to łatwe w naszej kulturze… Kiedy opowiadam jakąś historię, zazwyczaj zmieniam szczegóły pozwalające na zidentyfikowanie jej bohaterów. Teraz tego nie robię, ponieważ bohaterką jestem ja sama. A wszystko działo się nie za siedmioma górami i siedmioma lasami ani też nie dawno, dawno temu (w odległej Galaktyce), lecz w Warszawie w kwietniu i maju 2023 roku.

A było to tak: do końca stycznia tamtego roku miałam napisać moją czwartą książkę. Nie dałam rady, bo przez cały listopad i grudzień moje ciało i umysł domagały się odpoczynku. Moja kochana redaktorka cały czas powtarzała, że spoko, najwyżej książka ukaże się później. Zastrzegła jednak, że aby ukazała się przed wakacjami, bezwzględnie musi być gotowa do końca marca. W marcu ścigałam się z czasem i pisałam jak w amoku. Wszystko inne leżało odłogiem….

… a z tyłu głowy brzęczał mi głos wewnętrznego krytyka. Na pierwszy plan wybijał się przy tym ten zarzut: od lata zapowiadałam, że „już wkrótce” stworzę kilka nowych szkoleń – i co? No przecież to niepoważne! Rozprawiałam się z tym głosem na bieżąco, jestem w tym nieźle wytrenowana. Kiedy jednak 30 marca późnym południem wysłałam wydawnictwu ostatni fragment książki, to – mimo ogromnej dumy i satysfakcji – niewspierające myśli opadły mnie jak stado ptaków z filmu Hitchcocka. Dziobały mnie niemiłosiernie, nie pozwalając odpocząć, i nakazywały mi NATYCHMIAST zabrać się do pracy nad tymi obiecanymi szkoleniami. Bo jeśli nie teraz, to… dopiero po wakacjach, czyli rok po terminie, który sobie pierwotnie zaplanowałam! No przecież to niepoważne!


Czy ten wewnętrzny glos, który mówił mi, że muszę NATYCHMIAST zabrać się do pracy, brzmi dla Ciebie znajomo…? Jeśli tak, to zapraszam Cię bardzo serdecznie na bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”, który poprowadzę 21 maja! Możesz się na niego zapisać na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/. A po zapisie czytaj dalej.


Gdybym nie była tak wyczerpana, to wcisnęłabym wtedy przycisk pauzy. Zafundowałabym sobie kilka dni całkowicie bez pracy, snuła się po lesie, jeździła na rowerze, układała puzzle i poukładała sobie wszystko w głowie i w sercu. Ale zbyt dużo spraw wisiało mi nad głową. Czekały na mnie nowe klientki, którym obiecałam pierwsze konsultacje na początku kwietnia. Uwagi dopominały się liczne odłożone na półkę sprawy przedszkolne i szkolne, a także zaplanowane wcześniej wizyty u specjalistów, moje i dzieci (w maju zawsze zaliczam badanie ginekologiczne, cytologię, USG piersi i USG ginekologiczne – mam nadzieję, że Ty też regularnie się badasz!). Zbliżała się Wielkanoc i wyjazd do Teściów. Zaczęła się kampania promocyjna książki i dostałam ileś maili z zaproszeniami do radia czy podcastów. I do tego nieopatrznie zgłosiłam się do nowo powstającej Rady Rodziców w szkole moich starszaków. No, po prostu nie byłam w stanie wyhamować.

Tydzień po napisaniu ostatnich słów książki pochorowałam się. W Wielki Czwartek dosłownie ścięło mnie z nóg: spałam przez kilkanaście godzin, a przez kolejne kilkanaście ledwo ruszałam się z łóżka. Mąż z dziećmi pojechał zgodnie z planem do swoich Rodziców, a ja spędziłam święta w łóżku. Przeczytałam dwie książki i obejrzałam dwa filmy. Zresetowałam się na maksa i… znów byłam gotowa działać na wysokich obrotach.

Stopklatka: wcale nie byłam gotowa. Skoro po tak wyczerpującym czasie, bezpośrednio po chorobie, przyszło mi do głowy wskakiwać od razu na wysokie obroty, to był to jasny sygnał, że moja kora przedczołowa nadal nie działa w pełni sprawnie. Gdyby działała, to powiedziałabym sobie: „Dobra, Stążko, ta choroba to była lekcja. Przyswój ją sobie i teraz zawieś na kołku, co się da i regeneruj się”. Ale niestety schody na myślące piętro mojego mózgu zawaliły się (to metafora Dana Siegela i Tiny Payne Bryson; polecam Ci gorąco ich książki!). Dlatego nie przyswoiłam wtedy tej lekcji i rzuciłam się w wir zadań. (Spoiler: już wkrótce Kosmos zafundował mi tę lekcję ponownie. Czytaj dalej.) 

I tu wjeżdża – cała na biało – jeszczetylkoza. Wiedziałam, że 20 maja wyjeżdżam z rodziną na wymarzony urlop do Danii (w tym Legolandu), który zapoczątkuje trwający aż do sierpnia okres cotygodniowych rodzinnych imprez i wyjazdów. Wiedziałam, że jako wysoce wrażliwa osoba potrzebuję mnóstwo energii przed każdym takim wydarzeniem, żeby nie wykończyć się psychicznie ani fizycznie (pozytywny stres to nadal stres). Wiedziałam, że tu i teraz ileś godzin w każdym tygodniu potrzebuję (chcę!) poświęcić na promocję książki. Szkoda nie pójść do radia, jeśli się to w sumie lubi, a przy okazji wyraźnie zwiększa się sprzedaż, prawda? 

W tych okolicznościach, z nie w pełni sprawną korą przedczołową, obiecałam sobie, że JESZCZE TYLKO…

… poprowadzę ostatnią przed wakacjami edycję szkolenia „Konsultant Kryzysowy”. W końcu kilka osób czeka na to od marca, a poza tym trzeba zarobić na ten Legoland, prawda?

… sprzedam i przygotuję jedno ze szkoleń, które planuję od ubiegłego lata. To najprostsze, o dzieciach i ekranach. To przecież żaden problem. Zresztą…

… na kilka tygodni zepnę pośladki, zrezygnuję z paru sesji jogi i skrócę codzienne spacery, i może jeszcze oddeleguję Męża do odwożenia i przywożenia Malutkiego z przedszkola. DAM RADĘ.

Chyba już wiesz, co oznacza jeszczetylkoza: odkładanie niezbędnego odpoczynku na później. Ta przypadłość – ba, choroba! – może mieć formę przewlekłą, jak ta, o której opowiadam Ci teraz. Może mieć też formę ostrą: kiedy padam na nos, ale JESZCZE TYLKO napiszę ostatniego maila (bo klientka czeka), posortuję pranie i włączę pralkę (żeby skończyła prać akurat, kiedy dzieci zjedzą podwieczorek i zajmą się swoimi sprawami, wtedy szybko powieszę i z głowy), umyję patelnie (te zeschłe resztki jajecznicy wyglądają obrzydliwie), odbiorę ten telefon, choć okropnie chce mi się siku…

Zdradzę Ci tajemnicę, której pewnie Twoja mama Ci nie zdradziła, kiedy byłaś mała. Najprawdopodobniej nie mogła Ci jej zdradzić, bo sama o tym nie wiedziała – nie miała od kogo się dowiedzieć. Ja sama poznałam ją dzięki rozmowom z mądrymi kobietami, starszymi i bardziej doświadczonymi ode mnie. A oto cała tajemnica: NIE DA SIĘ wykonać wszystkich zadań prywatnych i zawodowych nawet po łebkach, a tym bardziej – perfekcyjnie. Zadań jest tyle, że aby je ogarnąć w sposób, który Cię naprawdę satysfakcjonuje, potrzebowałabyś doby dwa (trzy? cztery?) razy dłuższej niż ta, którą naprawdę dysponujesz. 

Dotyczy to każdego człowieka, ale zwłaszcza wrażliwych mam. Takich, które pragną wspierać swoje dzieci w rozwoju i dbać o relacje z nimi, a poza macierzyństwem w ich życiu istnieje coś jeszcze. Na przykład zadania związane z prowadzeniem domu. Albo związek. Albo inne relacje niż ta z dzieckiem i partnerem czy partnerką. Albo praca. Zawsze – ZAWSZE – coś będzie leżało odłogiem, nieogarnięte, zaległe. Tak po prostu jest w dzisiejszym świecie. Pewnie było inaczej w świecie wczesnych homo sapiens, którzy nie czytali rozwojowych newsletterów, a ich praca sprowadzała się do zadbania o byt. Choć… może ich nie doceniam?

Chcę Ci powiedzieć coś jeszcze – coś, co jest truizmem. Może nawet prychniesz albo przewrócisz oczami, kiedy to przeczytasz. A jednak to napiszę: każdy nasz błąd to lekcja. Lekcja jest powtarzana, dopóki nie zostanie przyswojona – ale nawet wtedy Kosmos raz na jakiś czas sprawdza, czy aby jej nie zapomnieliśmy. Ja lekcję „zadaj o odpoczynek” odrobiłam już jakiś czas temu, ale zdarza mi się, że zachowuję się, jakbym ją zapomniała i wtedy Kosmos mówi „sprawdzam”. No i sprawdził, bo…

… pochorowałam się znów, tym razem podczas majowego urlopu w Danii. Po trzech dniach dreptania po Kopenhadze z nieocenioną Teściową, Mężem i naszymi trzema synami dopadły mnie katar i kaszel, które trwały przez ileś dni. Na szczęście nie ścięło mnie z nóg, a jedynie trochę sobie smarkałam i pokasływałam. Nie przeszkodziło mi to spędzić fantastycznych trzech dni w Billund, w Lego House i Legolandzie i poczuć się jak w bajce. To najlepszy urlop ever! 

Uznałam wtedy, że przyswoiłam sobie (ponownie) tę dawno już odrobioną lekcję. Ale Kosmos od tamtej pory już nie raz i nie dwa powiedział „sprawdzam” i zrobi to jeszcze wielokrotnie, bo taka jest moja natura i tak ukształtowała mnie kultura. (Moje trudności z hamowaniem wywołane ADHD nie pomagają.) Czasem okaże się, że mam tę lekcję przyswojoną, a czasem, że na amen ją zapomniałam i znów potrzebuję ją sobie odświeżyć. Tak po prostu jest ze schematami i osiowymi przekonaniami, wpojonymi nam we wczesnym dzieciństwie – na przykład z moimi „nie jestem ważna” czy „muszę zasłużyć na akceptację”.

Takie schematy wprawdzie nieźle poddają się terapii czy – kiedy są niezbyt „grube” – coachingowi, ale nie zostają całkowicie usunięte z naszego umysłu. Raczej poprzez pracę nad nimi tworzymy sobie nowe szlaki neuronalne w mózgu, z których umiemy korzystać, kiedy mamy elementarne zasoby. A kiedy nie mamy, to się ześlizgujemy w stary schemat i odbieramy kolejną lekcję na temat tego samego. Ale zawsze możemy – i zawsze warto – wyjść z tej czarnej dziury, zwanej też czarną dupą (zobacz ten mój wpis na blogu sprzed kilku lat).


Zanim uciekniesz do swoich spraw, jeszcze raz zaproszę Cię do zapisu na mój bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Poprowadzę go 21 maja. Możesz się na niego zapisać na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/.


P.S. Czy znasz rodzica, który Twoim zdaniem mógłby być zainteresowany tym tematem? Jeśli tak, to wyślij jej proszę link do tego wpisu! Z góry bardzo Ci dziękuję za pomoc w dotarciu do nowych odbiorców.

Trzy godziny z przyjaciółką spalone w kwadrans z dziećmi: czym jest błędne koło stresu?

Trzy godziny z przyjaciółką spalone w kwadrans z dziećmi: czym jest błędne koło stresu?

Czy zdarza Ci się, że przerwa od dzieci przeznaczona na napełnianie swojego kubeczka z energią „nic nie daje”? Kończy się trzygodzinne spotkanie z przyjaciółką, obiad w restauracji tylko z Twoim partnerem/ partnerką bądź inna randka – albo nawet fantastyczny weekend bez dzieci. Wracasz do swojego potomstwa, naładowana dobrymi emocjami po brzegi, myślisz sobie, że będziesz teraz cudownie wyregulowaną, cierpliwą jak anioł mamą. I co? Kopytko. Już po krótkim czasie ze zdumieniem odkrywasz, że jest dokładnie odwrotnie. Może nawet przekraczasz wtedy jakąś nienaruszoną dotąd granicę i jesteś w szoku, że tak okropnie się zachowujesz? Zdumienie i niedowierzanie mieszają się z okropnym poczuciem winy i… złością na dzieci. „Strasznie są rozwydrzone. Czy one muszą się tak wydzierać i jęczeć o wszystko? To całe rodzicielstwo bliskości to jedna wielka ściema. O matko, co się ze mną dzieje?!?”

Jeśli odnajdujesz się w tym opisie, to nie jesteś sama. Rzekłabym nawet, że jesteś w doborowym towarzystwie świadomych, wrażliwych mam. Jakiś czas temu spytałam czytelniczki mojego newslettera, czy zdarza im się to, co opisałam w powyższym akapicie. Zazwyczaj dostaję sporo odpowiedzi na każdy newsletter, ale po tamtym moja skrzynka mailowa została wręcz zalana żywymi reakcjami utrzymanymi w tonie „to o mnie! Napisz o tym więcej!”. Jedna z tych czytelniczek, Kasia, stała się autorką tytułu tego wpisu. Właśnie tych słów – „3 godziny z przyjaciółką spalone w kwadrans z dziećmi” – użyła w odpowiedzi na mój newsletter. Zelektryzowały mnie, bo doskonale oddają sedno zjawiska, o którym chcę Ci dziś napisać. Poprosiłam Kasię o zgodę na zacytowanie jej słów oraz uzgodniłam z nią brzmienie tego akapitu. (Pamiętaj, że wszystko, co do mnie piszesz, traktuję poufnie i nigdy nie zdradziłabym tajemnicy korespondencji ot, tak.)

Co to za zjawisko, które dotyka bardzo wiele matek i innych opiekunów kilkuletnich dzieci? (W dalszej części będę tych wszystkich opiekunów nazywać po prostu matką albo mamą. Pamiętaj, że to skrót myślowy, oznaczający każdą dorosłą osobę, która spędza z dzieckiem mnóstwo czasu i jest odpowiedzialna za jego dobrostan.) Chodzi o błędne koło stresu czy też przeciążenie stresem – stan psychofizyczny, który charakteryzuje się „utknięciem” na wysokim poziomie napięcia. W tym stanie bardzo trudno jest zredukować napięcie do poziomu, przy którym jest się spokojnym, uważnym, w kontakcie ze sobą i światem. Człowiek ma wówczas zbyt niskie zasoby energii, aby skutecznie naładować swoje fizyczne, emocjonalne, mentalne i społeczne baterie. Można to porównać ze starą i mocno wyeksploatowaną baterią w telefonie: ładujemy ją długo, a potem używamy telefonu króciutko i stopień naładowania baterii szybko znów spada do zera.

Dlaczego tak trudno nam naładować baterie, kiedy jesteśmy nadmiernie obciążeni stresem? Bo kiedy mamy niskie zasoby energii – „jedziemy na oparach” – nasz system nerwowy stara się na wszelkie sposoby oszczędzać energię. Wybieramy więc (często nieświadomie) takie strategie ładowania baterii, które przynoszą szybką ulgę, ale na dłuższą metę nie są pomocne czy wręcz nas rozregulowują. Mam tu na myśli na przykład scrollowanie mediów społecznościowych do późna w nocy, picie alkoholu, zajadanie wysoko przetworzonych słodkich lub słonych przekąsek, zalewanie się kawą lub napojami energetycznymi w sytuacji spadku energii, rezygnację z aktywności fizycznej, wycofywanie się z karmiących nas relacji z ludźmi, kompulsywne zakupy.


Czy rozpoznajesz się w tym opisie? Jeśli tak, to koniecznie zapisz się na bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”, który poprowadzę 21 maja! Możesz się na niego zapisać na tej stronie: https://dylematki.pl/webinar-bks/. A po zapisie czytaj dalej.


Chcę podkreślić, że nie ma nic złego w stosowaniu wyżej wymienionych strategii przynoszących szybką ulgę od czasu do czasu. Jeśli należą one do naszego repertuaru działań „odstresowujących”, ale co do zasady umiemy zadbać o higienę snu i higienę cyfrową, odżywiamy się zdrowo i odpowiednio nawadniamy, jesteśmy w miarę (lub bardzo) aktywni fizycznie i regularnie kontaktujemy z przyjaciółmi czy innymi wspierającymi osobami, a do tego jesteśmy generalnie zdrowi, to okazjonalna zarwana noc czy zjedzenie tabliczki czekolady po kolacji nie powinny nam zaszkodzić. Chodzi o balans i różnorodność strategii regulacyjnych. Szkopuł w tym, jak wspomniałam, że im bardziej jesteśmy obciążeni stresem, tym trudniej o ową różnorodność i tym łatwiejsze (a niekoniecznie korzystne) sposoby regulowania się stosujemy.

No dobrze, ale dlaczego zachowujemy się tak okropnie, kiedy wracamy do dzieci z relaksującej przerwy? Ma to związek z funkcjonowaniem człowieka nadmiernie obciążonego stresem. Przez większość czasu działa on „na autopilocie”, nie pozwalając sobie na odpoczynek i nie dopuszczając do swojej świadomości ogromu napięcia i często cierpienia, które odczuwa. Kiedy zatrzyma się na dłuższą chwilę, na przykład na czas randki, ma (nareszcie) szansę odczuć to napięcie i cierpienie. Paradoksalnie więc, taka randka po iluś tygodniach szaleńczego biegania jak chomik w kołowrotku sprawia, że czuje się gorzej. W konsekwencji zachowuje się gorzej. W przypadku rodziców „adresatami” tego gorszego zachowania bardzo często są dzieci, które umysł rodzica może odbierać jako agresorów mających na celu pozbawienie go spokoju i odpoczynku. Co więc robi taki rodzic? Zwykle zaczyna swój szaleńczy bieg od nowa. Tymczasem droga do spokoju wiedzie przez ten trudny do zniesienia czas zatrzymania i okropnego samopoczucia, kiedy znękane ciało, psyche i umysł domagają się zaspokojenia swoich potrzeb.

Jak się zatrzymać na dłużej? Jak działać, kiedy utkniemy w błędnym kole stresu? O tym właśnie będę pisać w kolejnych postach. Każdy z nich będzie poświęcony jednemu działaniu lub sposobowi myślenia, które/ który (zupełnie niepotrzebnie) zwiększa nasze obciążenie stresem. W każdym wpisie zaproszę Cię poprzez swoją osobistą historię do refleksji, nad czym możesz popracować, aby nie wpadać w błędne koło stresu. Do przeczytania wkrótce!


Zanim uciekniesz do swoich spraw, jeszcze raz zaproszę Cię do zapisu na mój bezpłatny webinar ⭕ „Jak wyjść z błędnego koła stresu”. Poprowadzę go 21 maja. Możesz się zapisać tutaj: https://dylematki.pl/webinar-bks/.


P.S. Czy znasz rodzica, który Twoim zdaniem mógłby być zainteresowany tym tematem? Jeśli tak, to wyślij jej proszę link do tego wpisu! Z góry bardzo Ci dziękuję za pomoc w dotarciu do nowych odbiorców.

Gdy byłam mała, chciałam być tatą, czyli o równouprawnieniu matki i ojca

Jest połowa lat 1980., mam kilka lat. Wiem już, czego chcę od życia: będę wielką polską pisarką i nie będę mamą. Będę tatą.

To bardzo fajnie być tatą: po pracy można bawić się z dziećmi, jeździć z nimi na sankach, nauczyć je jazdy na rowerze, a córeczkom czesać warkocze. Kiedy nie ma się ochoty na zajmowanie się dziećmi, można obejrzeć coś w telewizji, poczytać albo pomóc żonie w pracach domowych. Bycie mamą to zupełnie inna para kaloszy. Po powrocie z pracy mama gotuje, sprząta, prasuje, piecze ciasta i torty bezowe na uroczystości rodzinne. A kiedy już to wszystko zrobi, siedzi do późna w nocy w kuchni przy maszynie do pisania i pracuje nad doktoratem. Mama jest stale zabiegana i zatopiona w myślach. Tak, będę tatą!

Dziesięć lat później myślę, że raczej zostanę mamą, ale na pewno nie dam się zaprząc w taki kierat, jak moja mama.

Jako nastolatka buntuję mamę, tłumacząc jej, że jeśli wujkowi X nie smakuje zupa grzybowa, to nie musi na rodzinne przyjęcie oprócz tej grzybowej gotować też pomidorowej. I naprawdę, naprawdę ma prawo do chwili relaksu – prawdziwego relaksu, a nie prasowania nocą przed telewizorem. Jestem zdeterminowana, aby stworzyć inny model rodziny: taki, w którym mąż nie pomaga żonie, wywołując ochy i achy sąsiadek, lecz angażuje się na równi z nią.

Kilkanaście lat później wychodzę za mąż za mężczyznę zorganizowanego i „ogarniętego” pod względem prac domowych.

Tworzymy partnerski związek. W domu on zajmuje się sprzątaniem, ja praniem i szczątkowym gotowaniem (jadamy głównie „na mieście”), inne prace domowe wykonujemy na zmianę albo wspólnie, ewentualnie delegujemy na panią sprzątającą. Niewiele tego jest, bo pracujemy od rana do wieczora: on w międzynarodowej firmie doradczej, ja na dwóch etatach jako nauczyciel akademicki i makroanalityk. Z pewną wyższością spoglądam na moje dzieciate już znajome, które są ponad miarę obciążone pracami domowymi i opieką nad dziećmi, podczas gdy ich mężowie wydają się być w tych obszarach nieco bezradni i mało aktywni. Ufff, ja na szczęście pokonałam schemat.

Mija kolejna dekada. Moi trzej synowie sprzątają ze mną ze stołu po sobotnim śniadaniu, Mąż jeszcze śpi.

(Przecież ja mogę odespać w ciągu dnia w dni powszednie, jeśli akurat nie pracuję ani nie zajmuję się dziećmi czy pracami domowymi, a w domu jest niania.) Pięcioletni Mały po schowaniu do zmywarki talerzy i sztućców ewakuuje się do pokoju dziecięcego razem z dwuletnim Malutkim. Siedmioletni Duży w połowie pracy pada na kanapę i mówi:

– O matko, jaki jestem zmęczony tym sprzątaniem! Muszę odpocząć.

– A jaka ja jestem zmęczona, synu – wzdycham mało empatycznie, ścierając ze stołu ślady masła i podnosząc z podłogi plasterek ogórka, po czym zatapiam się w rozmyślaniach.

„Jestem zmęczona” to potężne niedopowiedzenie: jestem wykończona.

(Czy jako bezdzietna też bywałam w takim stanie, że czasem płakałam ze zmęczenia? Niemożliwe!) Malutkiemu wyżynają się piątki i żuł moje piersi przez większą część nocy – tej ostatniej i kilkunastu poprzednich – przełażąc po mnie co jakiś czas na drugą stronę. Nie przespałam całej nocy od dwóch i pół roku. W mojej głowie odbywa się proces optymalizacji wielokryterialnej: kombinuję, z czego zrobić szybki obiad, a raczej trzy różne obiady, bo preferencje moich mężczyzn i moje mają mało punktów wspólnych; zastanawiam się, czy zdążę popluskać się z Dużym w basenie po jego lekcji pływania i potem zdążyć z Małym na urodziny jego koleżanki; obliczam, ile tur prania mogę dziś zrobić tak, żeby wszystko zostało powieszone szybko po upraniu; zastanawiam się, czy głośny pisk i płacz dobiegający z pokoju dziecięcego wskazuje na rozlew braterskiej krwi (Mały i Malutki ostatnio ciągle się gryzą, drapią i szczypią); co chwila przypominają mi się faktury, które powinnam wystawić i maile, na które muszę odpowiedzieć oraz różne inne drobne zadania.

Nagle przez ten szum informacyjny dobiega do mnie riposta Dużego:

– Tak, ale ty jesteś jedyną osobą w tym domu, która może pracować bez przerwy i nie odpoczywać, nawet kiedy jest bardzo zmęczona.

Staję jak wryta. Szlag, cholera jasna, psiakrew.

(Tak naprawdę pomyślałam coś zgoła innego, ale staram się używać wulgaryzmów tylko w mowie, a nie na piśmie). Powieliłam rodzinny schemat, choć tak bardzo starałam się tego uniknąć. Jak to się stało?!? No właśnie, jak to się stało? Niepostrzeżenie. Byłam jak rak wrzucony do garnka z zimną wodą, podgrzewany tak powoli, że nawet nie zauważył, kiedy się ugotował. Kiedy urodził się Duży, spędzałam z nim w domu całe dnie, bo Mąż wychodził do pracy na co najmniej 12 godzin (podobnie, jak ja do siódmego miesiąca ciąży). Skoro „siedziałam w domu”, naturalne było, że to ja pilnuję szczepień i wizyt u specjalistów, kupuję pieluszki i waciki, wymyślam zabawy, czytam o rozwoju dziecka, usypiam i koję płacz. Podczas weekendów wolałam, żeby Mąż pobawił się z naszym wymagającym synem (ja miałam dość wymyślania atrakcji dla malucha), niż żeby ugotował obiad czy odkurzył, więc chętnie wciskałam mu niemowlaka i udawałam się do kuchni. Zależało mi też, żeby Mąż po pracy jak najszybciej wracał do domu, więc przejęłam od niego załatwianie większości spraw na styku rodzina-otoczenie zewnętrzne, którymi wcześniej zajmował się on, od zakupów poprzez monitorowanie i dokonywanie różnych płatności po kontakty z urzędami. Poczułam się zaalarmowana i zgłosiłam sprzeciw, dopiero kiedy pewnego dnia Mąż zadzwonił do mnie z pracy z prośbą, żebym oddzwoniła do jego Taty i dowiedziała się, w jakiej sprawie dzwonił do niego. Nawet nie wiedziałam, że za chwilę się ugotuję.

Przyznaję, że przynajmniej w części sama sobie zgotowałam ten los.

Chodzi tu o moje wieloletnie nawyki i uwewnętrznione przekonania, skutkujące tym, że nie umiałam stawiać granic – ba! nawet nie wiedziałam, gdzie one są. Kiedy więc czułam stale irytację i złość, nie umiałam powiązać tego z moimi emocjami, a tych – z potrzebami. W dodatku jestem typem, który, aby czuć się bezpiecznie, musi dogłębnie poznać każdą nową sytuację i sprawę. W czasie ciąży i urlopu macierzyńskiego oraz wychowawczego pochłaniałam zatem książki i wpisy na parentingowych blogach. Szybko stałam się samozwańczą ekspertką w dziedzinie rodzicielstwa, zwaną potocznie mamafią. Jako taka stale sprawdzałam, czy Mąż spełnia moje wysokie standardy („Pamiętaj o naprzemienności podczas przewijania”, „Nie bij mu brawa, bo będzie zewnątrzsterowny”), a kiedy ich nie spełniał, przejmowałam pałeczkę. Otrzymując ode mnie raz po raz komunikat „Zostaw, lepiej ja to zrobię”, Mąż w końcu wycofał się na pozycję obserwatora i wykonawcy moich poleceń – a we mnie rósł żal, że nie angażuje się w ojcostwo tak, jak bym chciała. Nie potrafiłam być wystarczająco dobrą mamą i nie pozwoliłam Mężowi być wystarczająco dobrym tatą. Myślę, że wrażliwy Duży cierpiał z tego powodu i że przynajmniej część jego trudnych zachowań była tego efektem. Z obserwacji mojego otoczenia i setek dyskusji na Facebooku, w których uczestniczyłam wynika, że nie jestem w mojej historii odosobniona.

Jednak trudno winić za ten rozwój sytuacji wyłącznie mnie: nasza kultura wzmacnia tradycyjny model rodziny.

Tata z dzieckiem w chuście jest wprawdzie coraz powszechniejszym widokiem, zwłaszcza w dużych miastach, lecz nadal wywołuje ochy i achy. Tata na urlopie rodzicielskim lub wychowawczym albo zmieniający pracę na taką, która pozwala być obecnym w życiu dzieci na co dzień to ewenement. Kiedy wyjeżdżałam na dwudniowe szkolenie, zostawiając małe dzieci pod opieką Niani i Męża, wiele osób kręciło głowami: jak oni dadzą sobie radę beze mnie? I czy nie mam wyrzutów sumienia? (Owszem, miałam i teraz znów musiałam je przepracować, bo za trzy tygodnie wyjeżdżam bez dzieci na sześć dni.) Kiedy natomiast Mąż przez kilka miesięcy co drugi tydzień spędzał w Estonii, nikt nie spytał go o ojcowskie wyrzuty sumienia ani, jak damy sobie radę bez niego. Wiem, że to jest powszechne doświadczenie matek i ojców w Polsce. Wiem też, że choć to matka rodzi dziecko i karmi je piersią, nawet maluszek może być całkowicie bezpieczny i cudownie się rozwijać, kiedy jego głównym opiekunem jest tata. Jednak nasza kultura to ignoruje, a my, matki, niestety same nakładamy na siebie niepotrzebny ciężar i krzywdzimy ojców naszych dzieci, uważając się za niezastąpione. Efektem jest frustracja obu stron: tej przeciążonej obowiązkami rodzinnymi i tej odsuniętej na boczny tor (choć niestety bywa i tak, że ojciec jest mało zaangażowany w rodzicielstwo niezależnie od postawy matki).

Jak to wygląda u nas teraz? Jest o wiele lepiej dzięki przemianie, jaka się we mnie dokonała.

Umiem już rozpoznawać i komunikować swoje potrzeby i granice oraz przyjmować pomoc. Mąż jest bardziej zaangażowany, niż kiedykolwiek i stopniowo przejmuje odpowiedzialność w różnych obszarach życia domowego. Jednak nierównowaga między nami jest nadal miażdżąca i prawdopodobnie nie uda się zniwelować tej przepaści, która dzieli zakres mojej i jego odpowiedzialności za sprawy związane z dziećmi. Odpowiedzialność rozumiem tu podobnie, jak duński pedagog Jasper Juul, który w jednym z wywiadów wyjaśniał, że odpowiedzialnym za wynoszenie śmieci nie jest ten, kto zanosi do śmietnika worek wystawiony przed drzwi mieszkania, lecz ten, kto pilnuje, aby w domu był zawsze zapas worków na śmieci, w odpowiednim momencie doprowadza do tego, że śmieci są wyniesione, a kubeł wyścielony czystym workiem i uczy dzieci prawidłowego sortowania odpadów. To ja zajmuję się na przykład edukacją dzieci: przed etapem rekrutacji miesiącami zbieram informacje na temat poszczególnych rozwiązań i konkretnych placówek, a także systemu rekrutacji; w odpowiednim momencie załatwiam wszystkie formalności, od utworzenia konta dziecka w elektronicznym systemie po wydrukowanie podania i uzupełnienie danych (mąż tylko składa podpis, w miejscu, które mu wskażę); to ja kupuję i szykuję wszystkie niezbędne rzeczy do szkoły i przedszkola (od kapci po klej – swoją drogą, czy oni w szkole jedzą ten klej???) i koresponduję z wychowawczyniami i innymi rodzicami; to ja wpisuję do kalendarza daty wycieczek, uroczystości i występów dzieci, a następnie pilnuję, aby zabrały odpowiedni strój i na czas były w placówkach; to ja zgłaszam i usprawiedliwiam ich nieobecności i odwołuję dostawę posiłków na dany dzień; to ja zajmuję się płatnościami (czesne, posiłki, rada rodziców, fundusz na wycieczki itd.); to ja uczestniczę w przedszkolnych i szkolnych kiermaszach i piekę na nie ciasta; to ja zapraszam Babcie i Dziadków moich dzieci na uroczystości z okazji ich święta. Zdrowie oraz fizyczny, emocjonalny i społeczny dobrostan i rozwój dzieci to też moja działka. Przy trójce dzieci to wystarczy, aby uczynić z całkiem sprawnego mózgu jajecznicę, a mam na głowie przecież także inne sprawy.

Jest też druga strona medalu: zawodowa stagnacja matek i obciążenie ojców odpowiedzialnością za finanse domowe.

Kiedy ponad rok po narodzinach Dużego wróciłam do pracy i awansowałam na kierownicze stanowisko, byłam już rakiem ugotowanym na miękko. Wprawdzie zrezygnowałam z posady adiunkta na uczelni, ale zasuwałam jak chomik w kieracie, bo nie oddałam Mężowi zadań, które przejęłam od niego podczas urlopu macierzyńskiego i wychowawczego. Sytuacja stała się dla mnie trudna do wytrzymania, kiedy zostałam pracującą matką dwojga dzieci, w tym jednego bardzo chorowitego. Wiłam się jak piskorz, próbując realizować moje zadania w pracy mimo częstych chorób Małego i Niani (oczywiście to ja, a nie Mąż zostawałam wtedy z Małym w domu) i jednocześnie dbać o dzieci i dom. Moja frustracja w pracy rosła, bo ze względu na moje liczne i trudne do przewidzenia nieobecności nie można mi było powierzyć najważniejszych i najciekawszych projektów. W dodatku czułam się wyobcowana: wiele strategicznych spraw w moim departamencie było omawianych podczas nieformalnych rozmów, zwłaszcza obiadów „na mieście” z przełożonymi. To oznaczało o około godzinę mniej czasu dla rodziny, bo w mojej instytucji każde takie wyjście musi zostać odpracowane co do minuty, a kiedy ktoś, jak ja wówczas, korzysta z godzinnej przerwy na karmienie piersią, trzeba dodatkowo zrezygnować z tej godziny. Zaczynałam pracę o 7 i kończyłam o 14 i absolutnie nie mogłam pozwolić sobie na późniejszy o dwie godziny powrót, ponieważ Duży w przedszkolu nie jadł nic i był tak słaby, że wymagał zawiezienia go do domu samochodem, czego nie mogła robić Niania z Małym. Z żalem, choć bez chwili wahania odrzuciłam dwie atrakcyjne propozycje objęcia nowego stanowiska; obie wiązały się z wymogiem dużej dyspozycyjności.

Podobnie jak Mąż został odstawiony na boczny tor w sprawach rodzicielskich, ja dryfowałam w kierunku bocznego toru w pracy.

Czułam potężną frustrację, bo moja praca napełniała mnie niegdyś i dodawała skrzydeł. Wiązało się to też z rosnącą różnicą w zarobkach moich i Męża. Do roku narodzin Dużego zarabialiśmy mniej więcej tyle samo, dziś wynagrodzenie, które otrzymałabym po powrocie do mojej instytucji jest równe jednej czwartej (!) jego wynagrodzenia. Nie utrzymalibyśmy się z mojej pensji, za to jego pensja wystarcza nam na komfortowe życie – ale tylko pod warunkiem utrzymania jego ogromnego zaangażowania w pracę zawodową. Jednocześnie Mąż odczuwa brzemię odpowiedzialności za zapewnienie bezpieczeństwa materialnego rodzinie. W odróżnieniu ode mnie nie może pozwolić sobie na przerwę w pracy i przekwalifikowanie. Liczę na to, że uda mi się rozkręcić mój raczkujący biznes tak, aby zacząć solidnie zarabiać i zwiększyć swoją satysfakcję w obszarze zawodowym.

Przygotowując ten post, pomyślałam, że znów chcę być tatą, ale jednak nie tego chcę.

Chcę być rodzicem, jednym z dwóch najważniejszych osób w życiu moich dzieci. Chcę też być profesjonalistką, która spełnia się zawodowo. I marzę o tym, żeby takie cele były w zasięgu większości matek w Polsce (i na świecie też, choć to na razie mrzonka), a nie osób już od urodzenia tak uprzywilejowanych, jak ja. Przecież ja mam wybór: mogę wrócić do pracy na cały etat lub na część etatu, mogę rozkręcić swój biznes dzięki poduszce finansowej, którą dysponujemy, mogę wreszcie pozostać na urlopie wychowawczym, dopóki Malutki nie pójdzie do zerówki. Ile kobiet w Polsce ma ten wybór, a ile zaciska zęby, wybierając mniejsze zło? Prawdziwy wybór wymaga nie tylko zmiany kulturowej, która – wierzę w to – kiedyś się dokona. Konieczna jest także mądra polityka społeczna, która rzeczywiście wspiera rodzicielstwo. O tym może napiszę w Dniu Kobiet za rok. A dziś życzę Wam, moim czytelniczkom, żebyście odnalazły swój balans między rodziną a pracą i innymi ważnymi dla Was obszarami i czuły się spełnione. Tylko tyle i aż tyle. Będę wdzięczna, jeśli napiszecie do mnie, czego byście potrzebowały, aby tak się właśnie czuć (info@dylematki.eu).

Boże Narodzenie i krytyk wewnętrzny

Grudzień. Okres przedświąteczny. Przygotowania do świąt. Co czujecie, słysząc te słowa?

Ja natychmiast się spinam i mam ochotę zapaść w sen zimowy. Czuję napięcie w karku, mój oddech spłyca się i przyspiesza, serce szybciej pompuje krew. To objawy stresu. Święta jak z bajki mogłyby stanowić głównie pozytywny stresor (ekscytacja czy wzruszenie jako silne emocje też wyczerpują nasze baterie), jednak ja widzę je raczej jako przytłaczające zadanie do wykonania, a raczej serię zadań. Weźmy choćby miniony, wyjątkowo intensywny tydzień – oto sprawy/wydarzenia i moje związane z nimi zadania, które wykonałam niemal w stu procentach:

  1. Wyjazd klasy Dużego do Świątecznej Fabryki Elfów 5 grudnia:
    • Rano tego dnia wyszykować Dużego do szkoły o niemal godzinę wcześniej, niż zwykle,
    • Dać mu plecaczek z przekąskami i kieszonkowe przeznaczone na zakup pamiątek.
  2. Zbiórka prezentów w Stu Pociechach:
    • Dopytać, co dokładnie jest przyjmowane,
    • Przejrzeć zabawki i książki, spakować te w idealnym stanie i jednocześnie niepotrzebne,
    • Zabrać wszystko do Stu Pociech w środę 5 grudnia, jadąc na zajęcia z Malutkim.
  3. Warsztat świąteczny w przedszkolu Małego 5 grudnia:
    • Upewnić się, że mam słoiki potrzebne do wyrobu lampionów,
    • Ustalić z Dużym, czy też chce wziąć udział w warsztacie i odebrać go odpowiednio wcześniej,
    • Odwołać środowe popołudniowe zajęcia starszaków,
    • Pod otrzymaniu wiadomości od wychowawczyni w ostatniej chwili popędzić do kwiaciarni i kupić gałązki iglaków; zakup pistoletu z klejem odpuścić.
  4. Ozdabianie pierniczków i ubieranie choinki w szkole Dużego 6 grudnia:
    • Sprawdzić, czy mam wszystkie składniki do pieczenia i ozdabiania pierniczków,
    • Dokupić brakujące składniki,
    • Upiec pierniczki z dziećmi albo poprosić o to moją Mamę przy okazji jej wizyty (dzięki, Mamo!),
    • Poprosić Męża o odnalezienie w piwnicy wspólnie z Dużym ozdób choinkowych i wybór jednej lub kupić jakąś ozdobę w Stu Pociechach,
    • 6 grudnia dać Dużemu do szkoły pierniczki wraz z „materiałami” do ich ozdobienia oraz ozdobą choinkową.
  5. Prezenty dla dziewczynki z rodzinnego domu dziecka w ramach akcji „Szlachetna paczka”:
    • Ustalić na forum rodziców dzieci z klasy Dużego, kto co kupuje,
    • Kupić swoją część wspólnie z Dużym i dostarczyć do szkoły (lub przelać pieniądze osobie, która kupi wszystko.
  6. Mikołajki 6 grudnia:
    • Ustalić z Mężem nasze stanowisko w sprawie prezentów dla dzieci (na razie jest przeciwny jakimkolwiek prezentom ze względu na nadmiar zabawek i bałagan, ja optuję za choćby drobnymi prezentami),
    • Jeśli Mąż się zgodzi, kupić prezenty i je zapakować.
  7. Koncert świąteczny w szkole Dużego 13 grudnia:
    • Ustalić wspólnie z innymi rodzicami, czy i co będę śpiewać razem z dziećmi.
  8. Kiermasz świąteczny w szkole Dużego 13-14 grudnia:
    • Zadeklarować, czy i co przygotuję jako poczęstunek.
  9. Jasełka w przedszkolu Małego 14 grudnia:
    • Poćwiczyć z Małym jego rolę,
    • Zadeklarować, co przygotuję jako poczęstunek.
  10. Jasełka w szkole Dużego 20 grudnia:
    • Ustalić z innymi rodzicami, co zaśpiewamy z dziećmi.
  11. Ustalić z rodziną (naszą pięcioosobową oraz rodzinami pochodzenia moją i Męża), gdzie spędzimy kolejne dni Bożego Narodzenia. To pilne – niania prosi o informację, kiedy nam będzie potrzebna.

Sporządziłam powyższą listę tydzień temu i patrząc na nią, zamiast „adekwatnych” emocji – radości i ekscytacji – czułam głównie niemoc na zmianę z popłochem oraz… poczucie winy z powodu tych uczuć.

Oho! Poczucie winy z powodu odczuwania jakichś emocji – czy to nie jest coś, co przepracowałam i pozostawiłam w przeszłości? Owszem; o tym napiszę w drugiej części tego postu – Jak ponownie wyszłam ze starych kolein. Moje trudne emocje były w części spowodowane tym, że większość zadań została mi niejako narzucona z zewnątrz. Jednak nawet przy całkowitej dobrowolności szkolnych i przedszkolnych aktywności (o co w praktyce trudno, jeśli dzieci czekają na coś z radością) chyba też czułabym się przytłoczona przygotowaniami do Świąt. Może wypaliłam się w tym obszarze swoją nadgorliwością w poprzednich latach? Jeszcze dwa lata temu, tuż po narodzinach Malutkiego, wraz ze starszakami i nianią każdego grudniowego dnia realizowałam (z radością!) jakieś zadanie z kalendarza adwentowego. Chodziło głównie o prace plastyczne, pieczenie pierniczków i inne domowe aktywności odpowiednie dla trzy- i pięciolatka, bo dzieci były stale chore, a smog dawał się we znaki. Teraz nie mam energii, a może ochoty?

1 grudnia, po raz pierwszy od kilku lat, nie zawiesiłam w pokoju dziecięcym kalendarza adwentowego.

Dzień później odbyłam następujący wewnętrzny dialog.

– No wiesz! Bez kalendarza adwentowego? – mówi z wyrzutem jakiś głos we mnie.

– Dzieci nawet nie zauważyły – odpowiadam ostrożnie.

– Ale ty zauważyłaś! Przecież wiesz, że powinnaś powiesić ten kalendarz i robić z dziećmi stroiki i inne ozdoby! Inne matki robią takie rzeczy, i to z radością! Nie ma nic piękniejszego, niż radość dziecka czekającego na Święta.

– Owszem, nie ma nic piękniejszego. Uwielbiam, kiedy moje dzieci się cieszą. A jednocześnie nie jestem skłonna się w tym celu zarzynać. Czuję się przytłoczona tymi wszystkimi zadaniami. Nie wolno mi? – bronię się.

– Zarzynać? Przytłoczona? Ty?!? Przecież pracujesz tylko przez część tygodnia, a do tego zatrudniasz panią sprzątającą i nianię. Co mają powiedzieć inne matki, które mają te same zadania, pracują jak normalni ludzie na etacie, a do tego są w stanie wysprzątać mieszkanie na błysk i ozdobić je pięknie, a potem własnoręcznie przygotować Wigilię? Spójrz na swoją własną Mamę i inne kobiety z twojej rodziny! Pamiętasz, ile akcentów świątecznych było w twoim rodzinnym domu? A potrawy wigilijne? Samych różnie przyrządzonych śledzi było ze dwanaście!

– Tak, ale moja Mama była silniejsza ode mnie, mogła nie spać przez kilka nocy, zresztą przypłaciła zdrowiem tę harówkę na trzech etatach. Ja tak nie chcę – mówię niby stanowczo, ale sama nie jestem przekonana.

– Po prostu jesteś słaba. Słaba i rozpuszczona jak dziadowski bicz. Siedzisz w tych Internetach i książkach, zamiast złapać za odkurzacz i sprzątnąć. Widzisz ten kurz? – i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Ten głos to mój stary znajomy: surowy krytyk wewnętrzny.

Towarzyszy mi, odkąd sięgam pamięcią. Niedawno poprowadziłam w Warszawie warsztat na temat radzenia sobie z krytykiem wewnętrznym. Warsztat zyskał bardzo pozytywne opinie; jedna uczestniczka napisała nawet w ankiecie rekomendację: „Trzy godziny, które zmienią twoje życie!”. Wiedziałam, o czym mówię – nie tylko jako coach oraz ekspertka Self-Reg, podejścia opartego na łagodnym spojrzeniu także na samego siebie, lecz jako osoba o bardzo surowym superego. Krytycyzm wobec samej siebie wyssałam z mlekiem matki; nigdy nie byłam wystarczająco dobra we własnych oczach. Dopiero w ostatnich latach udało mi się dogadać z moim krytykiem wewnętrznym. Słucham tego, co mówi, z przymrużeniem oka i wyławiam z jego ocen i przestróg esencję, która przydaje mi się przy podejmowaniu decyzji. Dlaczego więc tym razem pozwoliłam krytykowi wciągnąć się w dyskusję i niemal pokonać? Z pomocą i wyjaśnieniem przychodzi Self-Reg.

Ciąg dalszy nastąpi – Jak ponownie wyszłam ze starych kolein.