utworzone przez DyleMatka | sty 13, 2025 | coaching, historie z życia, zmiana
Być może wiesz, że „w poprzednim życiu” – do narodzin mojego najmłodszego syna – byłam ekonomistką i dopiero w wieku 38 lat weszłam na drogę zmiany zawodowej. Wiele postronnych osób, obserwując moją zawodową zmianę, komentowało ją słowami „Idziesz jak burza” lub podobnymi. I rzeczywiście ta moja droga z zewnątrz wygląda nieźle: z nikomu nieznanej mamy trójki maluchów w ciągu kilku lat stałam się ekspertką w mojej rodzicielskiej bańce i dość rozpoznawalną autorką książek, które wspierają dzieci i rodziców. (Jeśli masz ochotę posłuchać o tej mojej drodze, to polecam Ci odsłuchanie odcinka podcastu Kasi Syrówki „Poszli swoją drogą” – znajdziesz go tutaj.)
Czy było mi łatwo pójść swoją drogą? Z perspektywy rodzinnych finansów i logistyki – raczej tak. Kształcąc się i stawiając pierwsze kroki w nowym zawodzie, miałam sporą poduszkę finansową, co daje poczucie bezpieczeństwa. Mąż od początku swojej kariery zarabiał znakomicie, a moja pensja też była niczego sobie. Mieliśmy spore oszczędności, więc mogłam sobie pozwolić na duże wydatki na studia i inne szkolenia oraz na rezygnację z mojej regularnej pensji. Nie zabiło nas to więc (choć owszem, bardzo stresowało i powodowało napięcia na linii ja-Mąż), kiedy w 2018 roku wydaliśmy o 100 tysięcy złotych więcej niż zarobiliśmy. Mogliśmy też pozwolić sobie na zatrudnienie opiekunki do dzieci – choć z tym przez pewien czas było krucho. Od końca 2017 moje dzieci doświadczyły korowodu opiekunek, które pojawiały się i znikały. Przez wiele miesięcy uczyłam się i tworzyłam treści na bloga oraz pisałam pierwszą książkę po nocach i w czasie drzemek Malutkiego.
Natomiast z perspektywy emocjonalnej było mi bardzo trudno. Na początku tej zmiany zawodowej zmagałam się z ogromnym lękiem o moją przyszłość zawodową i osobiste dochody. I właśnie tę historię mojego lęku przed zmianą chcę Ci dziś opowiedzieć. Może dzięki temu zobaczysz swoją własną sytuację z innej perspektywy. Może zrozumiesz, dlaczego trudno Ci ruszyć z miejsca w jakimś obszarze. Jeśli tak będzie, chętnie dowiem się, co Ci pomogło! Możesz zostawić tu komentarz albo napisać do mnie na adres info@dylematki.pl.
Jesienią 2017 roku rozpoczęłam roczne podyplomowe studia coachingowe. Moje dzieci miały wtedy nieco ponad 6 lat (Duży), 4 lata (Mały) i niecały rok (Malutki), a ja do listopada przebywałam na urlopie macierzyńskim. Jeszcze rok wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabym NIE wrócić po roku przerwy do pracy – do mojej wymarzonej przed laty pracy, z której czerpałam mnóstwo satysfakcji (oraz nieco frustracji) i która dawała mi stabilne, wysokie jak na sektor publiczny dochody. To było idealne miejsce dla takiej jak ja ambitnej matki małych, często chorujących dzieci, bo moi przełożeni byli bardzo wyrozumiali i mieli podobne wartości jak ja. Żadne korpo, lecz Instytut Ekonomiczny Narodowego Banku Polskiego, w którym pracowali znakomici ekonomiści i jednocześnie fajni ludzie. Po roku bardzo wysokiej absencji (nie było mnie w pracy przez 90 dni roboczych!), kiedy miałam poczucie, że zawodzę, otrzymałam podwyżkę i nagrodę za zaangażowanie, a także miałam możliwość brać udział w ciekawych konferencjach (zdjęcie pochodzi z jednej z nich). Dobrze mi tam było.
Nie przyszło mi do głowy, że mogę pójść na długi urlop wychowawczy, a jednak się na to zdecydowałam. Dlaczego? Bo „jakoś tak się zdarzyło” (w cudzysłowie, bo nie ma przypadków), że z Malutkim przy piersi – całkiem dosłownie, podczas niekończących się sesji karmienia – zaczęłam pisać blog DyleMatki. Miał posłużyć mi jako przymiarka do książki „„”DyleMatki. Dylematy świadomego macierzyństwa”, której cztery bohaterki, kompletnie różne, a jednak zaprzyjaźnione od lat, mierzyłyby się z rozmaitymi wyzwaniami w macierzyństwie (trochę jak „S*x and the City”, tyle że z dziećmi w centrum opowieści). „Jakoś tak się zdarzyło”””, że niemal jednocześnie trafiłam na szkolenia z Self-Reg – najpierw Natalii Fedan, a później kanadyjskiego The MEHRIT Centre.
Jako jedna z pierwszych osób w Polsce zaczęłam pisać o podejściu Self-Reg na blogu i na Facebooku. I podejście, i mój blog (między innymi dzięki udostępnieniu przez popularną już wtedy Gosię Musiał) zyskiwały na popularności. Coraz więcej osób zgłaszało się ze mną z pytaniami o to, co robić, kiedy dziecko [wstaw niepożądane lub niepokojące zachowanie] – a ja nie wiedziałam, co odpowiadać, bo przecież byłam tylko ekonomistką na urlopie wychowawczym, blogerką i trenerką Self-Reg w trakcie szkolenia. Potrzebowałam solidniejszego kawałka wiedzy o wspieraniu innych.
Wymyśliłam więc, że spełnię swoje dawne marzenie i pójdę na „jakieś” studia psychologiczne. Przejrzałam ofertę warszawskich uczelni i uznałam, że Podyplomowe Studia Coachingu i Mentoringu na Uniwersytecie SWPS są w moim zasięgu, to znaczy: jestem w stanie je ukończyć, spełniając wszystkie wymogi, i jednocześnie pozostać zaangażowaną mamą. Złożyłam wniosek i po rozmowie kwalifikacyjnej (z Malutkim raczkującym po pomieszczeniu) zostałam przyjęta.
Diabeł tkwił w jednym szczególe. Nie wyobrażałam sobie – przy trójce małych dzieci – spędzać dwóch weekendów w miesiącu w całości na studiach, jednocześnie pracując na etacie. Postanowiłam więc „na trochę” pójść na urlop wychowawczy. Byle do wiosny, kiedy to (jak sądziłam) będę w stanie znów, jak przed narodzinami Malutkiego, spać pięć godzin na dobę z przerwami i dość efektywnie ogarniać pracę, dzieci i dom. W międzyczasie jednak z pracy u nas zrezygnowała ukochana Niania moich dzieci i nie byłam w stanie znaleźć nie tylko godnej jej, ale w ogóle jakiejkolwiek następczyni. Przedłużyłam więc mój urlop wychowawczy, choć…
… rosło we mnie przerażenie tym, co dalej. Bardzo się bałam, że nie będę miała do czego wracać po tak długiej przerwie. Nie chodziło o samą nieobecność, lecz o to, że na moim stanowisku (doradcy ekonomicznego kierującego zespołem) musiałam być na bieżąco. Musiałam nie tylko rozumieć procesy gospodarcze, ale też faktycznie je obserwować dzień po dniu i umieć sensownie zinterpretować. To była nieustająca nauka, codzienne czytanie raportów i analiz, ale też nowych pozycji literatury, słuchanie programów gospodarczych w autobusie w drodze do i z pracy oraz skanowanie wzrokiem setek stron wydruków dziennie. A ja nie robiłam tego już od ponad roku. Poprzednie dwa roczne urlopy po urodzeniu Dużego i Małego stworzyły dwie spore wyrwy w mojej bieżącej wiedzy, które dawały o sobie później znać. („Pamiętasz, jaka była akcja z cenami żywności i energii w tym i tym miesiącu tego i tego roku?” – „Nie pamiętam, byłam wtedy na macierzyńskim, poczytam”). Teraz miało być o wiele gorzej. Każdy miesiąc poza bankiem oznaczał, że stałam w miejscu, podczas gdy ekonomiczny świat pędził naprzód beze mnie.
Już na początku studiów zaczęłam mieć ataki paniki. Jednego z nich doświadczyłam w nieodległej od domu szkole podstawowej, w której Duży i Mały mieli zaraz zacząć pierwszy trening judo, z Malutkim w nosidle ergonomicznym. Myślałam, że umieram i że narażam na wielkie niebezpieczeństwo dzieci. To po tym ataku zdecydowałam się na psychoterapię traum w nurcie EMDR. Ta decyzja okazała się jedną z najlepszych w moim życiu. Miałam mnóstwo do przepracowania. Nie, nie miałam „traumatycznego” dzieciństwa w potocznym sensie. Doznałam natomiast wielu „traum przez małe t”, które wpłynęły na mój dalszy rozwój – dziewczynki bardzo wrażliwej, nieneurotypowej (w 2024 roku otrzymałam diagnozę ADHD), dorastającej w świecie zaprojektowanym dla twardzieli. (Tutaj znajdziesz moje wideo o traumach, a tu i tu – dwa moje wpisy na blogu na ten temat.) Dodam, że moje traumy dotyczyły opuszczenia i separacji – a ja właśnie separowałam się od mojej bezpiecznej, stabilnej bazy, jaką była praca…
Jestem wdzięczna, że polskie prawo umożliwia przebywanie na długich urlopach wychowawczych (choć jako ekonomistka widzę zarówno plusy, jak i minusy tego rozwiązania). Mój skończył się dopiero po szóstych urodzinach Malutkiego (!). Od 13 grudnia 2022 roku jestem tylko „na swoim”, sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Zanim przekazałam departamentowi kadr wniosek o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, odbyłam kilka długich rozmów z moimi byłymi już przełożonymi, kolegami i koleżankami. Pozostałam z poczuciem, że to był dobry czas i świetni ludzie i że pozostawiłam po sobie więcej dobrych niż niedobrych wspomnień. Z kolei w grudniu 2023 roku mój Mąż zrezygnował ze świetnie opłacanej posady partnera w międzynarodowej korporacji i przez rok to ja byłam tym pracującym dorosłym w domu.
Czy się bałam? Czy boję się teraz? Oczywiście! Regularnie dopadają mnie rozmaite obawy i lęki, tak było zawsze, genu nie wydłubiesz. Rom temu miałam kryzys tożsamości w nowym zawodzie: kim jestem, kim chcę być, co chcę dać światu? Czy jestem przede wszystkim autorką książek „Self-Regulation”, czy coachką i coachką kryzysową pracującą z zestresowanymi mamami, czy trenerką, czy może jestem na drodze do czegoś jeszcze innego? Ale teraz, po latach pracy nad sobą, te lęki mnie nie paraliżują. One są, gadam z nimi, słucham, co mają do powiedzenia, i powolutku robię swoje, dbając o siebie z miłością, jak tylko umiem. I wierzę, że kiedy przyjdą bardzo trudne chwile, jakoś sobie poradzę. W końcu umiem sięgać po wsparcie i wierzę w to, że można zmienić swoje położenie, a to całkiem niezły fundament.
Co Ci chcę przekazać? Przede wszystkim to, że zmiana trwa czasem bardzo długo. I że coś, co tu i teraz sprawia, że jesteś sparaliżowana ze strachu, może być początkiem trwałej zmiany na lepsze. Przychodzi mi do głowy cytat, który wiele razy mnie wspierał: „Myślałam, że mnie pogrzebano, ale okazało się, że zostałam zasiana”. (Długo szukałam autora tego cytatu i znalazłam wiele grafik, z których ileś przytacza jako autorkę cytatu niejaką Christine Caine – zobacz przykładową grafikę). Cokolwiek trudnego dzieje się teraz w Twoim życiu – czy choroby dzieci, czy kryzys w związku, czy kłopoty finansowe, czy jakaś strata – życzę Ci z całego serca, żeby to był czas zasiewu. I żebyś umiała zadbać o siebie w najtrudniejszym czasie.
P.S. Jeśli zmagasz się z lękiem, to może Cię wesprzeć moje szkolenie „Jak sobie radzić z lękiem w kryzysowej sytuacji”. Znajdziesz je pod tym linkiem.
utworzone przez DyleMatka | paź 25, 2024 | kryzys, Self-Reg
Jakiś czas temu miałam zabieg w szpitalu onkologicznym (spokojnie, nic groźnego). Wczesnym rankiem stałam w długiej kolejce do rejestracji, czekając na przyjęcie na oddział. Punktualnie o godzinie 7 otwarto dodatkowe dwa okienka i jedna z rejestratorek powiedziała coś, czego nie dosłyszałam. Część osób z kolejki przede mną przemieściła się przed tamte okienka, powstało zamieszanie, ludzie szemrali, niezdecydowani. Postanowiłam pozostać w miejscu i czekać na dalsze informacje.
Moje ucho wyłowiło nerwowy szept starszego mężczyzny skierowany do jego partnerki: „No chodźmy tam! To nie ta kolejka!” Ona odpowiedziała coś równie nerwowym tonem i zaczęli się cicho spierać. Mężczyzna odpuścił i pozostał w miejscu, ale raz po raz dawał upust swojemu niezadowoleniu, mrucząc pod nosem: „Przecież to nie ta kolejka”; „Co za bałagan, nie wiadomo, gdzie stanąć”; „A skąd my mamy wiedzieć, która to ma być kolejka?”; „I po co ci ludzie przechodzili do tej drugiej kolejki? Teraz już nic nie wiadomo, kto stoi za kim” i tak dalej. Cmokał, wzdychał, kręcił głową, dreptał nerwowo w miejscu.
„Daj już spokój!” – fuknęła w końcu jego partnerka, a ja poczułam przemożną chęć, żeby też fuknąć. Sformułowałam w myślach komunikat, który najchętniej wypowiedziałabym do tego mężczyzny: „Serio, mógłbyś dać spokój, człowieku, przecież nic się nie dzieje! Coś się tak uczepił tej kolejki?!”. Oczywiście nie wypowiedziałam tego na głos, ale samo sformułowanie tej wypowiedzi w myślach sprawiło, że moja irytacja nieco opadła. (Od kiedy mam zwyczaj formułować różne gadzie komunikaty w pierwszej kolejności w myślach, jestem sympatyczniejszą osobą, bo najczęściej nie potrzebuję powtarzać tego samego na głos. Polecam tę metodę, jeśli często żałujesz wypowiedzianych w złości słów. Przy okazji: może Cię zainteresować mój post o pauzie – najpotężniejszym znanymi mi narzędziu samoregulacji. Pauza to przeciwieństwo autopilota, na którym działamy w dużym napięciu. Bez pauzy ani rusz!
Po tej pauzie uświadomiłam sobie, że musiałam odczuwać spore napięcie, skoro tak mnie zirytował obcy człowiek, który mruczał coś pod nosem, wcale nie do mnie i wcale nie agresywnie. Zazwyczaj takie sytuacje w ogóle mnie nie dotykają. Skąd to napięcie? Ano stąd, że sytuacje, które są dla mnie nowe albo w których trzeba spełnić pewne warunki (a jeśli nie, to wóz albo przewóz) są dla mnie silnym stresorem. A to właśnie była dla mnie taka sytuacja, bo jeszcze nigdy nie miałam zabiegu w znieczuleniu ogólnym oraz nigdy w dorosłym życiu – poza porodami, a to jednak coś innego – nie byłam hospitalizowana.
Stojąc w kolejce, raz po raz zadawałam swojej skołatanej głowie jakieś pytanie. Czy na pewno mam przy sobie komplet niezbędnych dokumentów – i co, jeśli jednak czegoś nie zabrałam? Czy wzięłam wszystkie inne przydatne rzeczy? Jak to będzie wyglądało, kiedy już dotrę do szpitalnej sali: co się będzie działo po kolei? Jak długo będę czekać na mój zabieg? Czy potrzebuję jeszcze jednego prysznica oprócz tego porannego? Czy zabrałam mydło i ręcznik?
„Nie wiem, jak to będzie wyglądało” to dla każdego człowieka swego rodzaju stresor poznawczy. Różnimy się natomiast tym, jak silnie ten stresor na nas oddziałuje. Dla mnie i Dużego, mojego najstarszego syna, to jeden z najsilniejszych stresorów, jakie w ogóle istnieją. Dla mojego Męża i Małego, naszego średniego syna, to stresor niemal nieodczuwalny. Malutki, nasz najmłodszy, jest tu gdzieś pośrodku. Natomiast czterej moi „chłopcy” panicznie boją się pobierania krwi, które mnie w ogóle nie rusza. Znam też wiele osób, które byłyby przerażone perspektywą zabiegu w szpitalu onkologicznym i tygodniami zamartwiałyby się tym, że zmiana, którą trzeba wyciąć, jednak nie okaże się łagodna. Mnie to przeszło przez myśl raz czy dwa, ale nie poświęciłam temu scenariuszowi zbyt wiele uwagi – zwykle jestem pozytywnie nastawiona i ogólnie mam niski czy wręcz bardzo niski poziom lęku, jeśli chodzi o moje zdrowie (oraz zdrowie bliskich). Robię badania profilaktyczne i dopóki nie wykażą nic niepokojącego, zakładam, że jesteśmy i będziemy zdrowi.
Wróćmy do tego starszego mężczyzny, który „uczepił się kolejki” i „nie chciał dać spokoju”. No właśnie, nie chciał, czy nie był w stanie? Stawiam dolary przeciw orzechom, że to drugie. Kiedy już się uspokoiłam, przyjrzałam mu się uważniej. Cała jego postawa wyrażała ogromne napięcie, wręcz bił od niego lęk. Jak się później okazało, towarzyszył w kolejce żonie, która wraz ze mną została przyjęta na oddział i miała za sobą już szereg operacji (oraz nie miała kompletu dokumentów). Ewidentnie był tak przytłoczony stresem, że zamieszanie z kolejką było kroplą, która przepełniła czarę jego napięcia i zaczęło się ono z niego wylewać.
Przychodzi mi do głowy analogia do dziecka, które płacze i krzyczy „bez powodu”. W moich książkach z serii „Self-Regulation” opisuję sporo takich sytuacji. (Może chcesz pobrać rozdział – opowiadanie dla dzieci i część dla dorosłych opiekunów – najnowszego tomu „Self-Regulation. Świąteczne wyzwania”? Jeśli tak, kliknij tutaj i zapisz się na mój newsletter.) Jak widać, trudne zachowanie „bez powodu” nie jest domeną wyłącznie dzieci. Jedynie strategie – konkretne zachowania i słowa, którymi my, dorośli, wylewamy z siebie nagromadzone napięcie, bywają odmienne od strategii dzieci. W gruncie rzeczy chodzi o ten sam mechanizm: kiedy czujemy się źle, zachowujemy się „źle”.
Ale, ale, jak właściwie się uspokoiłam w tej sytuacji? Jak często w tego typu sytuacjach, w myślach dałam samej sobie empatię: „Aha, ja się po prostu stresuję tym, że nie wiem, jak to będzie wyglądało! To dla mnie trudne, nie wiedzieć. Dobrze, że już niedługo się dowiem”. Nie masz pojęcia, jak to pomaga: także tym razem moje napięcie natychmiast opadło. A może właśnie masz pojęcie, bo sama to robisz…? Jeśli nie, to bardzo, bardzo Ci polecam takie łagodne przemawianie do siebie jak do rozstrojonego dziecka.
Gdybym miała więcej czasu, postarałabym się jakoś dać temu mężczyźnie empatię. Byłby to pewnie komunikat w rodzaju „Trudno się zorientować w tej kolejce, prawda?”, wypowiedziany z uśmiechem, a potem coś jeszcze, zależnie od reakcji. Kiedy mam zasoby i czas, staram się tak działać, żeby raczej zmniejszać sumę napięcia w moim bliskim otoczeniu. Tamtego dnia w kolejce wyregulowałam się i byłam gotowa wesprzeć tamtego mężczyznę, jednak nie wystarczyło mi czasu, bo zostałam zaproszona do okienka, a potem na oddział. Ale posłałam starszemu panu ciepłe myśli i liczę na to, że dotarły. I Tobie też posyłam. 🤗
P.S. A może chcesz dowiedzieć się czegoś o kryzysie psychologicznym? Jeśli tak, zapraszam Cię do zapisu na mój mailowy minikurs „na ten temat „Kryzys psychologiczny i wsparcie w kryzysie” (na tej stronie). A jeśli chcesz wspierać osoby w kryzysie, to rozważ udział w prowadzonym przeze mnie szkoleniu certyfikacyjnym „Konsultant Kryzysowy”, o którym dowiesz się więcej na tej stronie. Jest jeszcze kilka wolnych miejsc w najbliższej edycji, 9-10 listopada.
utworzone przez DyleMatka | paź 14, 2024 | historie z życia, rozwój dziecka
Jakiego nauczyciela potrzebuje dziecko
Kiedy byłam w ósmej klasie podstawówki, zdecydowałam się na udział w olimpiadzie z języka polskiego. Umiałam pisać – odpowiednie dawać rzeczy słowo – i bardzo to lubiłam (pisałam pamiętniki od siódmego roku życia), a ponadto pasjonowały mnie gramatyka i ortografia (serio, kiedyś na konkurs ortograficzny przeczytałam całą teoretyczną część „Słownika ortograficznego języka polskiego!”). Jedynie analiza i interpretacja wierszy budziła we mnie niezbyt ciepłe uczucia – ale to miało nadejść dopiero w finale, więc nie martwiłam się na zapas, skupiając etapach, które miałam bezpośrednio przed sobą.
Moja nauczycielka języka polskiego, pani Krystyna Poleszak, spędziła ze mną sporo czasu po lekcjach, pomagając mi przygotować się do konkursu. Nie pamiętam, co dokładnie robiłyśmy i o czym rozmawiałyśmy. Pamiętam jedynie, że spotykałyśmy się w niewielkim pokoiku, na co dzień niedostępnym dla uczniów, przez co czułam się wyróżniona. Pamiętam też moje poczucie, że nauczycielka poświęca mi pełną uwagę i jestem dla niej ważna. Uwielbiałam te nasze indywidualne spotkania.
Pewnego wiosennego dnia przyszła wiadomość, że znalazłam się wśród finalistów olimpiady. To oznaczało, że jestem zwolniona z egzaminu do liceum z języka polskiego i nie muszę się już do niego uczyć (w tamtych zamierzchłych czasach nie było jeszcze egzaminu ósmoklasisty czy gimnazjalisty, lecz właśnie egzaminy wstępne do szkół średnich). Cieszyłam się z tego bardzo, a jednocześnie nabrałam apetytu na więcej: chciałam zostać laureatką olimpiady, czyli być w gronie tych, którzy poradzili sobie najlepiej w finale.
Wtedy pani Krystyna powiedziała coś, co wywołało we mnie bunt i wściekłość. „Agnieszko, bardzo serdecznie ci gratuluję, to wielkie osiągnięcie. I proszę cię, nie nastawiaj się na więcej, bo wiesz, analiza i interpretacja wierszy to nie jest twoja mocna strona, a właśnie to cię czeka w finale”. Naprawdę szlag mnie trafił. JA MAM SIĘ NIE NASTAWIAĆ NA WIĘCEJ?!? Czy ona sugerowała, że nie dam rady, że to za wysokie progi? O nie, pokażę tej babie, że się myli! Z furią rzuciłam się do podręczników – licealnych i chyba też akademickich – dostępnych w bibliotekach. Chciałam wiedzieć wszystko o poezji. Wszystko. Kontynuowałyśmy też nasze indywidualne spotkania.
W finale poradziłam sobie śpiewająco. Zajęłam jedno z najwyższych miejsc i zostałam laureatką. Pani Krystyna towarzyszyła mi przez cały dzień (to była zdaje się sobota), razem ze mną okupowała twardą ławeczkę na korytarzu w oczekiwaniu na moją kolej egzaminu ustnego. Kiedy ogłoszono wyniki, cała się rozpromieniła i powiedziała coś, co wprawiło mnie w osłupienie: „Wiedziałam, że jeśli zasugeruję ci, że nie dasz rady, to naprawdę się przyłożysz i zostaniesz laureatką! Wiedziałam!”
W tamtej chwili zrozumiałam, że ona przez cały czas mnie wspierała, także wtedy, kiedy niby we mnie wątpiła. Wiedziała, co mnie najbardziej motywuje. Znała mnie na wylot. Była moją życzliwą duszą. Miałam szczęście, spotykając na swojej drodze taką nauczycielkę (i wielu innych wspaniałych, zaangażowanych pedagogów). Myślę, że moje sukcesy edukacyjne były też ich sukcesami. Nawet doktorat pisałam pod opieką profesora, który był znany z tego, że w jego katedrze panują dobre, bliskie relacje i który pozwalał mi na pracę w moim dziwnym rytmie dobowym: przychodziłam do pracy po obiedzie i siedziałam w niej do nocy, choć w większości innych katedr obowiązywała obecność na uczelni w godzinach 8-16.
Niezbędnym warunkiem skutecznej nauki jest poczucie bezpieczeństwa. Dzieci potrzebują dorosłych, którzy dają im poczucie, że są bezpieczne, widziane, ważne. Zrób mały eksperyment myślowy: jakie jest Twoje pierwsze wspomnienie „dobrego nauczyciela”? A pierwsze wspomnienie „okropnego nauczyciela”? Czy kluczem do tego rozróżnienia są kompetencje dydaktyczne, klarowność wywodu, korzystanie z zaawansowanych metod nauczania? Czy raczej chodzi o to, przy kim czułaś się dobrze, a przy kim okropnie…?
Moje dzieci też mają dużo szczęścia do nauczycieli. Myślę dziś ciepło o paniach Izie, Justynie i Monice, wychowawczyniach Dużego; o paniach Agnieszce i Ani, wychowawczyniach Małego; o paniach Ani i Basi, wychowawczyniach Malutkiego; a także o „pani Paulince”, ukochanej niani moich synów, która teraz jest bez wątpienia fantastyczną nauczycielką. Myślę też o tych wszystkich pedagogach, którzy codziennie boksują się z bezdusznym i bezsensownym systemem i sprawiają, że dzieci choć trochę bardziej lubią przedszkole i szkołę. Chylę czoła i życzę Wam dobrej energii (i zmian „na górze”).
P.S. Może Cię też zainteresować post „Nauczyciel doskonały” oraz wideo „Every Kid Needs a Champion„.
Zdjęcie: Erik Mclean, Unsplash
utworzone przez DyleMatka | maj 30, 2024 | coaching, rozwój osobisty, zmiana
To jest trzeci i na razie ostatni post dotyczący zmiany mojego sposobu żywienia (choć za jakiś czas szykuję też ciąg dalszy, czyli historię – mam nadzieję udanego – podtrzymania obecnej wagi). W pierwszym poście z tej serii opisałam moje wieloletnie zmagania z wagą (znajdziesz go pod tym linkiem.) W drugim (czyli tutaj) opisałam zmiany, które przeprowadziłam w miesiącach poprzedzających właściwe „odchudzanie”, czyli redukcję wagi. Choć były one daleko idące i wymagały ode mnie zainwestowania ogromu energii, nie wystarczały, abym zrzuciła nadmiar kilogramów. Nie wystarczały nawet, aby moja waga ciała przestała rosnąć! Przyczyna tego była prosta: żeby schudnąć, trzeba mieć ujemny bilans kaloryczny, czyli spożywać mniej kalorii, niż zużywać, i to przez szereg tygodni, a ja jadłam zbyt dużo w stosunku do mojego spadającego z wiekiem zapotrzebowania na kalorie.
Rosnąca waga bardzo mnie frustrowała, ale nie widziałam dobrego rozwiązania. Miałam mocne przekonanie, że ze względu na moją historię nie jestem w stanie tego osiągnąć. Uważałam, że mój organizm, nie otrzymując wystarczającej liczby kalorii, przejdzie w tryb „ratunku, głód!” i nawet jeśli trochę schudnę, natychmiast odzyskam stracone kilogramy. Taki właśnie scenariusz powtarzał się w ostatnich latach. Dlatego nie byłam gotowa na kolejne „odchudzanie”.
Jednak w kwietniu 2023 roku osiągnęłam „masę krytyczną”. Nie chodzi mi tylko o masę mojego ciała, która wspięła się na rekordowo wysoki poziom 82,5 kg, ale też o moją nagromadzoną frustrację wywołaną brakiem wpływu na to, jak wygląda i funkcjonuje moje ciało. Już naprawdę nieźle ogarniałam dbanie o samoregulację w każdym obszarze, w tym biologicznym. Jednak zbyt obszerne ciało przeszkadzało mi w wielu sytuacjach, choćby w zabawach na świeżym powietrzu z Malutkim, który kocha grać w berka. Przy tym berku wszystko mi się trzęsło – a najbardziej brzuch – i czułam nadmierny ciężar w stawach. Z kolei ćwicząc jogę, nie byłam w stanie wykonać niektórych asan (czyli pozycji) tak jak kiedyś, bo przeszkadzała mi gruba warstwa tkanki tłuszczowej na brzuchu. Czułam, jak się podduszam, chcąc wykonać pełen skręt albo skłon.
Ale nie to było najgorsze. Najgorsze były problemy ze zdrowiem powodujące przewlekły ból: zespół cieśni nadgarstka i tzw. trzaskający palec. To wszystko było bardzo nieprzyjemne i napełniało mnie obawami o przyszłość: czy stanę się otyłą, niepełnosprawną ruchowo starszą osobą? Wiedziałam, że nadmiar tkanki tłuszczowej nasila procesy zapalne w organizmie.
Wreszcie tuż przed majówką 2023 roku podjęłam decyzję o redukcji. Postanowiłam zacząć od dwóch miesięcy diety „pudełkowej”, która dobrze mi się sprawdzała w przeszłości – niestety tylko na krótką metę, bo po jakimś czasie za każdym razem wracałam do poprzedniej wagi. Teraz jednak potrzebowałam na początek widocznego sukcesu, zanim zdecyduję się na głębszą i trudniejszą pracę ze specjalistą. Wiedziałam, że moja przemiana materii zmniejszyła się w ostatnich latach: jako 35-latka chudłam na diecie 2000 kcal, teraz taka ilość kalorii jedynie stabilizowała moją wagę. Zdecydowałam się więc na około 1675 kcal: 1600 z „pudełek” plus kilka porcji napoju owsianego do moich kilku codziennych kaw.
Podjęłam żelazne postanowienie, że nie będę jeść nic ponad te 1675 kcal przez dwa tygodnie. Tyle wytrzymam, a potem podejmę decyzję, czy potrzebuję zmniejszyć albo zwiększyć podaż kalorii. W każdym razie byłam zdeterminowana, aby pracować nad redukcją wagi aż do osiągnięcia magicznej dla mnie masy ciała 69 kg. Tyle ważyłam w najlepszym momencie po narodzinach najmłodszego syna, ponad sześć lat wcześniej (moja idealna waga w młodości, przed ciążami, to 65 kg).
Pierwsze dwa tygodnie były trudne. Bardzo trudne. W ciągu dnia czułam się dobrze, jedynie nieco głodna (ale też lekka, co było miłe). Za to wieczory… o matko! O godzinie 20 jadłam ostatni posiłek i kolejne godziny aż do zaśnięcia upływały mi na poszukiwaniu zajęć, które ukoją mnie i jednocześnie zajmą na tyle, abym nie myślała o jedzeniu. Bardzo dużo czytałam i słuchałam webinarów. Izolowałam się też od Męża, który zasiadał na kanapie i coś tam chrupał albo jadł lody, albo pił piwo. Kanapa była miejscem, które jednoznacznie kojarzyło mi się z wieczornym podjadaniem, więc przez pierwsze tygodnie po zjedzeniu kolacji w ogóle się do niej nie zbliżałam.
Mąż nie był zachwycony, że stracił moje towarzystwo wieczorem i dawał mi to jasno do zrozumienia. Czas po uśpieniu dzieci był przez lata jedynym, w którym mogliśmy pobyć ze sobą jak para dorosłych ludzi, a nie mama i tata. Teraz Mąż pozostał w salonie, a ja chowałam się w innych częściach mieszkania: sypialni, przedpokoju, łazience. Jednak tak bardzo zależało mi na redukcji wagi, że byłam gotowa ponieść ten – poważny przecież – koszt w postaci czasowego rozluźnienia naszej relacji. Mąż był niezadowolony przez ileś tygodni, ale z czasem… sam przestał wieczorem podjadać i zdecydował się na długi post nocny. Wspieraliśmy się w tym wzajemnie i oboje traciliśmy zbędne kilogramy.
Kolejne tygodnie były o wiele łatwiejsze: zaczęłam radzić sobie z wieczornym głodem, a waga pięknie spadała. Wiedziałam jednak, że ten proces nie doprowadzi mnie do mojego celu – z kilku powodów.
Po pierwsze, zbliżał się czas próby, którego bardzo się obawiałam: ponad trzytygodniowy urlop. Zmiany rutyny, w tym wyjazdy, już od dzieciństwa powodowały u mnie przejadanie się. Początkowo było to związane z moim lękiem przed zmianami i wzorcem kojenia lęku jedzeniem (zwłaszcza słodkim, tłustym, słonym). Dzięki psychoterapii udało mi się znacząco obniżyć poziom lęku oraz wypracować wiele strategii regulacji napięcia innych niż jedzenie, ale…
… po drugie, najzwyczajniej w świecie nie umiałam prawidłowo komponować posiłków. Nie wiedziałam, ile czego powinnam mieć na talerzu. No i nie byłam gotowa na samodzielne liczenie kalorii – ostatnio robiłam to w mojej anorektycznej fazie w podstawówce (por. ten wpis) i źle mi się kojarzyło. A liczenie kalorii na wakacjach, gdzie mieliśmy się stołować w dużej mierze w restauracjach, uznałam za mission impossible.
Po trzecie wreszcie, ileś razy udawało mi się zrzucać 4-7 kg dzięki diecie pudełkowej, ale potem te kilogramy wracały z nawiązką. Tym razem miałam do zrzucenia aż 15 kg. Przez pierwsze 9 tygodni diety zrzuciłam prawie 6 kg, redukując wagę ciała do 76,8 kg i to była granica, poniżej której nie „zeszłam” ani razu od czasów sprzed trzeciej ciąży. Wiedziałam, że te kilogramy będą najbardziej odporne na zmianę.
Z tych powodów już na etapie podejmowania decyzji redukcji postanowiłam skorzystać ze wsparcia psychodietetyka. Jak wspomniałam wcześniej, dieta pudełkowa miała tylko dać mi poczucie sukcesu na początku procesu. Miałam świadomość, że skuteczną zmianę będę w stanie wypracować tylko przy wsparciu profesjonalisty. Brakowało mi wiedzy i umiejętności niezbędnych do trwałej redukcji kilogramów „nazbieranych” przez lata. Dodatkowo liczyłam na to, że regularne spotkania zmotywują mnie do utrzymania wysiłku nawet, kiedy zrobi się nudno, bo waga przestanie spadać. Jednocześnie bardzo bałam się, że trafię na kogoś, kto da mi do ręki listę zakazanych produktów i każe jeść ściśle odmierzone porcje – mój umysł bardzo źle reaguje na tego rodzaju restrykcje.
Odpowiedniego specjalisty szukałam przez wiele miesięcy, zanim rozpoczęłam proces redukcji. Przyswajałam sobie między innymi treści Agaty Głydy, twórczyni marki Psycholog o diecie. Gorąco polecam jej treści, zwłaszcza podcast i newsletter! W odcinku podcastu pt. „Dlaczego diety nie działają” Agata rozmawiała z Dorotą Święch: lekarką i psychodietetyczką (!) z doświadczeniem otyłości i odchudzania w dzieciństwie (!). Po wysłuchaniu tej rozmowy nie miałam żadnych wątpliwości, że znalazłam „moją” specjalistkę w osobie pani Doroty. Napisałam do płomienną wiadomość i udało mi się umówić na wstępną konsultację przed jej programem wsparcia – w idealnym momencie, bo kilka dni po zakończeniu mojej diety pudełkowej. (Uwaga: teraz bardzo trudno jest się umówić z nią na takie indywidualne konsultacje. Możliwe, że są one dostępne jedynie w pakiecie z programem zmiany nawyków żywieniowych, który opracowała wspólnie z Agatą Głydą.)
Czteromiesięczna praca pod okiem pani Doroty Święch to było dokładnie to, czego potrzebowałam, żeby zmienić nawyki żywieniowe. Bardzo wspierała mnie postawa pani Doroty: czułam się nieoceniana i przyjmowana ze wszystkim, z czym do niej przychodziłam, a jednocześnie zmotywowana do zmian nawet, kiedy wymagały sporo wysiłku. Pani Dorota ma w sobie self-regowego ducha. Kilka razy pojawiałam się na konsultacji z podkulonym ogonem, myśląc, że okropnie dałam ciała (te dwa słodkie drinki o 1 w nocy i potem chipsy i orzeszki, a już tak dobrze mi szło…), a ona pochylała się nad tym, co w ciągu danego dnia doprowadziło mnie do tej „nocnej akcji” i jaką lekcję z tego możemy wynieść. Pokazywała też, ile razy od ostatniej konsultacji dałam radę fajnie skomponować posiłki i nie jeść nic w nocy.
Na czym konkretnie polegała współpraca? Zaczęłyśmy od miesiąca obserwacji (w tym zawarł się cały okres urlopu) bez dużych zmian w diecie. Miałam prowadzić dzienniczek żywienia, zapisując nie tylko to, co i kiedy zjadłam, lecz także okoliczności: czy jadłam szybko na stojąco w kuchni, czy powoli i niespiesznie przy stole; kto mi towarzyszył; kto przygotował posiłek; jakie odczuwałam emocje przed jedzeniem itd. To wymagało ogromnego wysiłku i uważności, ale przyniosło zaskakujące rezultaty. Na kolejnych spotkaniach pani Dorota analizowała moje dzienniczki i pokazywała czarno na białym, co pomaga mi jeść zdrowo i z głową, a co mi w tym przeszkadza. Zaczęłam widzieć pewne zależności. Doszłam do podobnych wniosków (cóż za niespodzianka!), do jakich dochodzą moje klientki coachingowe: na wyregulowany wieczór pracujemy od samego rana, a właściwie zaczynamy pracować już dzień wcześniej. Moje klientki odreagowują stres z całego dnia wieczornym krzyczeniem na dzieci, a ja odreagowywałam go wieczornym jedzeniem – mechanizm był ten sam.
Dopiero kiedy zwiększyłam samoświadomość i zaczęłam sprawniej komponować posiłki, przyszedł czas na prace domowe i dalszą zaplanowaną redukcję masy ciała. Małymi krokami wzbogacałam dietę w białko, szukałam alternatyw dla wysoko przetworzonych słodyczy i przekąsek (a wręcz dostałam od pani Doroty całe e-booki z listami fajnych zamienników), uczyłam się małych tricków, które pozwalały mi oszczędzać mnóstwo kalorii bez utraty smaku. Wreszcie we wrześniu nauczyłam się liczyć kalorie w aplikacji Fitatu. To ostatnie moja wieloletnia przyjaciółka skomentowała tak: „Jeśli Stążka jest skłonna zapisywać kalorie i nie uważa tego za opresję, to jest to największa rewolucja żywieniowa, jaką można sobie wyobrazić”. Owszem, to była rewolucja, biorąc pod uwagę, że latami kategorycznie deklarowałam, że nie zamierzam nigdy tego robić. A jednocześnie naprawdę nie czułam, żeby to było męczące. Raczej miałam w sobie sporo ciekawości badaczki, która odkrywa nowe, nieznane terytoria.
Ostatnie spotkanie z panią Dorotą odbyłam w listopadzie 2023 roku i od tamtej pory sama komponuję posiłki tak, aby redukować albo utrzymywać wagę. Efekty możesz zobaczyć na wykresie przedstawiającym moją wagę (na początku tego wpisu) oraz na zdjęciach w moim poście na Facebooku. Przed rozpoczęciem procesu redukcji ważyłam 82,5 kg, a dokładnie rok później – 67,4 kg (dziś, niemal cztery tygodnie później, ważę 67,5 kg). Moja ambitna i anorektyczna część podszeptuje mi, żeby zejść jeszcze trochę, do tych magicznych 65 kg albo nawet do 63,5 kg (mojej idealnej wagi z czasów liceum), ale rozsądek podpowiada, że to bez sensu. Czuję się lekka i zdrowa, mam BMI (indeks masy ciała) w normie, czyli poniżej 25, moje problemy ze stawami niemal całkowicie ustąpiły. Mam też ogromną satysfakcję z tego, czego udało mi się dokonać. Inwestowanie potężnego wysiłku, żeby osiągnąć jakieś magiczne granice wagi, byłoby kompletnie bez sensu.
Teraz czeka mnie kolejne trudne zadanie: utrzymanie tej nowej wagi przez czas wystarczająco długi, aby organizm się do niej przyzwyczaił i uznał ją za swoją naturalną. Zakładam, że potrwa to co najmniej tyle czasu, ile trwała redukcja – czyli kolejny rok. Za kilka miesięcy napiszę Wam małe sprawozdanie z moich postępów na tej drodze, a po majówce 2025 roku – kolejne. Trzymajcie kciuki, proszę!
utworzone przez DyleMatka | maj 6, 2024 | coaching, historie z życia, rozwój osobisty, Self-Reg, zmiana
Majówka 2024 roku była dla mnie ważna. Dokładnie rok wcześniej, 3 maja, rozpoczęłam proces zmiany sposobu żywienia, aby zrzucić wreszcie nadmiarowe kilogramy, które uzbierałam w poprzednich latach. Na zdjęciu widać efekt tego rocznego procesu: „przed” ważyłam 82,5 kg, „po” – 67,4 kg. W ostatnich miesiącach moja waga albo obniżała się, albo stabilizowała – nie odnotowałam efektu jo-jo, inaczej niż przy poprzednich próbach redukcji wagi, które podjęłam po urodzeniu mojego trzeciego syna. (Jeśli chcesz poznać moją historię zmagań z wagą, to przeczytaj ten wpis.)
W tym poście zebrałam najważniejsze kroki, które stanowiły warunek konieczny (choć nie wystarczający!) utraty kilkunastu nadmiarowych kilogramów. To był kawał roboty: zdobywanie wiedzy i umiejętności, samoobserwacja w celu pogłębiania samoświadomości, a także praca nad zmianą własnej postawy i przekonań. Robiłam to częściowo samodzielnie, a częściowo przy wsparciu specjalistek od zdrowia psychicznego i fizycznego: psychoterapeutek – najpierw Katarzyny Gadzało-Szyszki, później Karoliny Piotrowskiej – oraz psychodietetyczki i lekarki Doroty Święch (o tej ostatniej współpracy napiszę w kolejnym poście).
A oto najważniejsze, co chcę Ci przekazać: zmiana zachowania jest wisienką na torcie i bywa efektem wysiłku rozłożonego na lata i w dużej mierze niewidocznego dla osób postronnych. Większość dobrych nawyków związanych z odżywianiem i elementów zdrowej relacji z jedzeniem, o których tu napiszę, wypracowałam w latach poprzedzających właściwą redukcję. Zmiany te kosztowały mnie masę czasu i energii, a w niektórych obszarach były okupione dużą ilością łez wylanych na sesjach terapii traumy.
Jakie konkretnie zmiany wprowadziłam w swoim życiu? Oto ich lista wraz z krótkim omówieniem każdej.
1. Nauczyłam się regulować napięcie inaczej niż poprzez jedzenie i picie
Przez większość życia funkcjonowałam w odcięciu od własnego ciała i emocji i „jechałam na samokontroli” zamiast się regulować. Dopiero kiedy zostałam mamą, zaczęłam kontaktować się ze swoimi emocjami, potrzebami i ciałem, a także uczyć się samoregulacji zamiast jedynie hamować impulsy (o moich dziesięciu ważnych krokach na tej drodze możesz przeczytać w poście „Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu”). Tu napiszę tylko, że ważną rolę spełnił coaching w duchu porozumienia bez przemocy, a potem kilkuletnia terapia. Wreszcie los postawił na mojej drodze podejście Self-Reg (zobacz mój wpis „Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą”). Zgłębianie go zapoczątkowało mój osobisty proces poznawania siebie i swoich stresorów, odczuwania w ciele napięcia i energii i właściwego zarządzania nimi. Proces ten trwa do tej pory i będzie trwał, dopóki żyję.
Okazało się, że energia i napięcie to nie to samo. To wydaje się truizmem, ale naprawdę nie umiałam kiedyś odróżnić jednego od drugiego. Jako osoba z ADHD permanentnie szukałam odpowiedniego poziomu pobudzenia i jedzenie dostarczało mi tu sporo bodźców. Podobnie było z kawą i alkoholem, który zasłużył na osobny punkt poniżej. (Przy okazji: polecam Ci ciekawy odcinek podcastu Atypowe pt. „ADHD a uzależnienie od cukru? Debunking dietetycznych mitów”.)
Ogromne znaczenie na mojej drodze do lepszej samoregulacji miała nauka tolerowania dyskomfortu. Uczyłam się tego w psychoterapii (zwłaszcza z Karoliną Piotrowską), ale też wcześniej, praktykując uważność (zobacz mój wpis „Uważna obecność, czyli mindfulness”). Okazało się ku mojemu wielkiemu zdumieniu, że nawet potężny dyskomfort jest do zniesienia, kiedy nauczę się w nim BYĆ. Staje się natomiast nieznośny, kiedy przed nim uciekam, tłumię go, podejmuję działania zastępcze, zajadam. Dokładnie to samo dotyczy doświadczania trudnych emocji (zobacz wpis „Emocje są jak fala”).
2. Nauczyłam się odróżniać głód fizjologiczny od apetytu i reagować odpowiednio
Przez wiele lat – właściwie od kiedy pamiętam – nie byłam w stanie rozpoznać fizjologicznego głodu. To taki głód, który narasta stopniowo, kiedy minęło już trochę czasu od poprzedniego posiłku, i daje się zaspokoić czymkolwiek, co generalnie jadamy. Mój głód nie narastał stopniowo, lecz pojawiał się nagle i musiałam go zaspokoić NATYCHMIAST, najlepiej – konkretnym produktem lub rodzajem produktu. Teraz wiem, że wynikało to z mojego odcięcia od własnego ciała: nie wychwytywałam tych słabszych sygnałów głodu, lecz docierał do mnie dopiero przemożny, wilczy głód.
A kiedy czujemy wilczy głód, organizm dopomina się jak najwięcej kalorii TERAZ. Spokojne i uważne zjedzenie wysokobiałkowego jogurtu, owocu i kilku orzechów wydaje się nam wtedy totalnie nieatrakcyjne. Wolimy raczej pochłonąć gofra z bitą śmietaną i frużeliną, a następnie „poprawić” go paczuszką Nic-Naców i podlać słodkim napojem. Wygłodniały mózg właśnie w taki sposób dopomina się szybkich kalorii.
Ale może być też tak, że wcale nie o kalorie tu chodzi. Apetyt na konkretne produkty może pojawić się także wtedy, kiedy jesteśmy syci. Zwykle nie narasta stopniowo i możemy go zaspokoić… no właśnie, konkretnymi produktami, które kojarzymy z przyjemnością i ukojeniem. Stawiam dolary przeciw orzechom, że niewiele osób miewa nagłą, nieodpartą, pochłaniającą całą uwagę chęć na świeżego ogórka czy marchewkę. Co innego czekolada, lody, słone orzeszki, chipsy… Kiedy nie jesteś pewna, czy czujesz głód, czy apetyt, zadaj sobie pomocnicze pytanie: czy zaspokoi go to, co podałabyś dziecku jako zdrowy podwieczorek, czy to jednak musi być czekolada…?
Co to znaczy, że „nauczyłam się reagować odpowiednio”? Zastanawiałam się, czy to, co czuję, to głód, czy apetyt. Jeśli był to głód, szykowałam i zjadałam posiłek. Jeśli był to apetyt, zastanawiałam się, jak się teraz czuję i jak się poczuję, kiedy zjem to, na co mam chęć. Zazwyczaj dochodziłam do wniosku, że zjedzenie tego „czegoś” w najlepszym razie przyniesie mi szybką ulgę – a w najgorszym dołoży do nieprzyjemnego napięcia, nudy czy niepokoju także przykre odczucia w ciele: uczucie przepełnienia teraz i/lub sensacje jelitowe później. Skłamałabym, twierdząc, że taki proces myślowy wystarcza, żeby skutecznie opierać się wszystkim pokusom, ale na pewno stanowi ważny pierwszy krok.
3. Uświadomiłam sobie swoje traumy i uleczyłam je na terapii (trigger warning/ ostrzeżenie: w tym punkcie mowa o molestowaniu seksualnym dziecka)
Poszerzając wiedzę pomocną w pracy coachki i coachki kryzysowej, dowiedziałam się o pewnej zależności. Okazuje się, że zaburzenia odżywiania są nierzadko powiązane z historią molestowania seksualnego – zwłaszcza, kiedy nastąpiło ono w dzieciństwie. Ta informacja mnie poraziła. Zrozumiałam, że to, czego doznałam jako dziesięciolatka od obcego dorosłego mężczyzny, nie było „niczym ważnym” – jedynie nieprzyjemnym, niemal zapomnianym epizodem. Było traumą, która położyła się cieniem na moim dojrzewaniu, obrazie własnego ciała i związkach miłosnych. Obciążyła moją seksualność poczuciem winy, a także niechęcią czy wręcz nienawiścią do własnego ciała. Stanowiła przegniły fundament, na którym budowałam przez wiele lat swoje romantyczne relacje. Od kilku lat pracuję nad tym, żeby usunąć z mojego życia niektóre konsekwencje tamtej traumy.
Seksualność to też relacja z własnym ciałem. Osoby z doświadczeniem molestowania mogą nieświadomie dążyć do tego, żeby ich ciało było nieatrakcyjne dla potencjalnych ludzkich drapieżników. Jeśli masz bardzo mocne nerwy, polecam Ci w tym kontekście lekturę książki Roxane Gay „Głód. Pamiętnik (mojego) ciała” albo przynajmniej wywiady z autorką. Mnie na pewno pomogło już samo uświadomienie sobie, że to była trauma, i zrozumienie jej wpływu na moje życie. Tak, całkiem dosłownie zauważyłam zmianę mojej relacji z ciałem – większą akceptację dla tego, jak wygląda, i moją większą skłonność do zdrowszych nawyków związanych z żywieniem.
4. Zadbałam o sen (jego ilość i jakość)
Sen wpływa na wszystko: ciało, umysł i duszę. Przypomnę, że deprywacja snu to tortura zakazana prawem międzynarodowym. Człowiek niewyspany (danego dnia lub przewlekle) ma ogromną trudność z korzystaniem z pełni swoich możliwości i może nie zachowywać się tak, jak by chciał. Jego mózg nie działa bowiem w pełni sprawnie: upośledzone zostaje sprawne funkcjonowanie tej jego części, która „zawiaduje” funkcjami wykonawczymi, w tym samokontrolą (!).
Takim właśnie niewyspanym człowiekiem byłam przez ileś lat. Jestem sową, czyli mam chronotyp nocny, i latami zmuszałam swój organizm do funkcjonowania w warunkach „dyktatury skowronków”. Latami udawało mi się to – kosztem zdrowia i narastającego rozregulowania, którego przejawem (jednym z wielu) było właśnie tycie. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, dlaczego niewyspani ludzie tyją, obejrzyj to znakomite wideo Pani od snu – Magdaleny Komsty.
Po czterdziestce mój organizm zastrajkował. Niemal z dnia na dzień okazało się, że MUSZĘ jak normalny człowiek przesypiać każdej nocy sześć godzin, a najlepiej siedem – w przeciwnym razie zachowuję się jak gad (a gady pożerają czasem własne dzieci). To oznaczało dramatyczny wybór: być gadem i starać się „robić rzeczy” czy raczej być wyregulowaną i… robić dużo, dużo mniej, niż bym chciała. Zdecydowałam się na to drugie.
W ciągu ostatnich czterech lat stopniowo zmieniałam nawyki związane ze snem. Chodziło w szczególności o wieczory, które wcześniej spędzałam na pracy i/lub aktywności w mediach społecznościowych. Tę pracę częściowo przeniosłam na poranki, a częściowo… ukróciłam. Coś za coś. A media społecznościowe… cóż, to osobny temat, w każdym razie widzę wyraźnie, że ekrany przed snem obniżają jakość snu. Obniżają ją też: nocne jedzenie, zwłaszcza produktów wysokoprzetworzonych, i picie alkoholu, zwłaszcza na kilka godzin przed zaśnięciem.
5. Zaczęłam pić 10 szklanek wody dziennie – w małych ilościach, regularnie przez cały dzień
Czy wiesz, że wiele ataków wilczego głodu jest efektem odwodnienia? W taki sposób nasze organizmy poszukują wody, kiedy dostarczamy jej za mało – jakby kombinowały, że jeśli zjemy duuuuuuużo, to przy okazji dostaną też wodę. Często nie rozróżniamy tego, czy chce nam się jeść, czy pić. Od kiedy pamiętam, piłam sporo wody, ale raczej dwie szklanki naraz po kilkugodzinnej przerwie. Często nie piłam przez dłuższy czas, kiedy byłam w drodze, w biegu, ponieważ obawiałam się, że nie będę mogła w razie potrzeby skorzystać z toalety.
Kilka lat temu wprowadziłam drobne nawyki, które pomogły mi popijać wodę regularnie przez cały dzień, małymi łykami. To wyraźnie zmniejszyło mój apetyt na niezdrowe przekąski. Co ciekawe, moje obawy dotyczące (nie)znalezienia w odpowiednim momencie toalety nie zrealizowały się. Taki sposób picia sprzyja stopniowemu wypełnianiu się pęcherza, dzięki czemu już nie zdarza mi się z chwili na chwilę poczuć potrzeby natychmiastowego pójścia do toalety, jak to bywało wcześniej. Myślę, że pomogła w tym też większa uważność na sygnały swojego ciała.
6. Postawiłam na codzienny spacer po obiedzie zamiast „ożywiania się” kawą i czekoladą
Od lat zmagałam się z ogromną sennością po obiedzie, z którą „radziłam sobie” za pomocą kawy i czekolady. Myślałam nawet w pewnym momencie, że to początki insulinooporności, ale badania tego nie potwierdzały: z moją gospodarką cukrową wszystko było w porządku. Teraz wiem, że ta senność wynikała z jednej strony z mojego przewlekłego niewyspania, a z drugiej – z tego, że „upychałam” obiad w czasie pracy. Najczęściej połykałam go przed komputerem i zaraz potem kontynuowałam pracę bez ruszania się od biurka. Chciałam odwalić jak najwięcej roboty, zanim będę musiała przejąć dziecko/dzieci od niani albo odebrać je z placówek.
Pewnego dnia dowiedziałam się, że (niezbyt nasilona) aktywność fizyczna bezpośrednio po posiłku stabilizuje poziom glukozy we krwi. Postanowiłam przez tydzień wychodzić na spacer od razu po obiedzie – ach, jakaż to była strata cennego czasu, który mogłam poświęcić na tworzenie nowych treści! Po tygodniu już wiedziałam, że chcę to robić dalej, bo poobiednia senność zniknęła, nie potrzebowałam kawy ani słodyczy, a oczyszczony w czasie tego spaceru umysł pracował wydajniej, niż kiedy nie ruszałam się od biurka. Kolejna obawa – po tej „toaletowej” (por. punkt 5 powyżej) – okazała się nieuzasadniona.
7. Przestałam dojadać po dzieciach i jeść, „żeby się nie zmarnowało”
Jak wspomniałam w poprzednim poście, marnowanie jedzenia było w mojej rodzinie traktowane jako niewłaściwe, wręcz niemoralne. Dojadanie resztek, żeby się nie zmarnowały, nie stanowiło problemu, dopóki gospodarowałam sama albo kiedy mieszkałam już z moim mężem, ale stołowaliśmy się głównie „na mieście”. Kiedy jednak pojawiły się dzieci, w tym wybiórczo jedzący Duży, sprawy przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. Dzieci zostawiały na talerzach dużo resztek, które stanowiły uzupełnienie moich posiłków. Dojadałam je nawet, kiedy nie miałam na nie najmniejszej ochoty, „żeby się nie zmarnowało”.
Dopiero stosunkowo niedawno dotarło do mnie, jak bardzo szkodliwy był ten nawyk. Wprawdzie nie marnowałam jedzenia, za to szkodziłam własnemu ciału, wciskając w nie na siłę różne produkty. Traktowałam te produkty lepiej, niż samą siebie! Traktowałam siebie jak kosz na śmieci!
Zmiana tego nawyku była bardzo trudna i zajęła mi kilka lat, bo był on mocno zakorzeniony w moich wartościach. Właściwie nadal jestem w tym procesie. Bardzo mi w tym pomogła pasychoterapia z Karoliną Piotrowską, a także praca z psychodietetyczką i lekarką, Dorotą Święch, o której napiszę w kolejnym poście, bo ten i tak jest nieprzyzwoicie długi. Teraz napiszę tylko jeden, ostatni akapit.
Przez kilka lat pracowicie wprowadzałam do swojego życia te zmiany, a moja waga wcale nie spadała, lecz rosła. Jak to możliwe? I co konkretnie zrobiłam, kiedy już podjęłam decyzję o schudnięciu? O tym dowiesz się z kolejnego postu, „Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli”.