Self-Reg, część 16: Skup się na TEJ sytuacji

Self-Reg, część 16: Skup się na TEJ sytuacji

Wczoraj Duży wrócił z zerówki w kiepskim nastroju, markotny i pobudzony jednocześnie.

Gdy zajrzałam do jego przedszkolnej sali, siedział zapatrzony w jakiś odległy punkt, z dala od innych dzieci i nerwowo gryzł ołówek, a przed nim leżał otwarty zeszyt. Jego wychowawczyni zasugerowała mi, żebyśmy zabrali zeszyt do domu i nadrobili zaległości w pisaniu liter i sylab. Duży jęknął z rozpaczą: „Mamo, ja tego nigdy nie nadrobię! To za trudne!”

W domu nie było lepiej: Duży co chwilę prowokował spięcia.

Bardzo dokuczał Małemu, który był przeziębiony i został ze mną w domu („To nie fair, że nim się dzisiaj więcej zajmowałaś!). Koiłam, łagodziłam, nazywałam emocje, mediowałam w czasie ostrzejszych wymian zdań, zadbałam o relaks (czytanie) i zaspokojenie głodu. Podziałało.

Kiedy mój pierworodny był już spokojny, zarządziłam odrabianie lekcji i znów się zaczęło.

Duży argumentował (nie bez odrobiny racji), że ćwiczenie pisania liter jest bez sensu, bo już umie czytać książki i pisać drukowanymi literami. Poskarżył się, że nie jest w stanie pracować w przedszkolu, bo trudno mu się skupić w hałasie (pod tym względem też go rozumiem, sama tak mam). Potem powtarzał, że to za trudne, on nie umie i nigdy się nie nauczy, innym dzieciom to przychodzi z łatwością. Znów koiłam, łagodziłam itd., ale to nie pomagało – pewnie częściowo dlatego, że nie byłam w stanie trwale odizolować od nas młodszych dzieci, które co chwila przychodziły do gabinetu i nam przeszkadzały. W pewnym momencie Duży zaczął mówić coś o bezsensie życia w takich męczarniach i fantazjować o śmierci…

Długo udawało mi się zachować autentyczny spokój, ale w pewnym momencie straciłam cierpliwość.

Wiecie, co dokładnie do tego doprowadziło? Pewną rolę odegrało w tym moje zmęczenie kakofonią dźwięków: zawodzeniem Dużego, skrzeczeniem Malutkiego wspinającego się na moją nogę, żebym wzięła go na ręce i teatralnym szeptem Małego („Mamoooo, czy mogę teraz jeszcze coś powiedzieć? Ostatni raz, to bardzo ważne!”); to wszystko minuta po minucie odbierało mi energię. Jednak większe znaczenie miał wzrost napięcia spowodowany… oczywiście moimi myślami. (Czy kiedykolwiek napisałam wprost na blogu, że Self-Reg to metoda służąca zrozumieniu stresu oraz lepszemu zarządzaniu napięciem i energią? Jeśli nie, podkreślam to teraz; na opisywanym tu przykładzie widać jak na dłoni, od czego zależy nasz stres).

Byłam w stanie zachować autentyczny wewnętrzny spokój (a nie tylko byłam opanowana), dopóki pozostawałam myślami i emocjami „tu i teraz”.

Sześciolatek w kiepskim nastroju niebędący w stanie wykonać zadania domowego – to dla mnie niezbyt stresujący bodziec nawet w połączeniu ze zmęczeniem i nadmiarem dźwięków. Moje napięcie gwałtownie wzrosło, kiedy przestałam skupiać się na tej konkretnej sytuacji i zaczęłam snuć czarne wizje przyszłości Dużego i mojej, dramatyzować i użalać się nad sobą. Szeroko pojęty rozwój Dużego jest bowiem przedmiotem mojej troski i niepokoju, od kiedy zostałam matką. (W kilku kolejnych postach będę pisała o wspieraniu rozwoju dziecka).

Oto mój wczorajszy „myślotok”: tak będą wyglądać wszystkie nasze popołudnia przez najbliższe lata; Duży znienawidzi szkołę, będzie się tam źle zachowywał i będziemy regularnie wzywani na dywanik do dyrektora; Duży wpadnie w depresję i będzie miał niskie poczucie własnej wartości; nie obędzie się bez leków przeciw objawom ADHD; ćwiczenia u ortoptyka nie pomogą i Duży będzie miał ogromne problemy ze wzrokiem (jakoś tak dziwnie pochyla się nad zeszytem, jakby źle widział!); jeśli on będzie zawsze tak siedział, to zafunduje sobie skrzywienie kręgosłupa; potrzebuję przez najbliższe lata wykwalifikowanej i anielsko cierpliwej niani na popołudnia i wieczory, a to słono kosztuje; nie dam rady po pracy codziennie wykrzesać z siebie tyle energii, pozostanę kurą domową na całe lata; to okropne, że jestem z tym całkiem sama całymi dniami; i po co mi było troje dzieci, skoro ich nie ogarniam?!?

I właśnie przy tej ostatniej mojej myśli Mały cichutko i pokornie spytał, czy może zjeść krówkę, a ja wysyczałam: „NIE! Nie możesz ciągle jeść słodyczy! Będziesz gruby, nie będziesz miał siły biegać i będziesz się źle czuł!” Chwilę potem warknęłam pod adresem Dużego, że może sobie robić, co chce, nie obchodzi mnie jego praca domowa i wyszłam z pokoju. Czy nawaliłam jako matka? Trochę tak, ale też czegoś się nauczyłam.

Mały dramacik z Dużym w roli głównej przypomniał mi (i utrwalił dzięki skojarzeniu z emocjami) pewien wycinek wiedzy o Self-Reg.

Stuart Shanker powtarza jak mantrę „THIS” (ang. ten/ta/to): skup się na tym konkretnym dziecku, tym jednym problemie, tej chwili. W ten sposób zdołasz zachować spokój i zmienić tę jedną sytuację, a przynajmniej zwiększyć szanse na taką zmianę w przyszłości. Ta mała zmiana spowoduje zmarszczkę na powierzchni wody. Wiele takich zmarszczek tworzy falę, która ma o wiele większą siłę. Próbując utworzyć jednym ruchem wielką falę, można srogo się rozczarować i jedynie stworzyć dużo piany. To dla mnie ważna lekcja, bo lubię szybkie i spektakularne rezultaty – chcę osiągać efekty tu i teraz, bez czekania. Jak Duży…

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „DRAW” (CC BY-NC-ND 2.0) by kristina dymond

Self-Reg, część 13: To naprawdę działa!

Self-Reg, część 13: To naprawdę działa!

Facebook przypomniał mi niedawno mój pełen frustracji wpis sprzed dwóch lat.

Dodam, że to był bardzo trudny czas: czteroletni Duży od kilku miesięcy miał napady złości, a Mały był wprawdzie pogodnym i zrównoważonym dwulatkiem, ale jednocześnie pozbawionym instynktu samozachowawczego człowiekiem-demolką z wariackimi pomysłami. Oto wspomniany wpis na Facebooku:

Staram się. Słucham. Nazywam emocje. Tłumaczę. Próbuję być wzorem opanowania i spokoju, jednocześnie bardzo stanowczo zaznaczając granice. Czytam mądre książki. Prowadzę dyskusje z mężem o wychowaniu. Od czasu do czasu konsultuję się z psycholożką dziecięcą. Przez rok woziłam na terapię SI. Dbam o dietę. Zmieniam przedszkole. I co? I nic. Gdzieś głęboko powoli zaczyna kiełkować myśl, że ON TAK MA. Jest z natury cholerykiem. Jako niemowlę i toddler wpadał regularnie w histerie, teraz ma napady złości, jako nastolatek będzie wdawał się w bójki, jako dorosły będzie wydzierał się na innych ludzi. I już. Obym się myliła.

Na szczęście się myliłam, choć w sierpniu tego roku znów było źle.

Jakiś czas temu opisałam, jak pracuję z Dużym, żeby obniżyć jego reaktywność na stres i zmienić sposób wyrażania trudnych emocji. W sierpniu oboje odnotowaliśmy potężny regres, który opisałam w bardzo osobistym poście. Nie wspominałam Wam o tym, ale teraz się przyznam: po wyczerpującym emocjonalnie pobycie na działce Cioci i Wujka nie tylko Duży był rozregulowany i zaczął znów wykazywać objawy negatywnego zniekształcenia poznawczego. Ja sama także powróciłam w stare koleiny.

Zupełnie zapomniałam o tym, że jeszcze dekadę temu widziałam rzeczywistość – i samą siebie – w czarnych barwach. Teraz wszystko wróciło, wywołując we mnie uczucia lęku, bezradności, smutku i beznadziei. Wyobraźcie sobie, że kiedy Mąż kupił nową grę dla dzieci w wieku od 7 lat (widoczną na zdjęciu) i nie mogłam zrozumieć wyjątkowo kiepsko napisanej instrukcji, rozpłakałam się przy nic nierozumiejących dzieciach, bo poczułam, że jestem kretynką i do niczego się nie nadaję. Godzinę wcześniej Duży rozpaczał, że jest głupkiem i nigdy nie nauczy się rysować tak, jak chce… To był moment, w którym osiągnęłam dno. Resztką sił postanowiłam się od niego odbić – nawet nie dla siebie samej (beznadziejnej kretynki, niewartej starań), lecz dla moich dzieci, zwłaszcza rozregulowanego Dużego.

Self-Reg odmienia moje dziecko i mnie, a wraz z nami całą naszą rodzinę.

Będąc ma tym dnie, podjęłam mocne postanowienie, że spróbuję jeszcze raz: spojrzę na Dużego i siebie łagodnie i będę pracowała nad jego i swoją samoregulacją, stosując pięć kroków Self-Reg. I właśnie to robię, dzień po dniu, wspierana mocno przez ludzi, których poznałam dzięki Self-Reg. To nie jest tak, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Duży i ja stajemy się coraz spokojniejsi, pozytywnie nastawieni i odstresowani.

Self-Reg to długi proces, a nie jednorazowy skok w kierunku idealnej samoregulacji. Nie zawsze jest różowo, przeżywamy wzloty i upadki, rezonujemy w rodzinie wszyscy ze wszystkimi. Ostatnio „jadę na oparach”, bo przeżywam długotrwały i trudny do zredukowania stres w każdym z pięciu obszarów: biologicznym, emocjonalnym, poznawczym, społecznym i prospołecznym. Rozwijam się najintensywniej od wielu lat, stoję w obliczu dużych zmian w moim życiu. Ale widzę wyraźnie, że Self-Reg działa.

To naprawdę działa!

Po pierwsze, mimo tak wysokiego napięcia i niskiej energii przez większość czasu jestem łagodna dla siebie i innych jak chyba nigdy wcześniej. Duży też staje się coraz lepiej wyregulowany i bardziej empatyczny. Po drugie, kiedy przestaję dbać o samoregulację i pomagać w tym Dużemu, wszystko się rozsypuje jak domek z kart. Wyobraźcie sobie dwoje przewlekle niewyspanych rodziców, sześciolatka z ADHD (który chwilę po tym, jak przypomniałam mu, że w piekarni ma niczego nie dotykać i wydawało się, że zrozumiał, próbował zdjąć ze ściany wielki obraz), czterolatka obolałego po operacji oraz ząbkującego, chorego niemowlaka w trakcie skoku rozwojowego… Tak było w miniony weekend.

Ale wystarczyło, że wycofałam się do łazienki na kilkuminutową przerwę uważnościową, a następnie zamknęłam się w Dużym w gabinecie i, przytulając go i masując mu plecy, poczytałam mu książkę. Po krótkim czasie napięcie – i nasze, i pozostałych członków rodziny – zaczęło spadać.

Self-Reg to nie magia. To nauka okraszona sercem.

Jesteśmy razem na właściwej drodze. Ja i Duży, mój pierworodny syn – moje zwierciadlane odbicie.

Pokonywanie swojej słabości

Jedną z cudownych rzeczy w byciu mamą jest to, że stale się rozwijam i pokonuję różne ograniczające przekonania na własny temat.

Na początku mojej macierzyńskiej drogi w pewnym sensie nie miałam innego wyjścia: pojawienie się dzieci zmusiło mnie do wprowadzenia licznych organizacyjnych zmian w moim życiu. Jeszcze sześć lat temu uważałam, że gotowanie jest trudne i nigdy go nie opanuję w stopniu zadowalającym. Jednak los obdarzył mnie dzieckiem z alergią pokarmową, które przez niemal dwa lata karmiłam piersią. Nie mogłam zatem zdać się na gotowe dania – trzeba było zaprzyjaźnić się z kuchnią. Teraz gotowanie sprawia mi przyjemność i rzadko się zdarza, żebym ugotowała coś, co niezbyt smakuje moim bliskim. Inny przykład: kiedyś wydawało mi się także, że umrę (tak, umrę!), jeśli będę systematycznie sypiać krócej, niż pięć godzin na dobę i wstawać przed godziną 7. Tymczasem przez kilka miesięcy po powrocie do pracy po drugim urlopie macierzyńskim chodziłam spać około godziny 1 w nocy i wstawałam o 5:40. W międzyczasie budziłam się kilkakrotnie na kilka do kilkunastu minut ze względu na tzw. lęki nocne Małego (nie licząc króciutkich pobudek na zmianę piersi, z której go przez sen karmiłam – Mały spał, niemal nie wypuszczając piersi). Wprawdzie utyłam, cera mi zszarzała i pamięć nieco szwankowała (choć nie aż tak, jak w czasie mojej trzeciej ciąży), ale funkcjonowałam całkiem nieźle, piastując kierownicze stanowisko i zajmując się po pracy wymagającym trzylatkiem i roczniakiem-demolką. (Pisząc te słowa, zdałam sobie sprawę, że jestem pełna obaw w związku z moim powrotem do pracy, planowanym na listopad.)

Najprzyjemniej jest rozwijać się, bo chcę poszerzać horyzonty dzieci, a nie dlatego, że życie mnie do tego zmusiło.

Skoro marzę o tym, żeby moje dzieci poznały swoje możliwości w przeróżnych sferach życia, to sama chcę być ich przewodniczką. Trudno być przekonującą, kiedy się stoi u stóp góry i, trzęsąc się ze strachu, zachęca się dziecko sztucznie entuzjastycznym tonem, żeby się na nią wspięło. W ciągu ostatnich miesięcy udało mi się sprawić, że Duży nauczył się pływać (kocham pływanie) oraz zarazić i Dużego, i Małego pasją do jazdy na nartach. Bardzo chciałam, żeby nauczyli się też jeździć na łyżwach. Rzecz w tym, że ani Mąż, ani ja nie jeździmy na łyżwach… Spróbowałam tej aktywności raz, we wczesnym dzieciństwie i zniechęciłam się do tego sportu oraz utrwaliłam swój obraz siebie jako mało sprawnej fizycznie i nieskoordynowanej. Jednak pewnego dnia, kiedy niekończąca się zima i smog dawały się we znaki, spontanicznie postanowiłam spróbować ponownie. Udałam się na pobliskie lodowisko, wypożyczyłam parę łyżew, założyłam je, włożyłam mój rowerowy kask i z biciem serca weszłam na taflę. Pierwsze kroki stawiałam bardzo ostrożnie, trzymając się barierki, ale po przejechaniu połowy kółka uznałam, że czepianie się barierki utrudnia mi utrzymanie równowagi i… po prostu pojechałam. Ja, dobiegająca czterdziestki matka trojga dzieci, która regularnie potyka się o własne nogi i wpada na ściany i meble! Przez pół godziny istniałam tylko ja i kilka metrów tafli przede mną. Pełna koncentracja, czysta radość, energia przepływająca przez moje ciało. Nie upadłam ani razu, ale też ani trochę nie bałam się upadku. Kiedy opuściłam lodowisko, chciało mi się krzyczeć z radości, a w drodze do domu podśpiewywałam „Mam tę moc, mam tę moooooc!”.

Dlaczego piszę o łyżwach w upalny letni dzień?

Bo wczoraj znów pokonałam własną słabość i lęki. Jeszcze kilka lat temu bałam się prowadzić samochód. Kiedyś zobaczyłam zza kierownicy, jak policjanci wkładają do czarnego worka zwłoki chłopca potrąconego przez samochód na przejściu dla pieszych i od tamtej pory przez wiele lat nie potrafiłam usiąść za kółkiem. W ostatnich tygodniach ciąży z Dużym postanowiłam się przełamać, wykupiłam kilka godzin jazdy doszkalającej i zaczęłam z duszą na ramieniu jeździć po okolicy. Sześć lat później jestem niezłym, doświadczonym kierowcą wielkomiejskim i tylko trochę obawiam się samotnej jazdy z dziećmi – płaczącym w samochodzie Malutkim i Małym, który ma chorobę lokomocyjną. Jednak dopiero wczoraj odważyłam się wyruszyć z moją trójką (i teściową) w dłuższą trasę. Przejechałam wzdłuż Bugu całe województwo lubelskie – kiepskimi drogami pełnymi rowerzystów i niedzielnych kierowców. Dałam radę śpiewająco, choć Malutki w sumie chyba przez godzinę wrzeszczał jak opętany, a Mały kilkaset (nie przesadzam!) razy spytał płaczliwym tonem, kiedy wreszcie dojedziemy.

Pokonuję te wszystkie bariery w mojej głowie dzięki dzieciom, dla nich i przez nie. Przede mną jeszcze całe mnóstwo takich doświadczeń. Ciekawe, jakie wyzwanie czeka tuż za rogiem…

Self-reg, część 9: Jak zmienić bieg rzeki

Self-reg, część 9: Jak zmienić bieg rzeki

Jak zmienić bieg rzeki

Oto obiecana druga część wpisu o tym, jak pracuję z moim pierworodnym, aby obniżyć jego reaktywność na stres, zmienić sposób wyrażania złości i frustracji i zlikwidować negatywne zniekształcenie poznawcze. Napisałam obszernie o jego trudnościach z punktu widzenia Self-Reg, a wcześniej zasygnalizowałam je w postach o high need babies oraz o przyczynach jego „hajnidztwa”. W skrócie: Duży jest (był?) dzieckiem nadwrażliwym emocjonalnie, łatwo wpadającym we frustrację i wyrażającym ją napadami złości i agresji, widzącym świat w czarnych barwach. Jęczenie, narzekanie, krzyki, płacz, obwinianie otoczenia o swoje nieszczęście – to był do niedawna nasz świat. Był, bo od kwietnia tego roku, kiedy zaczęłam pracować z Dużym za pomocą Self-Reg, nastąpiła tak ogromna poprawa, że nawet osoby postronne zauważają znacząco lepsze funkcjonowanie mojego syna.

Jak zasygnalizowałam w moim poście o jego trudnościach, skanalizowane (czyli zautomatyzowane, wdrukowane) reakcje na stres i przykre emocje trudno jest zmienić, podobnie jak trudno jest zmienić bieg rzeki. O wiele łatwiej jest skierować wodę na właściwy tor, kiedy mamy do czynienia z małym strumyczkiem. Podobnie rzecz się ma z reakcjami dziecka: im wcześniej zaczniemy działać, tym szybciej i przy mniejszym wysiłku osiągniemy rezultaty. Da się jednak zmienić bieg nawet wielkiej rzeki. Da się także zmienić reakcje na stres i trudne emocje nawet w przypadku dorosłego człowieka, choć oczywiście wymaga to więcej pracy. A oto działania, które moim zdaniem najsilniej wpłynęły na zmianę biegu naszej rzeki.

1. Spokój rodzi spokój (ang. calm begets calm)

Dzięki Self-Reg (w tym wiedzy o rozwoju mózgu dziecka) zrozumiałam, że mój brak autentycznego wewnętrznego spokoju był niezwykle istotnym czynnikiem utrwalającym (czyli kanalizującym) napady złości Dużego. Dzięki temu podejściu nauczyłam się też, jak zachowywać spokój w obliczu emocjonalnego tsunami moich dzieci. Tej tematyce poświęciłam osobny, długi wpis. Gdybym miała dać tylko jedną radę rodzicom dzieci takich, jak Duży, brzmiałaby ona:

„Włóż cały wysiłek, jaki jesteś w stanie poczynić, w odnalezienie spokoju niezależnie od okoliczności zewnętrznych i zachowaj ten spokój przy dziecku”.

2. Zalanie dziecka pozytywnymi przeżyciami i emocjami

Negatywne zniekształcenie poznawcze można zlikwidować tylko w jeden sposób: zastępując je pozytywnym zniekształceniem poznawczym. Jest to proces analogiczny do zmiany nawyków: nie da się wykorzenić niekorzystnego nawyku (np. palenia papierosów w stresujących sytuacjach) tak, aby pozostawić w jego miejscu próżnię – należy zastąpić taki nawyk innym, bardziej nam sprzyjającym. Mózg człowieka jest ewolucyjnie przystosowany do koncentrowana się na zagrożeniach, bo to zapewniało naszym przodkom przetrwanie w niebezpiecznych warunkach. Dlatego też przeciętny człowiek potrzebuje kilku pozytywnych doświadczeń, żeby zneutralizować wpływ jednego nieprzyjemnego zdarzenia na swój nastrój i poziom energii.

Osoby z negatywnym zniekształceniem poznawczym potrzebują takich pozytywnych doświadczeń o wiele, wiele więcej, niż przeciętny człowiek. Warto pamiętać, że mają one tendencję do wyolbrzymiania własnych przykrości. Jak wspomniałam we wpisie o negatywnym zniekształceniu poznawczym, kilka razy palnęłam Dużemu kazanie o tym, że niektóre dzieci umierają na białaczkę albo muszą kryć się w piwnicach w czasie bombardowań, więc czymże jest jego problem w porównaniu z ich cierpieniem? Jego odpowiedź za każdym razem była podobna: te dzieci oczywiście są bardzo biedne i bardzo im współczuje, ale jednak jego, Dużego, problem jest większej wagi, bo przecież on dostał na urodziny tylko trzy zestawy Lego, a Antek pięć i TO NIE FAIR! Takie rozumowanie doprowadzało mnie do szewskiej pasji – tak bardzo było sprzeczne z moimi wartościami. Na moje i Dużego szczęście porzuciłam takie bezproduktywne dyskusje.

Pozytywne zniekształcenie poznawcze można wykształcić, zalewając dziecko pozytywnymi emocjami i doświadczeniami i stale je podkreślając. Kilka lat temu przeczytałam o projekcie „100 happy days”: należy przez sto dni codziennie uwieczniać (zapisywać, fotografować) to, co dało nam tego dnia szczęście i… dać się zaskoczyć rezultatom. Postanowiłam wziąć udział w tym projekcie i po dwóch nieudanych próbach udało mi się nie tylko dotrwać do samego końca owych stu dni, ale też wprowadzić rytuał wyolbrzymiania swojego szczęścia do mojego życia na stałe. Efekt był niezwykły: po około 30 dniach wpadłam w głęboki dołek psychiczny, a po kilku kolejnych dniach dosłownie poczułam, jak coś przestawia mi się w mózgu i od tamtej pory patrzę na świat o wiele pozytywniej.

Jesienią ubiegłego roku postanowiłam nauczyć moje starszaki strategii wyolbrzymiania szczęścia. Codziennie przed zaśnięciem mają wymienić „pięć dobrych rzeczy”, które przydarzyły im się w ciągu dnia. Nie ma od tego odwołania: jeśli dzień był „okropny”, muszą znaleźć z moją pomocą jakiekolwiek pięć powodów do szczęścia, na przykład to, że mają mamę i tatę, że śpią na wygodnym materacu, że mają co jeść itd. Przez kilka miesięcy ten rytuał wydawał się nie mieć wpływu na Dużego. Potrzebował mojej pomocy w znalezieniu owych pięciu powodów i często mówił, że pomimo wszystko to był okropny albo wręcz najgorszy dzień w jego życiu. Rozpoczynając pracę z Self-Reg, o której napiszę za chwilę, postanowiłam do naszego codziennego rytuału dodać podkreślanie na bieżąco, w ciągu dnia wszystkich pozytywnych zdarzeń, nawet najdrobniejszych.

Na przykład w czasie obiadu pytam, czy mu smakuje i kiedy potwierdza, sugeruję, że można by to dopisać do listy pięciu dobrych rzeczy. Ale przede wszystkim zaczęłam razem z Dużym rozważać, co sprawia mu przyjemność i napełnia go energią (piąty krok Self-Reg, por. poniżej) i staramy się tak kierować dniem, żeby był pełen pozytywnych doświadczeń. Po kilku tygodniach coś „kliknęło” w mózgu Dużego i zaczął wieczorami sypać powodami do szczęścia jak z rękawa, często zaczynając nasz rytuał zdaniem „Nawet nie wiem, od czego zacząć, to był najlepszy dzień w moim życiu”. Kiedy niedawno spytałam Dużego, dlaczego stał się spokojniejszy i bardziej pozytywny, odpowiedział bez cienia wątpliwości, że to dzięki „pięciu dobrym rzeczom”. Moja misja zakończyła się sukcesem – chociaż nie, wcale się nie zakończyła, zamierzam ją realizować stale w odniesieniu i do siebie, i do dzieci.

3. Self-Reg

Poniżej opiszę te elementy Self-Reg, które wprowadziłam dopiero w ostatnich miesiącach i które moim zdaniem miały istotny wpływ na przemianę Dużego. Pamiętajcie proszę, że każde dziecko jest inne, a Self-Reg jest indywidualną drogą każdego. Mam nadzieję, że poniższa opowieść zainspiruje Was do poszukiwania Waszych własnych dróg.

3.1. Krok pierwszy: przeformułowanie zachowania

Dopiero w ostatnich miesiącach udało mi się przez większość czasu widzieć trudne zachowania Dużego jako stress behaviour. Mimo mojego doświadczenia ze stosowaniem NVC oraz Pozytywnej Dyscypliny niektóre z jego zachowań odbierałam bardzo emocjonalnie, oceniając je jako świadczące o jego nieprzeciętnym egocentryzmie i roszczeniowości, czyli postawach, które trudno mi zaakceptować. Oczywiście nadal mi się to zdarza – choćby ostatnio, kiedy Mąż zrobił Małemu domek z pudełka po kawie w miejsce zniszczonego jedynego, który miał, a Duży wpadł w rozpacz i gniew, że Mały będzie miał KOLEJNY domek i nie docierało do niego, że Mały teraz nie ma żadnego, a on sam ma ich 15 (policzyliśmy). Albo wtedy, kiedy Mały zaczął nagle wymiotować w restauracji i przelewał nam się przez ręce, a Duży, kompletnie nieprzejęty, wykorzystał tę sytuację do przechwycenia jego porcji kurczaka i frytek.

Jednak zdobycie naukowej wiedzy o tym, jak dziecko z negatywnym zniekształceniem poznawczym postrzega świat, sprawiło, że co do zasady widzę trudne i nieempatyczne zachowania jako efekt stresu, a nie paskudnych cech osobowości. Warto przy tym wspomnieć, że według Stuarta Shankera empatia to naturalna postawa dziecka, które czuje się bezpiecznie, jest spokojne i otrzymuje empatię od swojego „mózgu zewnętrznego”, natomiast dziecko zestresowane zazwyczaj nie jest empatyczne. Ta wiedza przyniosła mi ogromną ulgę – dzięki niej trudne zachowania Dużego już nie poruszają we mnie głębokich pokładów lęku o jego przyszłość ani nie uruchamiają ocen moralnych. Jestem tu i teraz, reaguję mniej emocjonalnie i łatwiej mi zachować spokój, który rodzi spokój Dużego.

3.2. Kroki drugi i trzeci: identyfikacja stresorów i redukcja stresu

Jako niezwykle wrażliwa matka wymagającego dziecka, mająca spory problem ze zdefiniowaniem własnych granic, już dawno osiągnęłam mistrzostwo w tropieniu i usuwaniu stresorów Dużego. Jego zaburzenia w zakresie integracji sensorycznej zmniejszyły się znacząco dzięki terapii SI. Na ogromną potrzebę uwagi ze strony dorosłych odpowiadałam zwiększoną uwagą (moją lub niani), na potrzebę kontroli – dawaniem mu możliwości decydowania, kiedy tylko było to możliwe. W tym miejscu chciałam zatem wspomnieć o jednym zupełnie nieoczywistym stresorze z obszaru biologicznego, na którego trop wpadłam przypadkiem. (W tym wpisie możesz przeczytać o innym trudnym do wytropienia stresorze Dużego). 

Choć wydaje się to nieprawdopodobne, wizyta u osteopaty spowodowała natychmiastową poprawę funkcjonowania Dużego w obszarze emocjonalnym. Do osteopaty dziecięcego skierowała nas rehabilitantka w związku z początkami wady postawy Dużego. W tym samym czasie inna znajoma rehabilitantka zasugerowała, że interwencja osteopaty może przyczynić się do zmniejszenia przerostu trzeciego migdała Małego, a z jeszcze innego źródła dowiedziałam się, że taki specjalista może sprawić, że Malutki przestanie ciągle ulewać.

Brzmi jak czary-mary? Trochę tak i dlatego długo byłam sceptyczna, ale kiedy dowiedziałam się, że dyplomowany osteopata musi być fizjoterapeutą i dodatkowo ukończyć wymagające pięcioletnie studia, mój sceptycyzm nieco zelżał. W końcu wizje krzywego kręgosłupa Dużego oraz operacji usunięcia trzeciego migdała Małego sprawiły, że postanowiłam zabrać wszystkich trzech synów do polecanego specjalisty w zakresie osteopatii dziecięcej. Po jednej wizycie – w pierwszej dobie po zabiegu! – Malutki przestał ulewać przy każdym podnoszeniu do pozycji pionowej, Mały przestał chrapać i mieć bezdechy nocne, natomiast Duży… przez kilka dni był pozytywny i łagodny jak baranek.

Osteopata popracował nad asymetrycznie ustawioną miednicą Dużego, ale w pierwszej kolejności spytał, czy Duży nie ma przypadkiem problemów z nadmiernym pobudzeniem. Oczywiście, że miał! Okazało się, że mój pierworodny ma ogromne napięcie karku i potylicy, co upośledzało działanie nerwu błędnego. O ile dobrze zrozumiałam, jest to nerw czaszkowy należący do układu nerwowego parasympatycznego (przywspółczulnego), czyli tego, który hamuje aktywność organizmu. Najzwyczajniej w świecie wybuchy złości Dużego miały także podłoże biologiczne: napięcie w karku i potylicy sprawiało, że mój syn miał trudności z wyciszeniem! Zapewne też – i to już jest moja swobodna interpretacja – złość zwiększała napięcie w karku, co z kolei nasilało ataki złości i tak powstało błędne koło. To zadziwiające, jakim skomplikowanym cudem jest ludzki organizm.

3.3. Kroki czwarty i piąty: budowanie samoświadomości dziecka i akcja „regeneracja”

Zanim poznałam Self-Reg, byłam bardzo sfrustrowana brakiem postępów Dużego w zakresie samoregulacji. Oczywiście nie znałam wtedy tego pojęcia, ale intuicyjnie czułam, że źródłem trudnych emocji i zachowań Dużego są jego deficyty w zakresie rozpoznawania tego, co się dzieje z jego ciałem i psychiką oraz powracania do równowagi. Zdałam sobie sprawę z tych deficytów, dopiero kiedy Mały miał jakieś 9 miesięcy i bardzo klarownie i z odpowiednim wyprzedzeniem sygnalizował chęć zjedzenia stałego posiłku. Kiedy po raz pierwszy poraczkował w okolice lodówki i wskazał mi ją palcem, mówiąc „mmmmm”, zatkało mnie, bo trzyletni wówczas Duży wydawał się nie zdawać sobie sprawy ze swojego głodu czy pragnienia, a w mniejszym stopniu też senności, zmęczenia, zbyt wysokiej lub zbyt niskiej temperatury. Po prostu stawał się marudny, a ja kombinowałam, o jaką niezaspokojoną potrzebę może chodzić i jeśli nie byłam w stanie jej odgadnąć, kończyło się histerią.

Dopiero niedawno zaczęłam pracować nad samoświadomością Dużego. Zaczęłam od zwracania mu uwagi na subtelne sygnały wskazujące, że może być głodny albo zbyt „nakręcony”, żeby się dobrze bawić. W jego przypadku oba stany objawiają się jeszcze szybszym i głośniejszym niż zwykle mówieniem i nerwowymi ruchami/niezdarnością ruchową. Wiedziałam to od dawna, ale z jakiegoś – niezrozumiałego dla mnie teraz – powodu zachowywałam te obserwacje dla siebie, zamiast rozmawiać o nich z Dużym!

Oprócz rozmów ze mną przydatne okazały się ćwiczenia uważności dla dzieci zawarte na płycie „Uważność i spokój żabki”. Płyta ta jest dostępna z książką Eline Snel o tym samym tytule, a przynajmniej niektóre nagrania są dostępne na YouTube (byłam zapisana na warsztat z autorką w listopadzie ubiegłego roku, ale na niego nie dotarłam, bo przedwcześnie urodziłam Malutkiego). Ku mojemu zaskoczeniu Duży, któremu bezruch jest w zasadzie obcy, bardzo polubił te krótkie relaksacyjne ćwiczenia i z zaangażowaniem je wykonuje. Ćwiczenia pomagają dzieciom uświadamiać sobie swoje odczucia w ciele, rozluźniać mięśnie, obserwować myśli i emocje. Praktyka mindfulness wpisuje się w Self-Reg, wspierając jednocześnie czwarty i piąty krok Self-Reg – zarówno u dzieci, jak i u dorosłych (polecam wpisy na ten temat na blogu Stuarta Shankera).

Ważne było to, żeby Duży poczuł w ciele i umyśle, co to znaczy być spokojnym. To tak, jak z jazdą na rowerze: trudno jej się nauczyć z podręcznika. Wiele razy w ciągu dnia pytam go więc o to, czy jest spokojny, czy raczej „nakręcony” (zbyt niskie pobudzenie zdarza mu się tylko na chwilę przed zaśnięciem) i pracujemy nad tym, żeby sprowadzić go do właściwego w danym momencie stanu pobudzenia. Oczywiście czasem to „nakręcenie” jest jak najbardziej na miejscu – chodzi o to, żeby stan pobudzenia był odpowiedni do sytuacji.

Osiągnięciu właściwego stanu pobudzenia (najczęściej spokoju) służą strategie, które Duży sam zidentyfikował. Podczas wykonywania przez niego różnych czynności (np. biegania, jazdy na rowerze, pływania, spaceru, zabawy samochodami, rysowania, pisania, kolorowania) pytałam go, czy dana aktywność go uspokaja, czy nakręca, dodaje mu energii czy ją zużywa. Duży wykazuje przy tym dość wysoki poziom samoświadomości – nie miewa problemów z tą oceną. Mój cel jest taki, żeby w chwilach rozregulowania sam sięgał po odpowiednie strategie i coraz częściej to się faktycznie zdarza. Pełną garścią czerpiemy też z puli drobnych przyjemności (patrz punkt 2. powyżej).

Mogłabym jeszcze pisać na ten temat bardzo długo i cyzelować poszczególne akapity, ale lepsze jest wrogiem dobrego. Ten post powstawał przez dwa tygodnie przepełnione przeróżnymi stresorami i już najwyższy czas go opublikować. W następnym wpisie, którego tematem są myśli-zapalniki powrócę do tematu pracy nad złością i połączę go z obszarem poznawczym Self-Reg.

EDIT z 2021 roku:  Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o tym, jak reagować na jęki, krzyki i agresję dziecka, serdecznie zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia online „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie?”. Bilety są dostępne pod tym linkiem. Jeśli potrzebujesz konkretnej wiedzy na temat tego, jak wspierać wysoko wrażliwe dziecko, zapraszam Cię do udziału w szkoleniu „Samoregulacja wrażliwego dziecka”, które przygotowałam wspólnie z Jagodą Sikorą, ekspertką Self-Reg i psycholożką dziecięcą. Bilety są dostępne pod tym linkiem.  A może potrzebujesz w pierwszej kolejności zadbać o swój spokój? W takim razie zapraszam Cię do udziału w szkoleniu „Samoregulacja wrażliwej matki”. Bilety kupisz pod tym linkiem. Wreszcie, jeśli chcesz poznać techniki samokontroli pozwalające na opanowanie wybuchu złości, to zapraszam Cię na szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”. Bilety kupisz pod tym linkiem.

Self-reg, część 8: Spokój rodzi spokój

Self-reg, część 8: Spokój rodzi spokój

Mój przedostatni wpis na temat podwyższonej reaktywności na stres i negatywnego zniekształcenia poznawczego spotkał się z reakcją czytelników, która głęboko mnie poruszyła.

Chodzi mi nie tylko o reakcję w ujęciu ilościowym (kilka tysięcy wejść na stronę oraz kilkaset nowych polubień mojego fan page’a na Facebooku w ciągu trzech dni), lecz przede wszystkim o reakcje w postaci komentarzy oraz prywatnych wiadomości. Wynika z nich, że ten wpis był dla wielu z Was ważny, bo odnaleźliście w nim nadzieję na lepsze relacje z własnym „negatywnym” dzieckiem i czekacie na kolejny post o tym, jak nad tym pracować self-regowo.

Pewna znajoma, przeczytawszy jeden szczególnie emocjonalny i piękny komentarz, napisała mi: „Muszę Ci napisać, że bardzo mnie to poruszyło, bo rzeczywiście zmieniasz życia ludzi przez swojego bloga”. Jeśli faktycznie komuś pomagam, to jestem niezmiernie szczęśliwa, bo właśnie ta myśl – że moje doświadczenia, wiedza i przemyślenia mogą pomóc wielu osobom – sprawiła, że zdecydowałam się odsłonić swoją rodzinę i pisać ten blog. Oto obiecany wpis – a raczej jego pierwsza część – o tym, jak pracuję z Dużym, aby obniżyć jego reaktywność na stres, zmienić skanalizowaną reakcję na frustrację w postaci wybuchów złości i agresji oraz zlikwidować negatywne zniekształcenie poznawcze. Rezultaty są bardzo, bardzo obiecujące.

1. Spokój rodzi spokój (ang. calm begets calm)

Przez długi czas za moją rodzicielską porażkę uważałam to, że nie byłam w stanie pomóc Dużemu w lepszej regulacji trudnych emocji. Kiedy mój pierworodny był jeszcze niemowlakiem, przeczytałam sporo „bliskościowych” lektur na temat towarzyszenia dzieciom w ich emocjach. Niemal od początku starałam się być blisko, akceptować jego trudne emocje, nazywać je – a nie zamiatać pod dywan lub zaprzeczać im – oraz pomagać mu w odzyskiwaniu równowagi. Czasami to mi się nie udawało, bo mnie samą ogarniała złość i frustracja, ale jednak najczęściej zachowywałam się jak podręcznikowa bliskościowa mama.

Problem polegał na tym, że to „nie działało”: Duży najczęściej nie tylko się nie uspokajał, lecz wręcz nakręcał się coraz bardziej. Jego histerie, a po czwartym roku życia wybuchy złości i agresji wobec młodszego brata były coraz częstsze i intensywniejsze, nie robił też żadnych postępów, jeśli chodzi o umiejętność osiągania spokoju po wybuchu. Coraz częściej opadały mnie wątpliwości, czy bliskościowa droga jest tą właściwą w przypadku tego konkretnego dziecka. Wątpliwości te nasilał chór głosów bliskich mi osób, z Mężem na czele, powtarzających jak mantrę, że:

  • Duży wchodzi mi na głowę,
  • nie zna dyscypliny,
  • nigdy nie doznał przykrych konsekwencji swoich zachowań,
  • taki właśnie jest efekt wychowania bez nagród i kar,
  • robię mu krzywdę, bo prędzej czy później wyjdzie spod mojego klosza i dostanie od życia po dupie.

W pewnym momencie uwierzyłam tym osobom i zaczęłam stosować twardy kurs wobec Dużego oraz dałam przyzwolenie na to Mężowi. Efekty były mizerne: czasem huknięcie na Dużego lub zagrożenie mu karą natychmiast kończyło atak szału, ale jednocześnie nasz syn stał się jeszcze bardziej labilny i nieempatyczny i jeszcze bardziej starał się podporządkować sobie rzeczywistość. W dodatku ponad pół roku temu usłyszałam wstępną diagnozę ADHD i informację od psycholożki, że w tej sytuacji niezbędny jest system nagród i kar, a wręcz domowy system żetonowy, żeby dziecko w miarę normalnie funkcjonowało w rodzinie i społeczeństwie. Byłam zdruzgotana, bo to było sprzeczne z moimi wartościami i intuicją. I właśnie wtedy spadła mi z nieba Natalia Fedan z jej kursem „Odstresowany rodzic”, dzięki któremu poznałam podstawy metody self-reg i – jak każdy prawdziwy badacz – zaczęłam od zastosowania jej na sobie.

Przełomowe znaczenie miał moment, w którym dowiedziałam się o rezonansie limbicznym,

czyli mechanizmie, który sprawia, że poprzez mowę ciała, bez słów komunikujemy innym ludziom nasze emocje i zarażamy ich nimi. Nagle dotarło do mnie, że u mnie ten mechanizm jest niezwykle silny i w znakomitej większości przypadków – a może nigdy? – nie byłam w stanie zachować autentycznego wewnętrznego spokoju w obliczu ataków złości czy histerii Dużego. Nawet, jeśli wyglądałam na spokojną, było to oparte na samoopanowaniu, a nie samoregulacji.

W czasie wybuchów Dużego w najlepszym razie czułam niepokój lub lęk o stan psychiki i przyszłość mojego dziecka („Co będzie, jeśli on się nie zmieni? Jak znajdzie sobie przyjaciół, jakim będzie partnerem i ojcem?”). Często miałam poczucie bezsilności i porażki rodzicielskiej i zastanawiałam się, w którym momencie popełniłam błąd, a wręcz obwiniałam się o bycie beznadziejną matką. W najgorszym zaś razie zalewała mnie frustracja i złość, że „on znowu mi to robi”, a w głowie kłębiły mi się mniej więcej takie myśli: „To jest koszmar”, „Nie wytrzymam tego kolejny raz”, „Mam dość tego całego macierzyństwa”.

Stuart Shanker mówi, że kiedy układ limbiczny jest pobudzony, następuje „limbiczny wyciek” emocji na zewnątrz poprzez język ciała, którego nie jesteśmy w stanie w pełni kontrolować. Na przykład nie potrafimy powstrzymać odruchowej aktywizacji mięśni twarzy „odpowiedzialnych” za wyrażanie złości (co ciekawe, podstawowe emocje, w tym złość, strach czy radość, są odzwierciedlane identycznym wyrazem twarzy we wszystkich rasach i kulturach). Jeśli słowa padające z naszych ust są sprzeczne z językiem naszego ciała – obrazowo mówiąc: jeśli audio nie pokrywa się z video – to druga osoba odczuwa stres. Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji nie byłam w stanie uspokoić mojego hiperwrażliwego dziecka!

Uważam, że największy wpływ na przemianę Dużego na lepsze miała moja własna skuteczniejsza samoregulacja oraz odnalezienie autentycznego spokoju pośród burzy dziecięcych emocji.

Dzięki kursowi „Odstresowany rodzic” udało mi się skutecznie zredukować mój stres, szczególnie ten w obszarze poznawczym, czyli mało wspierające myśli podobne do tych, które przytoczyłam powyżej (jak tego dokonałam, opowiem wkrótce). To sprawiło, że mam, średnio rzecz biorąc, wyższy poziom energii, niezbędnej do mierzenia się z różnymi stresorami. Największym wyzwaniem było i nadal jest zachowanie spokoju w sytuacji, kiedy mój układ limbiczny jest atakowany złością czy frustracją wylewającą się z układu limbicznego Dużego.

Słowo „zachowanie” w sformułowaniu „zachowanie spokoju” ma tu kluczowe znaczenie: jeśli nie jestem spokojna, a Duży wpadnie w złość, nie ma mowy o tym, żebym się tą złością nie zaraziła i jedynym, co mogę zrobić, żeby nie dolewać oliwy do ognia, jest wyjście z pomieszczenia. Kiedy więc widzę, że w obecności dzieci jestem nieprzyjemnie pobudzona, staram się osiągnąć stan spokoju, zanim dojdzie do jakichkolwiek konfliktowych sytuacji.

Stan spokoju najłatwiej mi osiągnąć, kiedy regularnie ładuję baterie, czyli robię coś, co sprawia mi radość.

To bardzo indywidualne: coś, co odpręża jedną osobę, dla innej może być stresorem. Warto zastanowić się i spisać na kartce, jakie aktywności wchodzą dla nas w grę. Najlepiej nie być maksymalistą i nie zakładać, że jeśli nie mogę sobie pozwolić na wyjazd na narty, weekend w spa albo przynajmniej kilkugodzinną randkę z partnerem, to nici z regeneracji. Bardzo lubię wymienione tu sposoby regeneracji, ale na nartach i w spa byłam ostatnio odpowiednio w 2010 i 2011 roku, a na randce z mężem – w październiku ubiegłego roku.

A jednak umiem się odprężać malutkimi, lecz często (wielokrotnie w ciągu dnia!) podejmowanymi aktywnościami. Kiedy jestem w mieszkaniu z dziećmi, najczęściej wychodzę do łazienki i tam robię coś, co sprawia mi przyjemność: czytam parę stron książki (ale nie poradnika dla rodziców, lecz beletrystyki), wykonuję pozycję psa z głową w dół, włączam na YouTube jeden z ulubionych teledysków i śpiewam albo tańczę razem z wykonawcą, oddycham świadomie, przywołuję w myślach chwile tuż po porodach moich dzieci (to mnie rozczula i rozbraja).

Jeśli jesteśmy na dworze, to wystarczy, że popatrzę przez chwilę na zieleń albo chmury, oddychając głęboko; ostatnio na plac zabaw chodzę zawsze z kocem piknikowym, rozkładam go w okolicy zjeżdżalni czy tyrolki, gdzie szaleją starszaki i leżę na nim razem z Malutkim. Pod nieobecność starszaków lubię tańczyć z Malutkim w chuście, leżeć z nogami pionowo na ścianie i czytać, jeździć na rowerku stacjonarnym, rozmawiać przez telefon z mamą, teściową lub przyjaciółką albo przez Messengera z innymi życzliwymi osobami, pić niespiesznie kawę i delektować się kawałkiem dobrej gorzkiej czekolady (kiedy połykam pospiesznie pół tabliczki, nie jest to „akcja regeneracja”, lecz nieadaptacyjna reakcja na stres: gorączkowe poszukiwanie źródła energii w sytuacji kryzysowej).

Oprócz dbania o własną energię, w zachowywaniu spokoju w obliczu emocjonalnego tsunami dziecka pomagają mi:

elementarna wiedza z dziedziny mindfulness oraz świadomość tego, jak działa mózg w stanie walki i ucieczki. Trening uważności nauczył mnie, że trudne emocje są jak fala: rosną przez pewien czas, po czym załamują się i wypłaszczają, ustępując miejsca kolejnej fali. Jeśli nic nie zaburzy ich przepływu, to trwają dość krótko. Jeśli natomiast dodamy do nich inne przykre emocje, oceny, obwinianie, zerwanie relacji, to nasilają się i zamieniają w trudny do rozplątania kłębek. Warto więc nie zaburzać tego procesu.

Podobne wnioski płyną z wiedzy o stanie walki i ucieczki: skoro wiem, że w momencie wybuchu Duży nie tylko nie jest w stanie w pełni kontrolować tego, co mówi i robi, ale też niekoniecznie docierają do niego moje słowa, to po prostu… powstrzymuję się od robienia czy mówienia czegokolwiek. Nie tłumaczę, nie szukam rozwiązań, nie pocieszam, nie odwracam uwagi. Zamiast tego zamykam dziób i skupiam się na sobie: sprawdzam, czy zaraziłam się trudnymi emocjami. Jeśli jestem spokojna, to siadam blisko Dużego na jego poziomie, patrzę na niego z łagodnością – dosłownie i w przenośni (ang. with soft eyes) – i nazywam emocje, raczej pytając i zgadując, niż stwierdzając („Chyba jesteś strasznie zły?”).

Jeśli natomiast jego pobudzenie rezonuje we mnie, to pozostaję z zamkniętym dziobem aż do momentu, kiedy się uspokoję poprzez świadome oddychanie i techniki wizualizacji, których nauczyłam się na kursie „Odstresowany rodzic”, np. wyobrażanie sobie szklanej kuli, która oddziela mnie od świata zewnętrznego. Czasem czuję, że nie jestem w stanie się uspokoić i wtedy staram się po prostu wyjść z pomieszczenia, upewniwszy się, że wszystkie dzieci są w miarę bezpieczne, czyli na przykład zabierając z zasięgu ich rąk nożyczki i inne ostre przedmioty (zwykle też zabieram Malutkiego, żeby nie oberwał rykoszetem podczas ewentualnej bijatyki starszaków). Staram się powiedzieć dzieciom, że wychodzę, bo jestem zdenerwowana i nie chcę krzyczeć, ale czasem wolę wyjść szybko i bez słowa, bo gad we mnie już kłapie paszczą.

Można by uznać to moje milczenie lub wyjście z pokoju za – o zgrozo – porzucenie dziecka w trudnych emocjach, ale dla mnie to często warunek wsparcia dziecka.

Traktuję to trochę jak sytuację spadku ciśnienia w samolocie, kiedy to sensownie jest najpierw założyć maseczkę tlenową sobie, a dopiero potem dziecku. Niestety gad we mnie pasł się i rósł w siłę przez pierwsze 33 lata mojego życia i kuracja odchudzająca, której go poddaję od pięciu lat, osłabiła go wprawdzie, ale nie zabiła. Twardy jest, forfiter, a metodyczna walka z nim kosztuje mnie mnóstwo energii. Kiedy zaczęłam odnosić sukcesy w zachowywaniu spokoju nawet podczas godzinnych wybuchów frustracji Dużego, bardzo często po ich zakończeniu byłam wykończona. Pod koniec takiego ataku mój pierworodny jakby odbijał się ode mnie i wypływał na powierzchnię, natomiast mnie to odbicie pogrążało i czułam się potem, jakby ktoś wyssał ze mnie całą energię.

Zmiana własnej postawy na autentycznie empatyczną była trudna, ale przyniosła bardzo wyraźną poprawę funkcjonowania Dużego.

Kiedy już nauczyłam się zachowywać spokój w większości sytuacji, labilność Dużego wyraźnie się zmniejszyła, a wybuchy stały się krótsze i mniej intensywne. Mogłam wtedy wprowadzić aktywne metody uspokajania Dużego i uczyć go samouspokajania, o czym opowiem w następnym wpisie. Co więcej, obdarzony prawdziwą empatią w trudnych chwilach Duży zaczął wreszcie wykazywać empatię dla Małego (jej niemal całkowity brak od dawna mnie niepokoił). Prawdą stało się hasło Stuarta Shankera: „Spójrz na dziecko inaczej, a zobaczysz całkiem inne dziecko”.

I na tym powinnam może zakończyć niniejszy wpis, pozostawiając czytelników w zdumieniu i podziwie dla mojej spektakularnej drogi rozwoju.

Nic z tego. Pamiętacie rysunek przedstawiający drogę do sukcesu, według którego większość ludzi wyobraża ją sobie jako strzałkę wznoszącą się do góry, a w rzeczywistości pomiędzy dołem a górą jest jakby poplątany kłębek nici? Tak jest też ze mną i Dużym – moim żywym lustrem. Po okresie wytężonej, ale owocnej pracy oboje jakiś miesiąc temu ześlizgnęliśmy się w dół pod wpływem naszego wspólnego stresora: utrzymującej się przez kilka dni burzowej pogody. Potem znów wróciliśmy na ścieżkę rozwoju. A dziś, po bardzo ekscytującym dla każdego z nas weekendzie, mój gad pokazał, co potrafi.

Przebodźcowane starszaki przez pół dnia krzyczały, piszczały, biły się, kopały i szczypały, przebodźcowany Malutki chciał być na rękach, przebodźcowany Mąż był bliski wybuchu, a ja, również przebodźcowana, marzyłam, żeby wszyscy zniknęli. W pewnym momencie nie wytrzymałam i rozdarłam się tak, że nadal boli mnie gardło. Wykrzyczałam starszakom, że są okropni i niewdzięczni, że więcej nie będziemy im fundować weekendowych atrakcji, bo przez to tylko zachowują się gorzej i że nie mam ochoty ich dziś więcej oglądać. Kiedy płakali żałośnie, wcale nie było mi ich żal i dopiero po dłuższym czasie przeprosiłam ich i przytuliłam. Duży bardzo to przeżył, widać przypomniał sobie moje paskudne oblicze i przeraziło go ono…

Wstydzę się teraz i jestem smutna, a jednocześnie mam przekonanie, że po tym upadku podniesiemy się mocniejsi.

Kiedy dzieci zasnęły, zastanawiałam się, czy nie odsunąć w czasie o kilka dni publikacji tego wpisu. Przecież nie mogę kreować się na mistrza postępowania z moim trudnym synem i być może wpędzić niektóre czytelniczki w poczucie, że „one tak nie potrafią” ze swoimi trudnymi dziećmi. W końcu jednak postanowiłam, że po prostu Wam się przyznam do dzisiejszego wybuchu, a jutro od nowa będę się starać. Wiecie, że Stuart Shanker też czasem drze się na swoje dziecko? Kimże ja jestem, żeby iść do celu jak po sznurku zamiast kręcić się w kółko, potykać, upadać, gubić drogę… ale jednak zmierzać do celu?

Ciąg dalszy nastąpi.

Tłumaczenie tekstu na zdjęciu: „Bo tylko wtedy możemy pomóc drugiemu odnaleźć spokój, jeśli sami pozostaniemy spokojni i uznajemy interakcję za kojącą dla nas dwojga” (źródło: https://self-reg.brightspace.com)

EDIT z 2020 roku: Zapoznaj się z artykułem „Rodzice, dzieci, ekrany i mózgowe wi-fi„. Napisałam go na zamówienie fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, która objęła patronatem medialnym moją drugą książkę, „Self-Regulation. Szkolne wyzwania”. W książce jest zawarty m.in. rozdział dla rodziców na temat samoregulacji w kontekście urządzeń z ekranami. Rozdział możesz otrzymać bezpłatnie, zapisując się na mój newsletter.

EDIT z 2021 roku:  Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o tym, jak reagować na jęki, krzyki i agresję dziecka, serdecznie zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia online „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie?”.

A jeśli chcesz poznać techniki samokontroli pozwalające na opanowanie wybuchu złości, to zapraszam Cię na szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”.

Self-reg, część 6: Jestem spokojny i jestem tylko z tobą

Self-reg, część 6: Jestem spokojny i jestem tylko z tobą

Dziś opowiem o tym, jak zaczęła się przygoda Dużego z self-reg.

Już od jakiegoś czasu starałam się regulować sama siebie, ale nie miałam pojęcia, jak to zrobić w odniesieniu do dzieci, zwłaszcza Dużego, który ma z tym spory problem. Nie wiedziałam, jak rozpocząć rozmowę o stresie i samoregulacji – co konkretnie zrobić, żeby rozpocząć tę wspólną drogę. Życie jak zwykle podpowiedziało mi rozwiązanie.

Otóż pewnego kwietniowego dnia miałam scysję z Dużym

– jedną z wielu, ale pierwszą, która posłużyła mi jako okazja do rozmowy na temat samoregulacji. Byłam w domu sama z dziećmi, zajęta jakąś pracą domową i nieco rozkojarzona. Przysiadłam na moment na łóżku, na którym leżał Malutki, żeby sprawdzić zawartość jego pieluchy. Zdecydowanie wymagała zmiany. W tym momencie do sypialni wbiegł Duży i wskoczył mi na kolana, żeby się poprzytulać. Jak to zwykle bywa, w ślad za nim zjawił się Mały, zobaczył starszego brata na moich kolanach i spróbował też się na nie wspiąć.

Duży zaczął machać nogą, żeby odepchnąć Małego, a jednocześnie przytulił się do mnie mocniej, boleśnie mnie zgniatając. Poprosiłam (jak mi się wydawało, spokojnym tonem), żeby obejmował mnie delikatniej i trzymał nogi z dala od Małego. W odpowiedzi Duży zgniótł mnie z jeszcze większą siłą tak, że poczułam ostry ból w piersi i zaczął mocniej wierzgać nogą, dosięgając Małego. Ten nie pozostał mu dłużny i kilkakrotnie zdzielił go pięścią w plecy, trafiając przy okazji i mnie.

Bezceremonialnie odkleiłam od siebie Dużego i odsunęłam Małego, po czym warknęłam, że nie mam ochoty na takie przytulanie. Mały przeprosił mnie ze skruszoną miną i pozostał tam, gdzie go przesunęłam, a Duży zarechotał: „Hehe, a ja mam ochotę!”, po czym znów na mnie wskoczył i próbował mnie objąć tak mocno, jak tylko potrafił. Zirytowałam się i wyprowadziłam go z pokoju, podczas gdy on śmiał się i podskakiwał. Musiałam to zrobić kilka razy i w końcu krzyknąć ostrym tonem: „Przestań!”, żeby dał mi spokój.

Kiedy ochłonęłam i autentycznie się uspokoiłam,

zajęłam czymś Małego, po czym zaprosiłam Dużego do sypialni i spytałam, czy chce się przytulić. Natychmiast znów na mnie wskoczył i przylgnął do mnie całym ciałem. Siedzieliśmy tak dość długo bez słowa i w końcu poczułam, że mam dość.
– Wystarczy, zejdź ze mnie – powiedziałam, a Duży natychmiast to zrobił i spokojnie usiadł obok.
– Dlaczego tym razem od razu mnie posłuchałeś? – spytałam zaintrygowana.
– Bo teraz jestem spokojny i jestem tylko z tobą – odpowiedział bez wahania.

W tym momencie stało się dla mnie jasne, że 

to nie było „niegrzeczne zachowanie” (ang. misbehaviour), lecz zachowanie wywołane stresem (ang. stress behaviour). Duży zachował się źle, bo był w trybie walki i ucieczki, z odłączoną korą nową, odpowiedzialną m.in. za samokontrolę i empatię. Przyjemnie zaskoczyło mnie to, że sam rozpoznał jako przyczynę tego zachowania swój brak spokoju – a myślałam, że ma bardzo małą świadomość swoich stanów pobudzenia!

Warto podkreślić, że w ujęciu self-reg spokój jest rozumiany nieco inaczej,

niż w potocznym znaczeniu tego słowa. Wiele osób może kojarzyć spokój z bezruchem, brakiem aktywności fizycznej i intelektualnej oraz nieodczuwaniem emocji. Tymczasem według self-reg spokój to stan umysłu, kiedy wypełnia nas radość i dobra energia (ale nie ekscytacja, nadmierne pobudzenie) i jesteśmy uważni na sygnały płynące z ciała i otoczenia, a nie – zatopieni w myślach na temat przeszłych czy przyszłych zdarzeń.

Spokój sprawia, że jesteśmy ciekawi świata i zdolni autentycznie zobaczyć drugiego człowieka, a zatem możemy się uczyć i być empatyczni. Spokój można odczuwać, jadąc na rowerze albo tańcząc czy głośno śpiewając. Ja czuję spokój, pływając, spacerując wśród zieleni, przebywając na plaży nad morzem, kołysząc Malutkiego zamotanego w chustę. Duży czuje spokój, przytulając się do mnie, pływając, rysując albo kolorując.

Myślę, że rozpoznanie u siebie lub u dziecka tego stanu stanowi punkt wyjścia do samoregulacji, niejako zerowy krok self-reg. Czy wiem, kiedy czuję spokój? Czy rozpoznaję to uczucie w ciele? Jakie konkretne działania mogę podjąć, aby czuć go częściej? Takie pytania przybliżają nas do celu, jakim jest dobra samoregulacja i niskie ryzyko utknięcia w błędnym kole stresu, kiedy to stres staje się stresorem samym w sobie, wzmacniającym działanie innych stresorów z pięciu obszarów – biologicznego, emocjonalnego, poznawczego, społecznego i prospołecznego.

Chcę zwrócić uwagę na to, jak bardzo indywidualne są odczucia spokoju i stresu.

Przeczytawszy ten wpis, ktoś mógłby parsknąć lekceważąco: „A cóż to za stres może mieć sześcioletnie dziecko w takiej sytuacji?”. Podobnie parsknęła pewna znajoma moich rodziców, kiedy z przejęciem opowiadałam jej o mojej przygodzie z self-reg: „A co ty, dziecko, możesz wiedzieć o stresie? Dobre sobie!”. Inna znajoma przeczytała mój wpis o stresie związanym z wyjazdem z Małym do lekarza i skomentowała: „A myślałam, że to ja jestem znerwicowana…”. Takie niezbyt empatyczne reakcje są niestety bardzo powszechne: patrzymy na innych i oceniamy ich przez pryzmat własnych doświadczeń. Zapominamy (lub nie wiemy), że każdy człowiek – w tym każde dziecko! – ma indywidualne uwarunkowania biologiczne i historię zdarzeń, które ukształtowały jego reaktywność na stres.

Duży łatwo ulega nadmiernemu pobudzeniu, a jednocześnie bywa niezwykle odporny i spokojny w sytuacjach, które większość jego rówieśników stresują. Ze mną jest podobnie: wyjazd samochodem z dziećmi bez wsparcia innego dorosłego zwykle wyprowadza mnie z równowagi, a na przykład wystąpienie w języku obcym przed dwustuosobową publicznością wywołuje u mnie jedynie przyjemny dreszczyk.

Kiedyś byłam skora do oceniania innych i nadal miewam taką tendencję, szczególnie pod wpływem stresu. Na szczęście uczę się innej postawy: akceptacji, że skoro nie jestem w skórze drugiego człowieka, to nie potrafię ocenić, czy w danej sytuacji „miał prawo” być zestresowany. Najlepiej jest założyć, że miał prawo i przeformułować jego zachowanie w kontekście stresu. Postępując w ten sposób, sami będziemy mniej zestresowani, bo przestaną nas nękać negatywne myśli o innych ludziach, które odbierają nam energię. Naprawdę warto.

Wykorzystałam opisaną powyżej scysję, żeby

porozmawiać z moim pierworodnym o spokoju i o stresie, pod którego wpływem zachowujemy się nierozsądnie lub niemiło. Ustaliliśmy, że kiedy zacznie „świrować”, będziemy razem sprawdzać, czy jest spokojny i jeśli nie, spróbujemy go wprowadzić w stan spokoju. Spodobało mu się… i tak oto zaczęła się nasza wspólna podróż z self-reg. Długa droga przed nami… Dlaczego? O tym napiszę w poście o negatywnym zniekształceniu poznawczym.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mother and Child – DROH” (CC BY-NC 2.0) by Rich Miller