Moje (nie)dobre dziecko, które bije, gryzie i szczypie

Moje (nie)dobre dziecko, które bije, gryzie i szczypie

Opowiem dziś Wam historię, która przydarzyła nam się minionego lata,

a wnioski z niej znów stały się aktualne w związku z zamknięciem w połowie marca szkół i przedszkoli. Wraz z Mężem i naszymi trzema synami spędzałam urlop nad Bałtykiem. Najmłodszy, Malutki, miał wtedy nieco ponad dwa i pół roku. To o nim jest ta historia.

Malutki jest dzieckiem, które bardzo łatwo ulega przebodźcowaniu.

Nierzadko nawet bodźce o nieznacznej sile – na przykład to, że któryś z jego braci podskoczy i coś krzyknie (co zdarza się dziesiątki razy dziennie) – wytrącają go ze stanu spokoju i uważności w kierunku nadmiernego pobudzenia. To nadmierne pobudzenie przejawia się u niego w przykry dla otoczenia sposób: Malutki piszczy, krzyczy, bije, gryzie, szczypie. Uprzedzam ewentualne sugestie czytelników: tak, był diagnozowany pod kątem integracji sensorycznej i diagnoza nie wykazała szczególnych nieprawidłowości, po prostu jest raczej wrażliwy, a te zachowania… zaobserwował jako maluch u starszych braci, którzy lubią wszelkiego rodzaju siłowanki i głośne zabawy. Cóż…

Jako Facylitatorka Self-Reg staram się zakładać, że – jak mawia Stuart Shanker, twórca Self-Reg – „Nie ma czegoś takiego, jak złe dziecko”

(„There is no such thing as a bad kid”). Kiedy tylko mam wystarczające zasoby energii i wystarczająco niskie napięcie, działam zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą: staram się zarażać Malutkiego spokojem, odciąć go od nadmiaru bodźców, kucam przy nim, mówię ściszonym, łagodnym głosem, proponuję przytulenie, masuję plecki albo rączki. To działa! Malutki wycisza się i przestaje zachowywać agresywnie. Ale kiedy mam za mało energii lub zbyt wysokie napięcie, postępuję zgoła inaczej – a wtedy… No właśnie: przeczytajcie, co się wtedy dzieje.

Ubiegłoroczny pobyt nad morzem układał się zupełnie nie po naszej myśli.

To był już nasz piąty pobyt w tej konkretnej miejscowości i każdorazowo mieliśmy tam wielkie szczęście do pogody, jednak tym razem akurat w dniu naszego przyjazdu zaczęło lać jak z cebra, a żadne z nas nie jest fanem moknięcia w deszczu. Nasz hotel jest rajem dla dzieci: ma salę zabaw oraz, co ważniejsze, kryty basen, w którym mogłabym pluskać się z dziećmi całymi dniami (Mąż nie lubi basenów). Pech chciał, że wieczorem w dniu przyjazdu rozłożyła mnie infekcja. Przez dwie doby leżałam w łóżku przykryta po nos, wstrząsana dreszczami, obolała i ledwo przytomna; potem zbadał mnie lekarz, stwierdził bakteryjne zapalenie gardła i zaordynował antybiotyk. Mąż też czuł się kiepsko, był bardzo osłabiony, kręciło mu się w głowie, bolało go gardło, nie był więc w stanie zabrać dzieci na basen i nie chciał też ryzykować zarażania innych dzieci w sali zabaw.

Na kilka dni utknęliśmy więc w apartamencie z naszą trójką, którą rozsadzała energia.

Po przeczytaniu im wszystkich książek i wypróbowaniu kilku zabaw, wobec braku zabawek, Mąż posadził dzieci przed telewizorem. Na długo. O wiele za długo. „Patrol nasz radę da, już jadą nam z pomocą…” – dobiegało raz po raz do moich uszu. Wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyniknie dla Malutkiego, ale ledwo miałam siłę chodzić do toalety, a Mąż też głównie przysypiał i ograniczał się do podawania dzieciom jedzenia, więc po prostu korzystałam z chwil (godzin…) względnego spokoju.

Drugiego dnia tych maratonów bajek Malutki zaczął pokazywać swoje najgorsze oblicze.

Raz po raz, „bez powodu”, dziesiątki razy dziennie bił braci, szczypał ich, piszczał im wprost do ucha, na co oni reagowali okrzykami bólu i na zmianę skargami do nas oraz biciem i szczypaniem Malutkiego. Ja leżałam i umierałam, Mąż się wściekał i rozdzielał dzieci… Było naprawdę okropnie. Parę razy słyszałam, jak Mąż mówi do Malutkiego: „Jesteś niedobry”. Trudno mi było mieć mu to za złe w tej stresującej sytuacji… a jednocześnie wiedziałam, że Malutki po usłyszeniu takiego komunikatu nakręca się jeszcze bardziej. To było błędne koło, bardzo trudne do przerwania.

Wreszcie mój antybiotyk przyniósł spodziewane efekty

i – upewniwszy się w rozmowie z lekarzem, że już nie zarażam – zabrałam Malutkiego do pokoju zabaw. Cóż za radość! Byliśmy tam sami, więc nie próbowałam obniżać pobudzenia malucha, który wpadł w radosny amok i z dzikimi okrzykami zjeżdżał raz po raz ze zjeżdżalni do basenu z kulkami. Pokój był bezpieczny, więc usiadłam na kanapie nieopodal i zainteresowałam się książką leżącą w biblioteczce. Tak mnie wciągnęła, że przegapiłam ciche wejście do pokoju zabaw rodziny złożonej z mamy, taty i kilkunastomiesięcznej córeczki. W pewnym momencie podniosłam wzrok, żeby sprawdzić, co u Malutkiego i… znieruchomiałam.

Malutki siedział u szczytu zjeżdżalni, a obok niego stała ta malutka dziewczynka.

Malutki uśmiechnął się do niej szeroko i… popchnął ją tak, że spadła w tył, na podest znajdujący się kilkadziesiąt centymetrów niżej. Podest był tak naprawdę miękką poduchą, moi synowie w tym wieku spadali (lub byli zrzucani przez braci) wielokrotnie także z większych wysokości i na twardsze powierzchnie, a następnie otrzepywali się i bawili dalej, ale widać było, że dla tej dziewczynki to było absolutnie przerażające doświadczenie. Wybuchła rozpaczliwym płaczem, a jej rodzice – którzy stali obok i byli tym niespodziewanym aktem agresji równie porażeni, jak ona sama – porwali ją w ramiona, przytulali, koili.

Ukłuło mnie poczucie winy i wstyd,

a jednocześnie poczułam złość na moje dziecko, które ZNOWU zrobiło komuś krzywdę. (Poczucie winy, bo powinnam była nie spuszczać z oka tego małego agresora, a wstyd, bo  wyobraziłam sobie, co ja na miejscu tych ludzi – spokojnych rodziców jedynego malutkiego dziecka – pomyślałabym sobie, o Malutkim i o mnie. Kiedy byłam na ich etapie, uważałam, że jeśli małe dziecko kogoś bije, to musi pochodzić z głęboko patologicznej rodziny). Podeszłam szybko do zjeżdżalni i przeprosiłam zarówno dziewczynkę, jak i jej rodziców. Następnie zdjęłam protestującego, wierzgającego nogami i szczypiącego mnie w ręce Malutkiego ze zjeżdżalni. Byłam już wkurzona, bo szczypał naprawdę boleśnie i w dodatku zrzucił mi okulary, co mnie doprowadza do wrzenia.

Zaniosłam malucha na kanapę, posadziłam go na niej niezbyt delikatnie, po czym pochyliłam się i wysyczałam cicho:

– Widzisz, co narobiłeś! Zrzuciłeś dziewczynkę ze zjeżdżalni! Ona teraz przez ciebie płacze. Jesteś niedobry! Jesteś naprawdę niedobrym dzieckiem!
– Ja dob dob! [Jestem dobry!] – odpowiedział Malutki, który nie mówił wtedy jeszcze zbyt wiele. Ton był hardy, ale minę miał nietęgą i w jego oczach pojawił się cień strachu.

Ten strach mnie zatrzymał i nieco ostudził moją złość.

Zawstydziłam się, ale tylko trochę, bo moja złość opada bardzo wolno. Nieco spokojniej porozmawiałam z Malutkim i zabrałam go do pokoju. Dopiero tam, po jakimś czasie, rozpoczęłam właściwą rozmowę:
– Malutki, pamiętasz, że w pokoju zabaw powiedziałam, że jesteś niedobry?
– Tat [Tak] – kiwnął głową Malutki i wyraźnie posmutniał.
– Przepraszam cię za to. Byłam zdenerwowana i powiedziałam coś niemądrego, co nie jest prawdą. Jesteś dobry. Jesteś dobrym chłopczykiem.
– Ja dob dob? [Jestem dobry?] – upewnił się Malutki.
–Tak. Jesteś dobry – odparłam. – Powiedziałam wtedy nieprawdę, bo byłam zdenerwowana. Teraz jestem spokojna i mówię ci prawdę: jesteś dobry.
– Ja bam i dob dob? [A kiedy biję, też jestem dobry?] – spytał z nadzieją, ale i widoczną obawą Malutki.
– Tak. Jesteś dobry zawsze. Nawet kiedy bijesz i gryziesz i robisz inne niefajne rzeczy – odpowiedziałam z mocą.
– Ja dob dob! Ja dob dob! Huja! [Jestem dobry! Jestem dobry! Hurra!] – Malutki wykrzykując to, zaczął podskakiwać jak piłeczka, a następnie rzucił mi się w ramiona i obsypał pocałunkami. – Mama, och! [Kocham cię, mamo!]

Popłakałam się ze wzruszenia.

Na Mężu, który był świadkiem tej rozmowy, też zrobiła ona ogromne wrażenie. Przestaliśmy mówić Malutkiemu, że jest niedobry i przeprowadziliśmy rozmowę z Dużym i Małym o tym, żeby też tego mu nie mówili. Ta jedna zmiana w naszej komunikacji sprawiła, że Malutki z dnia na dzień zaczął się zachowywać trochę lepiej. Słyszeliście efekcie Pigmaliona? Jeśli nie, to przeczytajcie o nim. To właśnie on tu zadziałał: Malutki zachowywał się w taki sposób, aby podtrzymać naszą ocenę jego osoby, po prostu spełniał nasze oczekiwania. Ten efekt ma potężny wpływ na zachowanie nie tylko naszych dzieci, ale i nas samych. Dlatego to bardzo, bardzo ważne, aby nawet bijące, szczypiące, gryzące, „leniwe”, „histeryzujące”, „nieempatyczne”, „złośliwe”, „nieszczere” (zauważyliście cudzysłowy?) dziecko traktować jak nasz mały cud. Tak, nawet dziewięciolatka albo nastolatka, którzy odburkują nam niezbyt przyjemnie i zachowują się chwilami naprawdę okropnie. Nawet ich. Zwłaszcza ich.

Jak to zrobić? Jak zmienić perspektywę i przestać się nakręcać?

To czasem bardzo trudne. Miałam okazję się o tym przekonać w ubiegłym tygodniu, kiedy – po kilkunastu dniach kwarantanny w domu z dziećmi, przekonana, że mój kaszel i duszności są efektem zarażenia koronawirusem – znalazłam się w kryzysie emocjonalnym (o którym też wkrótce napiszę). Malutki zareagował na moje rozstrojenie i brak autentycznej wspierającej obecności identycznie, jak brak kontaktu ze mną i nadmiar bajek nad morzem, a ja przez jeden okropny dzień zaczęłam w nim widzieć przyszłego bandytę i sadystę, który z uśmiechem na twarzy będzie krzywdził ludzi.

Na szczęście udało mi się uruchomić całą swoją wiedzę, wszystkie swoje umiejętności i zasoby coacha, coacha kryzysowego i Facylitatorki Self-Reg; niebagatelną rolę odegrało tu sięgnięcie po emocjonalne wsparcie od kogoś, kto zna się na dzieciach i Self-Reg, a do tego ma w sobie ocean spokoju i potrafi fantastycznie słuchać i wspierać (Jagoda, dziękuję!). To wszystko sprawiło, że zmieniłam optykę i znów potrafię – na miarę własnych, chwilami wątłych, zasobów – postępować w zgodzie z samą sobą nie tylko z Malutkim, ale też z rozstrojonym kwarantanną niemal dziewięcioletnim Dużym oraz sześcioletnim Małym, którego rozpiera niespożyta energia.

A jak postępować? O tym jest cały mój blog, a wiedzę tę zawarłam w pigułce w szkoleniu online „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie”.

Teraz jestem pełna dobrej energii po moim wtorkowym webinarze „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”,

który został udostępniony na Facebooku ponad 150 razy i dotarł do 15 tysięcy osób. Otrzymałam na jego temat tak pozytywny feedback, że czuję, jak rosną mi skrzydła i mimo trudnych warunków i obaw o przyszłość jestem teraz w miarę spokojna i mogę dzielić się tym spokojem z innymi.

Otworzyła mi się ponownie przestrzeń na indywidualny coaching kryzysowy, a ponadto 13 kwietnia uruchomię Facebookową grupę wsparcia, w której będę się dzielić sposobami na wprowadzanie spokoju, kiedy dzieci zachowują się jak Malutki albo po prostu ciągle jęczą lub płaczą, codziennie moderować grupę i odpowiadać na pytania uczestników w cotygodniowych live’ach. Udział w grupie można kupić w pakiecie ze wspomnianym wyżej szkoleniem „Jęki, krzyki, agresja” oraz webinarem „Spokój rodzi spokój”.

EDIT z 2021 roku: Możesz kupić nagranie webinaru „Spokój rodzi spokój”

Czym się różni klaps od bicia?

Czym się różni klaps od bicia?

Wyobraźcie sobie taką oto sytuację:

oto Komendant Główny Policji wypowiada się, że trzeba rozróżnić, czym jest piwo, a czym jest alkohol. Piwo nie ma zbyt wielu promili. Zapytany, czy da się to rozróżnić, odpowiada, że wiele osób nawet prowadzenie po wypiciu kieliszka wina może uznać za wykroczenie. Sam z rozrzewnieniem wspomina swoje młode lata, kiedy to on i jego koledzy ze szkoły policyjnej wypijali po piwku, po czym świetnie sobie radzili za kierownicą.

A teraz wyobraźcie sobie taką sytuację:

oto Rzecznik Praw Dziecka wypowiada się: „Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie”. Zapytany, czy da się to rozróżnić, odpowiada: „Wiele osób nawet podniesienie głosu może uznać za przemoc”. Spytany, czy dawał klapsy swoim synom, odpowiada: „Chłopaki czasem dają w kość, ale nie uderzyłem ich. Jednak sam z estymą wspominam to, że dostałem od ojca w tyłek. (…) Jeżeli polaliśmy bratu denaturatem nogę, a potem ją podpaliliśmy… Ojciec w porę zareagował. Tak że przez dobrą chwilę nie mogłem siadać.”

Pierwszą z powyższych sytuacji wymyśliłam, druga miała miejsce naprawdę.

Przytoczone cytaty pochodzą z wywiadu z Rzecznikiem Praw Dziecka (RPD) Mikołajem Pawlakiem, który ukazał się 19 czerwca 2019 roku w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Nieprzypadkowo porównałam klapsy do prowadzenia pojazdów mechanicznych po spożyciu piwa. Część społeczeństwa w Polsce akceptuje (i stosuje) i jedno, i drugie. Dodam, że prowadzenie pojazdu po wypiciu małej ilości alkoholu, czego efektem jest stężenie alkoholu we krwi poniżej 0,2 promila, jest prawnie dozwolone, natomiast stosowania kar cielesnych – w tym klapsów – zakazuje obowiązująca od sierpnia 2010 roku nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.

Co spotkałoby komendanta i rzecznika w państwie prawa, w którym społeczeństwo oczekuje spójności i integralności osób zajmujących reprezentacyjne stanowiska?

Ich wypowiedzi wywołałyby ogromne oburzenie i konsekwencje dyscyplinarne. I komendant, i rzecznik podaliby się do dymisji, przepraszając za swoje nieodpowiednie, nieprzemyślane, niestosowne i szkodliwe społecznie wypowiedzi. Ten pierwszy pokajałby się szczególnie przed ofiarami wypadków drogowych spowodowanych przez kierowców prowadzących pod wpływem alkoholu oraz przed bliskimi zmarłych w takich wypadkach, dla których bagatelizowanie skutków prowadzenia po „kilku piwkach” przez przedstawiciela policji jest szczególnie bolesne i okrutne. Ten drugi szczególne wyrazy ubolewania wyraziłby wobec osób, których dzieciństwo było naznaczone przemocą i które potrzebują obecnie wsparcia i potwierdzenia, że ich rodzice czy opiekunowie krzywdzili ich, stosując kary cielesne. Wypowiedź Mikołaja Pawlaka istotnie wywołała falę oburzenia i protestu ze strony różnych środowisk, co jednak nie doprowadziło do zmiany na stanowisku RPD. Nie wydaje się też, o ile mogę to ocenić, aby pan Pawlak zmienił swój sposób myślenia.

W wydanym pod wpływem krytyki oświadczeniu Mikołaj Pawlak argumentował, że jego wypowiedzi zostały wyjęte z kontekstu i skandalicznie zmanipulowane.

Wyjęte z kontekstu – owszem. Czy zmanipulowane? Nie sądzę. Rozumiem i przyjmuję jego tłumaczenie, że chodziło mu o rozróżnienie – z punktu widzenia konsekwencji karnoprawnych – między incydentalnymi klapsami a znęcaniem się, analogiczne do rozróżnienia między prowadzeniem pojazdu po małym piwie i w stanie ciężkiego upojenia alkoholowego. Chcę jednak zwrócić Waszą uwagę, że RPD wprawdzie nie uderzył swoich synów, JEDNAK z estymą wspomina lanie – wcale nie „niewinny” klaps – otrzymane od ojca w dzieciństwie. Nawiasem mówiąc, RPD myli estymę – czyli szacunek, atencję, podziw – ze strachem. Nieumiejętność rozpoznawania i nazywania własnych stanów emocjonalnych (a także ich regulowania) jest charakterystyczna dla osób, które były wychowywane autorytarnie, przy użyciu kar cielesnych. O innych konsekwencjach takich kar napiszę poniżej.

Czemu czepiam się biednego rzecznika?

Otóż czepiam się dlatego, że osoby piastujące ważne funkcje powinny być czyste jak łza przynajmniej w obszarze swoich kompetencji. Minister finansów powinien ze szczególną starannością płacić wszystkie podatki i opłaty, komendant policji powinien skrupulatnie przestrzegać przepisów (także ruchu drogowego), a RPD powinien swoimi wypowiedziami i działaniami sprzeciwiać się nie tylko znęcaniu się nad dziećmi, ale też bagatelizowaniu klapsów. Wypowiadając się na temat właściwego w jego ocenie sposobu traktowania dzieci, RPD występuje bowiem z pozycji autorytetu: jego opinia może stać się rozstrzygająca dla tych, którzy mają w danej kwestii wątpliwości. Jeśli RPD mówi, że klapsy są ok, to oczywiste jest, że rodzice mogą je stosować – i w Polsce stosują je powszechnie. Otóż nie, nie mogą, zabrania im tego ustawa.

Klap nie różni się od bicia.

Klaps to bicie. Tak, szanowni puryści językowi: klaps to bicie, a ściślej – uderzanie (czy to coś zmienia?). Według Uniwersalnego Słownika Języka Polskiego PWN klaps to „uderzenie dłonią na płask, najczęściej w pośladki, stosowane zwykle w celu skarcenia kogoś, zwłaszcza dziecka”. Mam, a raczej miałam do tej pory, żelazną zasadę nieangażowania się na moim blogu w politykę, ale tym razem czynię wyjątek…

Uważam, że Mikołaj Pawlak powinien ustąpić ze stanowiska, a przynajmniej pokajać się przed opinią publiczną i podkreślić, że ostro sprzeciwia się klapsom, które są biciem i formą przemocy. Na fali emocji podpisałam w ubiegłym tygodniu dwie petycje o dymisję RPD: sformułowaną przez profesjonalistów pracujących z dziećmi oraz przez Kamila Nowaka (blogojciec). Odczekałam tydzień, zanim dokończyłam i opublikowałam ten wpis, ponieważ chciałam, aby emocje opadły (chciałam „wyjść z mózgu limbicznego”). Ten wpis odzwierciedla moje poglądy oczyszczone z emocji.

Na tym mogłabym zakończyć mój wpis,

gdyby nie to, że dla wielu Polaków obowiązujące przepisy nie stanowią istotnego argumentu, który mógłby doprowadzić do zmiany ich zachowania. Wystarczy spędzić pół godziny na ruchliwym skrzyżowaniu ulic i przyjrzeć się działaniom kierowców. Postaram się zatem rozprawić się merytorycznie z trzema argumentami przytaczanymi często przez zwolenników klapsów jako metody wychowawczej.

1. Czasem tylko klaps działa

Zwolennicy takiego uzasadnienia klapsów mają zapewne na myśli sytuację, kiedy wielokrotnie bez skutku (albo z krótkotrwałym skutkiem) powtarzali dziecku, że ma się (przestać) zachowywać w określony sposób. Najczęściej chodzi konkretnie o zaprzestanie jakiegoś zachowania uciążliwego dla rodziców; może tu chodzić o przeróżne aktywności, od skakania po kanapie i krzyczenia poprzez bicie rodzeństwa aż po… jęczenie i płakanie (tak, sporo rodziców daje dzieciom klapsy po to, aby przestały jęczeć czy płakać!). Słowem, chodzi o zachowania, które wskazują na wysoki poziom pobudzenia dziecka. Dopiero klaps sprawia, że NIEKTÓRE dzieci faktycznie zaprzestają tych aktywności i WYDAJĄ SIĘ spokojne. Celowo wyróżniłam zwroty „niektóre” i „wydają się”. Są bowiem dzieci, które pod wpływem klapsa zachowują się jeszcze gorzej: krzyczą, rzucają się na podłogę i popadają w kompletny chaos, biją rodzica, rzucają „wiązankę” niewybrednych słów. Jest też mała grupka takich, które śmieją się rodzicowi w twarz i – dosłownie lub w przenośni – dopominają się o kolejnego klapsa.

Reakcja dziecka na klaps zależy od jego indywidualnych predyspozycji i doświadczeń. Jedno jest pewne: klaps zwiększa pobudzenie dziecka i sprawia, że jego kontrola nad własnym zachowaniem zmniejsza się, a nie zwiększa. Jeśli wysoko pobudzone dziecko zostanie uderzone przez rodzica, z punktu widzenia neurobiologii nie ma możliwości uspokoić się (czyli m.in. obniżyć swojego poziomu pobudzenia oraz zwiększyć poziomu świadomości bodźców płynących z otoczenia i z wnętrza ciała). Człowiek jest tak skonstruowany, że w reakcji na uderzenie przez drugiego człowieka ciało migdałowate w jego mózgu bije na alarm, informując całe ciało o zagrożeniu. Dziecko przestawia się na tryb walki, ucieczki lub zamrożenia: krzyk czy furia to reakcja walki, wycofanie się czy zamknięcie w sobie to reakcja ucieczki, a zastygnięcie w bezruchu (czyli owo pozorne „uspokojenie się”) to stan zamrożenia. Wszystkie trzy stany sprawiają, że organizm zużywa duże ilości energii i przede wszystkim, że aktywność kory nowej mózgu, odpowiedzialnej za tzw. funkcje wykonawcze (w tym empatię i samokontrolę!) jest w danej chwili ograniczona. Dziecko przypomina w tej sytuacji przestraszone zwierzątko. Jedynym, co osiągnął rodzic poprzez klaps jest posłuszeństwo tu i teraz (w przypadku niektórych dzieci) – ale długoterminowo koszty są ogromne.

Wielokrotne stosowanie klapsów sprawia, że także w długim okresie kora nowa mózgu nie rozwija się optymalnie, za to wzmacniane są bardziej „zwierzęce” obszary mózgu. Dzieci wychowywane za pomocą klapsów są mniej inteligentne, mają gorszą pamięć i zdolność koncentracji. Są też bardziej agresywne i skłonne do przemocy, mają trudności z kontrolowaniem swoich emocji. Częściej miewają depresję i stany lękowe. Przegląd badań znajdziecie między innymi we wstrząsającym artykule Bicie dzieci zostawia blizny. Na ich mózgu.

2. Ono musi się nauczyć, że pewne zachowania są niedozwolone

Zwrot „nauczyć się” można rozumieć na dwa sposoby: jako wyciąganie uogólnionych wniosków z doświadczeń oraz jako świadome przyswajanie lekcji, które chcą nam przekazać inni ludzie. Wedle pierwszego znaczenia człowiek, zwłaszcza kilkuletni, uczy się przez cały czas, szczególnie pod wpływem silnych emocji. A niewątpliwie uderzenie przez rodzica wywołuje w dziecku silne emocje: żal, strach, złość (które pan rzecznik notabene pomylił z estymą – tak się składa, że dzieci bite mają słabiej rozwiniętą świadomość własnych emocji). W takiej formie uczenia się i zapamiętywania życiowych lekcji bierze udział tzw. mózg emocjonalny, czyli układ limbiczny. Jest to też sposób uczenia się właściwy zwierzętom, na przykład tresowanym drapieżnikom występującym w zoo. Jaki uogólniony wniosek może wyciągnąć kilkuletnie dziecko z klapsa otrzymanego od rodzica za coś, co robiło, bo uznało to za atrakcyjne? Przychodzi mi do głowy kilka możliwości: „Rzeczy fajne i zakazane należy robić po kryjomu”, „Jeśli ktoś jest duży i nie zgadza się z kimś małym, to może go bić”, „Nie mogę liczyć na zrozumienie mamy/taty”, „Mama/Tata jest źródłem zagrożenia”. Czy o takie lekcje chodzi zwolennikom klapsów?

A co z uczeniem się rozumianym jako świadome przyswajanie pewnych treści? Warunkiem tak rozumianej nauki jest „włączona”, czyli w pełni sprawna w danym momencie, kora nowa mózgu. Jak opisałam powyżej, kiedy dziecko dostaje klapsa, pewne funkcje kory nowej zostają upośledzone. Organizm jest nastawiony na przetrwanie, a nie zdobywanie wiedzy, którą ktoś chce nam przekazać. Szczególnie nieskuteczne jest „uczenie” dziecka za pomocą klapsów, brania pod uwagę potrzeb innych osób, np. potrzeby spokoju osób postronnych, którym przeszkadza krzyk dziecka albo potrzeby bezpieczeństwa małego braciszka, którego dziecko właśnie ugryzło. Pobudzony maluch, który właśnie dostał klapsa, nie ma za grosz empatii, bo tak został zaprojektowany jego system nerwowy. Nie obchodzą go też zasady współżycia społecznego: jest nastawiony na ochronę własnego życia i zdrowia, a nie komfortu życia „stada”. Jest więc całkowicie wykluczone, aby klapsami nauczyć dziecko społecznie pożądanych zachowań albo szacunku do kogokolwiek. Można je natomiast nauczyć „kombinowania”, czyli wymyślania prymitywnych, nieopartych na wewnętrznym moralnym kompasie, strategii unikania klapsów. Akcja – reakcja. Biją mnie – udam, że więcej nie będę. Jak tygrys, który przeskakuje przez płonący okrąg, bo alternatywa jest jeszcze mniej przyjemna.

3. Ja dostawałem/dostawałam klapsy i wyszedłem/wyszłam na ludzi

Zwolennicy klapsów najwyraźniej traktują owo „i” jako łącznik przyczynowo-skutkowy. Cóż, badania, o których wspomniałam powyżej, mówią co innego. Oczywiście chodzi tu o zależności obserwowane dla dużych grup, które nie muszą występować w konkretnym przypadku. Znam wielu rodziców małych dzieci, którzy wychowują je bezprzemocowo, choć sami w dzieciństwie byli bici (czasem tylko oni i ich psychoterapeuta czy psychotraumatolog wiedzą, ile pracy muszą włożyć w to, aby nie popaść w stare schematy). Jednak argument o „wyjściu na ludzi” traktuję w najlepszym razie podobnie, jak zdanie: „Mój dziadek palił kilka paczek papierosów dziennie i dożył dziewięćdziesiątki”. Najwyraźniej ów dziadek miał dobre geny i dużo szczęścia, a jego historia nie jest dla mnie argumentem popierającym tezę, że palenie sprzyja długiemu życiu. Przede wszystkim jednak mam chęć zakwestionować owo „wyjście na ludzi”. Kto świadomie, z premedytacją bije małego człowieka, którego powołał na świat i który jest pod jego opieką, nie jest człowiekiem, z którym chciałabym mieć cokolwiek wspólnego.

Na koniec chcę bardzo mocno podkreślić, że cały mój post (zwłaszcza ostatnie słowa powyżej) odnosi się do osób, które „na chłodno” akceptują klapsy jako metodę wychowawczą. Nie pisałam tego wszystkiego, aby pogrążyć w poczuciu winy tych rodziców, którzy nie radzą sobie z własnymi emocjami i zdarza im się dać dziecku klapsa, czego potem gorzko żałują. Jestem daleka od potępiania ich i pouczania zarówno jako ekspertka (Facylitatorka) Self-Reg – pełnego łagodności podejścia, które lepiej pomaga zrozumieć stres i zachowania nim wywołane – jak i jako mama trójki dzieci, która kiedyś kompletnie nie radziła sobie z własną agresją. Zresztą nadal zdarza się, że cedzę pod adresem dziecka niemiłe słowa, krzyknę na nie albo przytrzymam je mocniej, niż tego wymagają okoliczności. Tak, oczywiście, że tak, ja też, choć skala tych zachowań jest nieporównanie mniejsza, niż kilka lat temu. Wszystkim takim nieradzących sobie z własnymi emocjami rodzicom bardzo polecam podjęcie pracy z psychoterapeutą lub coachem. A tym stosującym klapsy z przekonania życzę, żeby sięgnęli do swojego serca i spytali siebie samych, czy to naprawdę jest ich droga, którą chcą świadomie podążać.

Photo by Arwan Sutanto on Unsplash