Self-reg, część 5: Każde dziecko jest cudem

Self-reg, część 5: Każde dziecko jest cudem

Dzisiejszy wpis powstał pod wpływem emocji

i dotyczy podejścia niektórych wychowawców przedszkolnych i szkolnych do tzw. trudnych dzieci. Miałam dziś pracować nad kolejnym postem stricte o self-reg, ale usłyszałam historię synka znajomej, która wzburzyła mnie tak, że nie potrafię myśleć o niczym innym.

Wyobraźcie sobie chłopczyka.

Ma trzy lata, jest hiperwrażliwy, ma zaburzenia integracji sensorycznej i problemy (większe, niż jego mniej wrażliwi rówieśnicy) z kontrolowaniem impulsów. Dotychczas był w domu z mamą, niezwykle wrażliwą, dobrą, ciepłą i czułą osobą, która dba o zaspokojenie jego ogromnych potrzeb tak, jak tylko się da przy danych zasobach. Pewnego majowego dnia maluch po raz pierwszy idzie do przedszkola – publicznego, polecanego, z dobrą (podobno) kadrą. Po raz pierwszy w życiu przez kilka godzin ma być pod opieką innych dorosłych, niż rodzice, w dodatku w całkowicie obcym miejscu, wśród ponad dwudziestki nieznajomych dzieci. Chłopczyk po wyjściu mamy płacze. Normalne, prawda? Czego potrzebuje? Ogromu empatii, ciepła, przytulenia, pocieszenia i zapewnienia, że mama przyjdzie po niego po drzemce, jak obiecała. Co robi wychowawczyni? Uwaga, uwaga: mówi chłopczykowi, żeby przestał płakać, bo inaczej mama po niego nie przyjdzie.

I tu muszę się zatrzymać, bo emocje nie pozwalają mi na nic innego, niż agresywną mowę szakala.

Wdech nosem, trzy krótkie wydechy ustami. Jeszcze raz. I jeszcze parę razy. I jeszcze paręnaście. Nęcąca wizja wychowawczyni potrząsanej tak mocno, że grozi jej uraz kręgosłupa szyjnego zaczyna się rozpływać. To by nic nie dało, jedynie zwiększyłoby jej (wysoki niewątpliwie) poziom stresu i spowodowało, że przy najbliższej okazji wyżyłaby się na jakimś dziecku, które powierzono jej pod opiekę. Opiekę!!! Znów wdech i tym razem jeden bardzo długi wydech. I jeszcze raz. I jeszcze.

Czy ta pani – nomen omen, wychowawczyni – zdaje sobie sprawę z tego, co zrobiła?

Kobieta, której zadaniem jest opiekować się małymi dziećmi wspierać ich rodziców w wychowaniu, okłamała przestraszonego trzylatka, sugerując mu, że jego kochana mama zamierza go w podstępny sposób porzucić (czyli chyba popełnić przestępstwo ścigane prawem?). Co za absurd! Okłamywanie dzieci nie jest OK. Straszenie dzieci jest jeszcze bardziej nie OK. To nie jest moja prywatna opinia, z którą można się zgodzić lub nie. To jest opinia naukowców, którzy zajmują się badaniami nad mózgiem, osobowością, uczeniem się. Są zgodni, że pod wpływem stresu dziecko radzi sobie gorzej z zadaniami wymagającymi myślenia, gorzej funkcjonuje w rodzinie i grupie rówieśniczej, ma w długim okresie gorszy stan zdrowia fizycznego i mentalnego.

Nie ma żadnych, absolutnie żadnych pozytywnych skutków straszenia dzieci poza tym, że dorosłemu, który to robi, przez chwilę jest łatwiej, bo dziecko wchodzi w stan zamrożenia i wydaje się współpracować. Czy dorosły, który stosuje takie „techniki” powinien pracować z dziećmi, opiekować się nimi i je wychowywać…? Dodam, że wychowawczyni poskarżyła się później dyrektorce, że dziecko ma deficyt uwagi i musiała przez cały czas się nim zajmować (biedna!). Cóż za wnikliwa, fachowa diagnoza. Ja też bym miała deficyt uwagi, gdybym w pierwszym dniu w pierwszej w życiu pracy usłyszała od szefa, że jeśli nie spełnię jego oczekiwań, uniemożliwi mi opuszczenie stanowiska pracy pod koniec dnia.

Dla kontrastu przytoczę historie dwóch innych chłopców,

o których usłyszałam na kursie self-reg prowadzonym przez Stuarta Shankera i jego współpracowników. Wyobraźcie sobie innego chłopczyka. Ma dwa lata i właśnie zdiagnozowano u niego autyzm wczesnodziecięcy; nie mówi, nie szuka kontaktu z rodzicami, jest zamknięty w swoim świecie. Podczas pierwszej, drugiej i trzeciej wizyty u terapeutki siedzi pod stolikiem i wydaje z siebie zwierzęce wycie, a jego mama siedzi na podłodze obok i płacze z żalu i bezradności. Terapeutka powtarza mamie: „Ma pani cudownego synka, proszę o tym pamiętać. Razem mu pomożemy!”. Kilkanaście lat później chłopiec chodzi do zwykłej szkoły średniej, ma kolegów i pasje, a o jego autyzmie dają znać jedynie pewne dziwactwa oraz trudności z rozumieniem niuansów życia towarzyskiego czy ironii.

A teraz wyobraźcie sobie jeszcze jednego chłopca. Właśnie rozpoczął naukę w szkole, ma różne zaburzenia i iloraz inteligencji wyraźnie poniżej średniej (około 90). Trafia na terapię do Shankera i jego mentora. Po pierwszej sesji terapeutycznej Shanker pyta swojego mentora, czy nie powinni dostosować terapii do niskiej inteligencji chłopca – czy nie wymagają od niego zbyt wiele. Mentor odpowiada: „Nigdy nie wiadomo, jaki naprawdę jest potencjał dziecka. Traktujmy go, jakby był ponadprzeciętnie inteligentny”. Dwadzieścia lat później ten sam chłopiec kończy studia na jednym z najbardziej prestiżowych amerykańskich uniwersytetów (tzw. Ivy League). Nigdy nie wiadomo…

Każde dziecko jest CUDEM.

Każde zasługuje na to, żeby na jego drodze życiowej stanęli empatyczni, mądrzy, odstresowani dorośli, którzy wydobędą z niego wszystko, co w nim najlepsze. Dr Jean Clinton, psychiatra dziecięca i bliska współpracownica Shankera, przywołuje często wizję dzieci pielęgnowaną przez autochtoniczne narody Kanady (First Nations): dzieci są święte, są kompetentne, mają w sobie wewnętrzne światło, a rolą dorosłych jest sprawienie, żeby świeciło ono pełnią blasku. Marzę o świecie, w którym wszyscy dorośli opiekujący się dziećmi patrzyli na nie właśnie w taki sposób, mieli wiedzę o rozwoju emocjonalnym dziecka i umieli być jego jak najlepszym mózgiem zewnętrznym.

Bardzo mnie boli, kiedy dorośli zachowują się jak owa wychowawczyni przedszkolna.

Ten i kolejny akapit piszę już kilka godzin później. W pierwszym odruchu, gdy miałam mocno pobudzony układ limbiczny i odciętą korę nową, życzyłam tej wychowawczyni (i innym przedszkolnym i szkolnym „paniom sierżant”, jak je określa moja przyjaciółka), żeby nagle spłynęły na nią wiedza i (samo)świadomość, którą mają Shanker i jego współpracownicy i żeby cierpiała na myśl o tym, jak skrzywdziła tego chłopczyka i zapewne inne dzieci. Te złe myśli były podyktowane ogromnym gniewem, który czułam. Teraz kiedy mój układ limbiczny się uspokoił, a kora nowa znów „podłączyła się do sieci”, życzę tamtej pani z całego serca i już bez mściwej intencji, żeby zdobyła całą tę wiedzę i świadomość oraz umiejętność regulowania siebie i podopiecznych tak, aby wszyscy dobrze się czuli i osiągali swój potencjał. A małemu bohaterowi tego wpisu i jego cudownej mamie życzę, żeby pokonali traumę i znaleźli przedszkole, w którym maluch rozkwitnie.

Co można zrobić, żeby zminimalizować takie zachowania wychowawców?

To temat nie tyle na osobny post, co na rozprawę habilitacyjną, więc tylko zapiszę pokrótce to, co uważam za najważniejsze. Myślę, po pierwsze, że potrzebne są działania edukacyjne mające na celu zmianę starych schematów myślenia. Ogromnym problemem jest to, że studia pedagogiczne wybierają czasem ludzie, którzy… nie lubią dzieci i – jak duża część społeczeństwa – nie uważają dzieci za „prawdziwych” ludzi. Przychodzi mi na myśl sytuacja, w której pewna starsza ciocia poczuła się nieco urażona tym, że trzyletni wówczas Duży nie chciał jej przytulić na powitanie. Kiedy powiedziałam, że nie musi tego robić, obruszyła się. Spytałam, czy chciałaby być zmuszana do przytulenia kogokolwiek, kiedy nie ma na to ochoty, a ona żachnęła się: „No wiesz! Nie porównuj, przecież to tylko dziecko!”. Tylko dziecko..

Po drugie, przydałoby się zmniejszać stres osób pracujących z dziećmi i uczynić coś, co zwiększałoby ich odporność psychiczną i zdolność do samoregulacji. Marzy mi się self-reg w przedszkolach i szkołach. Jeszcze nie wiem, jak to ugryźć, ale dotychczas wszystkie swoje marzenia spełniłam, więc kiedyś spełnię i to.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „The tall grass” (CC BY-NC-ND 2.0) by Fellowship of the Rich

Głęboka woda czy brodzik?

Głęboka woda czy brodzik?

Dziś o godzinie 19 zostawiłam Dużego w przedszkolu, gdzie spędzi wraz z całą swoją grupą pełną przygód noc.

Od kilku tygodni mówił o tej nocy z ogromnym entuzjazmem i nie mógł się jej doczekać. W przedszkolu odebrał ode mnie torbę ze swoim kocem, poduszką, piżamą i latarką, przytulił mnie nieuważnie na pożegnanie, po czym dołączył do kolegów, którzy skakali z radości, skandując raz po raz: „NO-CO-WA-NIE!”. Nawet nie obejrzał się na mnie i młodszych braci.

Początek jego pierwszej nocy w przedszkolu w czerwcu ubiegłego roku wyglądał zupełnie inaczej.

Także wtedy czekał na tę noc i mówił o niej z przejęciem, jednak z czasem do jego radosnego oczekiwania wkradł się lęk. Dopytywał, czy będę mogła zostać z nim i go przytulić przed snem i widać było, że chęć przeżycia czegoś nowego walczy w nim z potrzebą bezpieczeństwa i rutyny. W tygodniu poprzedzającym nocleg był coraz bardziej zestresowany, a w „dniu zero” stwierdził, że raczej nie chce w tej zabawie uczestniczyć, choć nie był tego całkiem pewny. Spakowałam go więc i wieczorem zawiozłam do przedszkola. Byli tam wszyscy jego koledzy i koleżanki (stuprocentowa frekwencja to w przedszkolu coś niezwykłego) i nikt poza nim nie wyglądał na zestresowanego. Biedny Duży nie wiedział, czego chce. Kiedy miałam go zostawić, rozpłakał się rozpaczliwie i przykleił do moich nóg, wołając: „Mamo, błagam cię, nie zostawiaj mnie tu! Chcę być zawsze z tobą!”.

Przytuliłam go i powiedziałam: „Jestem przekonana, że będzie super, a jeśli nie, to ciocia zadzwoni do mnie i przyjadę po ciebie”.

„Ciocia” kiwnęła głową, a ja odkleiłam od siebie płaczącą kupkę nieszczęścia i zdecydowanym krokiem opuściłam przedszkole. Nieczuła matka, fundująca dziecku traumę bez powodu – mniej więcej to usłyszałam od Męża, kiedy dowiedział się, jak wyglądało moje pożegnanie z Dużym. Na szczęście wkrótce dostałam SMS od wychowawczyni: Duży świetnie się bawił i nie zamierzał wracać do domu. Kiedy następnego ranka odebraliśmy go całą rodziną – ja, Mąż, Mały i Malutki w moim brzuchu – zawołał radośnie: „Mamo, to była najlepsza noc w moim życiu! Dziękuję, że mnie nie posłuchałaś i mnie zostawiłaś! Skąd wiedziałaś, że tak trzeba?”

No właśnie, skąd wiedziałam, że tak trzeba?

Nie wiedziałam, a jedynie przeczuwałam: podpowiedziały mi to intuicja i doświadczenie. Podczas adaptacji w przedszkolu dwa lata wcześniej w przypadku rozpaczy Dużego najlepiej sprawdzało się krótkie pożegnanie i opuszczenie przedszkola; wtedy szybko się uspokajał i rozpogadzał. Ja postępowałam właśnie tak, a Mąż zwykle próbował zostać, aż Duży się uspokoi, ale wtedy nasz synek wpadał w histerię i nawet po południu był nadal markotny i niespokojny. Nie byłam jednak pewna, że podczas nocy w przedszkolu takie postępowanie się sprawdzi. W ogóle niczego nie byłam pewna, bo niestety dzieci nie rodzą się z dołączoną instrukcją obsługi. Każde dziecko jest inne, każde konkretne dziecko też jest inne w relacji z różnymi osobami oraz w różnych okolicznościach i na różnych etapach rozwojowych, co dodatkowo utrudnia przewidywanie skutków naszych rodzicielskich działań.

Moje macierzyństwo to wielka improwizacja i stąpanie po kruchym lodzie bez solidnej wiedzy o procesach topnienia i zamarzania.

Pytanie o złoty środek między rzucaniem dziecka na głęboką wodę a niewypuszczaniem go z brodzika dla maluszków to tylko jeden z moich licznych macierzyńskich dylematów. Dużo czytam o rozwoju psychofizycznym dziecka i różnego rodzaju narzędziach rodzica, staram się rozwijać się jako matka i człowiek (bo dobry, zadbany emocjonalnie człowiek płci żeńskiej może być wystarczająco dobrą matką), ale najczęściej wiem tylko, że nic nie wiem. Znajduję rozwiązania i odpowiedzi, analizując każdy przypadek z osobna i wsłuchując się w swoją intuicję – bez niej ani rusz. Stąpam po omacku, czasem trafiając na minę albo rozdeptując jakąś delikatną roślinkę. Mam nadzieję, że moje dzieci wybaczą mi moje liczne błędy, wierząc w moje dobre intencje.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Swims Faster Deeper” (CC BY-NC 2.0) by Thomas Hawk

Hajnid mnie docenił!

Hajnid mnie docenił!

Dziś Duży rozłożył mnie na łopatki swoją nad wiek dojrzałą oceną sytuacji sprzed kilku lat.

Pisałam niedawno, że mój niespełna sześcioletni pierworodny był tzw. high need baby i że nadal jest wymagający. Coraz częściej zastanawiam się, czy aby na pewno nadal taki jest. Nie mam natomiast wątpliwości co do tego, że jest pod wieloma względami nieprzeciętny. W szczególności jest piekielnie inteligentny i często zadziwia mnie swoimi przemyśleniami, czego przykładem jest opisana poniżej sytuacja.

Otóż zebrało mi się na wspominanie wcześniejszego okresu życia moich dzieci

i spytałam Dużego, czy pamięta „mama toch tejam”. W jego języku dwulatka oznaczało to „mamo, przytul mnie TERAZ” i w ciągu ostatnich tygodni mojej drugiej ciąży oraz w pierwszych miesiącach po narodzinach Małego było to zdanie, które wypowiadał najczęściej – czasem kilkadziesiąt razy dziennie. Jeśli nie przytuliłam go natychmiast, wpadał w histerię, z której niełatwo było go wyprowadzić. Rzucałam więc wszystko i go przytulałam, choć czasem byłam wkurzona, bo to był jego sposób na niemycie rąk i ogólnie odmowę wykonania jakiegoś polecenia. Tak wtedy pojmowałam rodzicielstwo bliskości.

Duży odpowiedział, że pamięta. 

Zaciekawiona spytałam:
– Ale serio pamiętasz, jak to mówiłeś, czy wiesz o tym z naszych opowiadań?
– Pamiętam jeden raz, kiedy bardzo płakałem, żebyś mnie przytuliła.
W panice zaczęłam się zastanawiać, czy to jeden z tych dwóch, czy trzech razów, kiedy naprawdę paskudnie na niego nawrzeszczałam i ostrożnie zapytałam:
– A pamiętasz, co się wtedy działo? Gdzie ja byłam i co robiłam?
– Byłaś w łazience, robiłaś siku, a ja nie chciałem, żebyś sikała. – W tym momencie Duży zamyślił się przez chwilę. – Mamo, ale ja byłem dla ciebie wredny! Nawet siku nie mogłaś w spokoju zrobić! Jesteś bardzo dzielną mamą, że to wytrzymałaś, wiesz?

Padłam z wrażenia

Sześciolatek ma taką zdolność do empatii i autorefleksji, jakiej bym się po nim nie spodziewała. Nie liczyłam na to, że kiedykolwiek doceni moje matczyne zaangażowanie (ewentualnie doceni, dopiero kiedy zostanie ojcem), a tu taka miła niespodzianka! Jest nadzieja, drogie mamy chadzające do toalety wyłącznie w towarzystwie!

Zapoznaj się z cyklem artykułów o złości. Teraz kolej na wpis o uważności.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Outhouse” (CC BY-NC-ND 2.0) by Nicko Gibson

Chcę być pierwszy!

Chcę być pierwszy!

Dziś rano w naszej łazience rozegrał się łzawy dramat.

Nic to dziwnego ani rzadkiego, zważywszy, że Mały ma trzy lata. Piszę o tej konkretnej scenie dlatego, że miała wzruszający happy end i stanowi przykład tego, że za czymś trudnym może kryć się coś pięknego.

Poszło o pierwszeństwo przy myciu zębów, o które Duży i Mały ostro rywalizują.

Jest to jeden z licznych obszarów braterskiej rywalizacji, o której nieraz będę tu pisać. Jakiś czas temu umówiliśmy się, że po śniadaniu w pierwszej kolejności ma myte zęby Duży, a przed snem – Mały. Dziś rano Mały uznał jednak, że chce być pierwszy i wyraził swoją wolę wrzaskiem, próbą zrzucenia Dużego ze stołeczka oraz walnięciem go z bańki w czoło (to musiało boleć). Odsunęłam Małego stanowczo, powiedziałam, że nie zgadzam się na bicie i przytuliłam płaczącego Dużego. Mały wpadł w szał i próbował kopać to mnie, to Dużego, krzycząc, że chce być pierwszy.

Agresja Małego wywołała w pierwszej chwili moją złość, ale zdołałam zareagować niezgodnie z pierwotnym odruchem.

Przez moment miałam ochotę na niego wrzasnąć, ale na szczęście szybko pojawiła się refleksja, że nie nauczę go w ten sposób panowania nad własną agresją. Przytrzymałam więc tylko wierzgające nogi i powtórzyłam, że nie zgadzam się na kopanie.

Kiedy trochę się uspokoił, ale nadal płakał, tak sobie porozmawialiśmy:

– Jesteś chyba rozzłoszczony, bo chciałeś być pierwszy?
– Tak! Jestem bardzo, bardzo zły i smutny! Chcę, żeby Duży miał zawsze brudne zęby! Nigdy mu nie myj!
– Lubisz, kiedy najpierw myję zęby tobie? Lubisz być pierwszy?
– Tak! Chcę zawsze być pierwszy! Nigdy nie chcę być drugi! Nie lubię być drugi!
– Chcesz być dla mnie ważny, tak?
– Tak… (smutne chlipnięcie)
– Posłuchaj mnie, maluchu. Jesteś dla mnie bardzo, bardzo ważny. Jesteś moim najważniejszym na świecie Małym.
Szeroki uśmiech rozjaśnił zapłakaną buzię.
– Kocham Cię, mamo. Pobawimy się?

I tak oto wybuch trudnych emocji doprowadził do umocnienia mojej więzi z synkiem.

Ktoś mógłby ocenić, że jestem permisywną matką, toleruję agresję i wychowuję rozwydrzonego bachora. A ja to widzę tak, że za każdym trudnym zachowaniem kryją się emocje wywołane niezaspokojonymi potrzebami. Jeśli tylko jestem w stanie, to staram się dostrzec te potrzeby i zaspokoić je w sposób akceptowalny dla wszystkich zaangażowanych. To właśnie jest sedno zarówno rodzicielstwa bliskości, jak i porozumienia bez przemocy (NVC). Moje bezproblemowe środkowe dziecko najwyraźniej było niepewne, czy jest dla mnie wystarczająco ważne, bo od zawsze więcej czasu poświęcam wymagającemu i labilnemu Dużemu, a trzy miesiące temu do naszej rodziny dołączył nieodkładalny przez większość czasu Malutki. Nie umiejąc inaczej spełnić swojej potrzeby bycia ważnym dla mamy, trzylatek walczył z bratem o pierwszeństwo przy myciu zębów.

Dlaczego uważam takie podejście za lepsze od tradycyjnego, zgodnie z którym powinnam jakoś ukarać Małego za agresję?

Ponieważ jestem w stanie porównać skutki obu tych podejść na podstawie własnego doświadczenia. Nie zawsze bowiem reaguję w taki sposób; czasem warczę, szantażuję, krzyczę na dzieci. Od lat mam problem z własną złością, coraz mniejszy dzięki ogromnej pracy nad sobą. Kiedy reaguję tak, jak dziś, nie tylko umacniam więź z moimi synami, ale też momentalnie rozładowuję nagromadzone w nich napięcie i w efekcie one zachowują się lepiej. Po tej scenie w łazience Mały przez cały dzień był spokojny i radosny oraz zgodnie bawił się z Dużym. Wiem, że gdybym na niego nakrzyczała, co chwila wybuchałyby awantury między braćmi a wieczorem Mały urządziłby długą histerię „bez powodu”. Naprawdę warto spojrzeć pod powierzchnię trudnych zachowań.

Zrzucanie zbędnego balastu

Zrzucanie zbędnego balastu

Jest to pierwszy z serii postów dotyczących tego, co mi dało bycie mamą.

Ostatnio wiele się mówi o tym, co macierzyństwo zabiera aktywnym współczesnym kobietom. Przede wszystkim wskazuje się na ograniczone możliwości awansu zawodowego i zmniejszenie zakresu szeroko rozumianej wolności. Matka małego dziecka zazwyczaj nie może spontanicznie wyjechać z partnerem na romantyczny weekend do Paryża, nie mówiąc o kilkutygodniowym trekkingu w Nepalu. Owszem, dzieci zabrały mi sporo wolności i był czas, kiedy nad tym bolałam. Jednocześnie dały mi całe mnóstwo zwykłych i niezwykłych darów i chcę tu o nich pisać.

Bezdzietna Ja starała się złapać jak najwięcej srok za ogon.

Dekadę temu obroniłam doktorat i podjęłam pracę w prestiżowej instytucji. Nie poprzestałam na tym: podążając za dziecięcym marzeniem o profesurze, objęłam posadę adiunkta na uczelni. Ponadto z zasady nie odmawiałam, kiedy pojawiały się propozycje prac zleconych. Ekspertyza dla Ministerstwa Gospodarki? Z przyjemnością. Gościnny wykład? Proszę bardzo. Recenzja artykułu naukowego? Nie ma sprawy. Uczestnictwo w komitecie organizacyjnym konferencji? Chętnie. Większość tych prac faktycznie sprawiała mi przyjemność, ale nie wszystkie. Czasem mówiłam „tak”, aby nie sprawić komuś przykrości lub z obawy, że ominą mnie jakieś perspektywy rozwoju zawodowego.

Przez kilka lat pracowałam na najwyższych obrotach, ignorując własne potrzeby.

Do zajęć na uczelni przygotowywałam się w każdej wolnej chwili, a prace zlecone wykonywałam nocą. Funkcjonowałam w ciągłym szpagacie między moimi dwoma głównymi pracodawcami, z których każdy oczekiwał, że będzie tym ważniejszym. Żyłam w nieustającym stresie, z niewyspania często chorowałam i z tego powodu w pewnym momencie zaczęłam bardziej selektywnie przyjmować prace zlecone. Jednak to praca na uczelni ciążyła mi najbardziej. Lubiłam i nadal lubię przekazywać innym wiedzę, ale prowadzenie co rok tych samych ćwiczeń oraz ściana, z którą zderzałam się w potyczkach z uczelnianą biurokracją bardzo mnie męczyły i frustrowały. Nie wyobrażałam sobie jednak, że mogłabym zrezygnować z kariery naukowej. Przecież tylko mięczaki rezygnują…

Narodziny mojego pierwszego dziecka dały mi odwagę, aby odrzucać zbędny balast.

Wiedziałam, że po urlopie macierzyńskim nie chcę wracać do pracy na dwa etaty. Oczywiście mogłam lawirować, redukując wyraźnie wymiar etatu u obu pracodawców, ale wszystko we mnie buntowało się przeciw poprowadzeniu choćby jednej grupy ćwiczeniowej. Kusząca wcześniej wizja habilitacji i profesury stała się dla mnie kompletnie nieatrakcyjna: w nosie miałam tytuły, dyplomy i wyróżnienia, które wcześniej tak chętnie kolekcjonowałam. Jeśli miałam zostawić swoje dziecko pod opieką osoby spoza rodziny, to chciałam mieć naprawdę dobry powód: pracę, która mnie autentycznie interesuje i pomaga mi się rozwijać. Po gruntownym przygotowaniu się przeprowadziłam długą rozmowę z szefem katedry, szczerze wyjaśniając moje motywy i kategorycznie odrzucając wszelkie propozycje opierające się na półśrodkach. Wyszłam z jego gabinetu lekka jak piórko. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że rezygnacja może tyle DAĆ – tyle lekkości, radości, poczucia sprawczości, sensu i bycia w zgodzie ze sobą. Ani przez chwilę nie żałowałam swojej decyzji. Jednocześnie nie żałuję lat spędzonych na harówce, bo była ona spójna z systemem wartości osoby, którą wtedy byłam.

Porozumienie bez przemocy (NVC) nauczyło mnie, że za każdym „nie” wypowiedzianym drugiemu człowiekowi kryje się „tak” wypowiedziane samej sobie.

Jeśli mówię „nie” szefowi, który proponuje mi ciekawe zadanie do wykonania w nadgodzinach, to mówię „tak” mojej potrzebie odpoczynku, mojemu zdrowiu i relacjom z bliskimi. Warto zdawać sobie z tego sprawę, choć z doświadczenia wiem, że daleka stąd droga do prawdziwego dbania o własne potrzeby, jeśli naszym nawykiem jest zachowanie zgodne z oczekiwaniami innych. Dla mnie jest to szczególnie trudne w relacjach z dziećmi. Nie chodzi tu tylko o moje trudności w odmówieniu dziecku czegoś, o co prosi, lecz także o brak akceptacji dla dziecięcego „nie” wobec moich oczekiwań. Ale to już inna historia.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Black & White – Feathers” (CC BY-NC-ND 2.0)  by Simon & His Camera