Nauczyciel doskonały

Nauczyciel doskonały

Początek nowego roku szkolnego i przedszkolnego pragnę powitać wpisem na temat ideału nauczyciela.

Kilka dni temu moja Przyjaciółka opowiedziała mi o nowym nauczycielu gry na pianinie, którego zatrudniła, aby dawał lekcje jej trójce dzieci. Pan Od Pianina tak mnie zachwycił, że postanowiłam o nim napisać, oczywiście za zgodą Przyjaciółki.

Rozmowę z Panem Od Pianina moja Przyjaciółka rozpoczęła zdaniem:

„Kompletnie nie znam się na nauce muzyki, ale bardzo dobrze znam swoje dzieci; proszę skorzystać z tej wiedzy”. Następnie opowiedziała mu o swoich dzieciach. Ośmioletni Najstarszy stanowił najtrudniejszy orzech do zgryzienia: jest piekielnie inteligentny, uzdolniony matematycznie, językowo i muzycznie oraz… pozbawiony motywacji do systematycznej nauki. Chętnie liźnie nowej wiedzy, po czym uznaje, że już wszystko umie i kieruje uwagę na coś nowego. Lubi grać w gry typu Minecraft i jest miłośnikiem „Gwiezdnych wojen”. Sześcioletni Średni to byłe high need baby, swego czasu wrażliwe tak bardzo, że mój Duży wydawał się przy nim oazą spokoju i wzorem pogody ducha. Obecnie, w dużej mierze dzięki intuicyjnie bliskościowemu i self-regowemu podejściu mojej Przyjaciółki, jest to pogodne, mądre, wrażliwe dziecko o nieprzeciętnej inteligencji emocjonalnej i społecznej. Jest spokojniejszy niż rodzeństwo, kocha zwierzęta. Z kolei czteroletnia Najmłodsza to niezwykle ruchliwa, przebojowa i niezależna mała kobietka, artystyczna, rogata dusza, wielka miłośniczka kotów.

Pan Od Pianina wykorzystał wiedzę o dzieciach przekazaną mu przez ich mamę i do każdego podszedł indywidualnie.

Nieco najeżonego Najstarszego („Po co mi lekcje pianina? Przecież już umiem grać!”) kupił po pierwszych dwóch minutach zajęć. Przyniósł mu do grania nuty motywów przewodnich „Gwiezdnych wojen” i „Pogromców duchów” i wspomniał, że uwielbia grać w gry i ma PlayStation. Dla Średniego miał do grania utwory o zwierzakach, był cierpliwy, wyrozumiały, spokojny, skupiony i bardzo ciepły – dokładnie takich nauczycieli Średni lubi najbardziej. Absolutnym majstersztykiem była lekcja Najmłodszej. Mała wbiegła do salonu i zaczęła biegać z kąta w kąt, robić fikołki, śmiać się, wygłupiać. Pan Od Pianina usiadł na podłodze i zaczął opowiadać o trzech kotach swojej żony. Po kilku minutach Najmłodsza usiadła przy pianinie, a Pan zaczął lekcję od zabawy w koty: ona była uciekającym kotkiem i uderzała w kolejne klawisze, a on był drugim kotem, który ją gonił. Nie dziwi mnie, że cała trójka dzieci była zachwycona lekcją gry na pianinie.

Nie wiem, czy Pan Od Pianina czytał te wszystkie mądre książki, artykuły i blogi o rozwoju dzieci, które ja i podobne do mnie mamy wnikliwie studiujemy.

Wynika z nich, że dzieci uczą się najskuteczniej, kiedy czują się bezpieczne, są radosne i zaciekawione oraz mają dobrą relację z nauczycielem, który traktuje je z szacunkiem i widzi przede wszystkim ich potencjał, a nie skupia się na ich słabościach. [Polecam w szczególności książkę Carla Honoré „Pod presją. Dajmy dzieciom święty spokój!”, która zawiera odniesienia do badań na ten temat.] Przypuszczam, że ich nie czytał – raczej ma talent i pasję dydaktyczną oraz najzwyczajniej w świecie lubi dzieci i jest ich ciekaw. Stuart Shanker nazwałby go Self-Reg natural, czyli osobą intuicyjnie stosującą Self-Reg. Zanim Pan Od Pianina rozpoczął lekcję, łagodnie pomógł każdemu dziecku przejść do odpowiedniego stanu pobudzenia, czyli stanu spokoju i uwagi. Do każdego małego ucznia podszedł indywidualnie. W efekcie dzieci skoncentrowały się na przyswajaniu nowych umiejętności, być może nawet nie zdając sobie sprawy, że właśnie to robią; po prostu świetnie się bawiły.

Marzę o takich właśnie nauczycielach dla moich i wszystkich innych dzieci.

O nauczycielach, którzy swój zawód wykonują z niesłabnącą pasją, mają wysoką inteligencję emocjonalną i intuicję. O nauczycielach, którzy w każdym dziecku widzą nieoszlifowany diament i mały cud, a swoją rolę rozumieją jako towarzyszenie młodemu człowiekowi w jego drodze rozwoju i wspieranie go w pokonywaniu trudności. Uważam, że nauczyciele powinni być nie tylko intelektualną i moralną, ale też finansową elitą kraju – świetnie opłacanymi specjalistami, którym powierzamy ogromną odpowiedzialność za przyszłość społeczeństwa. Przecież „takie będą rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”…

Tymczasem nauczyciele są niedocenianą, nędznie opłacaną i przede wszystkim silnie zestresowaną grupą zawodową.

Niektórzy już na wczesnym etapie kariery zawodowej wypalają się, bijąc głową o mur biurokracji. Ich frustracja i stres emanują na ich małych podopiecznych (pamiętacie o rezonansie limbicznym?), którzy z kolei przenoszą go do domów rodzinnych, urządzając wieczorami sceny podczas odrabiania zadań domowych (które swoją drogą są absurdem). Dzieci uczone przez spiętych, zestresowanych, rozregulowanych dorosłych miewają problemy z motywacją, koncentracją uwagi i samooceną. Przyznam, że z obawą myślę o rozpoczęciu przez Dużego (za rok) edukacji szkolnej, a decyzja o przeniesieniu moich starszaków z prywatnego przedszkola „dla wymagających” do dwóch przedszkoli publicznych była dla mnie w czasie minionych wakacji potężnym stresorem. Przecież chodzi o setki godzin, które moje dzieci spędzają bez rodziców.

Co możemy zrobić, aby nasze dzieci uczyły się w jak najlepszych warunkach, osiągnęły swój potencjał i rozwijały talenty?

Zwykle nie mamy wpływu na program nauczania, harmonogram zajęć w konkretnej placówce i to, czy trafimy na nauczycieli podobnych do Pana Od Pianina, czy wręcz przeciwnie. Myślę, że warto robić wszystko, co w naszej mocy: wydeptywać ścieżki, rozmawiać z nauczycielami, spokojnie i empatycznie wyjaśniając nasz punkt widzenia, angażować się w życie społeczności szkolnej czy przedszkolnej i dawać jej impulsy do rozwoju w dobrym kierunku. Ja zgłosiłam się do rady rodziców w przedszkolu Małego (sama w to nie wierzę, bo jestem trochę dzikusem…) i zamierzam cichaczem wprowadzać tam elementy Self-Reg. W przypadku wielu dzieci przydatne bywa też wsparcie profesjonalistów: specjalisty integracji sensorycznej, terapeuty ręki, okulisty czy ortoptysty, fizjoterapeuty – bo dziecku trudno jest przyswajać wiedzę, jeśli jego ciało płata mu figle. Jak mawia Stuart Shanker, sfera biologiczna stanowi korzenie procesów poznawczych.

A co, jeśli mimo wszystko nasze dziecko wraca z placówki smutne, złe czy sfrustrowane, a my nie możemy dogadać się z nauczycielem?

Co, jeśli nauczyciele wciąż mają jakieś uwagi krytyczne na temat naszej latorośli? Co, jeśli naszemu dziecku przypięto łatkę niegrzecznego, leniwego, złośliwego, klasowego błazna, prowodyra bójek? Co, jeśli nie mamy możliwości przenieść dziecka do innej placówki? Oto co możemy i powinniśmy zrobić: stanąć po stronie swojego dziecka, dać mu poczucie bezpieczeństwa, zadbać o jego potrzeby i przede wszystkim nie dać sobie wmówić, że ono jest jakieś takie… nieudane i niedobre. Nie ma czegoś takiego, jak niedobre dziecko.

Podobno wystarczy jedna bliska, empatyczna dorosła osoba, aby mały człowiek wyszło na prostą.

Bądź tą dorosłą osobą.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Today I took my daughter to piano lessons” (CC BY-NC-ND 2.0) by Judy van der Velden

Wakacyjny kryzys i przypomnienie, dlaczego wychowuję niegrzeczne dzieci

Wakacyjny kryzys i przypomnienie, dlaczego wychowuję niegrzeczne dzieci

Wczoraj w nocy wróciłam z dziećmi do Warszawy po ponad dwóch tygodniach spędzonych na letnich działkach należących do członków rodzin Męża i mojej.

Mąż w tym czasie pracował; na wspólne wakacje nad morzem wyjeżdżamy dopiero w najbliższą niedzielę. Ta pierwsza część moich wakacji z dziećmi była piękna z oczywistych względów: pogoda dopisywała, więc spędzaliśmy mnóstwo czasu na łonie przyrody, pluskaliśmy się w ogrodowych basenikach i jeziorach, rozkoszowaliśmy się ciszą i czystym powietrzem, a nocą – rozgwieżdżonym niebem.

Jednocześnie był to czas bardzo stresujący. Upał dawał się wszystkim we znaki, przez kilka dni nie mieliśmy dostępu do wanny czy prysznica, domki były nieprzystosowane do raczkującego niemowlaka, Malutki ząbkował, a starszaki momentami nudziły się, pozbawione swoich zabawek i przede wszystkim towarzystwa kolegów. Ja sama też potrzebowałam czasu, aby wyciszyć swój galopujący umysł i zwolnić tempo.

Ostatni tydzień był dla mnie trudny emocjonalnie z powodu konfliktu wartości.

Spędziliśmy go na działce przyjaciół moich rodziców, do których mówię „ciociu” i „wujku”. Są dla mnie bliscy jak rodzina i mają podobne do mojej rodziny podejście do wychowania dzieci, diametralnie różne od mojego: dzieci ma być widać, ale nie słychać; dzieci muszą słuchać we wszystkim dorosłych; dzieci nie mają żadnych powodów do narzekania, bo są dziećmi, więc jakież mogą mieć problemy? Byłam niepoprawną optymistką, nie przewidując konfliktów, a nie przewidziałam ich dlatego, że ostatnio dłuższy kontakt z Ciocią i Wujkiem miałam, zanim zostałam mamą, kiedy jeszcze moje i ich poglądy na wychowanie były zbliżone.

O moich dzieciach można by powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że ich nie słychać. Są bardzo głośne, ruchliwe, wszędobylskie, ciekawskie, „pyskate”, niepokorne, uparte, nie dają się zbyć odpowiedzią „bo ja tak mówię” i bardzo źle reagują na stawianie ich pod ścianą oraz konfrontacyjny, rozkazujący ton. Jest to po części efekt ich temperamentu, a po części – mojego wychowania.

Z przyczyn, które leżą w moim dzieciństwie posłuszeństwo i „grzeczność” nie są postawą, którą chcę wpoić moim dzieciom.

Nieco tylko przerysowuję moją motywację: posłuszne dzieci są idealnymi kandydatami na ofiary pedofilów i wyrastają na ludzi, którzy  wybierają w wolnych wyborach Hitlera i nie potrafią mu się przeciwstawić, nawet kiedy jego zbrodnie ujrzą światło dzienne.

Ja sama byłam takim idealnie przystosowanym i grzecznym dzieckiem. Nie da się z całą pewnością stwierdzić, na jaką osobę bym wyrosła, gdybym była wychowywana  bardziej demokratycznie. Jednak nie uważam za przypadek tego, że kiedy w wieku 36 lat rozpoczynałam psychoterapię (a miałam za sobą kilkanaście lat pracy nad sobą w innych niż psychoterapia formach), nie byłam w stanie określić swoich granic i nie wiedziałam, czego chcę. Pytana, czy wolę A, czy B, dokonywałam w myślach szybkiej optymalizacji: zastanawiałam się, czego oczekują ode mnie istotne w danej sytuacji osoby (Mąż, dzieci, rodzice, dalsi członkowie rodziny, przyjaciele, przełożeni czy koledzy w pracy), obliczałam coś w rodzaju średniej ważonej ich oczekiwań i na tej podstawie podejmowałam decyzję, którą po fakcie wielokrotnie roztrząsałam i podważałam jej słuszność.

Jeszcze pięć lat temu jedyną przykrą emocją, jaką odczuwałam, była złość; nie znałam smutku, żalu, przykrości, zawstydzenia, osamotnienia. Byłam zewnątrzsterowna i gotowa zrobić wiele dla pochwały, nagrody czy certyfikatu, przy znikomej wewnętrznej motywacji czy zainteresowaniu danym tematem. Moim życiem rządziło „wypada”, „trzeba”, „należy”, „nie wolno”. Przez ponad dekadę cierpiałam na bulimię, przez kolejną – na pracoholizm. Przez wiele lat otaczałam się toksycznymi ludźmi, którzy wysysali ze mnie radość życia. Może tak się po prostu złożyło, ale sądzę, że przynajmniej częściowo jest to efekt tego, jak byłam wychowywana.

W ostatnich dniach przeżyłam potężny kryzys wychowawczy, bo pod wpływem stresu spojrzałam na moje dzieci oczami Cioci i Wujka.

Słuchając ich ciągłych uwag pod adresem moich dzieci (i pośrednio lub bezpośrednio moim własnym), cofnęłam się w swoim sposobie postrzegania świata do czasów dzieciństwa. Zobaczyłam w Dużym i Małym rozpieszczone, roszczeniowe dzieciaki, którym wydaje się, że są pępkami świata. Uznałam, że są niewychowane, bez kindersztuby, aroganckie, pozbawione empatii, niewdzięczne, rozjęczane, rozmemłane, siejące wokół chaos i bałagan. Uznałam siebie samą za niekompetentną matkę, która robi krzywdę dzieciom, nie wbijając im do głów elementarnych zasad pożycia społecznego i wstydziłam się przed Ciocią i Wujkiem, którzy byli głęboko zatroskani tym, jak ciężkie jest moje życie z tymi małymi potworami. Warczałam na Dużego i Małego, wygłaszałam im kazania i rozmyślałam, w jaki sposób zaostrzyć mój kurs wobec nich.

Zastanawiałam się, po co mam zapisywać się na zaawansowany kurs Self-Reg w Mehrit Centre, skoro mój gad jest najwyraźniej nie do opanowania. Straciłam motywację do pisania bloga: jaki mam mandat do tego, aby mądrzyć się na temat wychowywania dzieci, skoro moje własne są niewychowane? Zwątpiłam też w sens podejmowania studiów w zakresie coachingu, na które mnie niedawno przyjęto. Cytując Ciocię: „Zanim zaczniesz doradzać ludziom, ogarnij najpierw tych dwóch, oni całkiem weszli ci na głowę”.

Mój kryzys trwał kilka dni, a potem wydarzyło się coś, co utwierdziło mnie w poczuciu, że wybrałam właściwą drogę.

Dzień był bardzo udany, Duży i Mały nie nudzili się (spotkali się z ulubioną ciocią i kuzynami, a wieczorem Ciocia zaprzęgła ich do zmywania naczyń w miednicy na tarasie, a Wujek – do podlewania ogródka) i zachowywali idealnie. Wieczorem umyłam ich jako tako w miednicy, po czym zostawiłam z kolacją na parterze domku, a sama poszłam do naszego pokoju na poddaszu, żeby uśpić zmęczonego upałem Malutkiego. Nie mógł się wyciszyć, więc trwało to długo.

Leżąc z bobasem przy piersi, usłyszałam każde słowo awantury, która miała miejsce na dole. Wujek zajął krzesło, które upodobał sobie zmęczony i śpiący Mały. Mały powiedział, że to jego krzesło, na co Wujek odpowiedział, że wszystkie krzesła w tym domu są jego i Cioci, a Mały ma usiąść na innym. Mały zaczął rozpaczliwie płakać.

Wujek spokojnym tonem wyprowadził go z tego płaczu metodą zupełnie nieself-regową. Powoli, stopniowo budując napięcie wyjaśnił mu, że jeśli ktoś kupi psa i ten pies szczeka i gryzie właściciela, to właściciel odda go tam, skąd go wziął, ewentualnie do schroniska. Jeśli ktoś kupi zepsuty samochód, to odda go do salonu i zażąda nowego. Jeśli natomiast komuś trafi się dziecko, które płacze i krzyczy, to może je albo oddać do specjalnego schroniska dla dzieci, albo naprawić. A dzieci naprawia się, bijąc je pasem po pupie tak, żeby bardzo bolało i żeby dziecko zapamiętało, że ma nie płakać ani nie krzyczeć, lecz zawsze być grzeczne.

Leżałam w łóżku z Malutkim, słuchając tego i nie mogąc się ruszyć, kompletnie sparaliżowana pewnym wspomnieniem.

Byłam malutka – pamiętam, że na poziomie moich oczu były uda mojego Taty – i zachowałam się „niegrzecznie”, chyba właśnie płakałam i krzyczałam „bez powodu”. Tata stwierdził, że gdzieś zniknęła jego grzeczna córeczka i razem z Mamą zaczął mnie szukać w całym mieszkaniu. Biegałam za nimi, czepiałam się ich nóg i krzyczałam, że jestem, nie zniknęłam, ale oni mnie „nie widzieli”. Poszli nawet do sąsiadów z naprzeciwka, pytając, czy może jestem u nich (ja wybiegłam za nimi, zapłakana), ale ci zaprzeczyli; ależ musieli mieć ubaw…

W końcu wpadłam na pomysł, żeby zawołać, że już zawsze będę bardzo, bardzo grzeczna – i wtedy nagle „odnalazłam się”. Do tej pory to wspomnienie jest dla mnie tak bolesne, że tracę dech w piersiach i zdolność myślenia, cała się trzęsę i trudno mi pohamować łzy. Nie byłam więc w stanie zejść na parter, żeby zażegnać awanturę i uspokoić Małego – dosłownie nie byłam w stanie wstać z materaca.

[Dopisek z 2021 roku: Tamta moja silna reakcja wynikała z nieuleczonej traumy, jaką wywołało u mnie tamto zdarzenie z dzieciństwa. W 2018 roku, po 2 latach psychoterapii psychodynamicznej, rozpoczęłam 2,5-letnią terapię traum w nurcie EMDR, która pozwoliła mi uleczyć tamtą traumę i wiele innych. Przeczytaj o traumie post z maja 2021 roku.]

I nagle odzyskałam spokojną pewność co do tego, jak chcę wychowywać moje dzieci.

Chcę, żeby wiedziały, że są kochane także wtedy, kiedy są smutne, przestraszone, zawstydzone, zirytowane, rozżalone, zazdrosne, wściekłe – i kiedy okazują to w mało cywilizowany sposób. Chcę, żeby miały niezmąconą pewność, że ich nie oddam i nie zbiję niezależnie od ich występków. Nie chcę, żeby wyrosły na nieempatycznych dorosłych naruszających granice innych ludzi i będę nad tym pracować. Porozmawiam z mądrą psycholożką zajmującą się dziećmi z ADHD o tym, jak sprawić, żeby Duży nie brał do ręki bez pozwolenia cudzych cennych przedmiotów. Wyślę Małego na terapię słuchu Johansena, żeby przestał non stop produkować dźwięki, co powoduje, że Duży podnosi głos, aby być usłyszanym i poziom hałasu jest stale wysoki.

Będę im nadal wyjaśniać, że zanim sięgną po dokładkę jedzenia, powinni upewnić się, że dla wszystkich wystarczy. Będę jeszcze bardziej starać się odkładać rzeczy na miejsce i uczyć tego dzieci (na razie kiepsko mi to wychodzi). Będę nadal uczyć ich rozwiązywania konfliktów bez użycia przemocy. Wierzę, że w końcu nauczą się tego wszystkiego, podobnie jak ja mozolnie uczę się rozpoznawania swoich granic i odróżniania własnych przekonań od cudzych. Wiem i ciągle się przekonuję, że nie mają złych zamiarów, a jedynie często zapominają o zasadach w ferworze zabawy albo pod wpływem silnych emocji.

Kiedy w końcu zeszłam na dół, Mały był autentycznie spokojny i z apetytem wcinał kolację.

Wujek był zadowolony, że dał mu lekcję – postraszył go i osiągnął zamierzony efekt wychowawczy. Ale nie miał racji. Mały przestał płakać, bo historia o gryzącym psie i zepsutym samochodzie zaciekawiła go i odwróciła jego uwagę od frustracji związanej z krzesłem, a kanapka zaspokoiła jego głód. Uspokoiwszy się, podjął polemikę z Wujkiem, mówiąc z całkowitym przekonaniem i bez cienia strachu, że dzieci się nie bije, a poza tym mama go bardzo kocha i nigdy go nie odda. Nie ma jeszcze czterech lat, a już to wie bez cienia wątpliwości. Krótkoterminowo to chyba ja osiągnęłam zamierzony efekt wychowawczy…

Ten post napisałam na gorąco w nocy po opisanej awanturze.

Od tamtej pory wróciłam na ścieżkę, którą uważam za właściwą, a dzieci się wyciszyły i zachowują o wiele lepiej. Dużo myślałam o mechanizmach, które popchnęły mnie w stare koleiny – głównie o rezonansie limbicznym, o którym pisałam w poście zatytułowanym Jak kształtujemy mózgi naszych dzieci i w Spokój rodzi spokój. (A w moim artykule Rodzice, dzieci, ekrany i mózgowe wi-fi napisanym dla fundacji Dajemy Dzieciom Siłę możesz przeczytać, jak mózgowe wifi rozstraja dziecko, którego rodzic nadużywa urządzeń z ekranami.)”.

P.S. Bardzo proszę czytelników o powstrzymanie się od nieprzyjemnych komentarzy pod adresem moich Rodziców, Cioci czy Wujka. Oni dorastali i zostali rodzicami w zupełnie innych warunkach, a ich zachowaniem kierują inne schematy poznawcze, niż te, którymi ja się kieruję; schematy poznawcze bardzo trudno jest zmienić, nawet jeśli widzi się taką potrzebę. Moim Rodzicom daleko do sadystów czy choćby ludzi chłodnych emocjonalne; mam ogólnie dobre wspomnienia z dzieciństwa i czułam się kochana. Swoją drogą, moja Mama mówi, że taka forma zdyscyplinowania mnie, o jakiej piszę zdarzyła się jej i Tacie tylko jeden raz; sami uznali, że jest zbyt drastyczna.

Samoświadomość moich dzieci

Samoświadomość moich dzieci

Przerywamy nasz program, żeby zaprezentować Państwu… samoświadomość trzyipółlatka i sześciolatka.

Mam mnóstwo zadań na dzisiejszy wieczór i kawałek nocy, ale mam też ogromną potrzebę podzielenia się z Wami na gorąco tym, czego byłam dziś świadkiem i co skłoniło do autorefleksji.

Sytuacja 1: nieco podminowana nawałem różnych zadań odbieram starszaki z przedszkola.

Obaj są rozstrojeni i poirytowani, zwłaszcza Mały, który w szatni kilka razy zmienia buty na kalosze i odwrotnie. Pochylając się nad Dużym, żeby pomóc mu zapiąć pas samochodowy, proponuję, żeby pooddychał tak, jak to ćwiczymy. Duży prycha z irytacją tak mocno, że kropelki śliny padają na moje okulary. Ciśnienie mi skacze, a gad w mojej głowie syczy: „ON CIĘ OPLUŁ! ZJEDZ GO TERASSSSSS!”. Mówię Dużemu chłodno, że nie lubię być opluwana, siadam za kierownicą i próbuję sama się uspokoić poprzez skupienie na oddechu. Nie daję rady, bo w pobudzony układ limbiczny wwierca mi się ciągłe jęczenie Małego: „Ja nie chciałem kaloszy! Ja chciałem buty! Dlaczego założyłem kalosze? Nie lubię kaloszy” itd. Dojeżdżamy na zajęcia logopedyczne Małego. Kilka metrów przed wejściem do gabinetu Mały staje i mówi, że mam mu zmienić kalosze na buty.
– Daj spokój, przecież za chwilę będziesz musiał je zdjąć, do gabinetu nie wchodzi się w butach – odpowiadam i pociągam go za sobą.

Rozpętuje się małe piekiełko.

Mały płacze, krzyczy, piszczy, że on nie chciał kaloszy, nie lubi kaloszy, nie lubi pani Kasi (logopedki), jest zły na mamę, chce do domu, chce wejść do gabinetu w butach. Jestem opanowana, ale czuję złość, nie potrafię zamienić się w uosobienie spokoju. Mały nakręca się coraz bardziej i w końcu muszę go wziąć, wierzgającego, na ręce i zanieść z powrotem do samochodu, gdzie zaczyna krzyczeć z kolei, że on chce do pani Kasi i mam natychmiast wrócić do pani Kasi i jest na mnie strasznie, STRASZNIE zły!

Kiedy już w domu oboje się uspokoiliśmy,

Mały spytał z wyrzutem:
– Dlaczego zabrałaś mnie od pani Kasi?
– Bo tak płakałeś i krzyczałeś, że zajęcia były niemożliwe, a w dodatku przeszkadzałeś pani i dziecku w drugim gabinecie.
– Ale mamo, mogłaś mnie przytulić! – mówi do mnie powoli jak do osoby niespełna rozumu. – Wtedy by przestałem płakać i by nie byłem na ciebie zły, i by mogłem pójść na zajęcia. [Gramatyka oryginalna; uwielbiam ten tryb warunkowy trzylatka.]
Oniemiałam. Dla niego to takie oczywiste, że potrzebował mojego spokoju i bliskości, żeby się uspokoić. A ja wprawdzie czytam o tym w mądrych książkach, ale nie zawsze umiem tę wiedzę zastosować w praktyce.

Sytuacja 2: Duży podejrzanie szybko wychodzi z toalety (znów nie umył rąk!).

Zanim zdążę zareagować, wkłada palce do ust Malutkiego i bada, czy już mu się pojawiły dolne dwójki.
– Duży, umyłeś ręce? – pytam złowieszczo (nienawidzę, po prostu nienawidzę takich sytuacji!).
– Yyyy… zapomniałem.
– I te zasikane palce wkładasz bobasowi do buzi? Tyle razy ci mówiłam, że to niehigieniczne! – mówię ostrym tonem. – Chcesz, żeby się rozchorował, bo ciągle pakujecie mu z Małym brudne palce do buzi? Choćby we wtorek miał biegunkę, zaraził się od was!
– Nie! Nie chcę, żeby Malutki chorował! Mamo, nie strasz mnie! – mówi poruszony Duży.
– Straszę cię, bo może to do ciebie dotrze – mruczę pod nosem bez przekonania.
– Nie dotrze. Na pewno nie dotrze. Kiedy mnie straszysz, to ja przestaję myśleć i jeszcze częściej robię różne rzeczy bez sensu. To mnie niczego nie nauczy. Lepiej powiedz mi to spokojnie i wtedy się postaram.
Oniemiałam po raz drugi tego dnia. Słowo honoru, że nic mu nie mówiłam o tym, co się dzieje z mózgiem człowieka w trybie walki i ucieczki!

Moje dzieci mają wprost niezwykłą samoświadomość.

Na pewno nie tylko moje. Zastanawiam się – nie, raczej wiem – dlaczego ja ją zyskuję powoli, w bólach, grubo po trzydziestce. Postaram się, żeby moje dzieci swoją zachowały.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Grandson’s Fun In The Puddles” (CC BY 2.0) by Audrey

Warto odpuścić dziecku

Warto odpuścić dziecku

Wczoraj wieczorem czułam się podle.

Mąż zabrał Małego na wyczekiwaną od dawna wizytę u renomowanego laryngologa. Miałam nadzieję, że zmiana diety i te wszystkie zabiegi oraz kuracje, które zastosowaliśmy w ostatnich miesiącach, zmniejszą trzeci migdał Małego tak, że operacja będzie niepotrzebna. Fiberoskopia wykazała jednak, że trzeci migdał nadal zajmuje 75% światła gardzieli, a dodatkowo migdałki gardłowe powiększyły się ponad miarę. Lekarz stwierdził, że niepotrzebnie czekaliśmy z operacją. Jej termin – najbliższy możliwy, w prywatnej placówce – wyznaczono na… czwarte urodziny Małego w październiku. Na myśl o moim małym synku spędzającym urodziny na stole operacyjnym, odpływającym w przerażający mnie stan znieczulenia ogólnego, miałam łzy pod powiekami.

W pewnym momencie do kuchni, gdzie przygotowywałam kolację, wkroczył Duży.

Akurat miał przerwę w zabawie, więc powiedziałam, że to dobry moment, żeby się umył.
– Nie będę się mył! Nienawidzę się sam myć! Ty mnie umyj, natychmiast, słyszałaś? No już, na co czekasz? Rozkazuję ci! – warknął Duży.
Od dawna tak się do mnie nie odzywał. Spojrzałam na niego uważnie. Stał przede mną, taki mały i duży jednocześnie, patrząc na mnie wyzywająco i czekając w napięciu na to, jak zareaguję. Byłam przybita i zniechęcona, zajęta swoimi emocjami, ale coś mi podpowiedziało, że on jest w takim samym stanie i potrzebuje mojej łagodności.
– Kiedy tak do mnie mówisz, nie mam ochoty na współpracę. Ale jeśli ci bardzo zależy, umyję cię – powiedziałam spokojnie i lekko.
– Dzięki, mamo – bąknął wyraźnie zawstydzony Duży i przytulił się do mnie. – Zależy mi. I przepraszam.

Cieszę się, że zareagowałam tak łagodnie.

Kiedy go myłam, coś się w nim odblokowało i popłynęła opowieść: że Kajtek zawsze się rządzi podczas gry w piłkę; że dziś Antek chciał być napastnikiem, a Kajtek kazał mu stać na bramce i Antek się posłuchał, a przecież Antek nigdy nikogo nie słucha, sam chce wszystkimi rządzić! Że przecież to nie jest Kajtka piłka, ale przedszkolna, a wszystkie dzieci i tak się go słuchają i to nie fair. Że on sam, Duży, czasem mówi, że nie będzie grał tak, jak Kajtek mu każe i wtedy wszystkie dzieci grają, a on stoi sam z boku.

Dlaczego te dzieci tak się go słuchają? Że tak w ogóle, to on nie umie tak dobrze grać w piłkę, jak niektóre dzieci i woli biegać, bo to mu dobrze wychodzi, ale nie lubi biegać sam. Choć akurat dziś Staś też nie grał i z nim biegał i to było fajne. Staś szybciej biega po trawie, a on sam po twardym, ciekawe dlaczego? Mamo, dlaczego tak jest z tym Kajtkiem?

Gdybym zareagowała ostro na jego nieprzyjemne słowa, straciłabym szansę na autentyczny kontakt z moim synem.

Mogłam „postawić granicę” i powiedzieć, że sorry, ale po takich słowach na pewno go nie umyję, zresztą robię kolację, a on umie sam się myć. Jestem pewna, że wtedy ja sama pozostałabym w kuchni zirytowana i najeżona, a on jeszcze tego samego wieczoru wdałby się w awanturę z Małym oraz sprowokował spięcie z Mężem. A przede wszystkim – pozostałby sam ze swoim zmartwieniem, poczuciem wyizolowania i niezrozumienia tego, jak działa jego przedszkolna grupa.

Wysłuchałam go z pełną uwagą i empatią i to wiele dało zarówno jemu, jak i mnie samej.

Opowiedziałam mu o kilku swoich podobnych doświadczeniach i przemyśleniach na ten temat. Powiedziałam, że nie musi bawić się w coś, na co nie ma ochoty, tylko dlatego, że wszyscy to robią i że rozumiem, że to czasem bardzo trudne – być samemu przeciwko grupie. Skoro jednak Staś chętnie z nim biegał, to może i inne dzieci tak naprawdę wolałyby robić coś innego, niż grać w piłkę? Może warto to sprawdzić?

Powiedziałam też, że moim zdaniem można robić coś z przyjemnością, nawet jeśli nie jest się w tym dobrym (na przykład ja nie pływam zbyt dobrze, a bardzo to lubię), ale też jest tak, że jeśli coś nam dobrze wychodzi, to zwykle to lubimy. Ustaliliśmy więc, że poprosimy Męża, żeby w każdy weekend grał z Dużym w piłkę. Dzięki temu Duży będzie czuł się pewniej podczas gry z kolegami i będzie mógł się zorientować, czy lubi piłkę, czy to jednak nie dla niego. Sama poczułam podczas tej rozmowy radość, ulgę i poczucie wspólnoty z moim synem. Zamiast zamartwiać się Małym, mogłam posłuchać Dużego, cieszyć się jego zaufaniem, dać mu wsparcie. Same korzyści!

Naprawdę warto słuchać swojego serca i nie przejmować się nadmiernie tym, co „powinniśmy” robić jako rodzice.

Według wielu osób powinnam była dać Dużemu odczuć przykre konsekwencje tego, że odezwał się do mnie w tak nieprzyjemny sposób. To niedopuszczalne, że sześciolatek tak się zachowuje wobec matki – co będzie, kiedy będzie miał szesnaście lat: pobije mnie? Odpowiadam: nie, nie pobije. Myślę raczej – a przynajmniej mam nadzieję – że przyjdzie do mnie ze swoim zmartwieniem, że tyle osób w klasie spróbowało już dopalaczy, a on uważa, że to głupie, a jednocześnie czuje się odizolowany i mu z tym źle.

Z drugiej strony kluczowe jest to, że w danej sytuacji miałam zasoby – chęć i siłę – aby być dla Dużego łagodną. Ważny był ten moment zatrzymania, nabrania oddechu przed odpowiedzią na zaczepne słowa mojego pierworodnego, poszukania w sercu, co czuję i czego chcę. Gdybym znalazła tam złość i niechęć, to zajęłabym się sobą i odprawiła Dużego z kwitkiem, bo łagodność musi wypływać z serca, trudno się do niej przymusić. To z kolei stanowiłoby dla Dużego lekcję, że żądanie czegoś nieprzyjemnym tonem nie jest najlepszą strategią uzyskania tego czegoś. Tracy Hogg, moje antyguru, nazwałaby moją postawę przypadkowym rodzicielstwem i brakiem konsekwencji. A ja wierzę, że konsekwencja jest przereklamowana. Wierzę w moc relacji i postępowania w zgodzie ze sobą, a także w to, że zawsze warto się rozwijać, a trudne sytuacje traktować jako lekcje. To chyba kwintesencja mojego rodzicielstwa.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „another day” (CC BY 2.0) by ||read||

Łagodność dla rodzica

Łagodność dla rodzica

Facebook przypomniał mi dziś bardzo poruszającą rozmowę z Dużym sprzed dwóch lat.

Mój pierworodny właśnie skończył cztery lata, a Mały miał rok i osiem miesięcy i był jak tajfun, który sieje na swojej drodze spustoszenie. Mijający wówczas rok był najtrudniejszym okresem mojego macierzyństwa, trudniejszym nawet niż pierwsze jego miesiące, kiedy tkwiłam sama w czterech ścianach z wymagającym niemowlęciem. Nie miałam wprawdzie depresji, ale byłam stale przygnębiona, zła i bezsilna, bo Duży paskudnie traktował Małego.

Po szczególnie trudnym dniu cztery lata temu przytuliłam Dużego i przeprosiliśmy się, po czym odbyliśmy taką niezwykłą rozmowę.

– Mamo, dlaczego dziś było między nami tak niefajnie?
– Bo nie potrafię sobie poradzić z tym, jak traktujesz Małego. Byłam dziś bardzo smutna i zła…
– No, wiem…
– … i myślałam sobie, że chyba coś robię źle, że jestem złą mamą.
– Wszystko robisz dobrze. Dobrze nas wychowujesz. Jesteś. Dobrą. Mamą.
– Kochany jesteś, dziękuję.
– Zresztą możesz sprawdzić w instrukcji.
– Jakiej instrukcji?
– Instrukcji obsługi dzieci. Chyba dostałaś instrukcję w szpitalu, kiedy mnie urodziłaś?
– No właśnie nie. I dlatego to jest takie trudne, bo nie ma jak sprawdzić, czy postępuje się dobrze, czy źle.
– A nie ma jakichś książek dla rodziców?
– Są, nawet sporo ich przeczytam, ale mówią różne rzeczy i to wcale nie pomaga.
– No to kiepsko. Lepiej ich nie czytaj.

Ta rozmowa ilustruje pewną uniwersalną prawdę: dzieci są dla nas bardzo wyrozumiałe.

Duży wiele razy mówił mi, że kocha mnie, nawet kiedy jestem zła i na niego krzyczę. Mam nieprzeciętne dziecko, prawda? Ale jego nieprzeciętność polega na tym, że ma talent do ubierania swoich myśli w słowa (ma to po mamusi, hehe). Natomiast ta bezgraniczna miłość i akceptacja są czymś bardzo powszechnym: dzieci wybaczają nam nawet wtedy, kiedy sami nie potrafimy sobie wybaczyć czegoś, co zrobiliśmy w relacji z nimi.

Nie biczujmy się za nasze rodzicielskie upadki, nie pogrążajmy w poczuciu winy; chwila wstydu i żalu naprawdę wystarczy, żeby starać się postępować lepiej.

Skoro dzieci nam wybaczają, dlaczego sami nie możemy wybaczyć sobie? W ostatnią niedzielę razem z Natalią Fedan prowadziłam stacjonarny warsztat wprowadzający do self-reg i temat poczucia winy powracał jak bumerang. Natalia zadała pytanie: „Czy ktoś by kupił od nas poczucie winy? Czy ktoś wziąłby je za darmo?” Chwila wstydu i żalu po tym, jak zachowaliśmy się niezgodnie z naszymi wartościami jest cenna, bo sprzyja refleksji i chęci naprawienia wyrządzonej komuś krzywdy. Zróbmy to, przeprośmy dziecko z całego serca i idźmy dalej, nie dokładając sobie zbędnego ciężaru, który utrudnia nam cieszenie się rodzicielstwem.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Guilty Face” (CC BY-NC-ND 2.0) by ashley.adcox

Self-reg, część 5: Każde dziecko jest cudem

Self-reg, część 5: Każde dziecko jest cudem

Dzisiejszy wpis powstał pod wpływem emocji

i dotyczy podejścia niektórych wychowawców przedszkolnych i szkolnych do tzw. trudnych dzieci. Miałam dziś pracować nad kolejnym postem stricte o self-reg, ale usłyszałam historię synka znajomej, która wzburzyła mnie tak, że nie potrafię myśleć o niczym innym.

Wyobraźcie sobie chłopczyka.

Ma trzy lata, jest hiperwrażliwy, ma zaburzenia integracji sensorycznej i problemy (większe, niż jego mniej wrażliwi rówieśnicy) z kontrolowaniem impulsów. Dotychczas był w domu z mamą, niezwykle wrażliwą, dobrą, ciepłą i czułą osobą, która dba o zaspokojenie jego ogromnych potrzeb tak, jak tylko się da przy danych zasobach. Pewnego majowego dnia maluch po raz pierwszy idzie do przedszkola – publicznego, polecanego, z dobrą (podobno) kadrą. Po raz pierwszy w życiu przez kilka godzin ma być pod opieką innych dorosłych, niż rodzice, w dodatku w całkowicie obcym miejscu, wśród ponad dwudziestki nieznajomych dzieci. Chłopczyk po wyjściu mamy płacze. Normalne, prawda? Czego potrzebuje? Ogromu empatii, ciepła, przytulenia, pocieszenia i zapewnienia, że mama przyjdzie po niego po drzemce, jak obiecała. Co robi wychowawczyni? Uwaga, uwaga: mówi chłopczykowi, żeby przestał płakać, bo inaczej mama po niego nie przyjdzie.

I tu muszę się zatrzymać, bo emocje nie pozwalają mi na nic innego, niż agresywną mowę szakala.

Wdech nosem, trzy krótkie wydechy ustami. Jeszcze raz. I jeszcze parę razy. I jeszcze paręnaście. Nęcąca wizja wychowawczyni potrząsanej tak mocno, że grozi jej uraz kręgosłupa szyjnego zaczyna się rozpływać. To by nic nie dało, jedynie zwiększyłoby jej (wysoki niewątpliwie) poziom stresu i spowodowało, że przy najbliższej okazji wyżyłaby się na jakimś dziecku, które powierzono jej pod opiekę. Opiekę!!! Znów wdech i tym razem jeden bardzo długi wydech. I jeszcze raz. I jeszcze.

Czy ta pani – nomen omen, wychowawczyni – zdaje sobie sprawę z tego, co zrobiła?

Kobieta, której zadaniem jest opiekować się małymi dziećmi wspierać ich rodziców w wychowaniu, okłamała przestraszonego trzylatka, sugerując mu, że jego kochana mama zamierza go w podstępny sposób porzucić (czyli chyba popełnić przestępstwo ścigane prawem?). Co za absurd! Okłamywanie dzieci nie jest OK. Straszenie dzieci jest jeszcze bardziej nie OK. To nie jest moja prywatna opinia, z którą można się zgodzić lub nie. To jest opinia naukowców, którzy zajmują się badaniami nad mózgiem, osobowością, uczeniem się. Są zgodni, że pod wpływem stresu dziecko radzi sobie gorzej z zadaniami wymagającymi myślenia, gorzej funkcjonuje w rodzinie i grupie rówieśniczej, ma w długim okresie gorszy stan zdrowia fizycznego i mentalnego.

Nie ma żadnych, absolutnie żadnych pozytywnych skutków straszenia dzieci poza tym, że dorosłemu, który to robi, przez chwilę jest łatwiej, bo dziecko wchodzi w stan zamrożenia i wydaje się współpracować. Czy dorosły, który stosuje takie „techniki” powinien pracować z dziećmi, opiekować się nimi i je wychowywać…? Dodam, że wychowawczyni poskarżyła się później dyrektorce, że dziecko ma deficyt uwagi i musiała przez cały czas się nim zajmować (biedna!). Cóż za wnikliwa, fachowa diagnoza. Ja też bym miała deficyt uwagi, gdybym w pierwszym dniu w pierwszej w życiu pracy usłyszała od szefa, że jeśli nie spełnię jego oczekiwań, uniemożliwi mi opuszczenie stanowiska pracy pod koniec dnia.

Dla kontrastu przytoczę historie dwóch innych chłopców,

o których usłyszałam na kursie self-reg prowadzonym przez Stuarta Shankera i jego współpracowników. Wyobraźcie sobie innego chłopczyka. Ma dwa lata i właśnie zdiagnozowano u niego autyzm wczesnodziecięcy; nie mówi, nie szuka kontaktu z rodzicami, jest zamknięty w swoim świecie. Podczas pierwszej, drugiej i trzeciej wizyty u terapeutki siedzi pod stolikiem i wydaje z siebie zwierzęce wycie, a jego mama siedzi na podłodze obok i płacze z żalu i bezradności. Terapeutka powtarza mamie: „Ma pani cudownego synka, proszę o tym pamiętać. Razem mu pomożemy!”. Kilkanaście lat później chłopiec chodzi do zwykłej szkoły średniej, ma kolegów i pasje, a o jego autyzmie dają znać jedynie pewne dziwactwa oraz trudności z rozumieniem niuansów życia towarzyskiego czy ironii.

A teraz wyobraźcie sobie jeszcze jednego chłopca. Właśnie rozpoczął naukę w szkole, ma różne zaburzenia i iloraz inteligencji wyraźnie poniżej średniej (około 90). Trafia na terapię do Shankera i jego mentora. Po pierwszej sesji terapeutycznej Shanker pyta swojego mentora, czy nie powinni dostosować terapii do niskiej inteligencji chłopca – czy nie wymagają od niego zbyt wiele. Mentor odpowiada: „Nigdy nie wiadomo, jaki naprawdę jest potencjał dziecka. Traktujmy go, jakby był ponadprzeciętnie inteligentny”. Dwadzieścia lat później ten sam chłopiec kończy studia na jednym z najbardziej prestiżowych amerykańskich uniwersytetów (tzw. Ivy League). Nigdy nie wiadomo…

Każde dziecko jest CUDEM.

Każde zasługuje na to, żeby na jego drodze życiowej stanęli empatyczni, mądrzy, odstresowani dorośli, którzy wydobędą z niego wszystko, co w nim najlepsze. Dr Jean Clinton, psychiatra dziecięca i bliska współpracownica Shankera, przywołuje często wizję dzieci pielęgnowaną przez autochtoniczne narody Kanady (First Nations): dzieci są święte, są kompetentne, mają w sobie wewnętrzne światło, a rolą dorosłych jest sprawienie, żeby świeciło ono pełnią blasku. Marzę o świecie, w którym wszyscy dorośli opiekujący się dziećmi patrzyli na nie właśnie w taki sposób, mieli wiedzę o rozwoju emocjonalnym dziecka i umieli być jego jak najlepszym mózgiem zewnętrznym.

Bardzo mnie boli, kiedy dorośli zachowują się jak owa wychowawczyni przedszkolna.

Ten i kolejny akapit piszę już kilka godzin później. W pierwszym odruchu, gdy miałam mocno pobudzony układ limbiczny i odciętą korę nową, życzyłam tej wychowawczyni (i innym przedszkolnym i szkolnym „paniom sierżant”, jak je określa moja przyjaciółka), żeby nagle spłynęły na nią wiedza i (samo)świadomość, którą mają Shanker i jego współpracownicy i żeby cierpiała na myśl o tym, jak skrzywdziła tego chłopczyka i zapewne inne dzieci. Te złe myśli były podyktowane ogromnym gniewem, który czułam. Teraz kiedy mój układ limbiczny się uspokoił, a kora nowa znów „podłączyła się do sieci”, życzę tamtej pani z całego serca i już bez mściwej intencji, żeby zdobyła całą tę wiedzę i świadomość oraz umiejętność regulowania siebie i podopiecznych tak, aby wszyscy dobrze się czuli i osiągali swój potencjał. A małemu bohaterowi tego wpisu i jego cudownej mamie życzę, żeby pokonali traumę i znaleźli przedszkole, w którym maluch rozkwitnie.

Co można zrobić, żeby zminimalizować takie zachowania wychowawców?

To temat nie tyle na osobny post, co na rozprawę habilitacyjną, więc tylko zapiszę pokrótce to, co uważam za najważniejsze. Myślę, po pierwsze, że potrzebne są działania edukacyjne mające na celu zmianę starych schematów myślenia. Ogromnym problemem jest to, że studia pedagogiczne wybierają czasem ludzie, którzy… nie lubią dzieci i – jak duża część społeczeństwa – nie uważają dzieci za „prawdziwych” ludzi. Przychodzi mi na myśl sytuacja, w której pewna starsza ciocia poczuła się nieco urażona tym, że trzyletni wówczas Duży nie chciał jej przytulić na powitanie. Kiedy powiedziałam, że nie musi tego robić, obruszyła się. Spytałam, czy chciałaby być zmuszana do przytulenia kogokolwiek, kiedy nie ma na to ochoty, a ona żachnęła się: „No wiesz! Nie porównuj, przecież to tylko dziecko!”. Tylko dziecko..

Po drugie, przydałoby się zmniejszać stres osób pracujących z dziećmi i uczynić coś, co zwiększałoby ich odporność psychiczną i zdolność do samoregulacji. Marzy mi się self-reg w przedszkolach i szkołach. Jeszcze nie wiem, jak to ugryźć, ale dotychczas wszystkie swoje marzenia spełniłam, więc kiedyś spełnię i to.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „The tall grass” (CC BY-NC-ND 2.0) by Fellowship of the Rich