utworzone przez DyleMatka | mar 19, 2017 | cienie macierzyństwa
Planowałam napisać dziś o NVC, ale życie napisało inny scenariusz i opowiem o tym, dlaczego znów wrzeszczałam na dziecko.
Mijający tydzień był do dupy. „Do dupy” to eufemizm, mam trafniejsze określenie, którego ilustracją jest powyższe zdjęcie (ci, którzy mnie dobrze znają, w mig odgadną, o co chodzi), ale staram się nie używać wulgaryzmów na piśmie. Wiem, że jestem w cudownej sytuacji w porównaniu z matkami terminalnie chorych dzieci, matkami przeprawiającymi się chybotliwą łodzią przez Morze Śródziemne czy choćby samotnymi matkami w trudnej sytuacji materialnej. Wiem to wszystko, a i tak wpadłam w piątek w dołek.
Moja kiepska forma wynika w dużej mierze z przewlekłego niewyspania.
Od ponad pół roku, czyli od siódmego miesiąca mojej ostatniej ciąży, Duży i Mały (przedszkolaki!) budzą się kilkakrotnie niemal każdej nocy. Trzy lata wcześniej Duży identycznie zareagował na moją zaawansowaną ciążę. Do niedawna w pokoju dziecięcym spał Mąż i to on brał na klatę te wszystkie pobudki, teraz chłopcy śpią sami, co oznacza, że przychodzą nocą do nas. W dodatku od dwóch tygodni oba nasze starszaki, przez całe życie sypiające co najmniej do godziny 7:30, zaczęły budzić się – niewyspane i marudne – już po 6. Na nic zdaje się całkowite zaciemnienie wszystkich pokoi. Przestały też rano się razem bawić bez absorbowania nas; zamiast tego zaczynają dzień od awantury z krzykiem i płaczem.
Jestem też bardzo zmęczona fizycznie.
Malutki niemal od urodzenia jest przez większość czasu nieodkładalny, a przybiera na wadze bardzo szybko. Odczekałam „czwarty trymestr” oraz jeszcze jeden miesiąc i spokoju nie daje mi myśl, że mój czteromiesięczniak jest takim samym high need baby, jak jego najstarszy brat. Plecy mnie bolą od noszenia tego klocka niemal nieustannie. Cotygodniowy masaż rehabilitacyjny (w pozycji na boku, z Malutkim przy piersi) i codzienne kilkuminutowe rozciąganie wieczorem (Malutkiego nosi wtedy Mąż) przynoszą tylko chwilową ulgę.
Niestety ostatnio trudno zamotać malucha w chustę, bo przestało mu się w niej podobać: pręży się i wygina, a do tego raz po raz ulewa (o czym za chwilę). Noszę więc go głównie na rękach, stosując wymyślną ekwilibrystykę, żeby na przykład zrobić jednocześnie starszakom kolację. Dlaczego go nie odkładam? Bo nie mogę. Nie, nie chodzi o to, że naczytałam się o kortyzolu zalewającym jego mózg – po prostu nie jestem w stanie wytrzymać jego rozdzierającego płaczu. Cała się wtedy trzęsę, mózg odmawia mi współpracy i mam wszystkie inne symptomy wskazujące na to, że jestem w trybie walki i ucieczki.
Martwię się też o zdrowie moich dzieci.
Malutki oprócz alergii najwyraźniej ma refluks; i pod tym względem przypomina Dużego. Choć wyeliminowałam z mojej diety główne alergeny i choć bobas ma już cztery miesiące, ulewa kilkadziesiąt razy dziennie – na siebie i na mnie, choć chronię nas pieluchami tetrowymi. Jestem sensoryczką, nie znoszę mieć na sobie zamoczonego i brzydko pachnącego ubrania, więc ciągle przebieram nas oboje – a on płacze wniebogłosy, kiedy go kładę na przewijaku, więc do nieprzyjemnego odczucia na skórze i zapachu dołącza szarpiący moje nerwy dźwięk.
Z kolei Mały, jak co roku od urodzenia, od wczesnej jesieni ma przez większość czasu katar. Nic nie pomaga, po prostu tak ma. Po wyjeździe z Warszawy katar mija. Mały ma mocno powiększony trzeci migdał, od czasu ostatniego zapalenia ucha wydaje się gorzej słyszeć (lub po prostu jeszcze bardziej ignoruje to, co mówimy) i zastanawiamy się, co z tym jeszcze możemy zrobić. W dodatku irytuję się bardzo, kiedy wyciera nos ręką, a następnie dotyka nią rączki czy buzi Malutkiego. Obaj mają od trzech miesięcy nawracające wirusowe zapalenie spojówek. W dodatku Duży i Mały od narodzin Malutkiego mieli po pięć infekcji wirusowych i jedną poważniejszą, bakteryjną, leczoną antybiotykiem. Nie pomogła rezygnacja z przedszkola na sześć tygodni i wysłanie chłopaków z babciami w czyste rejony, do sanatorium dla dzieci.
Ponadto różne zachowania moich dzieci obciążają mnie emocjonalnie.
Duży chyba wychodzi na prostą (a może ma dobry okres rozwojowy i za parę miesięcy znów będzie trudniej?). Dzięki self-reg jego ataki złości są rzadsze i mniej intensywne, niż jeszcze niedawno. Coraz lepiej też radzi sobie z frustracją. Malutki jest jeszcze małym niemowlakiem, ale jego dążenie do bycia noszonym w konkretnej pozycji i zabawianym w coraz to nowy sposób sprawia, że ze strachem myślę o najbliższej przyszłości. Przypomina mi się, że Duży z każdym kolejnym kwartałem życia aż do niedawna był coraz trudniejszy.
Natomiast Mały… to osobny rozdział. Czy naprawdę pisałam niedawno, że to niewymagające dziecko? To już przeszłość. Mały jest płaczliwy, labilny, rozjęczany, agresywny wobec starszego brata, a nasze prośby i polecenia puszcza mimo uszu. Niewątpliwie jest to z jednej strony reakcja na pojawienie się młodszego brata (choć na poziomie świadomym Mały uwielbia maluszka) i na początek edukacji przedszkolnej, a z drugiej – zachowanie typowe dla tej fazy rozwojowej. Dodatkowo nakłada się na to niewyspanie. Niemniej jednak mimo całej mojej pracy nad sobą i umiejętności z zakresu komunikacji czasami brakuje mi cierpliwości.
Jednocześnie jestem obciążona dbaniem o potrzeby innych członków rodziny.
Mąż jest jeszcze bardziej niewyspany, niż ja i w przeciwieństwie do mnie nie miewa chwil bez pracy i dzieci (nie licząc zakupów spożywczych o załatwiania różnych spraw urzędowych). Jest stale poirytowany, więc staram się mediować pomiędzy nim a starszakami. To na mnie spoczywa odpowiedzialność za to, żeby nasze dzieci były wyspane, najedzone i ubrane w czyste ubrania, a także zaopiekowane emocjonalnie. Poza tym trochę żal mi każdego z moich synów: Dużego, bo z wyjątkiem cotygodniowej wyprawy na basen nie ma kiedy pobyć ze mną sam na sam; Małego, bo zmiany w jego życiu najwyraźniej go przytłaczają, a czas tylko dla niego mam niezbyt często; Malutkiego, bo kiedy najbardziej potrzebuje wyciszenia i bliskości mamy (czyli wieczorem), ta miota się między jego starszymi braćmi, szykując im kolację, kąpiąc ich, prowadząc skomplikowane mediacje i negocjacje, a bracia biegają, skaczą i hałasują.
Ponadto w ostatnim czasie moje myśli zajęte były sprawami zawodowymi i innymi zobowiązaniami.
Przybiło mnie to, że raport, nad którym pracowałam wraz z zespołem przez wiele miesięcy aż do porodu nie zostanie opublikowany z przyczyn proceduralnych. Zamiast pracować intensywnie mimo koszmarnych mdłości i rwy kulszowej, mogłam pójść na zwolnienie w trzecim miesiącu ciąży i zadbać o siebie i moje starszaki. Ponadto w moim departamencie miały miejsce zmiany organizacyjne, w wyniku których mój zespół został rozwiązany. Ostatecznie sprawy potoczyły się w sposób dla mnie optymalny, ale kilka dni niepewności było dla mnie nieco stresujące. Poza tym mam inne zobowiązania – półroczne szkolenie w zakresie self-reg czy choćby ten blog – na które z trudem znajduję czas mimo ogromnej motywacji i pasji.
Ostatnim gwoździem do trumny mojego wewnętrznego spokoju stało się profilaktyczne odrobaczanie rodziny.
Wiąże się z tym pranie i wyparzanie myjką parową wszystkiego, co tylko można uprać i wyparzyć, w tym tony zabawek (m.in. około 30 zestawów Lego Duplo i około 200 samochodzików HotWheels). Ten potężny wysiłek fizyczny w połączeniu z moimi obawami o ewentualne skutki uboczne leków oraz ze wszystkimi opisanymi powyżej źródłami stresu sprawiły, że w piątek byłam kłębkiem nerwów.
W rezultacie zmieniłam się w gada i nawrzeszczałam na dziecko, i to dwa razy.
Biedny Mały. Ale też należy przyznać, że w obliczu tylu stresorów chyba tylko mistrz zen zachowałby autentyczny spokój – choć niekoniecznie, w końcu żaden mistrz zen nie miał do czynienia z moją trójką ancymonów. Dlatego nie biczuję się; wstałam, poprawiłam koronę i idę dalej. Przeprosiłam Małego i rozmyślam o tym, jak zorganizować nasze rodzinne życie, aby było łatwiej i milej. Mam na to czas, bo wczoraj mój osłabiony stresem organizm dopadła grypopodobna infekcja. Dziś moja aktywność ograniczyła się do jedzenia i picia, karmienia i przewijania Malutkiego, wizyt w toalecie i skończenia tego wpisu. Przy okazji zdałam sobie sprawę, że napisałam praktyczne wprowadzenie do postu na temat self-reg, opisałam bowiem stresory z wszystkich pięciu obszarów (biologicznego, emocjonalnego, poznawczego, społecznego i prospołecznego. A starszaki dziś pospały do 8 i zbudowały z tatą wielki dom z Duplo. Czyściutkiego Duplo.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mushrooms” (CC BY-SA 2.0) by Daniela
utworzone przez DyleMatka | mar 14, 2017 | rozwój osobisty, Self-Reg
Ten wpis jest trzecim z cyklu na temat złości i dotyczy neurobiologicznych podstaw mechanizmu złości.
W pierwszym poście z tego cyklu – Dzień, w którym wrzasnęłam na dziecko, opisałam mój problem z wybuchami złości na dzieci, a w drugim – Dziesięć kroków ku lepszemu życiu, opowiedziałam o rozwojowych krokach, które podjęłam, aby nadać mojej złości bardziej cywilizowane oblicze. Dziś opowiem o sformułowanej w latach 60. XX w. koncepcji tzw. mózgu trójjedynego, która wprawdzie nie jest obecnie uważana za poprawny model ludzkiego mózgu, ale nadal stanowi przydatną metaforę objaśniającą ludzkie zachowanie. Tytuł niniejszego wpisu należy rozumieć, rzecz jasna, jako metaforę. Jak podkreślałam wcześniej, nie mam wykształcenia w dziedzinie, o której teraz piszę*, więc proszę czytelników o zwrócenie mi uwagi na ewentualne błędy.
Zgodnie z hipotezą amerykańskiego lekarza i neurobiologa Paula MacLeana ludzki mózg składa się w uproszczeniu z trzech części:
- najstarszego ewolucyjnie mózgu „gadziego”,
- wykształconego w paleolicie mózgu ssaczego
- oraz właściwej ludziom i naczelnym kory nowej.
Mózg gadzi zarządza najbardziej podstawowymi funkcjami organizmu: oddychaniem, trawieniem pokarmu, regulacją ciepłoty ciała, popędem seksualnym. Mózg ssaczy zawiera układ limbiczny, czyli struktury korowe i podkorowe mózgu, biorące udział w regulowaniu niektórych emocji i odgrywające ważną rolę w zapamiętywaniu oraz motywacji. Natomiast kora nowa jest odpowiedzialna za wyższe funkcje (w tym tzw. funkcje wykonawcze) ludzkiego umysłu, m.in. myślenie abstrakcyjne, planowanie działań, wyobraźnię przestrzenną oraz – co ważne – empatię i samokontrolę.
Metaforyczny gad w naszym mózgu jest nastawiony na przetrwanie.
Kiedy napotyka na swojej drodze COŚ, w ułamku sekundy ocenia, czy stanowi to dla niego zagrożenie. Jeśli odpowiedź brzmi „nie”, gad stawia sobie kolejne ważkie pytania: czy mogę to zjeść? Czy mogę z tym kopulować? Czy da mi to schronienie przed chłodem lub drapieżnikami? Czy mogę to jeszcze inaczej wykorzystać? – i podejmuje odpowiednią aktywność. Jeśli zaś odpowiedź na pytanie o zagrożenie brzmi „tak”, gadzi mózg wysyła do organizmu sygnał alarmowy i włącza tryb walki lub ucieczki (ang. fight or flight). W trybie tym przyspiesza nasz oddech, zwężają się niektóre naczynia krwionośne (np. te pod skórą, żeby w razie zranienia podczas walki nie doszło zbyt łatwo do krwotoku), a rozszerzają inne (np. te dostarczające krew do mięśni kończyn, żeby można było szybko uciekać). Spowalniają procesy trawienne, układ odpornościowy staje się mniej aktywny itd. – wszystko po to, aby całą energię organizmu wykorzystać do obrony przed niebezpieczeństwem.
W trybie walki i ucieczki w dużej mierze działanie kory nowej jest upośledzone, a zatem człowiek jest mało empatyczny i… mniej ludzki.
Funkcjonowanie kory nowej pochłania nieproporcjonalnie dużo energii. W obliczu zagrożenia gad musi przeżyć – nie musi kochać, odczuwać więzi, przynależeć do grupy, zachować twarzy, myśleć dalekosiężnie ani nawet chronić potomstwa. Jak podkreślają edukatorki Pozytywnej Dyscypliny, gady zjadają swoje dzieci…
Złość (podobnie, jak strach) to pierwotna emocja, którą odczuwa człowiek w stanie zagrożenia, z niezbyt sprawnie działającą korą nową.
Co ważne, nie chodzi tu tylko o sytuacje autentycznego zagrożenia życia czy zdrowia, lecz o wszystkie, które podwyższają poziom stresu powyżej pewnego progu. Nierozładowany stres kumuluje się i w pewnym momencie niewiele trzeba, aby ów próg został przekroczony. To dlatego wybuchy złości bardzo często następują bez wyraźnego (dla obserwatorów) powodu. Zresztą osoby mało świadome własnych emocji też najczęściej nie rozumieją, dlaczego akurat w danej sytuacji puściły im nerwy. Dobrym przykładem jest mój wybuch złości na synka, oczywiste jest, że brak zainteresowania kopytkami ze strony malucha nie stanowił dla mnie żadnego zagrożenia. Jednak z różnych przyczyn byłam w tym momencie zestresowana i ta sytuacja (plus myśli-zapalniki), stała się kroplą przepełniającą kielich.
Kiedy złość osiąga pewien poziom, człowiek w znacznej mierze traci samokontrolę i nie jest to świadectwo jego słabego charakteru, lecz efekt procesów biochemicznych zachodzących w jego mózgu.
Kiedy po raz pierwszy nawrzeszczałam na mojego synka, chwilę później byłam w szoku, zawstydzona i zdruzgotana. Miałam wrażenie, że coś we mnie wstąpiło i przejęło kontrolę nad moim aparatem mowy. W pewnym sensie tak się właśnie stało: to, że byłam empatyczną i kochającą matką wynikało z działania kory nowej, która została niemalże „wyłączona” na czas wybuchu. Zamiast tej matki przemówił gad walczący o przeżycie. Pamiętam, jak ogromną ulgę poczułam, dowiedziawszy się więcej o fizjologii złości. Kiedy złość osiąga punkt wrzenia, jest już za późno na działania zapobiegające wybuchowi – to tak, jakby człowiek próbował zatrzymać rozpędzony pociąg. Trzeba działać, zanim pociąg nabierze prędkości. A jak – o tym opowiem w następnym odcinku.
*Pisząc ten post, korzystałam z książki Stuarta Shankera „Self-reg. Jak pomóc dziecku (i sobie) nie dać się stresowi i żyć pełnią możliwości” (Mamania, Warszawa 2016). Przywołałam też wiedzę uzyskaną podczas: (1) webinarium Agnieszki Stein na temat złości, (2) warsztatu i webinariów na temat Pozytywnej Dyscypliny prowadzonych przez Joannę Baranowską i Annę Czechowicz oraz (3) kursu online „Odstresowany rodzic” opartego na metodzie self-reg, prowadzonego przez Natalię Fedan i Agnieszkę Sochar.
Zapoznaj się z serią artykułów o złości
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „I Eat Frogs” (CC BY-NC-ND 2.0) by Rich Herrmann
utworzone przez DyleMatka | mar 10, 2017 | rozwój osobisty
Dziesięć kroków ku lepszemu życiu
Ten post jest kontynuacją wpisu sprzed kilku dni Dzień, w którym wrzasnęłam na dziecko, w którym opowiedziałam o moim pierwszym wybuchu złości na synka i jednocześnie jest drugim z cyklu postów o złości i pracy nad nią. Opiszę tu pokrótce działania, jakie podjęłam, aby rozwiązać swój problem ze złością. W kolejnym wpisie streszczę to, co wiem o mechanizmie złości, a w następnych opowiem więcej o wymienionych tu etapach czy narzędziach pracy nad nią. Nie jestem psychologiem, neurobiologiem ani innym specjalistą z zakresu złości, a jedynie amatorką zainteresowaną tematem. Jeśli zatem w tym, co piszę, pojawią się błędy rzeczowe, proszę uważnych czytelników o zwrócenie mi na nie uwagi. Ta prośba dotyczy zresztą wszystkich tematów, które poruszam.
A oto moje kroki na drodze ku lepszemu radzeniu sobie z trudnymi emocjami:
1., 2. Coaching rodzicielski w duchu porozumienia bez przemocy (NVC)
Pięć lat temu, wkrótce po moim pierwszym wybuchu złości, miałam szczęście spotkać w klubiku dla maluchów i ich mam Joannę Berendt. Asia jest Kobiecym Coachem, specjalizującym się w pracy z kobietami, i certyfikowaną trenerką porozumienia bez przemocy (ang. non-violent communication, NVC). Skorzystałam z oferowanej przez nią darmowej sesji coachingowej i tak mi się spodobała, że zdecydowałam się wykupić półroczny pakiet „full wypas”: spotkania raz w tygodniu i nieograniczone wsparcie przez maile, SMS-y i Skype. Asia zaoferowała mi dwa narzędzia pracy nad złością: coaching i NVC. Możesz przeczytać o tym, czym jest coaching, ale moja definicja jest bardzo prosta: to coś mniej, niż psychoterapia i coś więcej, niż rozmowa z mądrym przyjacielem. Dobry coach nie podpowiada rozwiązań, lecz pomaga klientowi znaleźć je samodzielnie. Dzięki coachingowi można zmienić nawyki, które nam nie służą oraz wcielić w życie inne zmiany, których sami z jakiegoś powodu nie potrafimy przeprowadzić.
Natomiast NVC, któremu poświęciłam wpis O żyrafach i szakalach, czyli porozumienie bez przemocy, jest metodą komunikacji i jednocześnie postawą życiową opartą na przekonaniu, że nie ma dobrych i złych ludzi, zachowań czy emocji – zachowania są podyktowane emocjami, a te z kolei są efektem zaspokojonych lub niezaspokojonych potrzeb. Półroczna praca z Asią sprawiła, że moje wybuchy złości na pewien czas się skończyły. Przy okazji udało mi się wcielić w życie kilka ważnych zmian, m.in. zrezygnowałam z pracy na uczelni.
3. Webinarium Agnieszki Stein na temat złości
Trzy lata temu odkryłam nowe narzędzie przekazywania czy zdobywania wiedzy: webinaria, czyli seminaria online, podczas których prowadzący prezentuje przygotowane treści, a uczestnicy komunikują się z nim za pomocą czatu. Konkretnie były to webinaria internetowego klubu mediaMAMA prowadzone przez Agnieszkę Stein, psycholożkę dziecięcą i autorytet w dziedzinie rodzicielstwa bliskości. Uczestniczyłam w kilku z nich, m.in. o rodzeństwie, adaptacji w przedszkolu czy właśnie rodzicielskiej złości.
Mój problem ze złością znów stał się aktualny, gdy niespełna trzyletni Duży stał się agresywny wobec kilkumiesięcznego Małego. Nie radziłam sobie z tym i ponownie zaczęłam krzyczeć na mojego pierworodnego. W trakcie webinarium (niektórzy używają słowa „webinar”) dowiedziałam się wiele o mechanizmie złości. Nauczyłam się też ją monitorować, aby móc zapobiec wybuchowi wtedy, kiedy to jeszcze możliwe (napiszę o tym w osobnych postach). Zastosowanie zdobytej wiedzy w praktyce znów na pewien czas rozwiązało mój problem.
4. Psychoterapia
Dwa lata temu byłam żoną i matką dwójki małych dzieci, miałam ciekawą pracę na kierowniczym stanowisku i teoretycznie miałam wszystko, czego trzeba do szczęścia. Mimo to stale gderałam, narzekałam, warczałam, widziałam szklankę w połowie pustą i… znów zaczęłam wybuchać. Po części było to związane z moim niewyspaniem: chodziłam spać po północy, a wstawałam o godzinie 5:40 po kilku pobudkach i trudno mi było w tych warunkach zachować dobrą formę psychiczną. Jednak czułam, że nie tylko z tego powodu zaczęłam wypalać się jako matka, żona i profesjonalistka.
Od dawna myślałam o psychoterapii i uznałam, że nadszedł na nią czas. Udałam się na konsultację wstępną do warszawskiego Laboratorium Psychoedukacji i wkrótce zaproponowano mi konkretnego terapeutę, z którym spotykam się raz w tygodniu do dziś. Terapia przyczyniła się do głębokich zmian w moim podejściu do niemal wszystkich obszarów życia. Przede wszystkim nauczyłam się odnajdywać w sobie odpowiedź na pytanie, czego chcę. Wcześniej, spytana o moje preferencje, przeprowadzałam w myślach skomplikowany proces optymalizacyjny. Polegał on na przewidywaniu, jakiego wyboru oczekują ode mnie w danej kwestii inni ludzie i obliczeniu „średniej ważonej” ich oczekiwań; największą wagę przypisywałam osobom najbliższym lub w danej sytuacji najważniejszym. Potem często zastanawiałam się, czy na pewno właściwie postąpiłam – zwłaszcza, kiedy ktoś miał do mnie o coś pretensje.
Teraz wsłuchuję się w siebie i podejmuję decyzję – tak po prostu. Moja terapia powoli dobiega końca, podczas spotkań głównie celebruję sukcesy i konkretyzuję plany na przyszłość, zamiast omawiać nowe problemy. Żałuję, że psychoterapia jest w Polsce nadal uważana za coś wstydliwego. Uważam, że przydałaby się wszystkim, którzy czują, że życie wciąż stawia ich w obliczu tych samych problemów – zwłaszcza rodzicom małych dzieci.
5. Warsztat wprowadzający do Pozytywnej Dyscypliny
Mniej więcej rok temu intensywnie zastanawiałam się wspólnie z Mężem, jak sprawić, żeby nasi synowie w pewnych sytuacjach wykonywali bez zbędnych dyskusji, negocjacji i awantur nasze polecenia, takie jak: „ubierz się”, „chodź umyć zęby”, „zostaw mój telefon”. Złościło nas, że Duży i Mały nas nie słuchają, gdy trzeba sprawnie gdzieś wyjść albo z innego powodu zakończyć zabawę; skuteczny był jedynie podniesiony ton lub groźba odebrania jakiegoś przywileju.
Mąż uważał, że nie da się ich skłonić do współpracy bez użycia kija i marchewki, ja szukałam łagodniejszych metod. Usłyszałam wtedy o Pozytywnej Dyscyplinie, czyli metodzie czy też zestawie narzędzi, które pomagają pozyskać dziecko do współpracy w sposób pełen szacunku i empatii. Przy pierwszej okazji popędziłam na warsztat prowadzony przez Joannę Baranowską, coacha pomagającego mamom wyjść z domowych pieleszy oraz edukatorkę i promotorkę Pozytywnej Dyscypliny. Moje doświadczenia opisałam we wpisie Uprzejmie i stanowczo, czyli o Pozytywnej Dyscyplinie.
6. Książka „Kiedy twoja złość krzywdzi dziecko”
W trzeciej ciąży znów zaczęłam częściej się irytować i poczułam potrzebę dalszej pracy nad złością. Pomogła mi w tym lektura książki „Kiedy twoja złość krzywdzi dziecko” autorstwa M. McKay, P. Fanning, K. Paleg i D. Landis. Pozwoliła mi ona uporządkować wiedzę na temat mechanizmu złości oraz zwróciła moją uwagę na myśli-zapalniki podsycające złość. Ponadto dzięki niej uświadomiłam sobie, które z irytujących zachowań moich dzieci są charakterystyczne dla ich aktualnego etapu rozwojowego (a zatem miną), a które wypływają z ich temperamentu (a zatem ich zmiana jest trudna i wymaga uwzględnienia poszczególnych rysów temperamentu dziecka). Wnioski z tej książki przedstawiłam we wpisie na temat myśli-zapalników.
7. Warsztat „Moje dziecko mnie złości” w fundacji Sto Pociech
Warszawską fundację Sto Pociech znam od kilku lat: uczestniczyłam z synami w prowadzonych tam zajęciach dla maluchów (w rocznych cyklach Dreptaki i Szperaki oraz w różnych warsztatach weekendowych) oraz sama – w kilku warsztatach psychologicznych dla rodziców. Podczas warsztatu „Moje dziecko mnie złości” skorzystałam przede wszystkim z dynamiki grupy i burz mózgów, które pozwoliły mi spojrzeć na niektóre sytuacje z nowej perspektywy. Byłam już na tyle zaawansowana w swojej pracy nad złością, że przekazana podczas niego wiedza nie była dla mnie nowa, natomiast byłaby bardzo przydatna na wczesnym etapie mojej drogi.
8. Książka „’Nie’ z miłości” Jespera Juula
Jesper Juul to światowej sławy duński pedagog i zwolennik humanistycznego podejścia do wychowania, czyli po prostu traktowania dzieci jak ludzi. Jego książka „’Nie’ z miłości” jest krótka, ale mocna i wywarła na mnie ogromne wrażenie. Jestem bowiem matką, której z trudem przychodzi odmówienie dzieciom uwagi czy wspólnej zabawy (ze słodyczami czy telewizją z jakichś przyczyn nie mam problemu). Dopiero ta lektura uświadomiła mi, że wcale nie „powinnam” bawić się z dziećmi, kiedy nie mam na to ochoty albo siły. A przecież kiedy robiłam to bez przyjemności, efektem była irytacja i nieuświadomione oczekiwanie, że dzieci docenią moje „poświęcenie” i będą bardziej współpracujące (guzik, to tak nie działa). Teraz bawię się ze starszakami tylko wtedy, kiedy chcę i jestem mniej sfrustrowana, a oni świetnie się bawią ze sobą.
9. Kurs uważności (mindfulness)
W trzeciej ciąży byłam równie aktywna, jak w poprzednich dwóch, chciałam załatwić jak najwięcej spraw przed narodzinami Malutkiego. W efekcie czas mijał mi niezwykle szybko; czułam, że pędzę i nie potrafię się zatrzymać. Aby poczuć się w większym stopniu osadzoną w chwili bieżącej, wzięłam udział w ośmiotygodniowym kursie redukcji stresu opartej na uważności (ang. Mindfulness-Based Stress Reduction, MBSR) prowadzonym przez Annę Gubernat. Nie czułam się zestresowana, a jedynie chciałam być bardziej uważna, ale niespodziewanie dla mnie samej nauczyłam się kilku technik, które z powodzeniem pozwalają mi ujmować w ryzy własne trudne emocje, w tym złość. O uważnej obecności też napisałam.
10. Self-Reg
Self-Reg to moje najnowsze objawienie i brakująca cegiełka w budowaniu mojego nowego, szczęśliwszego, przyjaźniejszego, wolnego od uwikłania w trudne emocje „ja”. Słowo to pochodzi od angielskiego „self-regulation”, czyli „samoregulacja”, i oznacza metodę zarządzania stresem w taki sposób, aby zachowywać odpowiedni poziom energii. Samoregulacja jest czymś innym, niż samoopanowanie, uważane za cnotę od czasów starożytnych filozofów. Samoopanowanie pochłania bowiem naszą energię, podwyższając poziom stresu. Self-Reg poznałam w pierwszych tygodniach bieżącego roku poprzez kurs online „Odstresowany rodzic”, prowadzony przez Natalię Fedan i Agnieszkę Sochar. Tej metodzie poświęciłam już wpis i będę pisać na ten temat także w przyszłości.
W następnym wpisie opowiem o tym, jak „działa” mechanizm złości.
P.S. z marca 2022 roku: Zapoznaj się z serią artykułów o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7)
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Marche finale” (CC BY-NC-ND 2.0) by Mathieu Péborde
utworzone przez DyleMatka | mar 7, 2017 | rozwój osobisty
Do dziś wyraźnie pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy wrzasnęłam na swoje dziecko.
Było to niemal dokładnie pięć lat temu, Duży skończył akurat 9 miesięcy. Od trzech miesięcy bez skutku usiłowałam rozszerzyć jego dietę o pokarmy stałe. Próbowałam zarówno papek, jak i metody BLW, ale maluch był zainteresowany wyłącznie moim mlekiem. Wreszcie podczas wizyty u mojej mamy coś drgnęło: Duży samodzielnie i ze smakiem zjadł kilka kopytek. Podekscytowana sukcesem, po powrocie do Warszawy rzuciłam się do kuchni i ugotowałam pierwsze w moim życiu kopytka. Kosztowało mnie to mnóstwo energii: wcześniej nie miałam odwagi gotować tradycyjnych dań, a z braku miksera musiałam ubić białka na pianę trzepaczką (obciążona dzieckiem, śpiącym na mnie w nosidle ergonomicznym). Dumna z siebie i pełna oczekiwania, postawiłam przed moim – odpowiednio przegłodzonym – pierworodnym talerzyk z kopytkami. Duży wziął je z zainteresowaniem do ręki, pieczołowicie rozgniótł, a następnie wyrzucił na podłogę, po czym zaczął szarpać mnie za dekolt bluzki i jęczeć, domagając się mleka.
Krew mnie zalała, a przez głowę w ułamku sekundy przemknęło mnóstwo myśli.
„Co za niewdzięczny bachor!’, „On nigdy nie zje nic normalnego!”, „Robi mi na złość”, „A może on ma jakieś zaburzenia?”, „Co za koszmar!”, „Trzeba było wcześniej rozszerzać mu dietę, niepotrzebnie czekałam do końca szóstego miesiąca”, „Nie nadaję się matkę”, „Dlaczego on taki jest?”, „Ciągle jakieś problemy!”. Zanim zdążyłam się powstrzymać, ryknęłam: „MASZ TO NATYCHMIAST ZJEŚĆ, GÓWNIARZU!!!”. Duży przestał jęczeć i znieruchomiał, wlepiając we mnie nic nierozumiejące spojrzenie swoich wielkich niebieskich oczu.
Cała scena trwała dosłownie kilka sekund, a w ciągu kolejnych minut i godzin poczucie winy przygniatało mnie coraz bardziej.
Gdzie się podziało moje bliskościowe rodzicielstwo? Jak mogłam z powodu takiej pierdoły zwyzywać niemowlaka? Co ze mnie za matka? Przeprosiłam Dużego natychmiast i go przytuliłam, potem długo płakałam, ale wieczorem nadal miałam napięte mięśnie karku, kulę w gardle i drugą w żołądku.
Przysięgłam sobie, że to się nigdy więcej nie powtórzy.
Obietnicę złamałam nie raz i nie dwa. Po tym wybuchu przez pewien czas byłam jeszcze bardziej oddaną i cierpliwą matką. Nie było to łatwe. Duży miał od tygodni tak silny lęk separacyjny, że wpadał w histerię, kiedy wychodziłam bez niego z pokoju do toalety. Bardzo protestował też, kiedy wstawałam z poziomu podłogi, żeby na przykład naprędce odgrzać sobie coś do jedzenia. W nocy spał wyłącznie przyssany do mojej piersi, tak, że od godziny 20 do 7 rano nie mogłam się od niego oddalić ani na chwilę bez ryzyka płaczu i konieczności ponownego długiego usypiania.
Dodam, że Mąż wychodził do pracy o 7 rano i wracał o 21 (kiedy ja już leżałam w łóżku z Dużym) i poza nim nie widywałam zbyt wielu innych dorosłych, bo przez całą zimę albo któreś z nas (ja lub Duży) miało infekcję, albo dwudziestostopniowe mrozy i brak samochodu uniemożliwiały mi przemieszczanie się po mieście. Po kilku dniach bycia ideałem matki cierpliwość mi się skończyła i znów krzyknęłam, po czym znów bardzo się starałam wynagrodzić to synowi i znów wybuchłam… Po kilku takich cyklach uznałam, że potrzebuję pomocy specjalisty.
I tak zaczęła się moja kilkuletnia ciężka praca nad złością.
Pisanie o tym jest dla mnie cholernie trudne i miałam duże wątpliwości, czy warto tak bardzo odsłaniać prywatność mojej rodziny. Zdecydowałam się na opisanie tej drogi, bo wierzę, że może to pomóc niejednej matce wyjść z błędnego koła złości i wyrzutów sumienia. Wiem (nie: wierzę, lecz wiem dzięki rozmowom online z dziesiątkami matek), że nie tylko ja miałam problem ze złością. MIAŁAM. Czas przeszły. Oby jak najwięcej osób mogło coś takiego o sobie powiedzieć.
O kolejnych krokach, które podjęłam, pracując nad swoim problemem oraz o tym, co wiem o mechanizmie złości przeczytasz w serii artykułów o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7) opisuję poszczególne narzędzia pracy nad złością.
Zdjęcie wykorzystane we wpisie: „furious” (CC BY-SA 2.0) by Petras Gagilas