utworzone przez DyleMatka | cze 6, 2017 | narzędzia rodzica, refleksje nad rodzicielstwem, Self-Reg
To nie ja piszę ten blog – on sam się pisze i żyje własnym życiem.
Aktualne zdarzenia i przemyślenia dyktują mi tematy poszczególnych postów, bo piszę o tym, co jest we mnie żywe. Tylko wtedy słowa same płyną, układając się w zdania i akapity niemal bez mojego udziału. Jeszcze niedawno planowałam zakończyć cykl dotyczący self-reg, dokończyć cykl o złości i zająć się innymi tematami. A jednak muszę, po prostu muszę opowiedzieć najpierw o moim najnowszym self-regowym odkryciu dotyczącym trudności i „hajnidztwa” Dużego (por. post o high need babies/children).
Czy znacie dzieci, które zawsze widzą szklankę do połowy pustą i które w każdej, nawet najbardziej radosnej sytuacji znajdą powód do narzekania, jęczenia, płaczu, krzyków?
Ja znam: to mój pierworodny. W jednym z postów opisałam, jak Duży zareagował na to, że świeżo usmażone placki były za gorące. To typowa sytuacja. Duży do niedawna nie przyjmował do wiadomości praw fizyki i żadnych innych ograniczeń, a winą za swoją frustrację obarczał innych. Jeśli wpadł na ścianę i uderzył się, wrzeszczał: „Kto tu zbudował ścianę?”; jeśli nie pozwalaliśmy mu obejrzeć czwartego odcinka „Świnki Peppy”, płakał i rzucał się na ziemię, zawodząc: „No nieeeeeee, to nie fair, ja nie mogę żyć bez 'Peppy!’ Umrę, jeśli nie obejrzę!”; jeśli dwa klocki Duplo nie dawały się połączyć tak, jak chciał, krzyczał: „Specjalnie takie wyprodukowali, żebym nie mógł nic zbudować!”.
Najtrudniejsze dla nas, rodziców było to, że reagował tak również – a może nawet przede wszystkim? – na sytuacje, które w naszej ocenie powinny być dla niego całkowicie satysfakcjonujące. Dostawał kilka wymarzonych prezentów urodzinowych i po chwilowej ekscytacji zaczynał rozpaczać, że dostał ich za mało, ma za małą rodzinę, nie zaprosiliśmy więcej gości, którzy przynieśliby prezenty, a kolejne urodziny ma dopiero za rok i TO NIE FAIR. Takie zachowanie uderzało i w moje, i w Męża wartości i preferowane postawy, do których należą pokora, pozytywne podejście do rzeczywistości i docenianie tego, co się ma. Dlatego też reagowaliśmy gniewem, niechęcią i rozczarowaniem. Staraliśmy się (z różnym powodzeniem) nie okazywać tych emocji i tłumaczyliśmy Dużemu, że placki potrzebują czasu, żeby wystygnąć; że powinien omijać ściany; że nie chcemy, aby zbyt długo oglądał bajki; że klocka o wymiarach 4×2 nie da się włożyć w otwór o wymiarach 3×2; wreszcie, że prezenty urodzinowe to przywilej, a nie – niezbywalne prawo.
Teraz wiem, że takie działanie było kompletnie bezproduktywne. Przy dużym pobudzeniu układu limbicznego działanie kory nowej jest upośledzone: bardzo trudno jest myśleć logicznie, więc tłumaczenie zwyczajnie nie dociera do odbiorcy. Dodatkowo nasze własne wzburzenie poprzez rezonans limbiczny podsycało emocje Dużego, które eskalowały, nasilając z kolei nasze wzburzenie. Parę razy zupełnie bez sensu palnęłam Dużemu płomienne kazanie o głodujących, śmiertelnie chorych albo osieroconych dzieciach, których sytuacja jest o wiele gorsza, niż jego własna. Kiedy odpowiadał, że życie tych dzieci jest wprawdzie bardzo smutne, ale on ma gorzej, ręce mi opadały z bezsilności. Nawet kiedy próbowaliśmy rozmawiać, kiedy emocje opadały, ucinał każdą dyskusję zdaniem: „Mamo, ja zawsze mam jakiś problem”. Przyznaję, że ten negatywizm to dla mnie najtrudniejszy aspekt bycia mamą Dużego.
Oprócz negatywizmu Dużego drugim naszym wielkim wyzwaniem wychowawczym były jego intensywne wybuchy złości,
które zaczęły się krótko przed jego czwartymi urodzinami. Okoliczności towarzyszące temu były takie: Duży nadal nie do końca pogodził się z narodzinami Małego (ponad półtora roku wcześniej!), a w jego przedszkolu pojawił się nowy, starszy, przebojowy chłopiec, o którego względy Duży zaczął rywalizować ze swoim dotychczasowym najlepszym kolegą. Innymi słowy, mama i tata poświęcali mu od dłuższego czasu mniej uwagi ze względu na narodziny brata, a najlepszy kolega przestał poświęcać mu uwagę ze względu na dołączenie do grupy owego chłopca.
Dodam, że Duży miał wtedy zaburzenia odżywiania i w przedszkolu nie jadł przez siedem godzin nic poza „wodą z zupy” i czasami „niezabrudzonymi” ziemniakami czy ryżem, o ile dało się takowe wydłubać z gotowego dania przywiezionego rano przez firmę cateringową (o niejadkach na pewno prędzej czy później napiszę). To głodowanie sprawiło, że stał się bardziej drażliwy. Pewnego dnia wrócił z przedszkola szczególnie podminowany i kiedy Mały zbliżył się do jego pieczołowicie ustawionych samochodzików, wpadł w szał, którego siła mnie zadziwiła. Od tamtej pory coraz częściej miewał takie ataki, głównie podczas zabawy, ale nie tylko.
Jakiś czas temu słuchałam audycji o filmie „Steve Jobs” w mojej ulubionej stacji radiowej. Jego bohater – mam na myśli autentyczną postać – często miewał w pracy napady szału: kiedy coś odbiegało od jego wyobrażenia, krzyczał, płakał, tupał, rzucał przedmiotami, obrażał ludzi. Wypisz wymaluj mój pierworodny. Jego hasłem stało się „wszystko ma być tak, jak chcę” na zmianę z „nic nie jest tak, jak chcę”. Czasem jego agresja słowna kierowała się w stronę jego samego: kiedy kolorując obrazek, wyszedł poza linię, jęczał i płakał, że koloruje okropnie, najgorzej ze wszystkich i że nigdy nie będzie umiał ładnie kolorować (i że kolorowanie jest głupie).
Najgorsze były jednak jego słowne i fizyczne ataki na Małego, który stał się jego kozłem ofiarnym. Napiszę o nich więcej w serii postów o rodzeństwie, którą planuję. Tu napiszę tylko tyle, że smutną codziennością stały się pytania Dużego, kiedy Mały wreszcie umrze, a także bicie, kopanie i szarpanie. Często te ataki następowały, kiedy Mały łamał jakiś niepisany schemat zabawy Dużego: gdy raz ośmielił się położyć figurkę Peppy na łóżeczku George’a, Duży rozkrwawił mu nos i długo nie był w stanie się uspokoić (ja i Mąż zresztą też). To właśnie ta agresja w reakcji na złamanie schematu skłoniła mnie do przeprowadzenia diagnozy Dużego w kierunku zespołu Aspergera (moje podejrzenia nie potwierdziły się).
Dzięki szkoleniu z self-reg prowadzonemu przez twórcę tej metody zrozumiałam, co jest przyczyną trudnych zachowań mojego wymagającego pierworodnego.
W poście wprowadzającym do self-reg wspomniałam, że poznałam podstawy tej metody na kursie „Odstresowany rodzic” Natalii Fedan i tak do mnie przemówiła, że zdecydowałam się na półroczne szkolenie prowadzone przez Stuarta Shankera i jego współpracowników z MEHRIT Centre. Od początku marca spędzam kilka do kilkunastu godzin tygodniowo, zgłębiając wiedzę naukową o samoregulacji człowieka. Jeszcze nigdy nie byłam tak zmotywowana do nauki czegokolwiek, ponieważ tę teoretyczną wiedzę przekuwam natychmiast w praktyczne działania, które poprawiają jakość życia mojej rodziny.
Otóż zachowania Dużego wskazują na jego podwyższoną reaktywność na stres, skanalizowaną reakcję na frustrację w postaci wybuchów złości oraz negatywne zniekształcenie poznawcze (ang. negative bias). Pierwszy z tych terminów należy rozumieć dosłownie: człowiek o podwyższonej reaktywności na stres silniej, niż przeciętny Kowalski reaguje na wewnętrzne i zewnętrzne stresory. Skanalizowane reakcje to inaczej reakcje, do których człowiek przyzwyczaił się do tego stopnia, że stały się automatyczne. Wreszcie negatywne zniekształcenie poznawcze to wzorzec myślenia, który sprawia, że bodźce z otoczenia są odbierane w sposób tendencyjnie negatywny, jako przykre i groźne.
Podwyższona reaktywność na stres może mieć źródło w biologii dziecka lub w jego wczesnych doświadczeniach, a najczęściej – i w jednym, i w drugim.
U niektórych dzieci przyczyną tej wysokiej reaktywności są czynniki wrodzone, np. trudności z integracją sensoryczną, czyli odbieraniem i przetwarzaniem bodźców zmysłowych, lub problemy zdrowotne, które powodują uporczywe przykre dla dziecka objawy (do najlżejszych należą alergia czy refluks układu pokarmowego). Osobną kategorię stanowią zaburzenia takie, jak autyzm, zespół Aspergera czy ADHD. Dla dzieci z takimi trudnościami czy zaburzeniami narodziny stanowią jeszcze większy szok, niż dla przeciętnego dziecka. Światło słońca czy lamp razi je bardziej, dotyk ubranek czy zabrudzonej pieluchy jest trudniejszy do zaakceptowania, dźwięki – głośniejsze i bardziej natarczywe, trawienie i wydalanie – bardziej bolesne, a grawitacja – trudniejsza do „ogarnięcia” zmysłem propriocepcji (pomyśleliście o tym, że po porodzie dziecko nagle zaczyna doświadczać ciężaru swojego ciała?).
Natomiast nabyta (niewrodzona) podwyższona reaktywność na stres może pojawić się w dowolnym momencie życia i jest efektem przewlekłego stresu. W przypadku dzieci najpoważniejsze przyczyny takiego stresu to: porzucenie czy zaniedbywanie przez opiekunów, doświadczenie przemocy oraz bycie świadkiem traumatycznych sytuacji. Jednak na wrażliwsze dziecko może tak podziałać także niewystarczająco troskliwa czy przewidywalna opieka rodziców, a nawet drobne z pozoru stresory, na przykład włączony telewizor w pokoju, w którym przebywa noworodek. Stuart Shanker konsultował kiedyś wyjątkowo nerwowego i płaczliwego niemowlaka, którego ojciec był uzależniony od stacji CNN i to właśnie alarmujący ton głosu reporterów i inne natarczywe dźwięki (czyli wszystko to, co ma przyciągnąć uwagę dorosłych widzów) okazały się być przyczyną tej nerwowości.
Duży od urodzenia gwałtowniej, niż przeciętne dzieci reagował na wszelkie bodźce,
wydaje się więc, że miał wrodzoną podwyższoną reaktywność na stres. Jako noworodek wiele razy każdego dnia wykazywał odruch Moro, czyli odruch będący reakcją malucha na gwałtowną zmianę jego położenia lub nagły głośny dźwięk. Odruch ten polega na wyprostowaniu kończyn i wygięciu tułowia do tyłu, a następnie zaciśnięciu pięści i przywiedzeniu rąk do klatki piersiowej. Mój pierworodny bał się po prostu wszystkiego: wielokrotnie każdego dnia coś go stresowało, choć w naszym domu było wówczas raczej cicho, a my staraliśmy się podnosić go i wykonywać różne czynności pielęgnacyjne łagodnie i powoli.
Myślałam, że ten częsty odruch Moro to norma, dopóki nie urodził się Mały, który miewał ten odruch raz na kilka dni; Malutki wykazywał go jeszcze rzadziej. Obaj moi młodsi synowie musieli być zatem od urodzenia odporniejsi, skoro każdy miał co najmniej jednego starszego brata, który wydawał z siebie całe mnóstwo nagłych i głośnych dźwięków oraz atakował małego braciszka nagłym przytulaniem i przyciskaniem.
Na kursie Stuarta Shankera dowiedziałam się, że częste występowanie odruchu Moro wprawia organizm dziecka w tryb walki i ucieczki (przeczytaj o stanach pobudzenia, w tym trybie walki i ucieczki) i sprawia, że maluch ma podwyższony bazowy poziom napięcia. Także w późniejszym okresie Duży był nadwrażliwy i na bodźce zmysłowe, i w obszarze emocjonalnym. O przyczynach tej nadwrażliwości (alergii pokarmowej, refluksie, zaburzeniach integracji sensorycznej, obniżonym napięciu mięśniowym i pewnych rysach temperamentu, a także moim niezbyt spójnym stylu rodzicielskim) napisałam obszernie w poście „Mój hajnid, mój lowneed i ich dwie matki”, nie znając jeszcze pojęć, o których dziś tu piszę. Swoją drogą, self-reg między innymi dlatego tak do mnie przemawia, że podaje naukowe wyjaśnienie tego, do czego doszłam dzięki lekturom i swojej intuicji.
Trudno określić, w jakim stopniu podwyższona reaktywność Dużego na stres jest także efektem moich własnych huśtawek emocjonalnych.
We wspomnianym powyżej poście sprzed trzech miesięcy napisałam, że byłam „niepewna własnych kompetencji, chwiejna w swoich przekonaniach, labilna emocjonalnie, nieco narcystyczna, pełna obaw o długoterminowe efekty swoich działań”. Spychałam własne potrzeby na dalszy plan, próbując zadbać o mojego wymagającego pierworodnego i w efekcie napinałam „mięsień samokontroli” ponad miarę. Nic dziwnego, że po iluś miesiącach ten mięsień nie wytrzymał presji i zaczął raz na jakiś czas gwałtownie się rozluźniać, a ja wrzeszczałam na Bogu ducha winne dziecko. Było to o tyle trudne dla Dużego, że byłam przez zdecydowaną większość czasu jedyną osobą, z którą miał styczność, a więc stanowiłam cały jego świat.
Sięgam teraz pamięcią do pierwszych miesięcy życia Dużego,
kiedy jeszcze byłam wobec niego anielsko cierpliwa, ale cierpiałam na depresję poporodową. Przychodzi mi na myśl słynny „eksperyment z kamienną twarzą” amerykańskiego psychologa rozwojowego Edwarda Tronicka: matki bawiły się ze swoimi ośmiomiesięcznymi dziećmi i w pewnym momencie na dwie minuty przestawały na nie reagować. Niemowlęta początkowo próbowały skłonić mamę do interakcji, uśmiechając się do niej i stosując cały znany sobie repertuar gestów i dźwięków, a potem przechodziły w tryb walki i ucieczki: płakały, krzyczały, biły mamę. To wszystko działo się w ciągu dwóch minut!
Ta kamienna twarz kojarzy mi się z moją własną z czasów depresji: wprawdzie uśmiechałam się do mojego synka i mówiłam do niego czułym tonem, ale wewnątrz czułam się kompletnie pusta i nieszczęśliwa albo wściekła. Wiedząc, jak istotne znaczenie ma komunikacja pozawerbalna („mózgowe wi-fi”) u niemowląt, które nie mają zbyt dobrze wykształconej kory nowej, wyobrażam sobie, jak potężny dysonans poznawczy – i stres! – odczuwał wówczas maleńki i niezwykle wrażliwy Duży.
Pojęcie kanalizacji bierze swoją nazwę od zjawiska żłobienia kanału przez wodę deszczową płynącą po twardym podłożu.
Każdy kolejny opad pogłębia ten kanał i w pewnym momencie tworzy się rzeka, której bieg można zmienić tylko po podjęciu ogromnego wysiłku. W opisanym powyżej eksperymencie Tronicka największe wrażenie zrobiło na mnie to, że kiedy badanie powtórzono na tych samych niemowlętach kilka tygodni później, część z nich nawet nie próbowała skłonić mamy do kontaktu uśmiechem, lecz od razu zareagowała złością lub przerażeniem. Wejście w tryb walki i ucieczki w odpowiedzi na jednorazowe, dwuminutowe (!) przykre zdarzenie sprawiło, że przy następnym takim zdarzeniu niemowlęta zareagowały podobnie, a niektóre weszły w tryb zamrożenia, czyli bardzo silnego stresu objawiającego się pozornym spokojem.
To właśnie jest kanalizacja: jeśli na nowy bodziec zareagujemy w jakiś sposób, to następnym razem z nieco większym prawdopodobieństwem zareagujemy tak samo. Za każdym kolejnym razem prawdopodobieństwo takiej właśnie reakcji rośnie, aż w końcu może się zdarzyć, że nie umiemy już zachować się w danej sytuacji inaczej. Przykładem tego, oprócz ataków złości Dużego, było choćby moje krzyczenie na dzieci: po wielu miesiącach przeciążenia stresem po raz pierwszy nawrzeszczałam na Dużego (choć nigdy wcześniej w dorosłym życiu mi się to nie zdarzyło), a z czasem stało się to moją nawykową reakcją na silne negatywne pobudzenie, nad której zmianą musiałam długo i wytrwale pracować. Dobra wiadomość jest taka, że jest to możliwe – jak widać, także w przypadku dorosłego, a więc tym bardziej w przypadku kilkulatka.
Jedną z konsekwencji podwyższonej reaktywności na stres bywa negatywne zniekształcenie poznawcze.
Długotrwały stres sprawia, że wszystkie organy człowieka biorące udział w reakcji na niego – mózg, serce i układ krążenia, układ pokarmowy, skóra, nadnercza itd. – przyzwyczajają się do niego i w efekcie tryb walki i ucieczki staje się niejako naturalnym stanem pobudzenia organizmu. Okazuje się, że niemowlęta o podwyższonej reaktywności na stres mają wyższe spoczynkowe tętno oraz wyższe zapotrzebowanie energetyczne, niż nieobciążone niemowlęta! To mi uświadomiło, że nigdy nie widziałam kilkuletniego otyłego hajnida – wszystkie są szczupłe lub wręcz chude, nawet kiedy jedzą sporo, jak Duży. Mózg tak obciążonego człowieka, zwłaszcza niemowlęcia czy małego dziecka, jest wciąż atakowany przez przykre bodźce i nawet kiedy one ustają, aktywnie ich poszukuje i wyolbrzymia je, aby znaleźć się w najlepiej sobie znanym, a więc paradoksalnie „bezpiecznym”, stanie zagrożenia (do pewnego stopnia – ale tylko do pewnego – jest to naturalna, ewolucyjnie wykształcona cecha ludzkiego mózgu).
Najlepiej zrozumieć to na przykładzie, który dla mnie był porażający. W dużym badaniu Mehrit Centre wzięły udział dzieci z negatywnym zniekształceniem poznawczym. Na początku terapii pokazano każdemu z nich po trzy zdjęcia twarzy (mamy albo aktorki), które wyrażały radość, złość i neutralne emocje. Co powiedziały dzieci na temat tych twarzy? Myślicie zapewne, podobnie jak ja, że negative bias polega na ocenianiu neutralnego wyrazu twarzy jako groźnego. Owszem, ale nie tylko. KAŻDE z badanych dzieci odebrało WSZYSTKIE twarze jako rozzłoszczone – nawet radośnie uśmiechniętą twarz własnej matki! Kiedy o tym usłyszałam, coś przestawiło się w moim myśleniu o Dużym. On naprawdę ma najgorszą sytuację na świecie, wcale nie udaje – po prostu jego mózg szuka przykrości i zagrożenia tam, gdzie ich nie ma. Nie jest niewdzięcznym, roszczeniowym dzieciakiem, lecz ma swego rodzaju wadę mózgu – na szczęście, wadę odwracalną, bo wszystkie dzieci biorące udział w badaniu po zakończonej terapii były w stanie poprawnie ocenić emocje widoczne na zdjęciach.
Ta wiedza bardzo mi pomogła w przeformułowaniu trudnych zachowań Dużego,
co było nie tylko pierwszym krokiem self-reg, ale też pierwszym krokiem do zmiany tych zachowań. Zauważyliście, że opisując je, użyłam głównie czasu przeszłego? Początkowo pisałam w czasie teraźniejszym, ale czułam tak potężny dysonans, że dopiero to uświadomiło mi, jak bardzo Duży zmienił się w ciągu niespełna dwóch miesięcy stosowania self-reg (zaczęliśmy w połowie kwietnia od ustalenia, co to znaczy być spokojnym).
Od wielu miesięcy codziennie wieczorem wymieniamy „pięć dobrych rzeczy”, które nam się przydarzyły w ciągu dnia. Od kilku dni Duży zaczyna tę wyliczankę od zdania: „Dziś wszystko było dobre, od czego mam zacząć?”. Jego wybuchy złości nadal się zdarzają, ale teraz mają obiektywne przyczyny (np. Mały połamał mu nową zabawkę) i są o wiele łatwiejsze do opanowania. Duży sam z zadowoleniem stwierdza, że jest spokojniejszy i bardziej zadowolony. Cała nasza rodzina jest spokojniejsza i bardziej zadowolona!
Self-reg to dla mnie magia – magia o naukowych podstawach. Shanker mówi, że ta metoda działa nawet na osoby o mocno skanalizowanych nieadaptacyjnych reakcjach, choćby nastolatków uzależnionych od gier czy alkoholu; ich „kanał” to całkiem głęboka, wartka górska rzeka. Okazuje się, że kanałek mojego pierworodnego całkiem łatwo było przekopać tak, aby woda płynęła w inny sposób. Jak dokładnie tego dokonaliśmy – to temat dwóch kolejnych wpisów: o zarażaniu spokojem i o self-regowej pracy.
EDIT z 2021 roku: Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o tym, jak reagować na jęki, krzyki i agresję dziecka, serdecznie zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia online „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie?”.
A może potrzebujesz w pierwszej kolejności zadbać o swój spokój? W takim razie zapraszam Cię do udziału w szkoleniu „Rozbieżności rodzicielskie a samoregulacja w rodzinie”.
Wreszcie, jeśli chcesz poznać techniki samokontroli pozwalające na opanowanie wybuchu złości, to zapraszam Cię na szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Glen Canyon” (CC BY 2.0) by Jason Barles
utworzone przez DyleMatka | maj 23, 2017 | narzędzia rodzica, Self-Reg
Dziś opowiem o tym, jak zaczęła się przygoda Dużego z self-reg.
Już od jakiegoś czasu starałam się regulować sama siebie, ale nie miałam pojęcia, jak to zrobić w odniesieniu do dzieci, zwłaszcza Dużego, który ma z tym spory problem. Nie wiedziałam, jak rozpocząć rozmowę o stresie i samoregulacji – co konkretnie zrobić, żeby rozpocząć tę wspólną drogę. Życie jak zwykle podpowiedziało mi rozwiązanie.
Otóż pewnego kwietniowego dnia miałam scysję z Dużym
– jedną z wielu, ale pierwszą, która posłużyła mi jako okazja do rozmowy na temat samoregulacji. Byłam w domu sama z dziećmi, zajęta jakąś pracą domową i nieco rozkojarzona. Przysiadłam na moment na łóżku, na którym leżał Malutki, żeby sprawdzić zawartość jego pieluchy. Zdecydowanie wymagała zmiany. W tym momencie do sypialni wbiegł Duży i wskoczył mi na kolana, żeby się poprzytulać. Jak to zwykle bywa, w ślad za nim zjawił się Mały, zobaczył starszego brata na moich kolanach i spróbował też się na nie wspiąć.
Duży zaczął machać nogą, żeby odepchnąć Małego, a jednocześnie przytulił się do mnie mocniej, boleśnie mnie zgniatając. Poprosiłam (jak mi się wydawało, spokojnym tonem), żeby obejmował mnie delikatniej i trzymał nogi z dala od Małego. W odpowiedzi Duży zgniótł mnie z jeszcze większą siłą tak, że poczułam ostry ból w piersi i zaczął mocniej wierzgać nogą, dosięgając Małego. Ten nie pozostał mu dłużny i kilkakrotnie zdzielił go pięścią w plecy, trafiając przy okazji i mnie.
Bezceremonialnie odkleiłam od siebie Dużego i odsunęłam Małego, po czym warknęłam, że nie mam ochoty na takie przytulanie. Mały przeprosił mnie ze skruszoną miną i pozostał tam, gdzie go przesunęłam, a Duży zarechotał: „Hehe, a ja mam ochotę!”, po czym znów na mnie wskoczył i próbował mnie objąć tak mocno, jak tylko potrafił. Zirytowałam się i wyprowadziłam go z pokoju, podczas gdy on śmiał się i podskakiwał. Musiałam to zrobić kilka razy i w końcu krzyknąć ostrym tonem: „Przestań!”, żeby dał mi spokój.
Kiedy ochłonęłam i autentycznie się uspokoiłam,
zajęłam czymś Małego, po czym zaprosiłam Dużego do sypialni i spytałam, czy chce się przytulić. Natychmiast znów na mnie wskoczył i przylgnął do mnie całym ciałem. Siedzieliśmy tak dość długo bez słowa i w końcu poczułam, że mam dość.
– Wystarczy, zejdź ze mnie – powiedziałam, a Duży natychmiast to zrobił i spokojnie usiadł obok.
– Dlaczego tym razem od razu mnie posłuchałeś? – spytałam zaintrygowana.
– Bo teraz jestem spokojny i jestem tylko z tobą – odpowiedział bez wahania.
W tym momencie stało się dla mnie jasne, że
to nie było „niegrzeczne zachowanie” (ang. misbehaviour), lecz zachowanie wywołane stresem (ang. stress behaviour). Duży zachował się źle, bo był w trybie walki i ucieczki, z odłączoną korą nową, odpowiedzialną m.in. za samokontrolę i empatię. Przyjemnie zaskoczyło mnie to, że sam rozpoznał jako przyczynę tego zachowania swój brak spokoju – a myślałam, że ma bardzo małą świadomość swoich stanów pobudzenia!
Warto podkreślić, że w ujęciu self-reg spokój jest rozumiany nieco inaczej,
niż w potocznym znaczeniu tego słowa. Wiele osób może kojarzyć spokój z bezruchem, brakiem aktywności fizycznej i intelektualnej oraz nieodczuwaniem emocji. Tymczasem według self-reg spokój to stan umysłu, kiedy wypełnia nas radość i dobra energia (ale nie ekscytacja, nadmierne pobudzenie) i jesteśmy uważni na sygnały płynące z ciała i otoczenia, a nie – zatopieni w myślach na temat przeszłych czy przyszłych zdarzeń.
Spokój sprawia, że jesteśmy ciekawi świata i zdolni autentycznie zobaczyć drugiego człowieka, a zatem możemy się uczyć i być empatyczni. Spokój można odczuwać, jadąc na rowerze albo tańcząc czy głośno śpiewając. Ja czuję spokój, pływając, spacerując wśród zieleni, przebywając na plaży nad morzem, kołysząc Malutkiego zamotanego w chustę. Duży czuje spokój, przytulając się do mnie, pływając, rysując albo kolorując.
Myślę, że rozpoznanie u siebie lub u dziecka tego stanu stanowi punkt wyjścia do samoregulacji, niejako zerowy krok self-reg. Czy wiem, kiedy czuję spokój? Czy rozpoznaję to uczucie w ciele? Jakie konkretne działania mogę podjąć, aby czuć go częściej? Takie pytania przybliżają nas do celu, jakim jest dobra samoregulacja i niskie ryzyko utknięcia w błędnym kole stresu, kiedy to stres staje się stresorem samym w sobie, wzmacniającym działanie innych stresorów z pięciu obszarów – biologicznego, emocjonalnego, poznawczego, społecznego i prospołecznego.
Chcę zwrócić uwagę na to, jak bardzo indywidualne są odczucia spokoju i stresu.
Przeczytawszy ten wpis, ktoś mógłby parsknąć lekceważąco: „A cóż to za stres może mieć sześcioletnie dziecko w takiej sytuacji?”. Podobnie parsknęła pewna znajoma moich rodziców, kiedy z przejęciem opowiadałam jej o mojej przygodzie z self-reg: „A co ty, dziecko, możesz wiedzieć o stresie? Dobre sobie!”. Inna znajoma przeczytała mój wpis o stresie związanym z wyjazdem z Małym do lekarza i skomentowała: „A myślałam, że to ja jestem znerwicowana…”. Takie niezbyt empatyczne reakcje są niestety bardzo powszechne: patrzymy na innych i oceniamy ich przez pryzmat własnych doświadczeń. Zapominamy (lub nie wiemy), że każdy człowiek – w tym każde dziecko! – ma indywidualne uwarunkowania biologiczne i historię zdarzeń, które ukształtowały jego reaktywność na stres.
Duży łatwo ulega nadmiernemu pobudzeniu, a jednocześnie bywa niezwykle odporny i spokojny w sytuacjach, które większość jego rówieśników stresują. Ze mną jest podobnie: wyjazd samochodem z dziećmi bez wsparcia innego dorosłego zwykle wyprowadza mnie z równowagi, a na przykład wystąpienie w języku obcym przed dwustuosobową publicznością wywołuje u mnie jedynie przyjemny dreszczyk.
Kiedyś byłam skora do oceniania innych i nadal miewam taką tendencję, szczególnie pod wpływem stresu. Na szczęście uczę się innej postawy: akceptacji, że skoro nie jestem w skórze drugiego człowieka, to nie potrafię ocenić, czy w danej sytuacji „miał prawo” być zestresowany. Najlepiej jest założyć, że miał prawo i przeformułować jego zachowanie w kontekście stresu. Postępując w ten sposób, sami będziemy mniej zestresowani, bo przestaną nas nękać negatywne myśli o innych ludziach, które odbierają nam energię. Naprawdę warto.
Wykorzystałam opisaną powyżej scysję, żeby
porozmawiać z moim pierworodnym o spokoju i o stresie, pod którego wpływem zachowujemy się nierozsądnie lub niemiło. Ustaliliśmy, że kiedy zacznie „świrować”, będziemy razem sprawdzać, czy jest spokojny i jeśli nie, spróbujemy go wprowadzić w stan spokoju. Spodobało mu się… i tak oto zaczęła się nasza wspólna podróż z self-reg. Długa droga przed nami… Dlaczego? O tym napiszę w poście o negatywnym zniekształceniu poznawczym.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mother and Child – DROH” (CC BY-NC 2.0) by Rich Miller
utworzone przez DyleMatka | maj 10, 2017 | historie z życia
Dzisiejszy wpis powstał pod wpływem emocji
i dotyczy podejścia niektórych wychowawców przedszkolnych i szkolnych do tzw. trudnych dzieci. Miałam dziś pracować nad kolejnym postem stricte o self-reg, ale usłyszałam historię synka znajomej, która wzburzyła mnie tak, że nie potrafię myśleć o niczym innym.
Wyobraźcie sobie chłopczyka.
Ma trzy lata, jest hiperwrażliwy, ma zaburzenia integracji sensorycznej i problemy (większe, niż jego mniej wrażliwi rówieśnicy) z kontrolowaniem impulsów. Dotychczas był w domu z mamą, niezwykle wrażliwą, dobrą, ciepłą i czułą osobą, która dba o zaspokojenie jego ogromnych potrzeb tak, jak tylko się da przy danych zasobach. Pewnego majowego dnia maluch po raz pierwszy idzie do przedszkola – publicznego, polecanego, z dobrą (podobno) kadrą. Po raz pierwszy w życiu przez kilka godzin ma być pod opieką innych dorosłych, niż rodzice, w dodatku w całkowicie obcym miejscu, wśród ponad dwudziestki nieznajomych dzieci. Chłopczyk po wyjściu mamy płacze. Normalne, prawda? Czego potrzebuje? Ogromu empatii, ciepła, przytulenia, pocieszenia i zapewnienia, że mama przyjdzie po niego po drzemce, jak obiecała. Co robi wychowawczyni? Uwaga, uwaga: mówi chłopczykowi, żeby przestał płakać, bo inaczej mama po niego nie przyjdzie.
I tu muszę się zatrzymać, bo emocje nie pozwalają mi na nic innego, niż agresywną mowę szakala.
Wdech nosem, trzy krótkie wydechy ustami. Jeszcze raz. I jeszcze parę razy. I jeszcze paręnaście. Nęcąca wizja wychowawczyni potrząsanej tak mocno, że grozi jej uraz kręgosłupa szyjnego zaczyna się rozpływać. To by nic nie dało, jedynie zwiększyłoby jej (wysoki niewątpliwie) poziom stresu i spowodowało, że przy najbliższej okazji wyżyłaby się na jakimś dziecku, które powierzono jej pod opiekę. Opiekę!!! Znów wdech i tym razem jeden bardzo długi wydech. I jeszcze raz. I jeszcze.
Czy ta pani – nomen omen, wychowawczyni – zdaje sobie sprawę z tego, co zrobiła?
Kobieta, której zadaniem jest opiekować się małymi dziećmi wspierać ich rodziców w wychowaniu, okłamała przestraszonego trzylatka, sugerując mu, że jego kochana mama zamierza go w podstępny sposób porzucić (czyli chyba popełnić przestępstwo ścigane prawem?). Co za absurd! Okłamywanie dzieci nie jest OK. Straszenie dzieci jest jeszcze bardziej nie OK. To nie jest moja prywatna opinia, z którą można się zgodzić lub nie. To jest opinia naukowców, którzy zajmują się badaniami nad mózgiem, osobowością, uczeniem się. Są zgodni, że pod wpływem stresu dziecko radzi sobie gorzej z zadaniami wymagającymi myślenia, gorzej funkcjonuje w rodzinie i grupie rówieśniczej, ma w długim okresie gorszy stan zdrowia fizycznego i mentalnego.
Nie ma żadnych, absolutnie żadnych pozytywnych skutków straszenia dzieci poza tym, że dorosłemu, który to robi, przez chwilę jest łatwiej, bo dziecko wchodzi w stan zamrożenia i wydaje się współpracować. Czy dorosły, który stosuje takie „techniki” powinien pracować z dziećmi, opiekować się nimi i je wychowywać…? Dodam, że wychowawczyni poskarżyła się później dyrektorce, że dziecko ma deficyt uwagi i musiała przez cały czas się nim zajmować (biedna!). Cóż za wnikliwa, fachowa diagnoza. Ja też bym miała deficyt uwagi, gdybym w pierwszym dniu w pierwszej w życiu pracy usłyszała od szefa, że jeśli nie spełnię jego oczekiwań, uniemożliwi mi opuszczenie stanowiska pracy pod koniec dnia.
Dla kontrastu przytoczę historie dwóch innych chłopców,
o których usłyszałam na kursie self-reg prowadzonym przez Stuarta Shankera i jego współpracowników. Wyobraźcie sobie innego chłopczyka. Ma dwa lata i właśnie zdiagnozowano u niego autyzm wczesnodziecięcy; nie mówi, nie szuka kontaktu z rodzicami, jest zamknięty w swoim świecie. Podczas pierwszej, drugiej i trzeciej wizyty u terapeutki siedzi pod stolikiem i wydaje z siebie zwierzęce wycie, a jego mama siedzi na podłodze obok i płacze z żalu i bezradności. Terapeutka powtarza mamie: „Ma pani cudownego synka, proszę o tym pamiętać. Razem mu pomożemy!”. Kilkanaście lat później chłopiec chodzi do zwykłej szkoły średniej, ma kolegów i pasje, a o jego autyzmie dają znać jedynie pewne dziwactwa oraz trudności z rozumieniem niuansów życia towarzyskiego czy ironii.
A teraz wyobraźcie sobie jeszcze jednego chłopca. Właśnie rozpoczął naukę w szkole, ma różne zaburzenia i iloraz inteligencji wyraźnie poniżej średniej (około 90). Trafia na terapię do Shankera i jego mentora. Po pierwszej sesji terapeutycznej Shanker pyta swojego mentora, czy nie powinni dostosować terapii do niskiej inteligencji chłopca – czy nie wymagają od niego zbyt wiele. Mentor odpowiada: „Nigdy nie wiadomo, jaki naprawdę jest potencjał dziecka. Traktujmy go, jakby był ponadprzeciętnie inteligentny”. Dwadzieścia lat później ten sam chłopiec kończy studia na jednym z najbardziej prestiżowych amerykańskich uniwersytetów (tzw. Ivy League). Nigdy nie wiadomo…
Każde dziecko jest CUDEM.
Każde zasługuje na to, żeby na jego drodze życiowej stanęli empatyczni, mądrzy, odstresowani dorośli, którzy wydobędą z niego wszystko, co w nim najlepsze. Dr Jean Clinton, psychiatra dziecięca i bliska współpracownica Shankera, przywołuje często wizję dzieci pielęgnowaną przez autochtoniczne narody Kanady (First Nations): dzieci są święte, są kompetentne, mają w sobie wewnętrzne światło, a rolą dorosłych jest sprawienie, żeby świeciło ono pełnią blasku. Marzę o świecie, w którym wszyscy dorośli opiekujący się dziećmi patrzyli na nie właśnie w taki sposób, mieli wiedzę o rozwoju emocjonalnym dziecka i umieli być jego jak najlepszym mózgiem zewnętrznym.
Bardzo mnie boli, kiedy dorośli zachowują się jak owa wychowawczyni przedszkolna.
Ten i kolejny akapit piszę już kilka godzin później. W pierwszym odruchu, gdy miałam mocno pobudzony układ limbiczny i odciętą korę nową, życzyłam tej wychowawczyni (i innym przedszkolnym i szkolnym „paniom sierżant”, jak je określa moja przyjaciółka), żeby nagle spłynęły na nią wiedza i (samo)świadomość, którą mają Shanker i jego współpracownicy i żeby cierpiała na myśl o tym, jak skrzywdziła tego chłopczyka i zapewne inne dzieci. Te złe myśli były podyktowane ogromnym gniewem, który czułam. Teraz kiedy mój układ limbiczny się uspokoił, a kora nowa znów „podłączyła się do sieci”, życzę tamtej pani z całego serca i już bez mściwej intencji, żeby zdobyła całą tę wiedzę i świadomość oraz umiejętność regulowania siebie i podopiecznych tak, aby wszyscy dobrze się czuli i osiągali swój potencjał. A małemu bohaterowi tego wpisu i jego cudownej mamie życzę, żeby pokonali traumę i znaleźli przedszkole, w którym maluch rozkwitnie.
Co można zrobić, żeby zminimalizować takie zachowania wychowawców?
To temat nie tyle na osobny post, co na rozprawę habilitacyjną, więc tylko zapiszę pokrótce to, co uważam za najważniejsze. Myślę, po pierwsze, że potrzebne są działania edukacyjne mające na celu zmianę starych schematów myślenia. Ogromnym problemem jest to, że studia pedagogiczne wybierają czasem ludzie, którzy… nie lubią dzieci i – jak duża część społeczeństwa – nie uważają dzieci za „prawdziwych” ludzi. Przychodzi mi na myśl sytuacja, w której pewna starsza ciocia poczuła się nieco urażona tym, że trzyletni wówczas Duży nie chciał jej przytulić na powitanie. Kiedy powiedziałam, że nie musi tego robić, obruszyła się. Spytałam, czy chciałaby być zmuszana do przytulenia kogokolwiek, kiedy nie ma na to ochoty, a ona żachnęła się: „No wiesz! Nie porównuj, przecież to tylko dziecko!”. Tylko dziecko..
Po drugie, przydałoby się zmniejszać stres osób pracujących z dziećmi i uczynić coś, co zwiększałoby ich odporność psychiczną i zdolność do samoregulacji. Marzy mi się self-reg w przedszkolach i szkołach. Jeszcze nie wiem, jak to ugryźć, ale dotychczas wszystkie swoje marzenia spełniłam, więc kiedyś spełnię i to.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „The tall grass” (CC BY-NC-ND 2.0) by Fellowship of the Rich
utworzone przez DyleMatka | maj 7, 2017 | rodzicielstwo bliskości, rozwój osobisty
W moim czwartym poście na temat self-reg opowiem o tym, dlaczego ta metoda stanowi naukowe podwaliny rodzicielstwa bliskości.
Ponownie podkreślam, że nie jestem psychologiem, neurobiologiem czy lekarzem, jeśli więc specjaliści znajdą w moich wywodach błędy i nieścisłości, będę bardzo wdzięczna za ich wskazanie. Przypominam, że pierwszy post z tego cyklu dotyczył pięciu obszarów stresu, w drugim opisałam, o co chodzi w metodzie self-reg, a w trzecim opowiedziałam o sytuacji, w której udało mi się w zdrowy sposób wyregulować samą siebie. Może cię zainteresuje również cyklu postów na temat złości.
Szczególną cechą gatunku ludzkiego jest tzw. wtórna bezradność (ang. secondary altriciality),
która sprawia, że ludzkie niemowlę jest ekstremalnie wrażliwe na skutki porzucenia przez opiekunów. Człowiek rodzi się całkowicie bezradny – przez długi okres nie potrafi sam się przemieszczać ani zdobywać pożywienia, zatem warunkiem jego przetrwania jest stała opieka dorosłego opiekuna. Nie to jest w nas wyjątkowe – podobnie bezradne są liczne gatunki ssaków, np. koty czy myszy. Jednak w ich przypadku natura zadbała o mechanizm kompensacyjny w postaci dużego miotu: z wielu urodzonych szczeniąt czy myszek któreś najprawdopodobniej przeżyje. Ludzki „miot” jest natomiast tak mało liczny, jak miot ssaków, które przychodzą na świat w dużej mierze samodzielne i mogą przeżyć bez dorosłego osobnika, jak sarny czy konie. Z ewolucyjnego punktu widzenia powinniśmy więc szybko wyginąć jako gatunek. Dlaczego tak się nie stało? Bo Matka Natura wyposażyła nas w szczególny mechanizm kompensacyjny.
Wtórną bezradność ludzkiego gatunku kompensuje więź między niemowlęciem a jego dorosłym opiekunem,
która jest niezwykle silnym biologicznym (tak!) mechanizmem. Tę więź buduje szereg zachowań i odruchów zarówno po stronie niemowlęcia, jak i matki czy w ogóle dorosłych. Ludzki noworodek widzi bardzo słabo, ale żywo reaguje na wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu przypomina ludzką twarz. Pewien eksperyment pokazał, że noworodki w ogromnym skupieniu wpatrywały się w kropki i kreski ułożone tak, aby tworzyć zarys oczu, nosa i ust, a traciły zainteresowanie obrazkiem, jeśli ułożono je w inny wzór. Nowo narodzony człowiek potrafi też imitować mimikę pochylonego nad nim dorosłego – w ślad za nim wysuwa język czy otwiera szeroko usta.
Z kolei dorosły odczuwa silny dyskomfort, słysząc płacz niemowlęcia i ma ogromną potrzebę ukojenia go (chyba że sam jest w trybie walki i ucieczki – wówczas może odczuwać złość). Dorośli, a nawet kilkuletnie dzieci we wszystkich kulturach odruchowo mówią do dzieci, używając tzw. baby talk, czyli powolnego, bardziej śpiewnego i wysokiego tonu głosu, który jest dla malutkiego adresata przyjemniejszy i łatwiejszy w odbiorze (obserwuję to u moich starszaków, kiedy rozmawiają ze swoim najmłodszym bratem). Karmienie piersią, czyli warunek przetrwania noworodka i małego niemowlęcia w naturalnym środowisku, wyzwala i w dziecku, i w matce reakcje biochemiczne sprawiające, że oboje czerpią z tego przyjemność. Te i wiele innych mechanizmów powoduje, że dorosły chce się opiekować maluchem, być blisko niego i odpowiadać na jego potrzeby.
Pod względem rozwoju mózgu człowiek przez kilka pierwszych miesięcy po narodzinach jest nadal „płodem na zewnątrz macicy” (ang. fetus outside the womb).
Mózg nowo narodzonego dziecka jest około czterech razy mniejszy, niż mózg dorosłego i w ciągu pięciu lat osiąga aż 95% swojej ostatecznej wielkości. Kluczowy jest jednak nie sam rozmiar, lecz budowa mózgu noworodka, a konkretnie to, że odpowiedzialna za wyższe funkcje kora nowa jest bardzo słabo wykształcona (o uproszczonej budowie ludzkiego mózgu pisałam w artykule Jak zmieniamy się w gady). Kiedy więc nazywam niespełna półrocznego Malutkiego małym ssakiem, nie jestem daleka od prawdy. Zachowanie takiego malucha najsilniej kształtują procesy zachodzące w mózgu ssaczym, czyli głównie układzie limbicznym. Co najmniej do trzeciego roku życia dziecko ma „emocje na wierzchu”. Kora nowa dopiero się kształtuje w interakcji z opiekunem, który pełni rolę tzw. mózgu zewnętrznego (ang. interbrain). Kontrola popędów, myślenie strategiczne, zdolność do empatii, zachowanie zgodne z normami społecznymi – wszystko to dorośli opiekunowie „wkładają” do mózgu malucha (lub nie) poprzez swoje zachowanie.
U malutkich dzieci i ich opiekunów szczególnie silnie działa rezonans limbiczny,
czyli wyczuwanie i przejmowanie emocji drugiego człowieka nawet bez słów. Pod tym względem wszyscy przypominamy stado gazel na sawannie: gdy jedna z nich zauważy drapieżnika, pozostałe momentalnie odczuwają jej niepokój. To dlatego tak łatwo o wściekłość rankiem w zatłoczonym autobusie lub podczas meczu na stadionie. Pobudzone układy limbiczne komunikują się ze sobą za pomocą mowy ciała, także bardzo drobnych i trudnych do kontrolowania zmian w mimice, rozszerzenia źrenic itd.; Shanker nazywa to mózgowym wi-fi. To właśnie ten mechanizm sprawia, że kiedy ich rodzice są podminowani, małe dzieci stają się nerwowe, dodatkowo irytując tym rodziców, co z kolei zwiększa nerwowość dzieci.
Ten sam mechanizm powoduje, że matkom high need babies grozi wypalenie i depresja poporodowa, jeśli mają małe wsparcie. Ważne jest to, że jeśli rodzic siłą woli powstrzyma się od krzyku czy innej formy agresji i mówi spokojnym tonem, ale w środku gotuje się ze złości, dziecko – zwłaszcza wrażliwe – czuje ogromny dysonans poznawczy i często reaguje w sposób trudny do zaakceptowania dla rodzica (moja historia). Przerwanie takiego błędnego koła stresu leży w gestii dorosłego, a służyć temu może self-reg.
Kluczowe jest to, że reaktywność młodego człowieka na stres i jego zdolność do samoregulacji są wypadkową jego genów oraz zachowania dorosłych, którzy sprawowali nad nim opiekę.
Jak mawia Stuart Shanker, podstawową jednostką rozwoju jest para (domyślnie: dziecko plus dorosły; ang. „The fundamental unit of development is the dyad”). Jeśli dorośli otaczający dziecko od urodzenia – mama, tata, dziadkowie, niania, opiekunki w żłobku czy przedszkolu – generalnie umieją odpowiadać na jego potrzeby, rozumieją oznaki stresu i pomagają mu w nauce samoregulacji, to takie dziecko najprawdopodobniej rozkwitnie i w dużej mierze wykorzysta swój potencjał. Jeśli natomiast będzie notorycznie karane w sytuacjach, kiedy zachowało się niewłaściwie pod wpływem stresu, jeśli ciągle słyszy, że jest niegrzeczne, niedobre, mama przez niego osiwieje, a babcia dostanie zawału, to jest duże prawdopodobieństwo, że faktycznie zacznie wykazywać aspołeczne zachowania (oraz że przedwcześnie zakończy edukację).
Chcę w tym miejscu bardzo mocno podkreślić słowa „notorycznie” i „ciągle”. Chodzi o zasadę – coś, co zdarza się niemal zawsze, a nie jedynie od czasu do czasu, kiedy opiekunowie sami są w zbyt złej formie, żeby zadbać o dziecko. Pod żadnym pozorem nie należy wpadać w paranoję, że okazjonalnym gderaniem, krzykiem czy nawet klapsem, który nam się przydarzył, na zawsze zerwaliśmy relację i podcięliśmy dziecku skrzydła. Self-reg to też łagodność dla siebie i dbanie o własną energię m.in. poprzez niebiczowanie się w myślach i niepozwalanie, aby nękał nas wstyd i złość na nas samych (przeczytaj o myślach-zapalnikach).
Dowiedziawszy się tego, o czym napisałam powyżej, w pierwszym odruchu pomyślałam, że Duży miał pecha.
Nie dość, że przyszedł na świat obciążony różnymi trudnościami rozwojowymi, to jeszcze trafił mu się kiepski mózg zewnętrzny. Jako świeżo upieczona matka byłam zestresowana, samotna, niepewna, przez pewien czas w depresji, wyczerpana spełnianiem potrzeb wymagającego niemowlęcia. Oprócz mnie przez niemal cały pierwszy rok życia Duży nie miał bliskiego opiekuna, bo Mąż był przez większość czasu nieobecny albo ciałem, albo duchem. Niania, którą zatrudniliśmy, kiedy Duży miał niecały rok, okazała się po pewnym czasie oszustką i złodziejką i raczej nie dbała o niego tak, jak tego oczekiwałam.
Nic dziwnego, że Duży ma ewidentnie podwyższoną reaktywność na stres, a jego naturalnym stanem jest stan nadmiernego pobudzenia. W porównaniu z nim Mały miał o wiele lepsze warunki rozwoju: ja byłam o wiele bardziej zrelaksowana i spokojna, Mąż zaangażował się w opiekę nad dziećmi i nawiązał z Małym silną więź, nieco częściej zaczęły nas odwiedzać nasze mamy, a na dodatek zatrudniliśmy cudowną, bliskościową Nianię, której nie oddamy jeszcze przez kilka lat. Malutki ma to wszystko, a jako wisienkę na torcie także dwóch starszych braci, którzy go uwielbiają.
Na szczęście nigdy nie jest za późno, żeby zmienić trajektorię losu dziecka czy nawet dorosłego.
Przykładem tego jest choćby moja praca nad złością, którą podjęłam po trzydziestym roku życia. Shanker twierdzi z ogromnym przekonaniem, że self-reg może pomóc każdemu niezależnie od jego wieku i doświadczeń. Kanadyjscy terapeuci, nauczyciele czy pracownicy socjalni stosują self-reg w swojej pracy z „trudnymi” pacjentami, podopiecznymi czy klientami i notują wyraźną poprawę ich funkcjonowania. Mnie ta metoda już pomogła. Teraz staram się przy jej wykorzystaniu pomóc mojemu pierworodnemu.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Uganda Kobs (Kobus thomasi)” (CC BY-SA 2.0) by Bernard DUPONT
utworzone przez DyleMatka | kwi 29, 2017 | narzędzia rodzica, rozwój osobisty, Self-Reg
W trzecim poście o metodzie Self-Reg opiszę pięć kroków służących redukcji stresu i utrzymaniu energii.
Wykorzystam przykład sytuacji, w której wyjątkowo dobrze udało mi się wyregulować samą siebie. Self-Reg może służyć właśnie temu, choć warto pamiętać, że ta metoda została stworzona głównie z myślą o uczeniu samoregulacji dzieci (o tym będzie kolejny wpis). Przypominam, że pierwszy post z tego cyklu dotyczył pięciu obszarów stresu, a w drugim opisałam, o co chodzi w metodzie Self-Reg.
Uzupełnienie z maja 2024 roku: kilka lat później jestem już w zupełnie innym miejscu, jeśli chodzi o zajadanie napięcia, i w ciągu ostatniego roku zredukowałam moją wagę o 15 kg. Zapraszam Cię do lektury trzech postów, które poświęciłam temu procesowi:
- „Moje wieloletnie zmagania z wagą”
- „Samoregulacja a utrata zbędnych kilogramów: co potrzebowałam zmienić aby w ogóle móc trwałe schudnąć”
- „Jak zmieniłam swój sposób żywienia i pozbyłam się 15 kg dzięki wiedzy, samoregulacji i samokontroli”
Oto tło sytuacji, na przykładzie której opiszę pięć kroków Self-Reg.
Był wtorkowy poranek, Mąż odwiózł Dużego do przedszkola, a ja byłam w domu z Małym i Malutkim. Szykowałam się na wyjazd do alergologa dziecięcego i na pobranie krwi Małego w celu przeprowadzenia testów na alergię. A oto pięć kroków Self-Reg, które pomogły mi zredukować stres i utrzymać energię na odpowiednim poziomie.
1) Odczytaj sygnały stresu i przeformułuj zachowanie.
Każdy dzień rozpoczynam od kubka mocnej kawy, bez której trudno mi się rozruszać. Tego dnia od razu po wstaniu z łóżka byłam pobudzona, a po kawie zaczęły mi się trząść ręce. Mam zaburzenia integracji sensorycznej, których objawy zaostrzają się w stresujących sytuacjach. Tego poranka co chwilę na coś wpadałam, potykałam się, trzaskałam drzwiczkami szafek (podwrażliwość propriocepcji, czyli czucia głębokiego), denerwowały mnie szwy w skarpetkach (nadwrażliwość czucia powierzchniowego), wszelkie dźwięki odbierałam jako ostre i nieprzyjemne (nadwrażliwość słuchowa) i zemdliło mnie od zapachu mojego dezodorantu (nadwrażliwość zapachowa).
Ponadto irytowało mnie niemal wszystko, co robił Mały: to, jak wolno jadł i że używał do tego palców zamiast widelca; to, że cały czas coś mówił (miałam ochotę wrzasnąć za każdym razem, kiedy usłyszałam: „Mamo, spójrz!”); to, że nie przyszedł natychmiast na moje wezwanie do mycia zębów. Parę razy na niego warknęłam. To właśnie ten brak empatii i czułości dla mojego kochanego przecież dziecka był dla mnie najbardziej czytelnym sygnałem mojego stresu. Znajdowałam się w trybie walki i ucieczki, z odłączoną korą nową i pobudzonym mózgiem gadzim – a przecież gady zjadają własne dzieci! Przeformułowałam więc swoje zachowanie: nie byłam nieczułą matką i do tego niezdarą, lecz byłam mocno zestresowana. Ten krok jest szczególnie ważny, kiedy mamy do czynienia z trudnym zachowaniem dziecka. Przeformułowanie oznacza wtedy uznanie, że nie jest ono niegrzeczne, lecz działa pod wpływem stresu – i chęć pomocy mu w samoregulacji.
2) Zidentyfikuj stresory (stań się detektywem stresu).
Wobec oznak stresu warto zadać sobie dwa pytania: „Dlaczego (ta osoba/to dziecko)?”, „Dlaczego teraz?”. Pierwsze z tych pytań dotyczy głównie sytuacji, w których jedna lub kilka osób z całej grupy wykazuje objawy stresu – jest przydatne np. w pracy nauczyciela. Dlaczego więc byłam zestresowana? Bo miałam w perspektywie pobranie krwi u Małego, który panicznie się tego boi i ma niski próg bólu. Było mi go żal i chciałam oszczędzić mu cierpienia – odczuwałam stres w obszarze prospołecznym. Intensywnie myślałam, czy użyć plastra znieczulającego Emla, który miałam w apteczce i który faktycznie działa, ale ma tę wadę, że trzeba go nakleić na skórę w miejscu wkłucia z co najmniej godzinnym wyprzedzeniem. Musiałabym więc poinformować Małego, że za godzinę będzie miał pobieraną krew, co spowodowałoby jęczenie i pewnie płacz.
Próbowałam ocenić prawdopodobieństwo czarnych scenariuszy: (a) Mały przez godzinę histeryzuje, że nie chce być ukłuty, (b) pobranie krwi tak boli i stresuje Małego, że zaczyna bać się lekarzy, a ma przed sobą w najbliższym czasie sporo wizyt w związku z poważnym przerostem trzeciego migdała. Trochę się nakręcałam, odczuwałam zatem stres w obszarze poznawczym. W dodatku, z czego nie od razu zdałam sobie sprawę, rezonowały we mnie przykre emocje związane z podobnymi sytuacjami w przeszłości. Kiedy kilka dni wcześniej jechałam samochodem z Małym i Malutkim, obaj płakali, a ja ze stresu popełniłam za kierownicą błąd i spowodowałam stłuczkę. Gdy zaś ostatnim razem byłam z dziećmi w tej samej przychodni w centrum Warszawy, do której wybierałam się teraz, zostałam niesłusznie ukarana wysokim mandatem. Zapłaciłam za 1,5 godziny parkowania, parkowałam przez godzinę i 20 minut, ale zegar w parkomacie śpieszył się o 40 minut (na co w pośpiechu nie zwróciłam uwagi), za wycieraczką czekał więc mandat. Podskórnie oczekiwałam chyba kolejnych nieprzyjemności.
3) Zredukuj stresory.
Zaczęłam od włączenia Małemu kilkunastominutowej bajki i włożenia sobie na ten czas zatyczek do uszu; to odcięło mnie od denerwujących dźwięków. Na chwilę wycofałam się do sypialni, pooddychałam głęboko i przyjęłam pozycję jogi, która mnie odpręża – psa z głową w dół. Zmieniłam też drażniące mnie skarpetki na takie bez wyczuwalnych szwów. Zamiast drugiej kawy lub herbaty napiłam się wody i postanowiłam popijać ją przez cały czas małymi łykami (karmiąc piersią i zapominając w stresujących sytuacjach o piciu, łatwo się odwadniam).
Poza tym zdałam sobie sprawę, że oprócz nieszczęsnego pobrania krwi najbardziej stresuje mnie wizja Malutkiego płaczącego akurat wtedy, kiedy Mały rozpacza i potrzebuje przytulenia. Spontanicznie zadzwoniłam więc do Niani, która mieszka niedaleko i pomaga mi popołudniami w opiece nad moją trójką i spytałam, czy mogłaby zostać z Malutkim na dwie godziny. Mogła, a ja miałam w zamrażarce zapas mojego mleka. To był strzał w dziesiątkę – momentalnie poczułam, jak napięcie ustępuje. Gdybym nie miała z kim zostawić Malutkiego, nakarmiłabym go przed wyjazdem „po korek”, żeby w samochodzie zasnął i w przychodni był spokojny. Wreszcie, wiedząc, że pośpiech powoduje stres, nieuwagę i w efekcie kłopoty (ostatnio stłuczkę, a wcześniej mandat), postarałam się wyjechać z odpowiednim wyprzedzeniem.
4) Poświęć chwilę na refleksję, aby rozwinąć samoświadomość.
Ten krok wykonałam już po południu, a po części przeplatałam go z pozostałymi. (Warto podkreślić, że kroki Self-Reg można wykonywać jednocześnie oraz w dowolnej kolejności.) Starałam się na bieżąco uświadamiać sobie, że jestem spięta i dociekać przyczyn; nazwane lęki stają się choć częściowo oswojone. Tym razem najcenniejsza była konstatacja, że znaczącą część mojego stresu spowodowałam sama (to się nazywa self-induced stress, w odróżnieniu od external stress, czyli stresu zewnętrznego). Tworzyłam bowiem w głowie czarne scenariusze, z których żaden się nie zmaterializował.
Mały nie miał w samochodzie mdłości i nie płakał. O dziwo, dał się przekonać, że plasterek skutecznie go znieczuli i nosił go z dumą, wizja igły jedynie trochę go niepokoiła. Zero narzekania i płaczu! Ale najlepsze było to, że alergolożka zamiast badania krwi zleciła mu testy skórne. Mały dosłownie skakał z radości, kiedy to usłyszał. Wyszedł z gabinetu rozpromieniony, pokrzykując: „Nie będzie igły, nie będzie igły!” i wywołując tym szerokie uśmiechy na twarzach mojej, lekarki i pacjentów w poczekalni. Postaram się zapamiętać tę lekcję, bo negatywne myśli i czarne scenariusze to na co dzień istotne źródło mojego stresu.
5) Akcja „regeneracja”: zrób coś, co pomaga ci się uspokoić, odpocząć i odnowić zasoby energii
Ta historia to pierwsza sytuacja, w której odniosłam duży sukces w zakresie samoregulacji. Dlaczego? Ponieważ gdy wróciłam do domu i stres opadł, po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią nie sięgnęłam w pierwszym odruchu po czekoladę. No dobrze, po czekoladę nie mogłam sięgnąć jako matka karmiąca, bo Malutki ma uczulenie na kakao, ale miałam w domu blok marcepanowy, supersłodkie ciasteczka bez alergenów i mnóstwo owoców suszonych. Bez Self-Reg niewątpliwie bym to wszystko pochłonęła, a potem poprawiła solonymi prażonymi pistacjami lub masłem orzechowym. Tego typu wysokokaloryczne przekąski, a także papierosy, alkohol, narkotyki czy leki psychotropowe to tzw. superstymulanty. Ich wspólną cechą jest to, że powodują silny wyrzut endorfin, czyli hormonów przyjemności, oraz dopaminy, która „woła o więcej”, co może prowadzić do wykształcenia silnego nawyku czy wręcz uzależnienia.
Wiem, że nie tylko ja zajadam silny stres, który właśnie opadł lub też przewlekłe napięcie czy niewyspanie. To po prostu łatwo dostępny sposób na podwyższenie poziomu energii – niestety niezdrowy i działający jedynie na krótką metę, bo poziom cukru we krwi najpierw wystrzela w górę, a potem równie gwałtownie opada. Angielskojęzycznym czytelnikom zainteresowanym tym tematem polecam wpis na blogu dr. Shankera na temat Self-Regowego ujęcia problemu otyłości.
Dzięki opisanym powyżej krokom Self-Reg po odwiezieniu Małego do przedszkola na drugą połowę dnia i zwolnieniu Niani do domu wpakowałam się z Malutkim pod kołdrę. Maluch przyssał się do mnie i zasnął, a ja poczytałam kryminał, a potem też się zdrzemnęłam. Po drzemce wypiłam niespiesznie wielki kubek niezbyt mocnej kawy z ekspresu z mleczkiem kokosowym i odrobiną oleju kokosowego. Przed odebraniem Dużego i Małego z przedszkola poszłam jeszcze z Malutkim na spacer czy raczej marszobieg z wózkiem (wolne spacerowanie mnie męczy i irytuje). To wszystko sprawia mi przyjemność i ładuje moje baterie.
Piąty krok Self-Reg to właśnie takie indywidualne sposoby odzyskiwania sił, w miarę możliwości nieobciążające naszego zdrowia, choć… bez przesady, wszystko jest dla ludzi. Absolutnie nie należy zmuszać się do czegoś, tylko dlatego, że innych to odpręża albo, że to podobno zdrowe – takie działania obniżają naszą energię, zamiast ją podwyższać. Ja na przykład mam ciarki na myśl o koncercie rockowym, siedzeniu w półmroku przy świecach albo długiej kąpieli w wannie (brrrrr).
Kończąc ten (znów przydługi) wpis chciałabym podkreślić, że Self-Reg to droga bez końca, pełna potknięć i upadków.
Dotyczy to zresztą rozwoju osobistego w ogóle. Kilka dni po moim zwycięstwie nad symboliczną czekoladą Mąż wrócił z pracy bardzo późno i zastał mnie siedzącą na podłodze przy otwartej szufladzie ze słodyczami. Pochłaniałam już drugie opakowanie piekielnie słodkich ciasteczek z syropem ryżowym, ledwo je żując.
– Nie możesz się zself-regować? – spytał.
– Nie, mam za mało energii – odpowiedziałam.
Ale wiesz co? Stuart Shanker, twórca opisywanej tu metody, też czasem się tak objada pod wpływem stresu i jego współpracownicy z Mehrit Centre także. Serio! Co za ulga! A potem wracają na drogę samoregulacji, co i ja uczyniłam, choć przede mną niewątpliwie jeszcze wiele potknięć i upadków.
Więcej artykułów na temat samoregulacji przeczytasz w cyklu wyjaśniającym metodę Self-Reg.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Chocolate Bars” (CC BY-NC-ND 2.0) by David Marvin
utworzone przez DyleMatka | kwi 17, 2017 | narzędzia rodzica, rodzicielstwo bliskości, rozwój osobisty, Self-Reg
Uff, przetrwaliśmy święta wielkanocne – było miło, ale chwilami zbyt stresująco.
Miałam świadomość tego, że wielki spęd rodzinny nakręci nasze dzieci, mnie i Męża, ale nasilenie stresu Małego oraz mojego własnego zaskoczyło mnie i skłoniło do zmiany planów na Poniedziałek Wielkanocny. To zadziałało, byliśmy wszyscy bardziej odprężeni. Źródła świątecznego stresu u dzieci były tematem wpisu Świąteczny stres w pięciu obszarach. Wymieniłam w nim pięć obszarów stresu w ujęciu Self-Reg, a dziś napiszę o samej metodzie i moich odczuciach z nią związanych.
Self-Reg poznałam na początku bieżącego roku poprzez sześciotygodniowy kurs online „Odstresowany rodzic”,
prowadzony przez Natalię Fedan i Agnieszkę Sochar. Pomysł udziału w kursie rzuciły moje znajome, a ja go podchwyciłam, ponieważ lubię się rozwijać i szukałam czegoś sensownego, co mogłabym robić podczas długich godzin spędzonych z kilkutygodniowym Malutkim przy piersi. Bardzo się cieszę, że nieco przez przypadek i bez palącej potrzeby trafiłam na ten kurs, ponieważ…
Szukam właściwych słów na opisanie tego poczucia „Eureka!”,
które mam od tej pory. Oto one: Self -Reg to moje objawienie. Poznając podstawy tej metody, czułam, jakby brakujące puzzle magicznie się odnalazły i same wskoczyły na swoje miejsca, prezentując kompletny obraz rozwoju emocjonalnego dziecka i dorosłego człowieka – także mojego własnego, nad którym od lat pracuję.
Wiem, brzmi to nieco pompatycznie, ale nie znajduję lepszych słów. W dużej mierze przekonała mnie sama metoda, ale swoją rolę odegrało to, jak dobrze poprowadzony był kurs „Odstresowany rodzic”. Oprócz filmów z wykładami otrzymywaliśmy codziennie SMS-y z ćwiczeniami czy pytaniami na dany dzień, a dodatkowo regularnie odbywały się wystąpienia prowadzących live w tajnej grupie na Facebooku. Można też było zadawać im pytania i uczestniczyć w dyskusjach w grupie, z czego skwapliwie korzystaliśmy, bo wytworzyła się tam dobra atmosfera sprzyjająca osobistym rozmowom. Natalia Fedan była pierwszą osobą z Polski, która ukończyła półroczne szkolenie z podstaw Self-Reg u jego twórcy, Stuarta Shankera, a 2 marca rozpoczęłam to szkolenie i ja!
Self-Reg to metoda stworzona przez kanadyjskiego psychologa dr. Stuarta Shankera,
która pozwala lepiej zrozumieć źródła stresu i zarządzać napięciem i energią (własnymi lub dziecka). Nazwa metody pochodzi od angielskiego „self-regulation”, czyli „samoregulacja”, które to słowo ma podobno 447 definicji. Shanker stawia je do pewnego stopnia w opozycji do koncepcji samoopanowania czy samodyscypliny, uważanej za cnotę od czasów starożytnych filozofów. Samoopanowanie, czyli używanie siły woli, aby opanować swoje impulsy i zachowywać się zgodnie z normami społecznymi, pochłania bowiem naszą energię, podwyższając poziom stresu. Natomiast samoregulacja pozwala aktywnie zarządzać tymi impulsami w taki sposób, aby zachowywać się „właściwie”, jednocześnie nie pozbawiając się energii.
Samoregulacja w ujęciu Shankera to uświadamianie sobie swoich stanów pobudzenia
(por. poniżej) i aktywne sprowadzanie się do optymalnego spośród tych stanów. Umiejętność ta nie jest wrodzona: noworodki są jej całkowicie pozbawione. Dopiero z czasem dziecko nabywa ją w większym lub mniejszym stopniu dzięki kontaktom z bardziej, lub mniej troskliwym, uważnym i przewidywalnym opiekunem. Kto nie nabył jej ze względu na nieodpowiednią opiekę w pierwszych latach życia i/lub swoje indywidualne obciążenia (np. ADHD), może to przynajmniej częściowo nadrobić jako dorosły dzięki terapii.
Na stan pobudzenia organizmu ludzkiego składają się poziomy:
- świadomości świata zewnętrznego,
- aktywności (fizycznej lub umysłowej),
- energii
- i napięcia.
Im wyższe te poziomy, tym wyższe jest pobudzenie. Wyróżnia się następujące stany pobudzenia:
- sen,
- senność,
- zbyt niskie pobudzenie,
- spokój i uważność (ang. being calm and alert),
- nadmierne pobudzenie,
- walka i ucieczka (ang. fight or flight),
- zamrożenie (ang. freeze).
Optymalnym pod względem stresu i energii stanem pobudzenia jest stan spokoju i uwagi.
To w nim mamy bowiem swobodny dostęp do wszystkich obszarów naszego mózgu (przeczytaj o jego uproszczonej budowie). Możemy wykorzystywać zarówno mózg „ssaczy”, czyli głównie układ limbiczny, biorący udział w procesie zapamiętywania i odpowiedzialny za motywację, jak i korę nową, odpowiedzialną za myślenie strategiczne, empatię czy samokontrolę. Dlatego też w stanie spokoju i uwagi dziecko najłatwiej przyswaja wiedzę i zdobywa nowe umiejętności, także społeczne. Przy niższych stanach pobudzenia dziecko jest ospałe lub uśpione, zatem jego uwaga nie jest dostatecznie skupiona, natomiast przy wyższych – brakuje mu spokoju, a mózg odcina swoje „wyższe” funkcje i skupia się na przetrwaniu stresującej sytuacji.
O tym, co się dzieje z człowiekiem w stanie walki lub ucieczki,
przeczytaj w poście zatytułowanym Jak zmieniamy się w gady. Oprócz opisanych tam fizjologicznych skutków tego stanu godny podkreślenia jest jeszcze jeden. Otóż ucho środkowe zaczyna działać w zmieniony sposób: gorzej rozróżnia dźwięki typowe dla ludzkiego głosu, wzmacnia natomiast niskie tony, typowe dla zagrożeń płynących ze środowiska naturalnego (szum zarośli, warczenie zwierzęcia itd.). Cały organizm jest nastawiony na przetrwanie, a nie na komunikację – dziecko autentycznie nie słyszy, co do niego mówi dorosły, a nie tylko go ignoruje lub jest nieposłuszne!
Pisząc te słowa, zdałam sobie sprawę, że w sytuacjach silnego stresu do szału doprowadzają mnie niskie dźwięki wydawane przez sprzęty domowe (pralkę, zmywarkę) i tak bardzo się na nich skupiam, że nie rozumiem, co do mnie mówią moi najbliżsi. To samo przydarza się naszym dzieciom. Szczególnie trudno musi być dzieciom borykającym się z problemami z integracją sensoryczną, czyli właściwym odbieraniem i łączeniem bodźców zmysłowych.
Co się stanie, kiedy dziecko pod wpływem stresu zachowa się „niegrzecznie”, a dorosły krzyczy na nie, straszy je bądź karze?
Zazwyczaj dziecko momentalnie przestaje zachowywać się niewłaściwie. Dla wielu dorosłych jest to dowód, że krzyk, straszenie bądź kara działają. Problem w tym, że to wszystko zwykle „działa” tylko w konkretnej sytuacji, a przy kolejnej sposobności dziecko powtarza niewłaściwe zachowanie. Dorosły irytuje się i ponownie krzyczy, tym razem głośniej, albo wymierza surowszą karę i to znów działa, ale na krótką metę.
Jest tak dlatego, że jeśli zachowanie wynika z nadmiernego stresu, to krzykiem czy karą jedynie nasilamy stres dziecka, przesuwając je w stan wyższego pobudzenia, paradoksalnie objawiający się większym spokojem, czyli zamrożenie. Natura wyposażyła nas w ten mechanizm jako reakcję na ogromne niebezpieczeństwo, przed którym nie możemy uciec ani którego nie możemy zwalczyć, np. spotkanie oko w oko z tygrysem szablozębym. Dzięki zamrożeniu możemy skutecznie udać nieżywych tak, aby drapieżnik stracił nami zainteresowanie. Jest to stan, w którym dziecko jest tak przerażone, a funkcje jego mózgu tak ograniczone, że staje się całkowicie bezwolne – dwulatek przestaje krzyczeć i potulnie daje się przebrać, pięciolatek przestaje bić siostrę, a dziesięciolatek wydaje się potulnie i z uwagą słuchać tyrady rodzica.
Rzecz w tym, że dziecko absolutnie niczego się nie uczy i nie jest w stanie zapamiętać, o co chodziło rodzicowi. To dlatego kary i krzyk nie działają długoterminowo, a jeśli są eskalowane, trwale zwiększają poziom stresu dziecka. Z kolei długotrwały stres prowadzi do uszkodzenia części mózgu odpowiedzialnych za przyswajanie wiedzy, a także obniżenia odporności dziecka na choroby.
Najwłaściwszą reakcją dorosłego na złe zachowanie dziecka w efekcie stresu
(ang. stress behaviour w odróżnieniu od misbehaviour, czyli po prostu złego zachowania) jest zatem sprowadzenie malucha do stanu spokoju i uwagi. Pisząc „najwłaściwszą”, nie mam na myśli podejścia normatywnego („dorosły powinien dbać o dobre samopoczucie dziecka”), lecz pozytywne, oparte na wynikach badań naukowych i skoncentrowane na rozwiązaniach skutecznych długookresowo. Otóż dorosły, sprowadzając dziecko do stanu optymalnego pobudzenia, „integruje jego mózg”, tj. przywraca właściwe funkcjonowanie wszystkich jego części. Tym samym umożliwia mu zrozumienie tego, co się wydarzyło i wyciągnięcie wniosków na przyszłość; piszą o tym obszernie Daniel Siegel i Tina Bryson w książce „Zintegrowany mózg, zintegrowane dziecko”.
Kluczowe jest to, aby w pierwszej kolejności sprowadzić dziecko do optymalnego stanu, na przykład przytulając je bądź głaszcząc, mówiąc ściszonym i łagodnym tonem, usuwając pozostałe źródła stresu (wyłączając radio grające w tle czy zbyt ostre światło, proponując głodnemu dziecku posiłek, chowając się wraz z nim przed głośno gwiżdżącym wiatrem itd.). Dopiero kiedy emocje opadną, warto w dobrej atmosferze porozmawiać o tym, co się wydarzyło i jak można uniknąć podobnych sytuacji w przyszłości. Natomiast w czasie, gdy dziecko przeżywa silne emocje, dobrze jest je nazwać, najlepiej w formie pytania: „Chyba jest ci smutno?”, „Pewnie bardzo się rozzłościłaś, skoro uderzyłaś siostrę?”. Takie nazwanie emocji aktywuje korę nową mózgu i pozwala dziecku niejako odzyskać dostęp do niej.
Znów napisałam o wiele więcej, niż planowałam, ale też miałam dużo do opowiedzenia.
Opis funkcjonowania mózgu zewnętrznego zostawiam na jeden z kolejnych postów, a w następnych napiszę o pięciu krokach Self-Reg oraz tropieniu oznak stresu u dziecka. Zainteresowanym metodą polecam:
- lekturę książki Shankera „Self-Reg. Jak pomóc dzieciom (i sobie) nie dać się stresowi i żyć pełnią możliwości”,
- wywiad z Natalią Fedan,
- podobny wywiad w radiu (w tej samej audycji jest też o mindfulness dla dzieci),
- lekturę bloga Natalii,
- a dla angielskojęzycznych – zapoznanie się z kopalnią wiedzy dostępną na oficjalnej kanadyjskiej stronie Self-Reg
- i wywiad z Shankerem w radiu.
(Tych, którzy zastanawiają się, co robi pióropusz na zdjęciu, informuję, że pióropusz wykonał Duży podczas nocy w przedszkolu. Kto zgadnie, dlaczego Mąż uznał za stosowne sfotografowanie go wraz z książką Shankera?)