Self-reg, część 4: Jak kształtujemy mózgi naszych dzieci

Self-reg, część 4: Jak kształtujemy mózgi naszych dzieci

W moim czwartym poście na temat self-reg opowiem o tym, dlaczego ta metoda stanowi naukowe podwaliny rodzicielstwa bliskości. 

Ponownie podkreślam, że nie jestem psychologiem, neurobiologiem czy lekarzem, jeśli więc specjaliści znajdą w moich wywodach błędy i nieścisłości, będę bardzo wdzięczna za ich wskazanie. Przypominam, że pierwszy post z tego cyklu dotyczył pięciu obszarów stresu, w drugim opisałam, o co chodzi w metodzie self-reg, a w trzecim opowiedziałam o sytuacji, w której udało mi się w zdrowy sposób wyregulować samą siebie. Może cię zainteresuje również cyklu postów na temat złości.

Szczególną cechą gatunku ludzkiego jest tzw. wtórna bezradność (ang. secondary altriciality),

która sprawia, że ludzkie niemowlę jest ekstremalnie wrażliwe na skutki porzucenia przez opiekunów. Człowiek rodzi się całkowicie bezradny – przez długi okres nie potrafi sam się przemieszczać ani zdobywać pożywienia, zatem warunkiem jego przetrwania jest stała opieka dorosłego opiekuna. Nie to jest w nas wyjątkowe – podobnie bezradne są liczne gatunki ssaków, np. koty czy myszy. Jednak w ich przypadku natura zadbała o mechanizm kompensacyjny w postaci dużego miotu: z wielu urodzonych szczeniąt czy myszek któreś najprawdopodobniej przeżyje. Ludzki „miot” jest natomiast tak mało liczny, jak miot ssaków, które przychodzą na świat w dużej mierze samodzielne i mogą przeżyć bez dorosłego osobnika, jak sarny czy konie. Z ewolucyjnego punktu widzenia powinniśmy więc szybko wyginąć jako gatunek. Dlaczego tak się nie stało? Bo Matka Natura wyposażyła nas w szczególny mechanizm kompensacyjny.

Wtórną bezradność ludzkiego gatunku kompensuje więź między niemowlęciem a jego dorosłym opiekunem,

która jest niezwykle silnym biologicznym (tak!) mechanizmem. Tę więź buduje szereg zachowań i odruchów zarówno po stronie niemowlęcia, jak i matki czy w ogóle dorosłych. Ludzki noworodek widzi bardzo słabo, ale żywo reaguje na wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu przypomina ludzką twarz. Pewien eksperyment pokazał, że noworodki w ogromnym skupieniu wpatrywały się w kropki i kreski ułożone tak, aby tworzyć zarys oczu, nosa i ust, a traciły zainteresowanie obrazkiem, jeśli ułożono je w inny wzór. Nowo narodzony człowiek potrafi też imitować mimikę pochylonego nad nim dorosłego – w ślad za nim wysuwa język czy otwiera szeroko usta.

Z kolei dorosły odczuwa silny dyskomfort, słysząc płacz niemowlęcia i ma ogromną potrzebę ukojenia go (chyba że sam jest w trybie walki i ucieczki – wówczas może odczuwać złość). Dorośli, a nawet kilkuletnie dzieci we wszystkich kulturach odruchowo mówią do dzieci, używając tzw. baby talk, czyli powolnego, bardziej śpiewnego i wysokiego tonu głosu, który jest dla malutkiego adresata przyjemniejszy i łatwiejszy w odbiorze (obserwuję to u moich starszaków, kiedy rozmawiają ze swoim najmłodszym bratem). Karmienie piersią, czyli warunek przetrwania noworodka i małego niemowlęcia w naturalnym środowisku, wyzwala i w dziecku, i w matce reakcje biochemiczne sprawiające, że oboje czerpią z tego przyjemność. Te i wiele innych mechanizmów powoduje, że dorosły chce się opiekować maluchem, być blisko niego i odpowiadać na jego potrzeby.

Pod względem rozwoju mózgu człowiek przez kilka pierwszych miesięcy po narodzinach jest nadal „płodem na zewnątrz macicy” (ang. fetus outside the womb).

Mózg nowo narodzonego dziecka jest około czterech razy mniejszy, niż mózg dorosłego i w ciągu pięciu lat osiąga aż 95% swojej ostatecznej wielkości. Kluczowy jest jednak nie sam rozmiar, lecz budowa mózgu noworodka, a konkretnie to, że odpowiedzialna za wyższe funkcje kora nowa jest bardzo słabo wykształcona (o uproszczonej budowie ludzkiego mózgu pisałam w artykule Jak zmieniamy się w gady). Kiedy więc nazywam niespełna półrocznego Malutkiego małym ssakiem, nie jestem daleka od prawdy. Zachowanie takiego malucha najsilniej kształtują procesy zachodzące w mózgu ssaczym, czyli głównie układzie limbicznym. Co najmniej do trzeciego roku życia dziecko ma „emocje na wierzchu”. Kora nowa dopiero się kształtuje w interakcji z opiekunem, który pełni rolę tzw. mózgu zewnętrznego (ang. interbrain). Kontrola popędów, myślenie strategiczne, zdolność do empatii, zachowanie zgodne z normami społecznymi – wszystko to dorośli opiekunowie „wkładają” do mózgu malucha (lub nie) poprzez swoje zachowanie.

U malutkich dzieci i ich opiekunów szczególnie silnie działa rezonans limbiczny,

czyli wyczuwanie i przejmowanie emocji drugiego człowieka nawet bez słów. Pod tym względem wszyscy przypominamy stado gazel na sawannie: gdy jedna z nich zauważy drapieżnika, pozostałe momentalnie odczuwają jej niepokój. To dlatego tak łatwo o wściekłość rankiem w zatłoczonym autobusie lub podczas meczu na stadionie. Pobudzone układy limbiczne komunikują się ze sobą za pomocą mowy ciała, także bardzo drobnych i trudnych do kontrolowania zmian w mimice, rozszerzenia źrenic itd.; Shanker nazywa to mózgowym wi-fi. To właśnie ten mechanizm sprawia, że kiedy ich rodzice są podminowani, małe dzieci stają się nerwowe, dodatkowo irytując tym rodziców, co z kolei zwiększa nerwowość dzieci.

Ten sam mechanizm powoduje, że matkom high need babies grozi wypalenie i depresja poporodowa, jeśli mają małe wsparcie. Ważne jest to, że jeśli rodzic siłą woli powstrzyma się od krzyku czy innej formy agresji i mówi spokojnym tonem, ale w środku gotuje się ze złości, dziecko – zwłaszcza wrażliwe – czuje ogromny dysonans poznawczy i często reaguje w sposób trudny do zaakceptowania dla rodzica (moja historia). Przerwanie takiego błędnego koła stresu leży w gestii dorosłego, a służyć temu może self-reg.

Kluczowe jest to, że reaktywność młodego człowieka na stres i jego zdolność do samoregulacji są wypadkową jego genów oraz zachowania dorosłych, którzy sprawowali nad nim opiekę.

Jak mawia Stuart Shanker, podstawową jednostką rozwoju jest para (domyślnie: dziecko plus dorosły; ang. „The fundamental unit of development is the dyad”). Jeśli dorośli otaczający dziecko od urodzenia – mama, tata, dziadkowie, niania, opiekunki w żłobku czy przedszkolu – generalnie umieją odpowiadać na jego potrzeby, rozumieją oznaki stresu i pomagają mu w nauce samoregulacji, to takie dziecko najprawdopodobniej rozkwitnie i w dużej mierze wykorzysta swój potencjał. Jeśli natomiast będzie notorycznie karane w sytuacjach, kiedy zachowało się niewłaściwie pod wpływem stresu, jeśli ciągle słyszy, że jest niegrzeczne, niedobre, mama przez niego osiwieje, a babcia dostanie zawału, to jest duże prawdopodobieństwo, że faktycznie zacznie wykazywać aspołeczne zachowania (oraz że przedwcześnie zakończy edukację).

Chcę w tym miejscu bardzo mocno podkreślić słowa „notorycznie” i „ciągle”. Chodzi o zasadę – coś, co zdarza się niemal zawsze, a nie jedynie od czasu do czasu, kiedy opiekunowie sami są w zbyt złej formie, żeby zadbać o dziecko. Pod żadnym pozorem nie należy wpadać w paranoję, że okazjonalnym gderaniem, krzykiem czy nawet klapsem, który nam się przydarzył, na zawsze zerwaliśmy relację i podcięliśmy dziecku skrzydła. Self-reg to też łagodność dla siebie i dbanie o własną energię m.in. poprzez niebiczowanie się w myślach i niepozwalanie, aby nękał nas wstyd i złość na nas samych (przeczytaj o myślach-zapalnikach).

Dowiedziawszy się tego, o czym napisałam powyżej, w pierwszym odruchu pomyślałam, że Duży miał pecha.

Nie dość, że przyszedł na świat obciążony różnymi trudnościami rozwojowymi, to jeszcze trafił mu się kiepski mózg zewnętrzny. Jako świeżo upieczona matka byłam zestresowana, samotna, niepewna, przez pewien czas w depresji, wyczerpana spełnianiem potrzeb wymagającego niemowlęcia. Oprócz mnie przez niemal cały pierwszy rok życia Duży nie miał bliskiego opiekuna, bo Mąż był przez większość czasu nieobecny albo ciałem, albo duchem. Niania, którą zatrudniliśmy, kiedy Duży miał niecały rok, okazała się po pewnym czasie oszustką i złodziejką i raczej nie dbała o niego tak, jak tego oczekiwałam.

Nic dziwnego, że Duży ma ewidentnie podwyższoną reaktywność na stres, a jego naturalnym stanem jest stan nadmiernego pobudzenia. W porównaniu z nim Mały miał o wiele lepsze warunki rozwoju: ja byłam o wiele bardziej zrelaksowana i spokojna, Mąż zaangażował się w opiekę nad dziećmi i nawiązał z Małym silną więź, nieco częściej zaczęły nas odwiedzać nasze mamy, a na dodatek zatrudniliśmy cudowną, bliskościową Nianię, której nie oddamy jeszcze przez kilka lat. Malutki ma to wszystko, a jako wisienkę na torcie także dwóch starszych braci, którzy go uwielbiają.

Na szczęście nigdy nie jest za późno, żeby zmienić trajektorię losu dziecka czy nawet dorosłego.

Przykładem tego jest choćby moja praca nad złością, którą podjęłam po trzydziestym roku życia. Shanker twierdzi z ogromnym przekonaniem, że self-reg może pomóc każdemu niezależnie od jego wieku i doświadczeń. Kanadyjscy terapeuci, nauczyciele czy pracownicy socjalni stosują self-reg w swojej pracy z „trudnymi” pacjentami, podopiecznymi czy klientami i notują wyraźną poprawę ich funkcjonowania. Mnie ta metoda już pomogła. Teraz staram się przy jej wykorzystaniu pomóc mojemu pierworodnemu.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Uganda Kobs (Kobus thomasi)” (CC BY-SA 2.0) by Bernard DUPONT

Self-Reg, część 3: Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą

Self-Reg, część 3: Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą

W trzecim poście o metodzie Self-Reg opiszę pięć kroków służących redukcji stresu i utrzymaniu energii.

Wykorzystam przykład sytuacji, w której wyjątkowo dobrze udało mi się wyregulować samą siebie. Self-Reg może służyć właśnie temu, choć warto pamiętać, że ta metoda została stworzona głównie z myślą o uczeniu samoregulacji dzieci (o tym będzie kolejny wpis). Przypominam, że pierwszy post z tego cyklu dotyczył pięciu obszarów stresu, a w drugim opisałam, o co chodzi w metodzie Self-Reg.

Oto tło sytuacji, na przykładzie której opiszę pięć kroków Self-Reg.

Był wtorkowy poranek, Mąż odwiózł Dużego do przedszkola, a ja byłam w domu z Małym i Malutkim. Szykowałam się na wyjazd do alergologa dziecięcego i na pobranie krwi Małego w celu przeprowadzenia testów na alergię. A oto pięć kroków Self-Reg, które pomogły mi zredukować stres i utrzymać energię na odpowiednim poziomie.

1) Odczytaj sygnały stresu i przeformułuj zachowanie.

Każdy dzień rozpoczynam od kubka mocnej kawy, bez której trudno mi się rozruszać. Tego dnia od razu po wstaniu z łóżka byłam pobudzona, a po kawie zaczęły mi się trząść ręce. Mam zaburzenia integracji sensorycznej, których objawy zaostrzają się w stresujących sytuacjach. Tego poranka co chwilę na coś wpadałam, potykałam się, trzaskałam drzwiczkami szafek (podwrażliwość propriocepcji, czyli czucia głębokiego), denerwowały mnie szwy w skarpetkach (nadwrażliwość czucia powierzchniowego), wszelkie dźwięki odbierałam jako ostre i nieprzyjemne (nadwrażliwość słuchowa) i zemdliło mnie od zapachu mojego dezodorantu (nadwrażliwość zapachowa).

Ponadto irytowało mnie niemal wszystko, co robił Mały: to, jak wolno jadł i że używał do tego palców zamiast widelca; to, że cały czas coś mówił (miałam ochotę wrzasnąć za każdym razem, kiedy usłyszałam: „Mamo, spójrz!”); to, że nie przyszedł natychmiast na moje wezwanie do mycia zębów. Parę razy na niego warknęłam. To właśnie ten brak empatii i czułości dla mojego kochanego przecież dziecka był dla mnie najbardziej czytelnym sygnałem mojego stresu. Znajdowałam się w trybie walki i ucieczki, z odłączoną korą nową i pobudzonym mózgiem gadzim – a przecież gady zjadają własne dzieci! Przeformułowałam więc swoje zachowanie: nie byłam nieczułą matką i do tego niezdarą, lecz byłam mocno zestresowana. Ten krok jest szczególnie ważny, kiedy mamy do czynienia z trudnym zachowaniem dziecka. Przeformułowanie oznacza wtedy uznanie, że nie jest ono niegrzeczne, lecz działa pod wpływem stresu – i chęć pomocy mu w samoregulacji.

2) Zidentyfikuj stresory (stań się detektywem stresu).

Wobec oznak stresu warto zadać sobie dwa pytania: „Dlaczego (ta osoba/to dziecko)?”, „Dlaczego teraz?”. Pierwsze z tych pytań dotyczy głównie sytuacji, w których jedna lub kilka osób z całej grupy wykazuje objawy stresu – jest przydatne np. w pracy nauczyciela. Dlaczego więc byłam zestresowana? Bo miałam w perspektywie pobranie krwi u Małego, który panicznie się tego boi i ma niski próg bólu. Było mi go żal i chciałam oszczędzić mu cierpienia – odczuwałam stres w obszarze prospołecznym. Intensywnie myślałam, czy użyć plastra znieczulającego Emla, który miałam w apteczce i który faktycznie działa, ale ma tę wadę, że trzeba go nakleić na skórę w miejscu wkłucia z co najmniej godzinnym wyprzedzeniem. Musiałabym więc poinformować Małego, że za godzinę będzie miał pobieraną krew, co spowodowałoby jęczenie i pewnie płacz. 

Próbowałam ocenić prawdopodobieństwo czarnych scenariuszy: (a) Mały przez godzinę histeryzuje, że nie chce być ukłuty, (b) pobranie krwi tak boli i stresuje Małego, że zaczyna bać się lekarzy, a ma przed sobą w najbliższym czasie sporo wizyt w związku z poważnym przerostem trzeciego migdała. Trochę się  nakręcałam, odczuwałam zatem stres w obszarze poznawczym. W dodatku, z czego nie od razu zdałam sobie sprawę, rezonowały we mnie przykre emocje związane z podobnymi sytuacjami w przeszłości. Kiedy kilka dni wcześniej jechałam samochodem z Małym i Malutkim, obaj płakali, a ja ze stresu popełniłam za kierownicą błąd i spowodowałam stłuczkę. Gdy zaś ostatnim razem byłam z dziećmi w tej samej przychodni w centrum Warszawy, do której wybierałam się teraz, zostałam niesłusznie ukarana wysokim mandatem. Zapłaciłam za 1,5 godziny parkowania, parkowałam przez godzinę i 20 minut, ale zegar w parkomacie śpieszył się o 40 minut (na co w pośpiechu nie zwróciłam uwagi), za wycieraczką czekał więc mandat. Podskórnie oczekiwałam chyba kolejnych nieprzyjemności.

3) Zredukuj stresory.

Zaczęłam od włączenia Małemu kilkunastominutowej bajki i włożenia sobie na ten czas zatyczek do uszu; to odcięło mnie od denerwujących dźwięków. Na chwilę wycofałam się do sypialni, pooddychałam głęboko i przyjęłam pozycję jogi, która mnie odpręża – psa z głową w dół. Zmieniłam też drażniące mnie skarpetki na takie bez wyczuwalnych szwów. Zamiast drugiej kawy lub herbaty napiłam się wody i postanowiłam popijać ją przez cały czas małymi łykami (karmiąc piersią i zapominając w stresujących sytuacjach o piciu, łatwo się odwadniam).

Poza tym zdałam sobie sprawę, że oprócz nieszczęsnego pobrania krwi najbardziej stresuje mnie wizja Malutkiego płaczącego akurat wtedy, kiedy Mały rozpacza i potrzebuje przytulenia. Spontanicznie zadzwoniłam więc do Niani, która mieszka niedaleko i pomaga mi popołudniami w opiece nad moją trójką i spytałam, czy mogłaby zostać z Malutkim na dwie godziny. Mogła, a ja miałam w zamrażarce zapas mojego mleka. To był strzał w dziesiątkę – momentalnie poczułam, jak napięcie ustępuje. Gdybym nie miała z kim zostawić Malutkiego, nakarmiłabym go przed wyjazdem „po korek”, żeby w samochodzie zasnął i w przychodni był spokojny. Wreszcie, wiedząc, że pośpiech powoduje stres, nieuwagę i w efekcie kłopoty (ostatnio stłuczkę, a wcześniej mandat), postarałam się wyjechać z odpowiednim wyprzedzeniem.

4) Poświęć chwilę na refleksję, aby rozwinąć samoświadomość.

Ten krok wykonałam już po południu, a po części przeplatałam go z pozostałymi. (Warto podkreślić, że kroki Self-Reg można wykonywać jednocześnie oraz w dowolnej kolejności.) Starałam się na bieżąco uświadamiać sobie, że jestem spięta i dociekać przyczyn; nazwane lęki stają się choć częściowo oswojone. Tym razem najcenniejsza była konstatacja, że znaczącą część mojego stresu spowodowałam sama (to się nazywa self-induced stress, w odróżnieniu od external stress, czyli stresu zewnętrznego). Tworzyłam bowiem w głowie czarne scenariusze, z których żaden się nie zmaterializował.

Mały nie miał w samochodzie mdłości i nie płakał. O dziwo, dał się przekonać, że plasterek skutecznie go znieczuli i nosił go z dumą, wizja igły jedynie trochę go niepokoiła. Zero narzekania i płaczu! Ale najlepsze było to, że alergolożka zamiast badania krwi zleciła mu testy skórne. Mały dosłownie skakał z radości, kiedy to usłyszał. Wyszedł z gabinetu rozpromieniony, pokrzykując: „Nie będzie igły, nie będzie igły!” i wywołując tym szerokie uśmiechy na twarzach mojej, lekarki i pacjentów w poczekalni. Postaram się zapamiętać tę lekcję, bo negatywne myśli i czarne scenariusze to na co dzień istotne źródło mojego stresu.

5) Akcja „regeneracja”: zrób coś, co pomaga ci się uspokoić, odpocząć i odnowić zasoby energii

Ta historia to pierwsza sytuacja, w której odniosłam duży sukces w zakresie samoregulacji. Dlaczego? Ponieważ gdy wróciłam do domu i stres opadł, po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią nie sięgnęłam w pierwszym odruchu po czekoladę. No dobrze, po czekoladę nie mogłam sięgnąć jako matka karmiąca, bo Malutki ma uczulenie na kakao, ale miałam w domu blok marcepanowy, supersłodkie ciasteczka bez alergenów i mnóstwo owoców suszonych. Bez Self-Reg niewątpliwie bym to wszystko pochłonęła, a potem poprawiła solonymi prażonymi pistacjami lub masłem orzechowym. Tego typu wysokokaloryczne przekąski, a także papierosy, alkohol, narkotyki czy leki psychotropowe to tzw. superstymulanty. Ich wspólną cechą jest to, że powodują silny wyrzut endorfin, czyli hormonów przyjemności, oraz dopaminy, która „woła o więcej”, co może prowadzić do wykształcenia silnego nawyku czy wręcz uzależnienia.

Wiem, że nie tylko ja zajadam silny stres, który właśnie opadł lub też przewlekłe napięcie czy niewyspanie. To po prostu łatwo dostępny sposób na podwyższenie poziomu energii – niestety niezdrowy i działający jedynie na krótką metę, bo poziom cukru we krwi najpierw wystrzela w górę, a potem równie gwałtownie opada. Angielskojęzycznym czytelnikom zainteresowanym tym tematem polecam wpis na blogu dr. Shankera na temat Self-Regowego ujęcia problemu otyłości.

Dzięki opisanym powyżej krokom Self-Reg po odwiezieniu Małego do przedszkola na drugą połowę dnia i zwolnieniu Niani do domu wpakowałam się z Malutkim pod kołdrę. Maluch przyssał się do mnie i zasnął, a ja poczytałam kryminał, a potem też się zdrzemnęłam. Po drzemce wypiłam niespiesznie wielki kubek niezbyt mocnej kawy z ekspresu z mleczkiem kokosowym i odrobiną oleju kokosowego. Przed odebraniem Dużego i Małego z przedszkola poszłam jeszcze z Malutkim na spacer czy raczej marszobieg z wózkiem (wolne spacerowanie mnie męczy i irytuje). To wszystko sprawia mi przyjemność i ładuje moje baterie.

Piąty krok Self-Reg to właśnie takie indywidualne sposoby odzyskiwania sił, w miarę możliwości nieobciążające naszego zdrowia, choć… bez przesady, wszystko jest dla ludzi. Absolutnie nie należy zmuszać się do czegoś, tylko dlatego, że innych to odpręża albo, że to podobno zdrowe – takie działania obniżają naszą energię, zamiast ją podwyższać. Ja na przykład mam ciarki na myśl o koncercie rockowym, siedzeniu w półmroku przy świecach albo długiej kąpieli w wannie (brrrrr).

Kończąc ten (znów przydługi) wpis chciałabym podkreślić, że Self-Reg to droga bez końca, pełna potknięć i upadków.

Dotyczy to zresztą rozwoju osobistego w ogóle. Kilka dni po moim zwycięstwie nad symboliczną czekoladą Mąż wrócił z pracy bardzo późno i zastał mnie siedzącą na podłodze przy otwartej szufladzie ze słodyczami. Pochłaniałam już drugie opakowanie piekielnie słodkich ciasteczek z syropem ryżowym, ledwo je żując.

– Nie możesz się zself-regować? – spytał.

– Nie, mam za mało energii – odpowiedziałam.

Ale wiecie, co? Stuart Shanker, twórca opisywanej tu metody, też czasem się tak objada pod wpływem stresu i jego współpracownicy z Mehrit Centre także. Serio! Co za ulga! A potem wracają na drogę samoregulacji, co i ja uczyniłam, choć przede mną niewątpliwie jeszcze wiele potknięć i upadków.

Więcej artykułów na temat samoregulacji przeczytasz w cyklu wyjaśniającym metodę Self-Reg.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Chocolate Bars” (CC BY-NC-ND 2.0) by David Marvin

Self-Reg, część 2: Kilka słów o metodzie

Self-Reg, część 2: Kilka słów o metodzie

Uff, przetrwaliśmy święta wielkanocne – było miło, ale chwilami zbyt stresująco.

Miałam świadomość tego, że wielki spęd rodzinny nakręci nasze dzieci, mnie i Męża, ale nasilenie stresu Małego oraz mojego własnego zaskoczyło mnie i skłoniło do zmiany planów na Poniedziałek Wielkanocny. To zadziałało, byliśmy wszyscy bardziej odprężeni. Źródła świątecznego stresu u dzieci były tematem wpisu Świąteczny stres w pięciu obszarach. Wymieniłam w nim pięć obszarów stresu w ujęciu Self-Reg, a dziś napiszę o samej metodzie i moich odczuciach z nią związanych.

Self-Reg poznałam na początku bieżącego roku poprzez sześciotygodniowy kurs online „Odstresowany rodzic”,

prowadzony przez Natalię Fedan i Agnieszkę Sochar. Pomysł udziału w kursie rzuciły moje znajome, a ja go podchwyciłam, ponieważ lubię się rozwijać i szukałam czegoś sensownego, co mogłabym robić podczas długich godzin spędzonych z kilkutygodniowym Malutkim przy piersi. Bardzo się cieszę, że nieco przez przypadek i bez palącej potrzeby trafiłam na ten kurs, ponieważ…

Szukam właściwych słów na opisanie tego poczucia „Eureka!”,

które mam od tej pory. Oto one: Self -Reg to moje objawienie. Poznając podstawy tej metody, czułam, jakby brakujące puzzle magicznie się odnalazły i same wskoczyły na swoje miejsca, prezentując kompletny obraz rozwoju emocjonalnego dziecka i dorosłego człowieka – także mojego własnego, nad którym od lat pracuję.

Wiem, brzmi to nieco pompatycznie, ale nie znajduję lepszych słów. W dużej mierze przekonała mnie sama metoda, ale swoją rolę odegrało to, jak dobrze poprowadzony był kurs „Odstresowany rodzic”. Oprócz filmów z wykładami otrzymywaliśmy codziennie SMS-y z ćwiczeniami czy pytaniami na dany dzień, a dodatkowo regularnie odbywały się wystąpienia prowadzących live w tajnej grupie na Facebooku. Można też było zadawać im pytania i uczestniczyć w dyskusjach w grupie, z czego skwapliwie korzystaliśmy, bo wytworzyła się tam dobra atmosfera sprzyjająca osobistym rozmowom. Natalia Fedan była pierwszą osobą z Polski, która ukończyła półroczne szkolenie z podstaw Self-Reg u jego twórcy, Stuarta Shankera, a 2 marca rozpoczęłam to szkolenie i ja!

Self-Reg to metoda stworzona przez kanadyjskiego psychologa dr. Stuarta Shankera,

która pozwala lepiej zrozumieć źródła stresu i zarządzać napięciem i energią (własnymi lub dziecka). Nazwa metody pochodzi od angielskiego „self-regulation”, czyli „samoregulacja”, które to słowo ma podobno 447 definicji. Shanker stawia je do pewnego stopnia w opozycji do koncepcji samoopanowania czy samodyscypliny, uważanej za cnotę od czasów starożytnych filozofów. Samoopanowanie, czyli używanie siły woli, aby opanować swoje impulsy i zachowywać się zgodnie z normami społecznymi, pochłania bowiem naszą energię, podwyższając poziom stresu. Natomiast samoregulacja pozwala aktywnie zarządzać tymi impulsami w taki sposób, aby zachowywać się „właściwie”, jednocześnie nie pozbawiając się energii.

Samoregulacja w ujęciu Shankera to uświadamianie sobie swoich stanów pobudzenia

(por. poniżej) i aktywne sprowadzanie się do optymalnego spośród tych stanów. Umiejętność ta nie jest wrodzona: noworodki są jej całkowicie pozbawione. Dopiero z czasem dziecko nabywa ją w większym lub mniejszym stopniu dzięki kontaktom z bardziej, lub mniej troskliwym, uważnym i przewidywalnym opiekunem. Kto nie nabył jej ze względu na nieodpowiednią opiekę w pierwszych latach życia i/lub swoje indywidualne obciążenia (np. ADHD), może to przynajmniej częściowo nadrobić jako dorosły dzięki terapii.

Na stan pobudzenia organizmu ludzkiego składają się poziomy:

  • świadomości świata zewnętrznego,
  • aktywności (fizycznej lub umysłowej),
  • energii
  • i napięcia.

Im wyższe te poziomy, tym wyższe jest pobudzenie. Wyróżnia się następujące stany pobudzenia:

  1. sen,
  2. senność,
  3. zbyt niskie pobudzenie,
  4. spokój i uważność (ang. being calm and alert),
  5. nadmierne pobudzenie,
  6. walka i ucieczka (ang. fight or flight),
  7. zamrożenie (ang. freeze).

Optymalnym pod względem stresu i energii stanem pobudzenia jest stan spokoju i uwagi.

To w nim mamy bowiem swobodny dostęp do wszystkich obszarów naszego mózgu (przeczytaj o jego uproszczonej budowie). Możemy wykorzystywać zarówno mózg „ssaczy”, czyli głównie układ limbiczny, biorący udział w procesie zapamiętywania i odpowiedzialny za motywację, jak i korę nową, odpowiedzialną za myślenie strategiczne, empatię czy samokontrolę. Dlatego też w stanie spokoju i uwagi dziecko najłatwiej przyswaja wiedzę i zdobywa nowe umiejętności, także społeczne. Przy niższych stanach pobudzenia dziecko jest ospałe lub uśpione, zatem jego uwaga nie jest dostatecznie skupiona, natomiast przy wyższych – brakuje mu spokoju, a mózg odcina swoje „wyższe” funkcje i skupia się na przetrwaniu stresującej sytuacji.

O tym, co się dzieje z człowiekiem w stanie walki lub ucieczki,

przeczytaj w poście zatytułowanym Jak zmieniamy się w gady. Oprócz opisanych tam fizjologicznych skutków tego stanu godny podkreślenia jest jeszcze jeden. Otóż ucho środkowe zaczyna działać w zmieniony sposób: gorzej rozróżnia dźwięki typowe dla ludzkiego głosu, wzmacnia natomiast niskie tony, typowe dla zagrożeń płynących ze środowiska naturalnego (szum zarośli, warczenie zwierzęcia itd.). Cały organizm jest nastawiony na przetrwanie, a nie na komunikację – dziecko autentycznie nie słyszy, co do niego mówi dorosły, a nie tylko go ignoruje lub jest nieposłuszne!

Pisząc te słowa, zdałam sobie sprawę, że w sytuacjach silnego stresu do szału doprowadzają mnie niskie dźwięki wydawane przez sprzęty domowe (pralkę, zmywarkę) i tak bardzo się na nich skupiam, że nie rozumiem, co do mnie mówią moi najbliżsi. To samo przydarza się naszym dzieciom. Szczególnie trudno musi być dzieciom borykającym się z problemami z integracją sensoryczną, czyli właściwym odbieraniem i łączeniem bodźców zmysłowych.

Co się stanie, kiedy dziecko pod wpływem stresu zachowa się „niegrzecznie”, a dorosły krzyczy na nie, straszy je bądź karze?

Zazwyczaj dziecko momentalnie przestaje zachowywać się niewłaściwie. Dla wielu dorosłych jest to dowód, że krzyk, straszenie bądź kara działają. Problem w tym, że to wszystko zwykle „działa” tylko w konkretnej sytuacji, a przy kolejnej sposobności dziecko powtarza niewłaściwe zachowanie. Dorosły irytuje się i ponownie krzyczy, tym razem głośniej, albo wymierza surowszą karę i to znów działa, ale na krótką metę.

Jest tak dlatego, że jeśli zachowanie wynika z nadmiernego stresu, to krzykiem czy karą jedynie nasilamy stres dziecka, przesuwając je w stan wyższego pobudzenia, paradoksalnie objawiający się większym spokojem, czyli zamrożenie. Natura wyposażyła nas w ten mechanizm jako reakcję na ogromne niebezpieczeństwo, przed którym nie możemy uciec ani którego nie możemy zwalczyć, np. spotkanie oko w oko z tygrysem szablozębym. Dzięki zamrożeniu możemy skutecznie udać nieżywych tak, aby drapieżnik stracił nami zainteresowanie. Jest to stan, w którym dziecko jest tak przerażone, a funkcje jego mózgu tak ograniczone, że staje się całkowicie bezwolne – dwulatek przestaje krzyczeć i potulnie daje się przebrać, pięciolatek przestaje bić siostrę, a dziesięciolatek wydaje się potulnie i z uwagą słuchać tyrady rodzica.

Rzecz w tym, że dziecko absolutnie niczego się nie uczy i nie jest w stanie zapamiętać, o co chodziło rodzicowi. To dlatego kary i krzyk nie działają długoterminowo, a jeśli są eskalowane, trwale zwiększają poziom stresu dziecka. Z kolei długotrwały stres prowadzi do uszkodzenia części mózgu odpowiedzialnych za przyswajanie wiedzy, a także obniżenia odporności dziecka na choroby.

Najwłaściwszą reakcją dorosłego na złe zachowanie dziecka w efekcie stresu

(ang. stress behaviour w odróżnieniu od misbehaviour, czyli po prostu złego zachowania) jest zatem sprowadzenie malucha do stanu spokoju i uwagi. Pisząc „najwłaściwszą”, nie mam na myśli podejścia normatywnego („dorosły powinien dbać o dobre samopoczucie dziecka”), lecz pozytywne, oparte na wynikach badań naukowych i skoncentrowane na rozwiązaniach skutecznych długookresowo. Otóż dorosły, sprowadzając dziecko do stanu optymalnego pobudzenia, „integruje jego mózg”, tj. przywraca właściwe funkcjonowanie wszystkich jego części. Tym samym umożliwia mu zrozumienie tego, co się wydarzyło i wyciągnięcie wniosków na przyszłość; piszą o tym obszernie Daniel Siegel i Tina Bryson w książce „Zintegrowany mózg, zintegrowane dziecko”.

Kluczowe jest to, aby w pierwszej kolejności sprowadzić dziecko do optymalnego stanu, na przykład przytulając je bądź głaszcząc, mówiąc ściszonym i łagodnym tonem, usuwając pozostałe źródła stresu (wyłączając radio grające w tle czy zbyt ostre światło, proponując głodnemu dziecku posiłek, chowając się wraz z nim przed głośno gwiżdżącym wiatrem itd.). Dopiero kiedy emocje opadną, warto w dobrej atmosferze porozmawiać o tym, co się wydarzyło i jak można uniknąć podobnych sytuacji w przyszłości. Natomiast w czasie, gdy dziecko przeżywa silne emocje, dobrze jest je nazwać, najlepiej w formie pytania: „Chyba jest ci smutno?”, „Pewnie bardzo się rozzłościłaś, skoro uderzyłaś siostrę?”. Takie nazwanie emocji aktywuje korę nową mózgu i pozwala dziecku niejako odzyskać dostęp do niej.

Znów napisałam o wiele więcej, niż planowałam, ale też miałam dużo do opowiedzenia.

Opis funkcjonowania mózgu zewnętrznego zostawiam na jeden z kolejnych postów, a w następnych napiszę o pięciu krokach Self-Reg oraz tropieniu oznak stresu u dziecka. Zainteresowanym metodą polecam:

  1. lekturę książki Shankera „Self-Reg. Jak pomóc dzieciom (i sobie) nie dać się stresowi i żyć pełnią możliwości”,
  2. wywiad z Natalią Fedan,
  3. podobny wywiad w radiu (w tej samej audycji jest też o mindfulness dla dzieci),
  4. lekturę bloga Natalii,
  5. a dla angielskojęzycznych – zapoznanie się z kopalnią wiedzy dostępną na oficjalnej kanadyjskiej stronie Self-Reg
  6. wywiad z Shankerem w radiu.

(Tych, którzy zastanawiają się, co robi pióropusz na zdjęciu, informuję, że pióropusz wykonał Duży podczas nocy w przedszkolu. Kto zgadnie, dlaczego Mąż uznał za stosowne sfotografowanie go wraz z książką Shankera?)

Self-Reg, część 1: Świąteczny stres w pięciu obszarach

Self-Reg, część 1: Świąteczny stres w pięciu obszarach

Dziś Wielka Sobota i przy tej okazji postanowiłam napisać kilka słów na temat stresu.

Dlaczego? Z dwóch powodów: po pierwsze, stres jest tym, czym zajmuje się metoda Self-Reg, której dotyczy cykl wpisów tematycznych. Po drugie, tradycyjnie spędzane święta to dla dzieci, zwłaszcza małych, potężny stres. Rodziców też to zresztą może dotyczyć i w tej sytuacji łatwo można wpaść w błędne koło stresu, kiedy dorośli i dzieci nakręcają się wzajemnie.

W ujęciu Self-Reg stres może dotyczyć pięciu obszarów:

  • biologicznego,
  • emocjonalnego,
  • poznawczego,
  • społecznego
  • i prospołecznego;

opiszę to na przykładzie świąt. Stres jest rozumiany jako wytrącenie organizmu z szeroko rozumianej równowagi, powodujące zwiększone zużycie energii i konieczność regeneracji. Pod pojęciem stresora rozumie się czynnik zwiększający stres.

1) Stres w obszarze biologicznym

oznacza obciążenie ciała bodźcami zmysłowymi, niewyspaniem, głodem czy zmęczeniem. W czasie świąt zmysły dzieci są „atakowane” przez niecodzienne smaki i zapachy potraw, tłum ludzi, głosy i zapachy rzadko widywanych osób, niewygodne odświętne ubranka, często niewyspanie czy konieczność siedzenia przez kilka godzin w foteliku samochodowym. Ich organizmy nierzadko obciąża także nadmiar cukru, powodujący huśtawkę glikemiczną.

2) Stres w obszarze emocjonalnym

to wytrącenie człowieka ze stanu spokoju, rozumianego nie jako ospałość, lecz jako radość i właściwy poziom energii. W czasie świąt dzieci częściej niż zwykle odczuwają euforię i ekscytację (silne pozytywne emocje to też stres!), ale też niepewność, lęk, niepokój.

3) Stres w obszarze poznawczym

jest wywołany koniecznością przyswojenia nowych informacji, może być też wywołany negatywnymi myślami. Święta, jak każde porzucenie rutyny, to dla dzieci duże wyzwanie w tym obszarze. Choćby święcenie pokarmów czy odświętny wygląd stołu i biesiadników sprawiają, że małe główki muszą intensywnie pracować.

4) Stres w obszarze społecznym

wynika z kontaktów z innymi ludźmi oraz przyjętymi przez nich normami zachowania. Dzieci podczas świąt często spotykają się z niecodziennie widywanymi osobami i muszą dostosować się do pewnych zwyczajów, choćby później niż zwykle jedzą wielkanocne śniadanie.

5) Stres w obszarze prospołecznym

to reakcja na emocje innych osób, a także efekt konieczności podporządkowania swoich potrzeb potrzebom innych. Czas świąt, a także przygotowań do nich bywa okresem dużego napięcia dorosłych. Ich dzieci zarażają się tym napięciem, a dodatkowo bywają zestresowane utratą tzw. mózgowego wi-fi, czyli emocjonalnego połączenia z zajętą świątecznymi przygotowaniami mamą. Na to wszystko nierzadko nakłada się wydłużony czas ekranowy (bajki czy gry na tablecie), który nie tylko stanowi tzw. ukryty stresor (pozornie wycisza dziecko, a w rzeczywistości je „nakręca”) i w dodatku powoduje stres w kilku obszarach jednocześnie. (Jeśli chcesz otrzymać mój tekst „Domowe zasady ekranowe wspierające samoregulację”, zapisz się na mój newsletter. Z newslettera w każdej chwili możesz się wypisać dwoma kliknięciami). 

Nic więc dziwnego, że dzieci bywają w czasie świąt trudniejsze w obejściu, niż zazwyczaj.

Niemowlęta i roczniaki mogą być wyjątkowo marudne i uwieszone na mamie. Dwu- i trzylatki mogą wpaść w histerię, bo kubek był niebieski albo banan się przełamał. Cztero- i pięciolatki mogą z hardą miną odmawiać współpracy w podstawowych kwestiach (np. mycia rąk) i mówić, że rodzice są głupi. Wszystko to przeżyłam z moimi dziećmi. Warto popatrzeć wtedy na maluchy łagodniejszym wzrokiem i pomyśleć, że one nie robią wszystkiego, żeby utrudnić rodzicom życie, lecz same przeżywają trudne chwile.

Aby być w stanie dostrzec stres dziecka, rodzice sami muszą być w dobrej formie.

Warto przyjrzeć się własnym stresorom, w tym mało wspierającym myślom na swój własny temat oraz na temat innych ludzi, i spróbować usunąć tyle z nich, ile się da. Są to dwa z pięciu kroków Self-Reg, o których napiszę wkrótce. Dla mnie kilka lat temu ogromnym stresorem z obszaru społecznego były oceny innych osób – konkretnie: starszych lub bezdzietnych osób z mojej rodziny – dotyczące tego, jaką jestem mamą. Duży był bowiem wymagającym niemowlakiem i podczas spotkań rodzinnych potrzebował stałego kontaktu ze mną i bardzo częstego karmienia piersią, co spotykało się z niepochlebnymi komentarzami. Dziś na takie komentarze odpowiadałabym asertywnie, a nie defensywnie lub agresywnie, i kompletnie bym się nimi nie przejmowała (przeczytaj świetny tekst na temat takich sytuacji Potrzebujesz rad czy empatii?).

Teraz największy stres w okresie świątecznym jest związany z pakowaniem rzeczy na wyjazd do rodziny. Chodzi o obszar poznawczy – moją ogromną potrzebę kontroli i zachowania poczucia bezpieczeństwa, która skłania mnie do snucia czarnych scenariuszy, przed którymi należy się zabezpieczyć perfekcyjnym pakowaniem. W efekcie już dwa dni przed wyjazdem jestem zwykle kłębkiem nerwów i wyżywam się na mężu i dzieciach. Zwykle, bo tym razem dzięki Self-Reg i terapii udało mi się po raz pierwszy, odkąd pamiętam poprzestać na lekkim podminowaniu i przygotowania do wyjazdu (pierwszego w pięcioro) upłynęły w dobrej atmosferze.

Życzę Wam i Waszym dzieciom oraz innym bliskim Wam osobom odstresowanych Świąt Wielkanocnych!

Post ilustrują ozdoby wykonane własnoręcznie przez Dużego i Małego. A po świętach opublikuję gotowy już wpis na temat metody Self-Reg, nad którym pracowałam z ogromną przyjemnością, aby odstresować się podczas pakowania. Ładowanie akumulatorów przez robienie czegoś, co lubimy to też jeden z kroków Self-Reg.

P.S. Malutki jednak nie jest high need baby. Swoją pierwszą trzygodzinną trasę przespał niemal w całości. To było tak niezwykłe po histeriach moich starszaków w podobnym wieku, że kilka razy prosiłam Dużego, żeby sprawdził, czy Malutki oddycha.

Głęboka woda czy brodzik?

Głęboka woda czy brodzik?

Dziś o godzinie 19 zostawiłam Dużego w przedszkolu, gdzie spędzi wraz z całą swoją grupą pełną przygód noc.

Od kilku tygodni mówił o tej nocy z ogromnym entuzjazmem i nie mógł się jej doczekać. W przedszkolu odebrał ode mnie torbę ze swoim kocem, poduszką, piżamą i latarką, przytulił mnie nieuważnie na pożegnanie, po czym dołączył do kolegów, którzy skakali z radości, skandując raz po raz: „NO-CO-WA-NIE!”. Nawet nie obejrzał się na mnie i młodszych braci.

Początek jego pierwszej nocy w przedszkolu w czerwcu ubiegłego roku wyglądał zupełnie inaczej.

Także wtedy czekał na tę noc i mówił o niej z przejęciem, jednak z czasem do jego radosnego oczekiwania wkradł się lęk. Dopytywał, czy będę mogła zostać z nim i go przytulić przed snem i widać było, że chęć przeżycia czegoś nowego walczy w nim z potrzebą bezpieczeństwa i rutyny. W tygodniu poprzedzającym nocleg był coraz bardziej zestresowany, a w „dniu zero” stwierdził, że raczej nie chce w tej zabawie uczestniczyć, choć nie był tego całkiem pewny. Spakowałam go więc i wieczorem zawiozłam do przedszkola. Byli tam wszyscy jego koledzy i koleżanki (stuprocentowa frekwencja to w przedszkolu coś niezwykłego) i nikt poza nim nie wyglądał na zestresowanego. Biedny Duży nie wiedział, czego chce. Kiedy miałam go zostawić, rozpłakał się rozpaczliwie i przykleił do moich nóg, wołając: „Mamo, błagam cię, nie zostawiaj mnie tu! Chcę być zawsze z tobą!”.

Przytuliłam go i powiedziałam: „Jestem przekonana, że będzie super, a jeśli nie, to ciocia zadzwoni do mnie i przyjadę po ciebie”.

„Ciocia” kiwnęła głową, a ja odkleiłam od siebie płaczącą kupkę nieszczęścia i zdecydowanym krokiem opuściłam przedszkole. Nieczuła matka, fundująca dziecku traumę bez powodu – mniej więcej to usłyszałam od Męża, kiedy dowiedział się, jak wyglądało moje pożegnanie z Dużym. Na szczęście wkrótce dostałam SMS od wychowawczyni: Duży świetnie się bawił i nie zamierzał wracać do domu. Kiedy następnego ranka odebraliśmy go całą rodziną – ja, Mąż, Mały i Malutki w moim brzuchu – zawołał radośnie: „Mamo, to była najlepsza noc w moim życiu! Dziękuję, że mnie nie posłuchałaś i mnie zostawiłaś! Skąd wiedziałaś, że tak trzeba?”

No właśnie, skąd wiedziałam, że tak trzeba?

Nie wiedziałam, a jedynie przeczuwałam: podpowiedziały mi to intuicja i doświadczenie. Podczas adaptacji w przedszkolu dwa lata wcześniej w przypadku rozpaczy Dużego najlepiej sprawdzało się krótkie pożegnanie i opuszczenie przedszkola; wtedy szybko się uspokajał i rozpogadzał. Ja postępowałam właśnie tak, a Mąż zwykle próbował zostać, aż Duży się uspokoi, ale wtedy nasz synek wpadał w histerię i nawet po południu był nadal markotny i niespokojny. Nie byłam jednak pewna, że podczas nocy w przedszkolu takie postępowanie się sprawdzi. W ogóle niczego nie byłam pewna, bo niestety dzieci nie rodzą się z dołączoną instrukcją obsługi. Każde dziecko jest inne, każde konkretne dziecko też jest inne w relacji z różnymi osobami oraz w różnych okolicznościach i na różnych etapach rozwojowych, co dodatkowo utrudnia przewidywanie skutków naszych rodzicielskich działań.

Moje macierzyństwo to wielka improwizacja i stąpanie po kruchym lodzie bez solidnej wiedzy o procesach topnienia i zamarzania.

Pytanie o złoty środek między rzucaniem dziecka na głęboką wodę a niewypuszczaniem go z brodzika dla maluszków to tylko jeden z moich licznych macierzyńskich dylematów. Dużo czytam o rozwoju psychofizycznym dziecka i różnego rodzaju narzędziach rodzica, staram się rozwijać się jako matka i człowiek (bo dobry, zadbany emocjonalnie człowiek płci żeńskiej może być wystarczająco dobrą matką), ale najczęściej wiem tylko, że nic nie wiem. Znajduję rozwiązania i odpowiedzi, analizując każdy przypadek z osobna i wsłuchując się w swoją intuicję – bez niej ani rusz. Stąpam po omacku, czasem trafiając na minę albo rozdeptując jakąś delikatną roślinkę. Mam nadzieję, że moje dzieci wybaczą mi moje liczne błędy, wierząc w moje dobre intencje.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Swims Faster Deeper” (CC BY-NC 2.0) by Thomas Hawk