O żyrafach i szakalach, czyli porozumienie bez przemocy

O żyrafach i szakalach, czyli porozumienie bez przemocy

Z porozumieniem bez przemocy (ang. non-violent communication, NVC)

po raz pierwszy zetknęłam się pięć lat temu, kiedy – nie mogąc dać sobie rady z moimi wybuchami złości – zdecydowałam się na coaching rodzicielski. Los postawił wtedy na mojej drodze Joannę Berendt, Kobiecego Coacha i certyfikowaną trenerkę NVC, która przez pół roku uczyła mnie „języka żyrafy” i pomagała realizować moje cele. To był pierwszy etap mojego rozwoju osobistego w kierunku życia nieobciążonego nadmierną złością. Ten post jest więc powiązany z moim cyklem wpisów na temat złości, ale przede wszystkim dotyczy komunikacji.

Porozumienie bez przemocy jest metodą komunikacji i postawą życiową

opartą na przekonaniu, że za każdym zachowaniem kryje się ważna i piękna potrzeba. Jej twórcą był zmarły w 2015 r. w wieku 81 lat amerykański psycholog Marshall Rosenberg, którego marzeniem było, aby ludzie dzięki odpowiedniej komunikacji naprawdę się rozumieli i żyli w harmonii. Zainteresowanym polecam lekturę jego książki „Porozumienie bez przemocy. O języku serca”, która jest pełna praktycznych przykładów opartych na wydarzeniach z życia autora – niezwykle charyzmatycznego lidera. Na marginesie: dla mnie zastanawiające jest to, że Rosenberg dwukrotnie się rozwiódł i był skłócony ze swoim bratem przez ponad 40 lat, choć jednocześnie godził zwaśnionych ludzi, a nawet narody – uczestniczył m.in. w mediacjach w konflikcie izraelsko-palestyńskim. Czyżby wielcy ludzie byli trudni we współżyciu…? Rosenberg nazywał NVC językiem serca. Jest ono także nazywane językiem żyrafy (bo żyrafa jest ssakiem o bardzo dużym sercu), w odróżnieniu od języka szakala, którym posługujemy się na co dzień, nienastawionym na prawdziwe porozumienie.

Zgodnie z NVC nie ma dobrych i złych ludzi, zachowań, emocji; są tylko zaspokojone lub niezaspokojone potrzeby.

Ludzie zachowują się w każdej sytuacji tak, jak im na to pozwalają ich zasoby emocjonalne; gdyby potrafili zachować się lepiej, na pewno by to uczynili. Zachowania są podyktowane emocjami, a te wynikają z zestawienia potrzeb z rzeczywistością. Te zachowania i emocje, które są zazwyczaj uważane za „dobre”, są efektem zaspokojonych potrzeb, a te „złe” – niezaspokojonych.

Komunikacja w duchu NVC wykorzystuje cztery kroki, odnoszące się do:

  • obserwacji,
  • uczuć,
  • potrzeb
  • i prośby.

„Obserwacja” to pozbawiony ocen i interpretacji opis sytuacji, która mnie poruszyła. Chodzi tu o opis, który można by sformułować na podstawie filmu zarejestrowanego przez kamerę, bez żadnej dodatkowej wiedzy i domysłów. Przykład: „Trzy razy powiedziałam, że zapraszam cię do stołu, a ty pozostałeś na kanapie i nie odezwałeś się” (kontrprzykład: „Znowu masz gdzieś to, co mówię”).

„Uczucia” to nazwanie uczuć, które we mnie wywołała opisana sytuacja. Co przychodzi Wam do głowy w sytuacji zaproszenia do obiadu: „Poczułam się zignorowana”? „Poczułam się zlekceważona?” Błąd! Te dwa określenia nie nazywają moich uczuć, mojego wewnętrznego stanu, lecz pseudouczucia, czyli interpretację czynów lub postawy drugiej osoby. W opisanej sytuacji mogłam poczuć się na przykład smutna, niezadowolona, bezsilna, rozczarowana, zirytowana, rozzłoszczona, rozgniewana, mogłam odczuwać przykrość, zniechęcenie, żal i wiele innych emocji. O trzecim kroku napiszę za chwilę.

Natomiast „prośba” oznacza życzenie, które druga strona może spełnić bądź nie, a ja daję jej na to przestrzeń. Wypowiedziane miłym tonem: „Kochanie, proszę, usiądź już przy stole” nie jest prośbą, lecz żądaniem, jeśli adresat przeczuwa, że w przypadku odmowy spotka się z moim naleganiem, bierną agresją lub obrazą majestatu. Słowo „proszę” nie czyni żądania prośbą. (Dlatego nie oszukuję dzieci, nazywając moje polecenia prośbami: nie daję im przestrzeni na niemycie zębów przed snem, wyjście na mróz bez nakrycia głowy czy nieprzyjęcie przepisanej dawki antybiotyku).

Z czterech kroków NVC najtrudniejsze jest nazwanie potrzeb i odróżnienie ich od strategii zaspokojenia potrzeb.

Potrzeby są uniwersalne, ma je każdy człowiek. Różne natomiast mogą być strategie ich zaspokojenia, czyli zachowania, na które się decydujemy, aby przybliżyć się do swoich potrzeb. Jaką potrzebę miałam, chcąc, aby Mąż od razu i/lub pozytywnie zareagował na moje zaproszenie do stołu?

Osoba nieznająca NVC najprawdopodobniej ma po tak postawionym pytaniu pustkę w głowie. Pomóc może rzut oka na listę potrzeb zawartą we wspomnianej powyżej książce Rosenberga lub tę dostępną (wraz z innymi materiałami) na stronie internetowej Dominiki Jasińskiej. Czy chodzi o moją potrzebę wspólnoty, kontaktu, bliskości, więzi, bycia wziętą pod uwagę, szacunku, łatwości, harmonii?

Kiedy już znam odpowiedź, mogę sformułować odpowiednią prośbę, następnie wysłuchać zwrotnego komunikatu Męża i wspólnie zastanowić się, co możemy zrobić, aby potrzeby obu stron były zaspokojone. Aby poczuć więź z mężem, nie muszę go odrywać tu i teraz od końcówki wciągającego kryminału – wystarczy, że zareaguje na moje wezwanie, wyjaśniając, że chce najpierw skończyć książkę, a potem zrobimy coś razem.

Początkującym idea NVC może się wydawać utopijna,

a komunikacja według schematu czterech kroków – sztuczna i nieżyciowa, ale można ją łatwo zaadoptować do własnego życia. W powyższym przykładzie mój komunikat skierowany do męża brzmiałby na przykład tak: „Trzy razy powiedziałam, że zapraszam do stołu, a ty pozostałeś na kanapie i nie odezwałeś się. Zrobiło mi się przykro, bo zależy mi na tym, żeby być braną pod uwagę. Proszę cię, żebyś starał się reagować słowem albo gestem na moje słowa. Chciałabym usłyszeć, co ty na to”. Po wysłuchaniu takiej tyrady mój Mąż, podobnie zresztą jak wielu innych mężów, zapewne mruknąłby: „Nie zajeżdżaj mi tu NVC, to mnie wkurza” – i nici z głębokiej harmonii…

Pamiętam, że sama na początku podchodziłam do tych pomysłów jak pies do jeża. Dlatego w komunikacji z otoczeniem stosuję schemat czterech kroków w czystej postaci bardzo rzadko, głównie w sytuacji poważnego konfliktu i bardzo silnych emocji, które grożą zerwaniem relacji. Zawsze też staram się tak sformułować cztery kroki, żeby komunikat nie brzmiał sztucznie – najczęściej „owijam je w bawełnę”.

Co ciekawe, to zawsze działa, także w czasie trudnej rozmowy z szefem albo, kiedy wpadnę w środek paskudnej pyskówki w zatłoczonej autobusie. Co jeszcze ciekawsze, nigdy nie udało mi się zastosować NVC w czasie konfliktów z moją rodziną pochodzenia. W takiej sytuacji zamieniam się w szakala i wyję oraz kąsam. Z bliskich mi osób najlepiej i najnaturalniej przychodzi mi żyrafia rozmowa z moimi dziećmi. A z Mężem, który lubi konkrety, od czasu studiów na warszawskiej SGH stosuję schemat negocjacji nastawionych na porozumienie, którego nauczył nas świętej pamięci „wujek Michał”, czyli legendarny dr Michał Piskiewicz. Prowadzony przez niego przedmiot „Negocjacje” był jedyny w swoim rodzaju i jako jedyny bardzo przydał nam się w dalszym życiu.

NVC może pomóc rodzicom zrozumieć przyczyny trudnych zachowań ich dzieci i pracować nad tym, by wspólne życie było łatwiejsze.

Na przykład bicie brata przez małe dziecko to zachowanie, które może wynikać ze złości, rozczarowania, strachu czy frustracji, a te z kolei mogą być efektem niezaspokojonych potrzeb:

  • przynależności,
  • kontaktu,
  • bliskości,
  • bycia widzianym,
  • bycia zrozumianym,
  • wolności.

Kiedy zaspokoi się te potrzeby, bicie ustanie – przynajmniej do momentu, kiedy kolejna potrzeba malucha zostanie niezaspokojona…

Cztery tygodnie temu opisałam sytuację, w której Mały pobił Dużego, a mnie udało się zidentyfikować powód i zapobiec kolejnej bijatyce bez karania Małego. Oczywiście nie działa to raz na zawsze, lecz wymaga stałej, codziennej pracy typowej dla detektywa.

Kiedy małe dziecko zrzuca delikatne przedmioty ze stołu, może realizować swoją potrzebę zabawy albo poznawania świata, może też prosić o uwagę stale zajętego czymś rodzica. Za każdym razem pożądana reakcja rodzica jest nieco inna. W pierwszym wypadku można zaproponować dziecku zabawę, która nie narusza naszych granic, choćby bawić się w zrzucanie ze stołu małych piłeczek albo zdmuchiwanie piórek (to świetne ćwiczenie logopedyczne). W tym drugim przypadku – no cóż, trzeba poświęcić dziecku uwagę. Swoją drogą w osłupienie wprawiają mnie takie oto rady niektórych osób, zwłaszcza przedstawicieli starszego pokolenia: „On tylko chce zwrócić twoją uwagę, zignoruj go!”. Ciekawe, czy powiedzieliby: „On tylko jest głodny, pod żadnym pozorem go teraz nie karm!”.

Rodzicom kilkulatków, którzy chcą podjąć ze swoimi dziećmi rozmowy o potrzebach i emocjach, polecam książeczki dla dzieci „Przyjaciele żyrafy. Bajki o empatii” oraz „Tęskniący Zenon i żyrafa, która spadła z krzesła” autorstwa Joanny Berendt i Anety Ryfczyńskiej. Duży – mój pierworodny, wielki miłośnik książek – otrzymał swoje egzemplarze z dedykacją jednej z autorek i był nimi oczarowany. Niespełna trzyipółletni Mały na razie niezbyt się nimi interesuje.

No dobrze, ale co NVC ma wspólnego z pracą nad wybuchami złości?

Bardzo dużo, przynajmniej w moim przypadku. W duchu NVC komunikuję się bowiem przede wszystkim… z samą sobą. Rozprawiam się bezgłośnie z myślami, które bywają autoagresywne („Ale ze mnie kretynka!”), zastanawiam się nad przyczynami złego nastroju, który pojawił się nie wiadomo, skąd („Jestem zaniepokojona, bo potrzebuję jasności”), a przede wszystkim drążę, jakie uczucie kryje się za irytacją, którą tak często odczuwam.

Dzięki pracy z Asią Berendt pięć lat temu odkryłam, że trudne emocje inne niż złość w jej różnych odcieniach (od irytacji do wściekłości) są mi niemal całkowicie obce: nie umiałam ich nazwać ani nawet znaleźć w sobie. Myślę, że to dość powszechne, zwłaszcza wśród mężczyzn i kobiet-twardzielek. Przyczyny upatruję w naszej kulturze, w której złość jest jedynym w miarę akceptowanym trudnym uczuciem – uczuciem, które „przystoi” silnym ludziom. Złość jest sexy; przykrość, osamotnienie, niepokój, żal, poczucie przytłoczenia takie nie są; są miękkie i odsłaniają naszą słabość. Pewnie więc już w dzieciństwie, ucząc się być silną dziewczynką, nauczyłam się wypierać większość trudnych, miękkich uczuć i – ponieważ silne poruszenie musiało znaleźć jakieś ujście – zamieniać je w złość.

Nigdy nie zapomnę uczucia ogromnej ulgi, lekkości i radości, kiedy po raz pierwszy odkryłam, że za moją wściekłością na bliskiego przyjaciela kryje się smutek i żal oraz poczucie, że nie jestem dla niego wystarczająco ważna. Nie musiałam mu tego nawet komunikować – wystarczyło, że zdałam sobie z tego sprawę i spłynął na mnie błogi spokój, a nasza relacja uległa ogromnej poprawie.

A przede wszystkim dzięki NVC odkryłam, że mam jakieś potrzeby, o których istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia.

Ponieważ potrzeby są uniwersalne, nie znikają, kiedy się je ignoruje nawet latami, lecz dają o sobie znać. Jak? Ano złością i innymi trudnymi uczuciami, a także niskim poziomem empatii do najbliższych… Moja coach mawiała, że nie da się napełnić czyjegoś koszyczka (empatią), jeśli nie napełni się wcześniej swojego. Żeby nie wrzeszczeć na synka, zaczęłam więc dbać o swój dobrostan – dopiero po trzydziestce i początkowo bardzo niezdarnie, ale lepiej późno, niż wcale. Naprawdę warto było!

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Giraffe” (CC BY-SA 2.0) by sharmzpad

Złość, część 4: I znów wrzasnęłam

Złość, część 4: I znów wrzasnęłam

Planowałam napisać dziś o NVC, ale życie napisało inny scenariusz i opowiem o tym, dlaczego znów wrzeszczałam na dziecko.

Mijający tydzień był do dupy. „Do dupy” to eufemizm, mam trafniejsze określenie, którego ilustracją jest powyższe zdjęcie (ci, którzy mnie dobrze znają, w mig odgadną, o co chodzi), ale staram się nie używać wulgaryzmów na piśmie. Wiem, że jestem w cudownej sytuacji w porównaniu z matkami terminalnie chorych dzieci, matkami przeprawiającymi się chybotliwą łodzią przez Morze Śródziemne czy choćby samotnymi matkami w trudnej sytuacji materialnej. Wiem to wszystko, a i tak wpadłam w piątek w dołek.

Moja kiepska forma wynika w dużej mierze z przewlekłego niewyspania.

Od ponad pół roku, czyli od siódmego miesiąca mojej ostatniej ciąży, Duży i Mały (przedszkolaki!) budzą się kilkakrotnie niemal każdej nocy. Trzy lata wcześniej Duży identycznie zareagował na moją zaawansowaną ciążę. Do niedawna w pokoju dziecięcym spał Mąż i to on brał na klatę te wszystkie pobudki, teraz chłopcy śpią sami, co oznacza, że przychodzą nocą do nas. W dodatku od dwóch tygodni oba nasze starszaki, przez całe życie sypiające co najmniej do godziny 7:30, zaczęły budzić się – niewyspane i marudne – już po 6. Na nic zdaje się całkowite zaciemnienie wszystkich pokoi. Przestały też rano się razem bawić bez absorbowania nas; zamiast tego zaczynają dzień od awantury z krzykiem i płaczem.

Jestem też bardzo zmęczona fizycznie.

Malutki niemal od urodzenia jest przez większość czasu nieodkładalny, a przybiera na wadze bardzo szybko. Odczekałam „czwarty trymestr” oraz jeszcze jeden miesiąc i spokoju nie daje mi myśl, że mój czteromiesięczniak jest takim samym high need baby, jak jego najstarszy brat. Plecy mnie bolą od noszenia tego klocka niemal nieustannie. Cotygodniowy masaż rehabilitacyjny (w pozycji na boku, z Malutkim przy piersi) i codzienne kilkuminutowe rozciąganie wieczorem (Malutkiego nosi wtedy Mąż) przynoszą tylko chwilową ulgę.

Niestety ostatnio trudno zamotać malucha w chustę, bo przestało mu się w niej podobać: pręży się i wygina, a do tego raz po raz ulewa (o czym za chwilę). Noszę więc go głównie na rękach, stosując wymyślną ekwilibrystykę, żeby na przykład zrobić jednocześnie starszakom kolację. Dlaczego go nie odkładam? Bo nie mogę. Nie, nie chodzi o to, że naczytałam się o kortyzolu zalewającym jego mózg – po prostu nie jestem w stanie wytrzymać jego rozdzierającego płaczu. Cała się wtedy trzęsę, mózg odmawia mi współpracy i mam wszystkie inne symptomy wskazujące na to, że jestem w trybie walki i ucieczki.

Martwię się też o zdrowie moich dzieci.

Malutki oprócz alergii najwyraźniej ma refluks; i pod tym względem przypomina Dużego. Choć wyeliminowałam z mojej diety główne alergeny i choć bobas ma już cztery miesiące, ulewa kilkadziesiąt razy dziennie – na siebie i na mnie, choć chronię nas pieluchami tetrowymi. Jestem sensoryczką, nie znoszę mieć na sobie zamoczonego i brzydko pachnącego ubrania, więc ciągle przebieram nas oboje – a on płacze wniebogłosy, kiedy go kładę na przewijaku, więc do nieprzyjemnego odczucia na skórze i zapachu dołącza szarpiący moje nerwy dźwięk.

Z kolei Mały, jak co roku od urodzenia, od wczesnej jesieni ma przez większość czasu katar. Nic nie pomaga, po prostu tak ma. Po wyjeździe z Warszawy katar mija. Mały ma mocno powiększony trzeci migdał, od czasu ostatniego zapalenia ucha wydaje się gorzej słyszeć (lub po prostu jeszcze bardziej ignoruje to, co mówimy) i zastanawiamy się, co z tym jeszcze możemy zrobić. W dodatku irytuję się bardzo, kiedy wyciera nos ręką, a następnie dotyka nią rączki czy buzi Malutkiego. Obaj mają od trzech miesięcy nawracające wirusowe zapalenie spojówek. W dodatku Duży i Mały od narodzin Malutkiego mieli po pięć infekcji wirusowych i jedną poważniejszą, bakteryjną, leczoną antybiotykiem. Nie pomogła rezygnacja z przedszkola na sześć tygodni i wysłanie chłopaków z babciami w czyste rejony, do sanatorium dla dzieci.

Ponadto różne zachowania moich dzieci obciążają mnie emocjonalnie.

Duży chyba wychodzi na prostą (a może ma dobry okres rozwojowy i za parę miesięcy znów będzie trudniej?). Dzięki self-reg jego ataki złości są rzadsze i mniej intensywne, niż jeszcze niedawno. Coraz lepiej też radzi sobie z frustracją. Malutki jest jeszcze małym niemowlakiem, ale jego dążenie do bycia noszonym w konkretnej pozycji i zabawianym w coraz to nowy sposób sprawia, że ze strachem myślę o najbliższej przyszłości. Przypomina mi się, że Duży z każdym kolejnym kwartałem życia aż do niedawna był coraz trudniejszy.

Natomiast Mały… to osobny rozdział. Czy naprawdę pisałam niedawno, że to niewymagające dziecko? To już przeszłość. Mały jest płaczliwy, labilny, rozjęczany, agresywny wobec starszego brata, a nasze prośby i polecenia puszcza mimo uszu. Niewątpliwie jest to z jednej strony reakcja na pojawienie się młodszego brata (choć na poziomie świadomym Mały uwielbia maluszka) i na początek edukacji przedszkolnej, a z drugiej – zachowanie typowe dla tej fazy rozwojowej. Dodatkowo nakłada się na to niewyspanie. Niemniej jednak mimo całej mojej pracy nad sobą i umiejętności z zakresu komunikacji czasami brakuje mi cierpliwości.

Jednocześnie jestem obciążona dbaniem o potrzeby innych członków rodziny.

Mąż jest jeszcze bardziej niewyspany, niż ja i w przeciwieństwie do mnie nie miewa chwil bez pracy i dzieci (nie licząc zakupów spożywczych o załatwiania różnych spraw urzędowych). Jest stale poirytowany, więc staram się mediować pomiędzy nim a starszakami. To na mnie spoczywa odpowiedzialność za to, żeby nasze dzieci były wyspane, najedzone i ubrane w czyste ubrania, a także zaopiekowane emocjonalnie. Poza tym trochę żal mi każdego z moich synów: Dużego, bo z wyjątkiem cotygodniowej wyprawy na basen nie ma kiedy pobyć ze mną sam na sam; Małego, bo zmiany w jego życiu najwyraźniej go przytłaczają, a czas tylko dla niego mam niezbyt często; Malutkiego, bo kiedy najbardziej potrzebuje wyciszenia i bliskości mamy (czyli wieczorem), ta miota się między jego starszymi braćmi, szykując im kolację, kąpiąc ich, prowadząc skomplikowane mediacje i negocjacje, a bracia biegają, skaczą i hałasują.

Ponadto w ostatnim czasie moje myśli zajęte były sprawami zawodowymi i innymi zobowiązaniami.

Przybiło mnie to, że raport, nad którym pracowałam wraz z zespołem przez wiele miesięcy aż do porodu nie zostanie opublikowany z przyczyn proceduralnych. Zamiast pracować intensywnie mimo koszmarnych mdłości i rwy kulszowej, mogłam pójść na zwolnienie w trzecim miesiącu ciąży i zadbać o siebie i moje starszaki. Ponadto w moim departamencie miały miejsce zmiany organizacyjne, w wyniku których mój zespół został rozwiązany. Ostatecznie sprawy potoczyły się w sposób dla mnie optymalny, ale kilka dni niepewności było dla mnie nieco stresujące. Poza tym mam inne zobowiązania – półroczne szkolenie w zakresie self-reg czy choćby ten blog – na które z trudem znajduję czas mimo ogromnej motywacji i pasji.

Ostatnim gwoździem do trumny mojego wewnętrznego spokoju stało się profilaktyczne odrobaczanie rodziny.

Wiąże się z tym pranie i wyparzanie myjką parową wszystkiego, co tylko można uprać i wyparzyć, w tym tony zabawek (m.in. około 30 zestawów Lego Duplo i około 200 samochodzików HotWheels). Ten potężny wysiłek fizyczny w połączeniu z moimi obawami o ewentualne skutki uboczne leków oraz ze wszystkimi opisanymi powyżej źródłami stresu sprawiły, że w piątek byłam kłębkiem nerwów.

W rezultacie zmieniłam się w gada i nawrzeszczałam na dziecko, i to dwa razy.

Biedny Mały. Ale też należy przyznać, że w obliczu tylu stresorów chyba tylko mistrz zen zachowałby autentyczny spokój – choć niekoniecznie, w końcu żaden mistrz zen nie miał do czynienia z moją trójką ancymonów. Dlatego nie biczuję się; wstałam, poprawiłam koronę i idę dalej. Przeprosiłam Małego i rozmyślam o tym, jak zorganizować nasze rodzinne życie, aby było łatwiej i milej. Mam na to czas, bo wczoraj mój osłabiony stresem organizm dopadła grypopodobna infekcja. Dziś moja aktywność ograniczyła się do jedzenia i picia, karmienia i przewijania Malutkiego, wizyt w toalecie i skończenia tego wpisu. Przy okazji zdałam sobie sprawę, że napisałam praktyczne wprowadzenie do postu na temat self-reg, opisałam bowiem stresory z wszystkich pięciu obszarów (biologicznego, emocjonalnego, poznawczego, społecznego i prospołecznego. A starszaki dziś pospały do 8 i zbudowały z tatą wielki dom z Duplo. Czyściutkiego Duplo.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mushrooms” (CC BY-SA 2.0) by Daniela

Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu

Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu

Dziesięć kroków ku lepszemu życiu

Ten post jest kontynuacją wpisu sprzed kilku dni Dzień, w którym wrzasnęłam na dziecko, w którym opowiedziałam o moim pierwszym wybuchu złości na synka i jednocześnie jest drugim z cyklu postów o złości i pracy nad nią. Opiszę tu pokrótce działania, jakie podjęłam, aby rozwiązać swój problem ze złością. W kolejnym wpisie streszczę to, co wiem o mechanizmie złości, a w następnych opowiem więcej o wymienionych tu etapach czy narzędziach pracy nad nią. Nie jestem psychologiem, neurobiologiem ani innym specjalistą z zakresu złości, a jedynie amatorką zainteresowaną tematem. Jeśli zatem w tym, co piszę, pojawią się błędy rzeczowe, proszę uważnych czytelników o zwrócenie mi na nie uwagi. Ta prośba dotyczy zresztą wszystkich tematów, które poruszam.

A oto moje kroki na drodze ku lepszemu radzeniu sobie z trudnymi emocjami:

1., 2. Coaching rodzicielski w duchu porozumienia bez przemocy (NVC)

Pięć lat temu, wkrótce po moim pierwszym wybuchu złości, miałam szczęście spotkać w klubiku dla maluchów i ich mam Joannę Berendt. Asia jest Kobiecym Coachem, specjalizującym się w pracy z kobietami, i certyfikowaną trenerką porozumienia bez przemocy (ang. non-violent communication, NVC). Skorzystałam z oferowanej przez nią darmowej sesji coachingowej i tak mi się spodobała, że zdecydowałam się wykupić półroczny pakiet „full wypas”: spotkania raz w tygodniu i nieograniczone wsparcie przez maile, SMS-y i Skype. Asia zaoferowała mi dwa narzędzia pracy nad złością: coaching i NVC. Możesz przeczytać o tym, czym jest coaching, ale moja definicja jest bardzo prosta: to coś mniej, niż psychoterapia i coś więcej, niż rozmowa z mądrym przyjacielem. Dobry coach nie podpowiada rozwiązań, lecz pomaga klientowi znaleźć je samodzielnie. Dzięki coachingowi można zmienić nawyki, które nam nie służą oraz wcielić w życie inne zmiany, których sami z jakiegoś powodu nie potrafimy przeprowadzić.

Natomiast NVC, któremu poświęciłam wpis O żyrafach i szakalach, czyli porozumienie bez przemocy, jest metodą komunikacji i jednocześnie postawą życiową opartą na przekonaniu, że nie ma dobrych i złych ludzi, zachowań czy emocji – zachowania są podyktowane emocjami, a te z kolei są efektem zaspokojonych lub niezaspokojonych potrzeb. Półroczna praca z Asią sprawiła, że moje wybuchy złości na pewien czas się skończyły. Przy okazji udało mi się wcielić w życie kilka ważnych zmian, m.in. zrezygnowałam z pracy na uczelni.

3. Webinarium Agnieszki Stein na temat złości

Trzy lata temu odkryłam nowe narzędzie przekazywania czy zdobywania wiedzy: webinaria, czyli seminaria online, podczas których prowadzący prezentuje przygotowane treści, a uczestnicy komunikują się z nim za pomocą czatu. Konkretnie były to webinaria internetowego klubu mediaMAMA prowadzone przez Agnieszkę Stein, psycholożkę dziecięcą i autorytet w dziedzinie rodzicielstwa bliskości. Uczestniczyłam w kilku z nich, m.in. o rodzeństwie, adaptacji w przedszkolu czy właśnie rodzicielskiej złości.

Mój problem ze złością znów stał się aktualny, gdy niespełna trzyletni Duży stał się agresywny wobec kilkumiesięcznego Małego. Nie radziłam sobie z tym i ponownie zaczęłam krzyczeć na mojego pierworodnego. W trakcie webinarium (niektórzy używają słowa „webinar”) dowiedziałam się wiele o mechanizmie złości. Nauczyłam się też ją monitorować, aby móc zapobiec wybuchowi wtedy, kiedy to jeszcze możliwe (napiszę o tym w osobnych postach). Zastosowanie zdobytej wiedzy w praktyce znów na pewien czas rozwiązało mój problem.

4. Psychoterapia

Dwa lata temu byłam żoną i matką dwójki małych dzieci, miałam ciekawą pracę na kierowniczym stanowisku i teoretycznie miałam wszystko, czego trzeba do szczęścia. Mimo to stale gderałam, narzekałam, warczałam, widziałam szklankę w połowie pustą i… znów zaczęłam wybuchać. Po części było to związane z moim niewyspaniem: chodziłam spać po północy, a wstawałam o godzinie 5:40 po kilku pobudkach i trudno mi było w tych warunkach zachować dobrą formę psychiczną. Jednak czułam, że nie tylko z tego powodu zaczęłam wypalać się jako matka, żona i profesjonalistka.

Od dawna myślałam o psychoterapii i uznałam, że nadszedł na nią czas. Udałam się na konsultację wstępną do warszawskiego Laboratorium Psychoedukacji i wkrótce zaproponowano mi konkretnego terapeutę, z którym spotykam się raz w tygodniu do dziś. Terapia przyczyniła się do głębokich zmian w moim podejściu do niemal wszystkich obszarów życia. Przede wszystkim nauczyłam się odnajdywać w sobie odpowiedź na pytanie, czego chcę. Wcześniej, spytana o moje preferencje, przeprowadzałam w myślach skomplikowany proces optymalizacyjny. Polegał on na przewidywaniu, jakiego wyboru oczekują ode mnie w danej kwestii inni ludzie i obliczeniu „średniej ważonej” ich oczekiwań; największą wagę przypisywałam osobom najbliższym lub w danej sytuacji najważniejszym. Potem często zastanawiałam się, czy na pewno właściwie postąpiłam – zwłaszcza, kiedy ktoś miał do mnie o coś pretensje.

Teraz wsłuchuję się w siebie i podejmuję decyzję – tak po prostu. Moja terapia powoli dobiega końca, podczas spotkań głównie celebruję sukcesy i konkretyzuję plany na przyszłość, zamiast omawiać nowe problemy. Żałuję, że psychoterapia jest w Polsce nadal uważana za coś wstydliwego. Uważam, że przydałaby się wszystkim, którzy czują, że życie wciąż stawia ich w obliczu tych samych problemów – zwłaszcza rodzicom małych dzieci.

5. Warsztat wprowadzający do Pozytywnej Dyscypliny

Mniej więcej rok temu intensywnie zastanawiałam się wspólnie z Mężem, jak sprawić, żeby nasi synowie w pewnych sytuacjach wykonywali bez zbędnych dyskusji, negocjacji i awantur nasze polecenia, takie jak: „ubierz się”, „chodź umyć zęby”, „zostaw mój telefon”. Złościło nas, że Duży i Mały nas nie słuchają, gdy trzeba sprawnie gdzieś wyjść albo z innego powodu zakończyć zabawę; skuteczny był jedynie podniesiony ton lub groźba odebrania jakiegoś przywileju.

Mąż uważał, że nie da się ich skłonić do współpracy bez użycia kija i marchewki, ja szukałam łagodniejszych metod. Usłyszałam wtedy o Pozytywnej Dyscyplinie, czyli metodzie czy też zestawie narzędzi, które pomagają pozyskać dziecko do współpracy w sposób pełen szacunku i empatii. Przy pierwszej okazji popędziłam na warsztat prowadzony przez Joannę Baranowską, coacha pomagającego mamom wyjść z domowych pieleszy oraz edukatorkę i promotorkę Pozytywnej Dyscypliny. Moje doświadczenia opisałam we wpisie Uprzejmie i stanowczo, czyli o Pozytywnej Dyscyplinie.

6. Książka „Kiedy twoja złość krzywdzi dziecko”

W trzeciej ciąży znów zaczęłam częściej się irytować i poczułam potrzebę dalszej pracy nad złością. Pomogła mi w tym lektura książki „Kiedy twoja złość krzywdzi dziecko” autorstwa M. McKay, P. Fanning, K. Paleg i D. Landis. Pozwoliła mi ona uporządkować wiedzę na temat mechanizmu złości oraz zwróciła moją uwagę na myśli-zapalniki podsycające złość. Ponadto dzięki niej uświadomiłam sobie, które z irytujących zachowań moich dzieci są charakterystyczne dla ich aktualnego etapu rozwojowego (a zatem miną), a które wypływają z ich temperamentu (a zatem ich zmiana jest trudna i wymaga uwzględnienia poszczególnych rysów temperamentu dziecka). Wnioski z tej książki przedstawiłam we wpisie na temat myśli-zapalników.

7. Warsztat „Moje dziecko mnie złości” w fundacji Sto Pociech

Warszawską fundację Sto Pociech znam od kilku lat: uczestniczyłam z synami w prowadzonych tam zajęciach dla maluchów (w rocznych cyklach Dreptaki i Szperaki oraz w różnych warsztatach weekendowych) oraz sama – w kilku warsztatach psychologicznych dla rodziców. Podczas warsztatu „Moje dziecko mnie złości” skorzystałam przede wszystkim z dynamiki grupy i burz mózgów, które pozwoliły mi spojrzeć na niektóre sytuacje z nowej perspektywy. Byłam już na tyle zaawansowana w swojej pracy nad złością, że przekazana podczas niego wiedza nie była dla mnie nowa, natomiast byłaby bardzo przydatna na wczesnym etapie mojej drogi.

8. Książka „’Nie’ z miłości” Jespera Juula

Jesper Juul to światowej sławy duński pedagog i zwolennik humanistycznego podejścia do wychowania, czyli po prostu traktowania dzieci jak ludzi. Jego książka „’Nie’ z miłości” jest krótka, ale mocna i wywarła na mnie ogromne wrażenie. Jestem bowiem matką, której z trudem przychodzi odmówienie dzieciom uwagi czy wspólnej zabawy (ze słodyczami czy telewizją z jakichś przyczyn nie mam problemu). Dopiero ta lektura uświadomiła mi, że wcale nie „powinnam” bawić się z dziećmi, kiedy nie mam na to ochoty albo siły. A przecież kiedy robiłam to bez przyjemności, efektem była irytacja i nieuświadomione oczekiwanie, że dzieci docenią moje „poświęcenie” i będą bardziej współpracujące (guzik, to tak nie działa). Teraz bawię się ze starszakami tylko wtedy, kiedy chcę i jestem mniej sfrustrowana, a oni świetnie się bawią ze sobą.

9. Kurs uważności (mindfulness)

W trzeciej ciąży byłam równie aktywna, jak w poprzednich dwóch, chciałam załatwić jak najwięcej spraw przed narodzinami Malutkiego. W efekcie czas mijał mi niezwykle szybko; czułam, że pędzę i nie potrafię się zatrzymać. Aby poczuć się w większym stopniu osadzoną w chwili bieżącej, wzięłam udział w ośmiotygodniowym kursie redukcji stresu opartej na uważności (ang. Mindfulness-Based Stress Reduction, MBSR) prowadzonym przez Annę Gubernat. Nie czułam się zestresowana, a jedynie chciałam być bardziej uważna, ale niespodziewanie dla mnie samej nauczyłam się kilku technik, które z powodzeniem pozwalają mi ujmować w ryzy własne trudne emocje, w tym złość. O uważnej obecności też napisałam.

10. Self-Reg

Self-Reg to moje najnowsze objawienie i brakująca cegiełka w budowaniu mojego nowego, szczęśliwszego, przyjaźniejszego, wolnego od uwikłania w trudne emocje „ja”. Słowo to pochodzi od angielskiego „self-regulation”, czyli „samoregulacja”, i oznacza metodę zarządzania stresem w taki sposób, aby zachowywać odpowiedni poziom energii. Samoregulacja jest czymś innym, niż samoopanowanie, uważane za cnotę od czasów starożytnych filozofów. Samoopanowanie pochłania bowiem naszą energię, podwyższając poziom stresu. Self-Reg poznałam w pierwszych tygodniach bieżącego roku poprzez kurs online „Odstresowany rodzic”, prowadzony przez Natalię Fedan i Agnieszkę Sochar. Tej metodzie poświęciłam już wpis i będę pisać na ten temat także w przyszłości.

W następnym wpisie opowiem o tym, jak „działa” mechanizm złości.

P.S. z marca 2022 roku: Zapoznaj się z serią artykułów o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7)

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Marche finale” (CC BY-NC-ND 2.0) by Mathieu Péborde

Chcę być pierwszy!

Chcę być pierwszy!

Dziś rano w naszej łazience rozegrał się łzawy dramat.

Nic to dziwnego ani rzadkiego, zważywszy, że Mały ma trzy lata. Piszę o tej konkretnej scenie dlatego, że miała wzruszający happy end i stanowi przykład tego, że za czymś trudnym może kryć się coś pięknego.

Poszło o pierwszeństwo przy myciu zębów, o które Duży i Mały ostro rywalizują.

Jest to jeden z licznych obszarów braterskiej rywalizacji, o której nieraz będę tu pisać. Jakiś czas temu umówiliśmy się, że po śniadaniu w pierwszej kolejności ma myte zęby Duży, a przed snem – Mały. Dziś rano Mały uznał jednak, że chce być pierwszy i wyraził swoją wolę wrzaskiem, próbą zrzucenia Dużego ze stołeczka oraz walnięciem go z bańki w czoło (to musiało boleć). Odsunęłam Małego stanowczo, powiedziałam, że nie zgadzam się na bicie i przytuliłam płaczącego Dużego. Mały wpadł w szał i próbował kopać to mnie, to Dużego, krzycząc, że chce być pierwszy.

Agresja Małego wywołała w pierwszej chwili moją złość, ale zdołałam zareagować niezgodnie z pierwotnym odruchem.

Przez moment miałam ochotę na niego wrzasnąć, ale na szczęście szybko pojawiła się refleksja, że nie nauczę go w ten sposób panowania nad własną agresją. Przytrzymałam więc tylko wierzgające nogi i powtórzyłam, że nie zgadzam się na kopanie.

Kiedy trochę się uspokoił, ale nadal płakał, tak sobie porozmawialiśmy:

– Jesteś chyba rozzłoszczony, bo chciałeś być pierwszy?
– Tak! Jestem bardzo, bardzo zły i smutny! Chcę, żeby Duży miał zawsze brudne zęby! Nigdy mu nie myj!
– Lubisz, kiedy najpierw myję zęby tobie? Lubisz być pierwszy?
– Tak! Chcę zawsze być pierwszy! Nigdy nie chcę być drugi! Nie lubię być drugi!
– Chcesz być dla mnie ważny, tak?
– Tak… (smutne chlipnięcie)
– Posłuchaj mnie, maluchu. Jesteś dla mnie bardzo, bardzo ważny. Jesteś moim najważniejszym na świecie Małym.
Szeroki uśmiech rozjaśnił zapłakaną buzię.
– Kocham Cię, mamo. Pobawimy się?

I tak oto wybuch trudnych emocji doprowadził do umocnienia mojej więzi z synkiem.

Ktoś mógłby ocenić, że jestem permisywną matką, toleruję agresję i wychowuję rozwydrzonego bachora. A ja to widzę tak, że za każdym trudnym zachowaniem kryją się emocje wywołane niezaspokojonymi potrzebami. Jeśli tylko jestem w stanie, to staram się dostrzec te potrzeby i zaspokoić je w sposób akceptowalny dla wszystkich zaangażowanych. To właśnie jest sedno zarówno rodzicielstwa bliskości, jak i porozumienia bez przemocy (NVC). Moje bezproblemowe środkowe dziecko najwyraźniej było niepewne, czy jest dla mnie wystarczająco ważne, bo od zawsze więcej czasu poświęcam wymagającemu i labilnemu Dużemu, a trzy miesiące temu do naszej rodziny dołączył nieodkładalny przez większość czasu Malutki. Nie umiejąc inaczej spełnić swojej potrzeby bycia ważnym dla mamy, trzylatek walczył z bratem o pierwszeństwo przy myciu zębów.

Dlaczego uważam takie podejście za lepsze od tradycyjnego, zgodnie z którym powinnam jakoś ukarać Małego za agresję?

Ponieważ jestem w stanie porównać skutki obu tych podejść na podstawie własnego doświadczenia. Nie zawsze bowiem reaguję w taki sposób; czasem warczę, szantażuję, krzyczę na dzieci. Od lat mam problem z własną złością, coraz mniejszy dzięki ogromnej pracy nad sobą. Kiedy reaguję tak, jak dziś, nie tylko umacniam więź z moimi synami, ale też momentalnie rozładowuję nagromadzone w nich napięcie i w efekcie one zachowują się lepiej. Po tej scenie w łazience Mały przez cały dzień był spokojny i radosny oraz zgodnie bawił się z Dużym. Wiem, że gdybym na niego nakrzyczała, co chwila wybuchałyby awantury między braćmi a wieczorem Mały urządziłby długą histerię „bez powodu”. Naprawdę warto spojrzeć pod powierzchnię trudnych zachowań.

Mój przepis na depresję poporodową

Mój przepis na depresję poporodową

Kilka miesięcy po narodzinach Dużego wpadłam w depresję poporodową.

Co ciekawe, nie od razu ją rozpoznałam, choć miałam za sobą kilka epizodów depresji – zarówno „zwykłej”, jak i sezonowej – i sporo czytałam o tej pojawiającej się post partum. Nie wiedziałam, że ta choroba może objawiać się nie smutkiem, lecz permanentnym wkur…, hmmm, wkurzeniem „bez powodu” (zastosowałam cudzysłów, ponieważ każda emocja ma swoją przyczynę). Mnie wkurzało wszystko i wszyscy poza moim synkiem, a najbardziej Mąż, który wychodził codziennie rano, ubrany jak człowiek, do pracy, żeby się relaksować w towarzystwie innych dorosłych, pić gorącą kawę i zjeść (niespiesznie, przy stole, nożem i widelcem) pełnowartościowy lunch. Jak ja go za to nie znosiłam!

Poniżej podaję mój autorski przepis na depresję poporodową.

Niezależnie od indywidualnych predyspozycji świeżo upieczonej mamy, wymieniona poniżej mieszanka składników z wysokim prawdopodobieństwem zaowocuje chorobą. Nie polecam.

1. Przed urodzeniem dziecka nie miej do czynienia z niemowlętami.

Wyobrażenie o nich czerp głównie z komedii romantycznych. Niech rodzicielstwo kojarzy Ci się ze słodko uśmiechniętym bobasem i pochylającą się nad nim parą uśmiechniętych, zrelaksowanych rodziców. Nie zastanawiaj się, jak zmieniło się ich życie w związku z narodzinami potomka. W szczególności zakładaj milcząco, że noce w ogóle się nie zmieniły, bo ów potomek zasypia po „Dobranocce” i śpi do rana w swoim pokoju. No dobrze, ostatecznie możesz przyjąć, że matka na parę miesięcy wycofa się z życia zawodowego, oraz że przez jakiś czas po porodzie będzie miała gorszą figurę, niż przed ciążą.

2. Bądź perfekcjonistką.

Wszystko, co robisz, rób najlepiej, jak się da. Miej zamiłowanie do planówchecklists, staraj się pożytecznie spędzić każdą chwilę. Miej dokładne wyobrażenie o tym, co należy zrobić, aby dzień był niezmarnowany. Nie dawaj sobie przyzwolenia na snucie się po domu w piżamie do południa oraz na bałagan w mieszkaniu.

3. Wydaj na świat tzw. dziecko o dużych potrzebach (ang. high need baby).

Na to niestety nie masz wpływu, bo niektóre dzieci takie się rodzą, a inne nie, ale może trafisz, jak ja, los na loterii. Hajnidy to dzieci, które potrzebują o wiele więcej bliskości rodzica, noszenia i kołysania, niż przeciętne niemowlęta. Zasypiają z trudem i często się wybudzają lub śpią nieźle wyłącznie z rodzicami, lub wręcz na rodzicach (np. w chuście), ewentualnie w czasie snu potrzebują bez przerwy ssać pierś mamy. Zwykle reagują alergicznie na takie wynalazki zachodniej cywilizacji, jak własne łóżeczko, fotelik samochodowy, butelka czy smoczek.

4. Potrzeby dziecka stawiaj w każdych okolicznościach ponad swoimi.

Zawsze. Także wtedy, kiedy jesteś skrajnie zmęczona, niewyspana, chora lub z innych przyczyn w złej formie psychofizycznej. Także wtedy, kiedy dziecko nie jest już noworodkiem – ba! Nie jest już niemowlakiem. Nie odróżniaj potrzeb, np. potrzeby zabawy, od strategii zaspokojenia potrzeb, np. rzucania dla zabawy kubkiem z sokiem (o tym więcej w poście o porozumieniu bez przemocy). Jeszcze w ciąży przeczytaj sugestywne opisy dramatycznych skutków długotrwałego płaczu dziecka, na który nikt nie reaguje (crying out). Przejmij się nimi tak bardzo, że nie bierz nigdy prysznica ani nie myj włosów, kiedy jesteś sama z dzieckiem. Przecież może się obudzić, a Ty przybiegniesz dopiero po dwóch minutach, kiedy kortyzol zdąży już zalać delikatny mózg Twojego maleństwa. Przeczytaj o źle pojmowanym rodzicielstwie bliskości.

5. Wierz głęboko, że płacz dziecka jest czymś strasznym i świadczy o tym, iż jego matka robi coś nie tak, jak należy.

Bądź przekonana, że jeśli wystarczająco dobrze zadbasz o potrzeby bobasa, to on będzie przez większość czasu zadowolony i raczej nie przydarzy mu się długotrwały płacz czy całodzienne marudzenie. Jeśli się przydarzy, snuj czarne scenariusze i powtarzaj w myślach, że nie nadajesz się na matkę. W połączeniu z zaleceniem numer 3 daje Ci to niemal gwarancję jeśli nie depresji, to przynajmniej znacznie obniżonego nastroju.

6. Bądź tym rodzicem, który jest odpowiedzialny za dziecko przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu.

Niech tata malucha będzie albo fizycznie nieobecny przez większość czasu, choćby ze względu na długie godziny pracy czy wyjazdy służbowe, albo z jakichś przyczyn nieskłonny do przejęcia opieki nad potomkiem i wysłania Cię na basen, do kosmetyczki czy na kawę z przyjaciółką. Kiedy już zajmuje się bobasem, bądź tuż obok, gotowa spieszyć z pomocą. Najlepiej, żebyście oboje mieli przekonanie, iż niemowlę potrzebuje przede wszystkim matki.

7. Przez większość czasu przebywaj w domu tylko z dzieckiem, bez innych dorosłych.

Nie miej w pobliżu przyjaciółek z dziećmi, z którymi mogłabyś się spotkać, kiedy tata dziecka jest w pracy. Niech Twoja mama, teściowa, siostry, kuzynki mieszkają zbyt daleko, żeby Cię regularnie odwiedzać. Niech Ci nie przyjdzie do głowy szukanie kontaktu z innymi mamami podczas spacerów w pobliskim parku czy w kawiarniach dla rodziców. Podczas ciemnych i mroźnych zimowych dni utknij na długie tygodnie w domu z powodu naprzemiennych chorób swoich lub malucha albo siarczystych mrozów. To zalecenie najlepiej działa w przypadku osób bardzo aktywnych, prowadzących przed narodzinami dziecka bujne życie towarzyskie.

Jeśli podejrzewasz u siebie depresję poporodową, jest to dobry znak.

Świadczy o tym, że masz skłonność do autorefleksji i nie cierpisz na jej ciężką postać. Jeśli nie jesteś pewna, czy Twój dołek to już depresja, pomocny może być test Becka. Jeśli jego wynik wskazuje na depresję, jeśli czujesz, że jest Ci bardzo ciężko, odwiedź psychiatrę lub psychologa. Psychiatra ma tę przewagę, że jest lekarzem i może Ci przepisać lek antydepresyjny. Uwaga: wbrew obiegowej opinii niektóre antydepresanty można brać, karmiąc piersią!

Depresja to nie słabość – to choroba, która może dotknąć każdego.

Samotne macierzyństwo, kłopoty w związku, pojawienie się dziecka w nieodpowiednim momencie, choroba, trudności finansowe – to wszystko niewątpliwie sprzyja depresji. Jednak ja urodziłam zdrowego, z radością oczekiwanego synka w idealnym momencie życia, będąc w stabilnym związku z odpowiedzialnym człowiekiem, mając bezpieczeństwo materialne i ugruntowaną pozycję zawodową, a i tak mnie dopadła. Może dopaść także Ciebie, nawet jeśli masz cieplarniane warunki jako mama. Nie oznacza to, że jesteś niewdzięcznicą ani mięczakiem; po prostu taki jest efekt pewnych procesów biochemicznych w Twoim mózgu.

Nawet jeśli czujesz się świetnie, będąc młodą mamą, nie przestawaj dbać o siebie.

Według jednego z badań prawdopodobieństwo wystąpienia depresji cztery lata po porodzie jest wyższe, niż w którymkolwiek momencie w ciągu pierwszych 12 miesięcy. Dlatego warto przeciwdziałać depresji, dbając o zaspokojenie swoich potrzeb, otaczając się życzliwymi ludźmi, zapewniając sobie wsparcie w opiece nad dzieckiem. Pewna mądra położna powiedziała mi kiedyś, że powinnam codziennie spędzić godzinę bez synka i bez myślenia o nim. Nie posłuchałam jej. Jeśli nie masz komu oddać maluszka, postaraj się przynajmniej raz dziennie zrobić dla siebie coś miłego i bądź swoją własną przyjaciółką, a nie wrogiem i krytykiem. Dzięki temu nie tylko będziesz szczęśliwsza, ale będziesz miała też szczęśliwsze dziecko.

Zdjęcie użyte w tym wpisie: „please please please” (CC BY-NC 2.0) by JustCallMe_♥Bethy♥_

Zrzucanie zbędnego balastu

Zrzucanie zbędnego balastu

Jest to pierwszy z serii postów dotyczących tego, co mi dało bycie mamą.

Ostatnio wiele się mówi o tym, co macierzyństwo zabiera aktywnym współczesnym kobietom. Przede wszystkim wskazuje się na ograniczone możliwości awansu zawodowego i zmniejszenie zakresu szeroko rozumianej wolności. Matka małego dziecka zazwyczaj nie może spontanicznie wyjechać z partnerem na romantyczny weekend do Paryża, nie mówiąc o kilkutygodniowym trekkingu w Nepalu. Owszem, dzieci zabrały mi sporo wolności i był czas, kiedy nad tym bolałam. Jednocześnie dały mi całe mnóstwo zwykłych i niezwykłych darów i chcę tu o nich pisać.

Bezdzietna Ja starała się złapać jak najwięcej srok za ogon.

Dekadę temu obroniłam doktorat i podjęłam pracę w prestiżowej instytucji. Nie poprzestałam na tym: podążając za dziecięcym marzeniem o profesurze, objęłam posadę adiunkta na uczelni. Ponadto z zasady nie odmawiałam, kiedy pojawiały się propozycje prac zleconych. Ekspertyza dla Ministerstwa Gospodarki? Z przyjemnością. Gościnny wykład? Proszę bardzo. Recenzja artykułu naukowego? Nie ma sprawy. Uczestnictwo w komitecie organizacyjnym konferencji? Chętnie. Większość tych prac faktycznie sprawiała mi przyjemność, ale nie wszystkie. Czasem mówiłam „tak”, aby nie sprawić komuś przykrości lub z obawy, że ominą mnie jakieś perspektywy rozwoju zawodowego.

Przez kilka lat pracowałam na najwyższych obrotach, ignorując własne potrzeby.

Do zajęć na uczelni przygotowywałam się w każdej wolnej chwili, a prace zlecone wykonywałam nocą. Funkcjonowałam w ciągłym szpagacie między moimi dwoma głównymi pracodawcami, z których każdy oczekiwał, że będzie tym ważniejszym. Żyłam w nieustającym stresie, z niewyspania często chorowałam i z tego powodu w pewnym momencie zaczęłam bardziej selektywnie przyjmować prace zlecone. Jednak to praca na uczelni ciążyła mi najbardziej. Lubiłam i nadal lubię przekazywać innym wiedzę, ale prowadzenie co rok tych samych ćwiczeń oraz ściana, z którą zderzałam się w potyczkach z uczelnianą biurokracją bardzo mnie męczyły i frustrowały. Nie wyobrażałam sobie jednak, że mogłabym zrezygnować z kariery naukowej. Przecież tylko mięczaki rezygnują…

Narodziny mojego pierwszego dziecka dały mi odwagę, aby odrzucać zbędny balast.

Wiedziałam, że po urlopie macierzyńskim nie chcę wracać do pracy na dwa etaty. Oczywiście mogłam lawirować, redukując wyraźnie wymiar etatu u obu pracodawców, ale wszystko we mnie buntowało się przeciw poprowadzeniu choćby jednej grupy ćwiczeniowej. Kusząca wcześniej wizja habilitacji i profesury stała się dla mnie kompletnie nieatrakcyjna: w nosie miałam tytuły, dyplomy i wyróżnienia, które wcześniej tak chętnie kolekcjonowałam. Jeśli miałam zostawić swoje dziecko pod opieką osoby spoza rodziny, to chciałam mieć naprawdę dobry powód: pracę, która mnie autentycznie interesuje i pomaga mi się rozwijać. Po gruntownym przygotowaniu się przeprowadziłam długą rozmowę z szefem katedry, szczerze wyjaśniając moje motywy i kategorycznie odrzucając wszelkie propozycje opierające się na półśrodkach. Wyszłam z jego gabinetu lekka jak piórko. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że rezygnacja może tyle DAĆ – tyle lekkości, radości, poczucia sprawczości, sensu i bycia w zgodzie ze sobą. Ani przez chwilę nie żałowałam swojej decyzji. Jednocześnie nie żałuję lat spędzonych na harówce, bo była ona spójna z systemem wartości osoby, którą wtedy byłam.

Porozumienie bez przemocy (NVC) nauczyło mnie, że za każdym „nie” wypowiedzianym drugiemu człowiekowi kryje się „tak” wypowiedziane samej sobie.

Jeśli mówię „nie” szefowi, który proponuje mi ciekawe zadanie do wykonania w nadgodzinach, to mówię „tak” mojej potrzebie odpoczynku, mojemu zdrowiu i relacjom z bliskimi. Warto zdawać sobie z tego sprawę, choć z doświadczenia wiem, że daleka stąd droga do prawdziwego dbania o własne potrzeby, jeśli naszym nawykiem jest zachowanie zgodne z oczekiwaniami innych. Dla mnie jest to szczególnie trudne w relacjach z dziećmi. Nie chodzi tu tylko o moje trudności w odmówieniu dziecku czegoś, o co prosi, lecz także o brak akceptacji dla dziecięcego „nie” wobec moich oczekiwań. Ale to już inna historia.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Black & White – Feathers” (CC BY-NC-ND 2.0)  by Simon & His Camera