Czym się różni klaps od bicia?

Czym się różni klaps od bicia?

Wyobraźcie sobie taką oto sytuację:

oto Komendant Główny Policji wypowiada się, że trzeba rozróżnić, czym jest piwo, a czym jest alkohol. Piwo nie ma zbyt wielu promili. Zapytany, czy da się to rozróżnić, odpowiada, że wiele osób nawet prowadzenie po wypiciu kieliszka wina może uznać za wykroczenie. Sam z rozrzewnieniem wspomina swoje młode lata, kiedy to on i jego koledzy ze szkoły policyjnej wypijali po piwku, po czym świetnie sobie radzili za kierownicą.

A teraz wyobraźcie sobie taką sytuację:

oto Rzecznik Praw Dziecka wypowiada się: „Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie”. Zapytany, czy da się to rozróżnić, odpowiada: „Wiele osób nawet podniesienie głosu może uznać za przemoc”. Spytany, czy dawał klapsy swoim synom, odpowiada: „Chłopaki czasem dają w kość, ale nie uderzyłem ich. Jednak sam z estymą wspominam to, że dostałem od ojca w tyłek. (…) Jeżeli polaliśmy bratu denaturatem nogę, a potem ją podpaliliśmy… Ojciec w porę zareagował. Tak że przez dobrą chwilę nie mogłem siadać.”

Pierwszą z powyższych sytuacji wymyśliłam, druga miała miejsce naprawdę.

Przytoczone cytaty pochodzą z wywiadu z Rzecznikiem Praw Dziecka (RPD) Mikołajem Pawlakiem, który ukazał się 19 czerwca 2019 roku w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Nieprzypadkowo porównałam klapsy do prowadzenia pojazdów mechanicznych po spożyciu piwa. Część społeczeństwa w Polsce akceptuje (i stosuje) i jedno, i drugie. Dodam, że prowadzenie pojazdu po wypiciu małej ilości alkoholu, czego efektem jest stężenie alkoholu we krwi poniżej 0,2 promila, jest prawnie dozwolone, natomiast stosowania kar cielesnych – w tym klapsów – zakazuje obowiązująca od sierpnia 2010 roku nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.

Co spotkałoby komendanta i rzecznika w państwie prawa, w którym społeczeństwo oczekuje spójności i integralności osób zajmujących reprezentacyjne stanowiska?

Ich wypowiedzi wywołałyby ogromne oburzenie i konsekwencje dyscyplinarne. I komendant, i rzecznik podaliby się do dymisji, przepraszając za swoje nieodpowiednie, nieprzemyślane, niestosowne i szkodliwe społecznie wypowiedzi. Ten pierwszy pokajałby się szczególnie przed ofiarami wypadków drogowych spowodowanych przez kierowców prowadzących pod wpływem alkoholu oraz przed bliskimi zmarłych w takich wypadkach, dla których bagatelizowanie skutków prowadzenia po „kilku piwkach” przez przedstawiciela policji jest szczególnie bolesne i okrutne. Ten drugi szczególne wyrazy ubolewania wyraziłby wobec osób, których dzieciństwo było naznaczone przemocą i które potrzebują obecnie wsparcia i potwierdzenia, że ich rodzice czy opiekunowie krzywdzili ich, stosując kary cielesne. Wypowiedź Mikołaja Pawlaka istotnie wywołała falę oburzenia i protestu ze strony różnych środowisk, co jednak nie doprowadziło do zmiany na stanowisku RPD. Nie wydaje się też, o ile mogę to ocenić, aby pan Pawlak zmienił swój sposób myślenia.

W wydanym pod wpływem krytyki oświadczeniu Mikołaj Pawlak argumentował, że jego wypowiedzi zostały wyjęte z kontekstu i skandalicznie zmanipulowane.

Wyjęte z kontekstu – owszem. Czy zmanipulowane? Nie sądzę. Rozumiem i przyjmuję jego tłumaczenie, że chodziło mu o rozróżnienie – z punktu widzenia konsekwencji karnoprawnych – między incydentalnymi klapsami a znęcaniem się, analogiczne do rozróżnienia między prowadzeniem pojazdu po małym piwie i w stanie ciężkiego upojenia alkoholowego. Chcę jednak zwrócić Waszą uwagę, że RPD wprawdzie nie uderzył swoich synów, JEDNAK z estymą wspomina lanie – wcale nie „niewinny” klaps – otrzymane od ojca w dzieciństwie. Nawiasem mówiąc, RPD myli estymę – czyli szacunek, atencję, podziw – ze strachem. Nieumiejętność rozpoznawania i nazywania własnych stanów emocjonalnych (a także ich regulowania) jest charakterystyczna dla osób, które były wychowywane autorytarnie, przy użyciu kar cielesnych. O innych konsekwencjach takich kar napiszę poniżej.

Czemu czepiam się biednego rzecznika?

Otóż czepiam się dlatego, że osoby piastujące ważne funkcje powinny być czyste jak łza przynajmniej w obszarze swoich kompetencji. Minister finansów powinien ze szczególną starannością płacić wszystkie podatki i opłaty, komendant policji powinien skrupulatnie przestrzegać przepisów (także ruchu drogowego), a RPD powinien swoimi wypowiedziami i działaniami sprzeciwiać się nie tylko znęcaniu się nad dziećmi, ale też bagatelizowaniu klapsów. Wypowiadając się na temat właściwego w jego ocenie sposobu traktowania dzieci, RPD występuje bowiem z pozycji autorytetu: jego opinia może stać się rozstrzygająca dla tych, którzy mają w danej kwestii wątpliwości. Jeśli RPD mówi, że klapsy są ok, to oczywiste jest, że rodzice mogą je stosować – i w Polsce stosują je powszechnie. Otóż nie, nie mogą, zabrania im tego ustawa.

Klap nie różni się od bicia.

Klaps to bicie. Tak, szanowni puryści językowi: klaps to bicie, a ściślej – uderzanie (czy to coś zmienia?). Według Uniwersalnego Słownika Języka Polskiego PWN klaps to „uderzenie dłonią na płask, najczęściej w pośladki, stosowane zwykle w celu skarcenia kogoś, zwłaszcza dziecka”. Mam, a raczej miałam do tej pory, żelazną zasadę nieangażowania się na moim blogu w politykę, ale tym razem czynię wyjątek…

Uważam, że Mikołaj Pawlak powinien ustąpić ze stanowiska, a przynajmniej pokajać się przed opinią publiczną i podkreślić, że ostro sprzeciwia się klapsom, które są biciem i formą przemocy. Na fali emocji podpisałam w ubiegłym tygodniu dwie petycje o dymisję RPD: sformułowaną przez profesjonalistów pracujących z dziećmi oraz przez Kamila Nowaka (blogojciec). Odczekałam tydzień, zanim dokończyłam i opublikowałam ten wpis, ponieważ chciałam, aby emocje opadły (chciałam „wyjść z mózgu limbicznego”). Ten wpis odzwierciedla moje poglądy oczyszczone z emocji.

Na tym mogłabym zakończyć mój wpis,

gdyby nie to, że dla wielu Polaków obowiązujące przepisy nie stanowią istotnego argumentu, który mógłby doprowadzić do zmiany ich zachowania. Wystarczy spędzić pół godziny na ruchliwym skrzyżowaniu ulic i przyjrzeć się działaniom kierowców. Postaram się zatem rozprawić się merytorycznie z trzema argumentami przytaczanymi często przez zwolenników klapsów jako metody wychowawczej.

1. Czasem tylko klaps działa

Zwolennicy takiego uzasadnienia klapsów mają zapewne na myśli sytuację, kiedy wielokrotnie bez skutku (albo z krótkotrwałym skutkiem) powtarzali dziecku, że ma się (przestać) zachowywać w określony sposób. Najczęściej chodzi konkretnie o zaprzestanie jakiegoś zachowania uciążliwego dla rodziców; może tu chodzić o przeróżne aktywności, od skakania po kanapie i krzyczenia poprzez bicie rodzeństwa aż po… jęczenie i płakanie (tak, sporo rodziców daje dzieciom klapsy po to, aby przestały jęczeć czy płakać!). Słowem, chodzi o zachowania, które wskazują na wysoki poziom pobudzenia dziecka. Dopiero klaps sprawia, że NIEKTÓRE dzieci faktycznie zaprzestają tych aktywności i WYDAJĄ SIĘ spokojne. Celowo wyróżniłam zwroty „niektóre” i „wydają się”. Są bowiem dzieci, które pod wpływem klapsa zachowują się jeszcze gorzej: krzyczą, rzucają się na podłogę i popadają w kompletny chaos, biją rodzica, rzucają „wiązankę” niewybrednych słów. Jest też mała grupka takich, które śmieją się rodzicowi w twarz i – dosłownie lub w przenośni – dopominają się o kolejnego klapsa.

Reakcja dziecka na klaps zależy od jego indywidualnych predyspozycji i doświadczeń. Jedno jest pewne: klaps zwiększa pobudzenie dziecka i sprawia, że jego kontrola nad własnym zachowaniem zmniejsza się, a nie zwiększa. Jeśli wysoko pobudzone dziecko zostanie uderzone przez rodzica, z punktu widzenia neurobiologii nie ma możliwości uspokoić się (czyli m.in. obniżyć swojego poziomu pobudzenia oraz zwiększyć poziomu świadomości bodźców płynących z otoczenia i z wnętrza ciała). Człowiek jest tak skonstruowany, że w reakcji na uderzenie przez drugiego człowieka ciało migdałowate w jego mózgu bije na alarm, informując całe ciało o zagrożeniu. Dziecko przestawia się na tryb walki, ucieczki lub zamrożenia: krzyk czy furia to reakcja walki, wycofanie się czy zamknięcie w sobie to reakcja ucieczki, a zastygnięcie w bezruchu (czyli owo pozorne „uspokojenie się”) to stan zamrożenia. Wszystkie trzy stany sprawiają, że organizm zużywa duże ilości energii i przede wszystkim, że aktywność kory nowej mózgu, odpowiedzialnej za tzw. funkcje wykonawcze (w tym empatię i samokontrolę!) jest w danej chwili ograniczona. Dziecko przypomina w tej sytuacji przestraszone zwierzątko. Jedynym, co osiągnął rodzic poprzez klaps jest posłuszeństwo tu i teraz (w przypadku niektórych dzieci) – ale długoterminowo koszty są ogromne.

Wielokrotne stosowanie klapsów sprawia, że także w długim okresie kora nowa mózgu nie rozwija się optymalnie, za to wzmacniane są bardziej „zwierzęce” obszary mózgu. Dzieci wychowywane za pomocą klapsów są mniej inteligentne, mają gorszą pamięć i zdolność koncentracji. Są też bardziej agresywne i skłonne do przemocy, mają trudności z kontrolowaniem swoich emocji. Częściej miewają depresję i stany lękowe. Przegląd badań znajdziecie między innymi we wstrząsającym artykule Bicie dzieci zostawia blizny. Na ich mózgu.

2. Ono musi się nauczyć, że pewne zachowania są niedozwolone

Zwrot „nauczyć się” można rozumieć na dwa sposoby: jako wyciąganie uogólnionych wniosków z doświadczeń oraz jako świadome przyswajanie lekcji, które chcą nam przekazać inni ludzie. Wedle pierwszego znaczenia człowiek, zwłaszcza kilkuletni, uczy się przez cały czas, szczególnie pod wpływem silnych emocji. A niewątpliwie uderzenie przez rodzica wywołuje w dziecku silne emocje: żal, strach, złość (które pan rzecznik notabene pomylił z estymą – tak się składa, że dzieci bite mają słabiej rozwiniętą świadomość własnych emocji). W takiej formie uczenia się i zapamiętywania życiowych lekcji bierze udział tzw. mózg emocjonalny, czyli układ limbiczny. Jest to też sposób uczenia się właściwy zwierzętom, na przykład tresowanym drapieżnikom występującym w zoo. Jaki uogólniony wniosek może wyciągnąć kilkuletnie dziecko z klapsa otrzymanego od rodzica za coś, co robiło, bo uznało to za atrakcyjne? Przychodzi mi do głowy kilka możliwości: „Rzeczy fajne i zakazane należy robić po kryjomu”, „Jeśli ktoś jest duży i nie zgadza się z kimś małym, to może go bić”, „Nie mogę liczyć na zrozumienie mamy/taty”, „Mama/Tata jest źródłem zagrożenia”. Czy o takie lekcje chodzi zwolennikom klapsów?

A co z uczeniem się rozumianym jako świadome przyswajanie pewnych treści? Warunkiem tak rozumianej nauki jest „włączona”, czyli w pełni sprawna w danym momencie, kora nowa mózgu. Jak opisałam powyżej, kiedy dziecko dostaje klapsa, pewne funkcje kory nowej zostają upośledzone. Organizm jest nastawiony na przetrwanie, a nie zdobywanie wiedzy, którą ktoś chce nam przekazać. Szczególnie nieskuteczne jest „uczenie” dziecka za pomocą klapsów, brania pod uwagę potrzeb innych osób, np. potrzeby spokoju osób postronnych, którym przeszkadza krzyk dziecka albo potrzeby bezpieczeństwa małego braciszka, którego dziecko właśnie ugryzło. Pobudzony maluch, który właśnie dostał klapsa, nie ma za grosz empatii, bo tak został zaprojektowany jego system nerwowy. Nie obchodzą go też zasady współżycia społecznego: jest nastawiony na ochronę własnego życia i zdrowia, a nie komfortu życia „stada”. Jest więc całkowicie wykluczone, aby klapsami nauczyć dziecko społecznie pożądanych zachowań albo szacunku do kogokolwiek. Można je natomiast nauczyć „kombinowania”, czyli wymyślania prymitywnych, nieopartych na wewnętrznym moralnym kompasie, strategii unikania klapsów. Akcja – reakcja. Biją mnie – udam, że więcej nie będę. Jak tygrys, który przeskakuje przez płonący okrąg, bo alternatywa jest jeszcze mniej przyjemna.

3. Ja dostawałem/dostawałam klapsy i wyszedłem/wyszłam na ludzi

Zwolennicy klapsów najwyraźniej traktują owo „i” jako łącznik przyczynowo-skutkowy. Cóż, badania, o których wspomniałam powyżej, mówią co innego. Oczywiście chodzi tu o zależności obserwowane dla dużych grup, które nie muszą występować w konkretnym przypadku. Znam wielu rodziców małych dzieci, którzy wychowują je bezprzemocowo, choć sami w dzieciństwie byli bici (czasem tylko oni i ich psychoterapeuta czy psychotraumatolog wiedzą, ile pracy muszą włożyć w to, aby nie popaść w stare schematy). Jednak argument o „wyjściu na ludzi” traktuję w najlepszym razie podobnie, jak zdanie: „Mój dziadek palił kilka paczek papierosów dziennie i dożył dziewięćdziesiątki”. Najwyraźniej ów dziadek miał dobre geny i dużo szczęścia, a jego historia nie jest dla mnie argumentem popierającym tezę, że palenie sprzyja długiemu życiu. Przede wszystkim jednak mam chęć zakwestionować owo „wyjście na ludzi”. Kto świadomie, z premedytacją bije małego człowieka, którego powołał na świat i który jest pod jego opieką, nie jest człowiekiem, z którym chciałabym mieć cokolwiek wspólnego.

Na koniec chcę bardzo mocno podkreślić, że cały mój post (zwłaszcza ostatnie słowa powyżej) odnosi się do osób, które „na chłodno” akceptują klapsy jako metodę wychowawczą. Nie pisałam tego wszystkiego, aby pogrążyć w poczuciu winy tych rodziców, którzy nie radzą sobie z własnymi emocjami i zdarza im się dać dziecku klapsa, czego potem gorzko żałują. Jestem daleka od potępiania ich i pouczania zarówno jako ekspertka (Facylitatorka) Self-Reg – pełnego łagodności podejścia, które lepiej pomaga zrozumieć stres i zachowania nim wywołane – jak i jako mama trójki dzieci, która kiedyś kompletnie nie radziła sobie z własną agresją. Zresztą nadal zdarza się, że cedzę pod adresem dziecka niemiłe słowa, krzyknę na nie albo przytrzymam je mocniej, niż tego wymagają okoliczności. Tak, oczywiście, że tak, ja też, choć skala tych zachowań jest nieporównanie mniejsza, niż kilka lat temu. Wszystkim takim nieradzących sobie z własnymi emocjami rodzicom bardzo polecam podjęcie pracy z psychoterapeutą lub coachem. A tym stosującym klapsy z przekonania życzę, żeby sięgnęli do swojego serca i spytali siebie samych, czy to naprawdę jest ich droga, którą chcą świadomie podążać.

Photo by Arwan Sutanto on Unsplash

Moja książka o Self-Reg dla dzieci i rodziców

Moja książka o Self-Reg dla dzieci i rodziców

Kiedy jako dziecko byłam pytana, kim chcę być, gdy dorosnę, odpowiadałam bez wahania:

„Wielką polską pisarką”. Już nie snuję marzeń o wielkości, ale pozostałą część tego dziecięcego marzenia spełniłam: 14 maja nakładem wydawnictwa Znak ukaże się moja książka „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę”. Dziś opowiem Wam co nieco o podstawach Self-Reg, o procesie tworzenia książki i o efekcie końcowym. Ten wpis jest przeznaczony dla wszystkich osób potencjalnie zainteresowanych książką, zwłaszcza tych, którzy nie wiedzą nic o samej metodzie. Ale nawet ci z Was, którzy dobrze znają to podejście i przez ostatnie pół roku śledzili mój fan page na Facebooku, dowiedzą się z tego wpisu co nieco o treści książki.

Czym jest Self-Reg?

(Jeśli to wiesz, możesz pominąć ten i kolejny akapit.) Jest to oparta na wynikach badań naukowych metoda, która pozwala lepiej rozumieć stres i zarządzać napięciem i energią. Nazwa metody pochodzi od angielskiego self-regulation (samoregulacja). Człowiek, który ma wysoko rozwiniętą umiejętność samoregulacji, umie wydajnie uczyć się i pracować, ale też odpoczywać. Dba o swoje zdrowie fizyczne i psychiczne. Często bywa spokojny, odczuwa przyjemne emocje (np. radość, zadowolenie) i potrafi łagodnie wyregulować te trudne (np. złość, smutek, żal). Tworzy głębokie, pełne wzajemnego zrozumienia i empatii związki z innymi ludźmi, w tym własnymi dziećmi. Efektywna samoregulacja sprzyja rozwojowi, uczeniu się oraz dobrostanowi emocjonalnemu, społecznemu i fizycznemu.

Twórcą Self-Reg jest prof. Stuart Shanker, kanadyjski ekspert w dziedzinie samoregulacji.

Założone przez niego The MEHRIT Centre (TMC) zajmuje się szerzeniem wiedzy o samoregulacji, badaniami naukowymi i certyfikacją ekspertów. W Polsce obecnie są trzy osoby z certyfikatem drugiego stopnia (Facylitator): oprócz mnie Natalia Fedan, która spopularyzowała to podejście w Polsce, oraz Jagoda Sikora, do której możecie się zwracać z pytaniami dotyczącymi samoregulacji u dzieci. Jest też garstka osób, które ukończyły szkolenie pierwszego stopnia i pracują aktualnie nad stworzeniem fundacji Self-Reg Europe. Pod jej parasolem mają się toczyć wszelkie działania związane z rozpowszechnianiem tego podejścia w Europie. 

Książka, o której tu mowa jest dowodem, że kiedy czegoś bardzo pragniemy, Wszechświat nam sprzyja.

(Jeśli nie interesuje Cię to, jak powstawała książka, pomiń ten akapit i dwa kolejne.) Już późnym latem 2017 roku, w trakcie szkolenia certyfikacyjnego pierwszego stopnia w TMC, wpadłam na pomysł napisania serii opowiadań dla dzieci opartych o Self-Reg. Jednak miałam wówczas na głowie tyle, że odłożyłam projekt na mentalną półkę. Jesienią 2018 roku poczułam, że mam zasoby, aby faktycznie napisać te opowiadania, jednak nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Dosłownie kilka dni po tych moich rozmyślaniach otrzymałam mail od redaktorki z renomowanego wydawnictwa Znak. Pytała, czy byłabym zainteresowana napisaniem książki dla dzieci opartej o metodę Self-Reg przy poszanowaniu praw TMC. Zespół redakcyjny poprzez mojego bloga poznał mnie jako jedną z pierwszych w Polsce popularyzatorek Self-Reg. Uznałam ten zbieg okoliczności za nomen omen, ZNAK od losu i z radością przyjęłam propozycję.

Książkę pisałam przez kilka tygodni w warunkach niezbyt sprzyjających procesowi twórczemu.

Jako mama trójki dzieci nauczyłam się realizować swoje ważne potrzeby i projekty w tak zwanym międzyczasie i w rozkroku między dziećmi a sobą samą. Osoby odwiedzające mój fanpage na Facebooku miały okazję obserwować, jak kolejne fragmenty książki powstają w kilkunastominutowych odcinkach czasu: w poczekalni przedszkolnej, na szkolnym korytarzu, w samochodzie podczas nieplanowanej drzemki Malutkiego, w łazience podczas jego wieczornych ablucji. Cierpię na deficyt uwagi, bardzo trudno mi „wejść” w jakieś zadanie, ale nie dotyczy to spraw, które mój umysł uznał za priorytetowe, a za taką właśnie uważałam moją książkę. Bardzo pomagała mi też łagodna, ale nieustępliwa postawa redaktorek: Oli Bisztygi i Kamili Biedrońskiej. Pierwsza z nich podsunęła mi sporo pomysłów i dała wsparcie emocjonalne w pierwszej fazie pisania, a druga profesjonalnie czuwała nad tłumaczeniem (o tym za chwilę), ilustracjami, składem i łamaniem tekstu.

Czy książka spodoba się odbiorcom?

Nie mam pojęcia, ale wraz z zespołem redakcyjnym bardzo postarałam się, żeby tak było. Atutem na pewno jest piękna oprawa graficzna: twarda okładka, atrakcyjna kolorystyka i pełne życia ilustracje Anny Teodorczyk pojawiające się praktycznie na każdej stronie. (Serdecznie dziękuję Pani Annie za cierpliwe wprowadzanie moich licznych poprawek i sugestii: „sukienka Lenki musi koniecznie być czerwona”; „na scenie powinno być więcej dzieci”; „ten kawałek tortu tu nie pasuje” itd.)

Innym atutem jest, jak sądzę, realizm opowiadanych w książce historii: każdej opisanej sytuacji doświadczyłam wraz z moimi lub znajomymi dziećmi, wiele rozmów przeprowadziliśmy w podobny sposób. Zależało mi, żeby i mali, i duzi czytelnicy mogli wczuć się w rolę bohaterów i dlatego też wolałam pisać o prawdziwych dzieciach, niż o zwierzątkach mówiących ludzkim głosem lub czarodziejach i wróżkach. Wiem, że niektórzy wolą magię od realizmu, ale wiem też, że nie napisałabym dobrej książki o czarach. Zresztą wielu przyszłym czytelnikom sam Self-Reg wyda się magią…

Moją największą obawą było to, że język bohaterów – zwłaszcza wówczas, gdy rodzice dociekają źródeł stresu dzieci i wyjaśniają im, co się z nimi działo w trudnej sytuacji – może wydawać się sztuczny. Początkowo faktycznie tak było, ale redaktorki włożyły wiele wysiłku w uproszczenie pierwszych wersji opowiadań i wzbogacenie tekstu w przeróżne „bęc” i „plask”. John Hoffman z TMC zwrócił uwagę, że także w ostatecznej wersji tekstu komunikaty rodziców skierowane do Kuby i zwłaszcza Lenki bywają nieco zbyt złożone, a słownictwo zbyt abstrakcyjne. Jednak konkretne fragmenty, które wskazał były w moim odczuciu trudniejsze w języku angielskim, niż w oryginale. Polskie „działaliście pod wpływem silnych emocji” jest prostszym komunikatem, niż angielskie „you acted under the influence of strong emotions”, czyż nie?

Nowa ja i nowa strona DyleMatki

Nowa ja i nowa strona DyleMatki

Mało się ostatnio dzieje na stronie mojego bloga,

za to mnóstwo się dzieje na zapleczu i dziś chcę Wam opowiedzieć o tym, co szykuję. Kiedy zaczynałam pisać mój blog, byłam na urlopie macierzyńskim z Malutkim wiszącym całymi dniami przy mojej piersi, a starszakami w przedszkolu, więc miałam mnóstwo czasu na pisanie długich postów. Teraz czasu na blogowanie mam o wiele mniej: pracuję jako coach i przygotowuję się do akredytacji coacha w Izbie Coachingu, a także do certyfikacji coacha kryzysowego w Polskim Towarzystwie Coachingu Kryzysowego. Wkrótce ukaże się efekt wielu godzin mojej pracy – książka „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę”, zredagowana merytorycznie przez MEHRIT Centre. Zapowiedziałam ją i w najbliższych dniach napiszę o niej więcej. Poza tym trwają prace nad moją nową stroną internetową i identyfikacją wizualną i właśnie o tym chcę Wam dziś opowiedzieć.

Blog DyleMatki.eu narodził się ponad dwa lata temu,

kiedy jako świeżo upieczona mama trójki dzieci postanowiłam podczas urlopu macierzyńskiego i rodzicielskiego napisać książkę. Od małego chciałam być „wielką polską pisarką” i wydawało mi się, że trzeci i ostatni roczny urlop od pracy zawodowej to moja ostatnia przed emeryturą szansa na spełnienie tego marzenia. Książka miała nosić tytuł „DyleMatki. Dylematy świadomego macierzyństwa” i opowiadać w beletrystycznej formie o dylematach, które przeżywałam jako mama, jednocześnie przemycając czytelnikom wiedzę o rozwoju dziecka i rodzica.

Miałam całe mnóstwo notatek, ale nie byłam w stanie sklecić z nich porządnego tekstu choćby jednego rozdziału. Widząc moją frustrację, pewnego wieczoru Mąż zasugerował, żebym zaczęła pisać blog: to pozwoli mi uporządkować myśli i znaleźć pierwszych czytelników książki. Zaczęłam zatem pisać – anonimowo, ale do bólu szczerze i otwarcie – o moim doświadczeniu macierzyństwa. Miałam jasno określony plan: napiszę książkę, a kiedy Malutki skończy rok, wrócę do mojej instytucji, gdzie czekała na mnie dobra, stabilna i nieźle płatna praca badacza i analityka gospodarki. Miałam szczęście, bo zatrudnienie tam pozwalało mi łączyć rozwój zawodowy z macierzyństwem: w ostatnim roku pracy mimo kilkudziesięciu dni zwolnień na chore dzieci otrzymałam awans i podwyżkę. Jednak sprawy potoczyły się inaczej: ani nie napisałam (jeszcze) książki, ani nie wróciłam (jeszcze?) do mojej instytucji, choć w lutym minęły dwa lata od pierwszego wpisu na blogu. Odkryłam bowiem Self-Reg i moje życie skręciło w nowym kierunku.

Self-Reg było dla mnie objawieniem:

poczułam, jak gdyby rozsypane bezładnie jak kolorowe puzzle kawałki moich i cudzych doświadczeń, wiedzy i przemyśleń złożyły się w spójną całość wyjaśniającą wszystko. Po odbyciu kursu „Odstresowany rodzic” Natalii Fedan musiałam, po prostu musiałam zapisać się na kurs Foundations (podstaw) Self-Reg w kanadyjskim MEHRIT Centre, instytucji założonej przez Stuarta Shankera, twórcę tej metody. Ośmielana przez Natalię, postanowiłam uczyć innych ludzi tej metody, jednak czułam, że jako ekonomistka nie mam kwalifikacji, aby zająć się tym zawodowo. Dlatego oprócz kursu Self-Reg drugiego stopnia, Facilitator (który ukończyłam jako pierwsza osoba z Polski), zdecydowałam się na Podyplomowe Studia Coachingu i Mentoringu na Uniwersytecie SWPS we współpracy z Laboratorium Psychoedukacji oraz Szkołę prowadzenia grup wsparcia dla rodziców w fundacji Sto Pociech.

Marzyłam o magisterce z psychologii, ale uznałam to za zbyt obciążające przy trójce małych dzieci. Kiedy złożyłam wniosek o urlop wychowawczy w mojej instytucji i zdałam sobie sprawę, jak ogromny koszt finansowy poniesie w związku z moimi pomysłami moja rodzina oraz, jak mało stabilna jest moja nowa droga rozwoju, zaczęłam mieć ataki paniki. Podjęłam decyzję o terapii traum, która – wraz z niezwykle wymagającymi emocjonalnie studiami – sprawiła, że moja osobowość rozpadła się na kilka części. Z pomocą terapeutki poskładałam ją w spójną, silną całość. We wrześniu 2018 roku ukończyłam studia i rozpoczęłam praktykę coacha, prowadząc warsztaty na temat Self-Reg i stawiając pierwsze kroki w biznesie – ja, która od czasów studiów pracowała w instytucjach publicznych.

W marcu skończyłam czterdzieści lat i chwilę potem wykonałam ostatni (na razie) duży krok na mojej drodze rozwoju.

Zostawiłam synów – w tym karmionego piersią niemal 2,5-letniego Malutkiego – na sześć dni i pięć nocy, aby wziąć udział w treningu interpersonalnym zwanym grupą otwarcia. Było to doświadczenie trudne ze względu na to, że jestem wysoko wrażliwą osobą, chłonącą emocje innych jak gąbka (starałam się nie wchodzić tam w rolę coacha, który konteneruje emocje innych). Jednocześnie było to doświadczenie – dosłownie – budujące: przekonałam się, że jestem dokładnie taka, jaką chcę być.

Najbardziej satysfakcjonujący moment zawdzięczam jednej z uczestniczek treningu, która czwartego dnia przy wszystkich zaatakowała mnie za to, jaka jestem, jak siedzę, jak patrzę, jak przeżywam emocje, jak żyję. Dwa lata temu spaliłabym się ze wstydu, manifestując to ślepą furią i bezpardonowym atakiem na nią. Potem bez końca analizowałabym i racjonalizowała sytuację, czując do tej kobiety rosnącą niechęć i deprecjonując grupę otwarcia i jej pomysłodawców. Teraz zrobiło mi się przykro, bo ten atak nastąpił w chwilę po tym, jak wyraziłam tej uczestniczce uznanie i szacunek. Poczułam też irytację z powodu jej niektórych insynuacji oraz sporo współczucia dla niej. Jej słowa sprawiły, że przez chwilę zastanowiłam się nad swoich zachowaniem, ale nie dotknęły mojej istoty, nie pozbawiły mnie spokoju ani nie sprawiły, że zachowałam się niezgodnie z moimi wartościami.

Jestem, jaka jestem. Już nie muszę podobać się wszystkim ani wciąż na nowo ulepszać samej siebie i robić tych wszystkich wyjątkowych rzeczy kosztem snu i bliskości z innymi ludźmi. Mogę z pasją i cichą odwagą zająć się tym, co mnie teraz pociąga najbardziej: wspieraniem moich bliskich oraz moich klientów na drodze do lepszego życia. To nowe i cudowne odczucie.

W związku z tymi przemianami i przekroczeniem magicznej czterdziestki zapragnęłam też nowego miejsca w sieci.

Będzie nim strona DyleMatki.pl, na której znajdzie się całe archiwum bloga i o wiele więcej. Blog DyleMatki.eu zaczęłam pisać jako świadoma mama, pragnąca dzielić się swoją wiedzą, doświadczeniem i dylematami z innymi mamami. Pozostaję tą samą mamą, ale stałam się też kimś innym: coachem, trenerką Self-Reg, autorką, ekspertką w dziedzinie pracy nad własnym stresem i złością. Będę kontynuować pisanie bloga, a oprócz tego na nowej stronie znajdziecie kompletne informacje o tym, jak mogę Was wesprzeć: o coachingu ze mną, warsztatach, książce dla dzieci, a w przyszłości także o moich kolejnych projektach czy produktach, w tym wielokrotnie zapowiadanym kursie online o złości. Stronę oraz nową identyfikację wizualną, którą prezentuje zdjęcie powyżej, stworzyła Kamila Chyła Ikimasa wraz z zespołem. Trwają ostatnie prace w domenie DyleMatki.pl, na którą będziecie automatycznie przekierowywani z DyleMatki.eu.

Mam nadzieję, że nowa strona będzie służyć i Wam, i mnie.

Zawsze obawiałam się zmian i nadal nie jestem do nich nastawiona hurraoptymistycznie. Wiem, że wielu z Was, moich czytelników i klientów, też tak ma. A jednak czuję, że nowa strona oraz nowa identyfikacja wizualna to krok, którego potrzebuję i wierzę głęboko, że nawet ci sceptyczni spośród Was przekonają się do niej, bo mimo zmiany wizualnej pozostanę tą samą Agnieszką-DyleMatką, którą lubicie czytać.

Jak ponownie wyszłam ze starych kolein

Jak ponownie wyszłam ze starych kolein

Oto obiecany dalszy ciąg wpisu na temat krytyka wewnętrznego,

czyli krytycznego wewnętrznego głosu, który uaktywnił się w mojej głowie przed świętami Bożego Narodzenia. Zaznaczam, że niniejszy post NIE dotyczy tego, jak można pracować nad krytykiem wewnętrznym. Taka praca to długotrwały proces, czasem wymagający wsparcia profesjonalisty (psychoterapeuty lub coacha). Polega on na identyfikowaniu niepochlebnych myśli i przekonań na własny temat, poddawaniu ich krytycznej analizie, oddzielaniu ziarna prawdy od plew autoagresji, wreszcie zastępowaniu ich wspierającymi myślami i przekonaniami.

Ten proces opanowałam już dawno temu na tyle dobrze, że teraz wspieram moich klientów (poprzez warsztaty i indywidualny coaching) w oswajaniu ich krytyków wewnętrznych (zewnętrznych zresztą też). A jednak… każdego roku, pod koniec listopada, mój krytyk powraca w swojej najbardziej nieprzyjemnej formie. Mam trudność z odpuszczeniem sobie, rośnie we mnie napięcie, robię się drażliwa, nieuważnie pędzę przez życie, nie słucham bliskich i warczę na nich. Rosnące napięcie zużywa moją energię i z ekspertki Self-Reg zamieniam się na powrót w rozregulowaną, zestresowaną „starą” wersję samej siebie.

Na szczęście jeszcze przed świętami wydostałam się ze starych kolein i powróciłam na moje właściwe tory.

Ten wpis jest o tym, jak tego dokonałam. Pomógł mi, rzecz jasna, Self-Reg, a konkretnie następujące kroki:

1. Autorefleksja i pogłębianie samoświadomości (krok 4 Self-Reg): 

Święta Bożego Narodzenia to dla wielu osób czas szczególny, silnie związany z doświadczeniami rodzinnymi i przez to powodujący regresję, czyli cofnięcie się do wcześniejszej fazy rozwoju. Ta regresja ma w moim przypadku trzy wymiary. Najbardziej widocznym jest wyjazd na czas świąt do domu rodzinnego: mojego lub Męża. Niemal czterdziestoletni ludzie, którzy od ponad dwóch dekad nie mieszkają z rodzicami i mają już własne dzieci, na kilka dni znów stają się przede wszystkim dziećmi swoich rodziców. Możemy zawieźć prezenty i własnoręcznie przygotowane potrawy, możemy pomóc w przygotowaniu wigilijnego stołu, ale na tym kończy się nasza „dorosła” rola w czasie świąt. Zauważyłam, że mam wtedy tendencję do bezwolnego kierowania się wskazówkami mojej Mamy, nie zastanawiając się nad ich adekwatnością.

Nierzadko automatycznie przenoszę się w dawne czasy również mentalnie; to jest ów drugi wymiar regresji. Spędzanie Bożego Narodzenia w sposób tradycyjny, wspólnie ze swoją rodziną pochodzenia, to okoliczność przywołująca najsilniej wdrukowane:
– przekonania („to matka jest odpowiedzialna za to, jak dzieci będą wspominać święta”, „w czasie świąt trzeba spotkać się z całą rodziną”),
– schematy działania („wyśpię się w grobie, co tam zmęczenie, święta muszą być idealne”, „cały dom musi lśnić i być pięknie przystrojony”),
– oczekiwania („na pewno da się tak wszystko poukładać, żeby każdy był zadowolony”, „będzie cudownie”).

Wreszcie trzeci wymiar: infekcje, które rozpoczynają się u mnie i mojej rodziny wraz z rozpoczęciem sezonu grzewczego. Choroba jest równoznaczna ze słabością, a czasem wręcz dziecięcą niezdolnością do zadbania o własne potrzeby. Znam wiele niezłomnych Matek Polek, które pracują bez wytchnienia, nie potrafią odpuścić, zadbać o siebie i świadomie naładować baterii. Szkoda czasu, przecież tego nie potrzebują, prawda? Nieprawda. Wie o tym ich nieświadomość i dlatego od czasu do czasu funduje im poważniejszą infekcję lub kontuzję, a wraz z nimi – tak potrzebne wytchnienie oraz odrobinę troski i uwagi ze strony najbliższych. Znacie ten schemat? Ja tak działałam przez wiele lat; moje jesienne i zimowe chorowanie było kiedyś z natury psychosomatyczne, o czym zapewne napiszę kiedyś oddzielny post.

W jaki sposób samoświadomość pomogła mi pokonać krytyka wewnętrznego? Wiedząc, skąd się wziął mój regres, oszczędziłam sobie jednej „warstwy” samokrytyki: mogłam przecież biczować się za to, że pomagam innym pokonać krytyka, a z moim własnym nie daję sobie rady. „Niedouczona trenerka! Samozwańcza ekspertka! Oszustka! Hipokrytka! Daj sobie spokój z tą swoją nową karierą!” – tak mogłam do siebie przemawiać. Nie zrobiłam tego, bo wiem, że stan niskiej energii i wysokiego napięcia przenosi nas w stare koleiny. Ale to minie: wystarczy popracować nad napięciem i energią, aby powrócić na drogę, którą chcemy kroczyć.

2. Obniżanie napięcia: kroki 1 i 3 Self-Reg

Aby obniżyć napięcie, starałam się systematycznie zakładać łagodne self-regowe okulary i przez nie patrzeć na siebie i, jeśli zdołałam, także na innych. Przypominam, że pierwszy krok Self-Reg polega na przeformułowaniu zachowania: nie jestem nieogarnięta, lecz mam wiele zadań na głowie; nie jestem wredną matką warczącą na dzieci, lecz matką nieprzesypiającą nocy od dwóch lat (a właściwie od siedmiu i pół z krótkimi przerwami); nie jestem egocentryczką, lecz brak mi zasobów, aby zaangażować się w świąteczne akcje charytatywne inaczej niż poprzez datki.

Malutki nie jest agresywnym gryzoniem, lecz dostarcza sobie bodźców stymulujących czucie głębokie; Mały nie jest cwany i złośliwy, lecz ma przewlekłe mało energii w związku z wczesnymi pobudkami wymuszonymi przez początek edukacji szkolnej Dużego; Duży nie jest niedojrzały i egoistyczny, lecz bardzo brakuje mu wyłącznej uwagi rodziców. Kierowcy autobusu, który zatrzasnął mi drzwi przed nosem, grozi kara finansowa za nietrzymanie się rozkładu jazdy. I tak dalej. Przeformułowanie zachowania jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki obniża nasze napięcie – bo przecież przykro jest być okropnym człowiekiem w jeszcze okropniejszym świecie!

Obniżaniu napięcia sprzyja też, rzecz jasna, redukowanie stresu (krok 3 Self-Reg). U mnie w listopadzie i grudniu najbardziej szwankował obszar biologiczny. Moją energię pożerały: przewlekły niedobór snu (nocne pobudki Malutkiego i poranne pobudki służące wyprawieniu starszaków do placówek), brak słońca (jestem podatna na depresję sezonową), objawy choroby (uporczywy kaszel po infekcyjny, alergia na roztocza kurzu domowego), niedobór ruchu. Starałam się więc wykorzystywać moc krótkich drzemek w ciągu dnia, naświetlać lampą antydepresyjną i wplatać w każdy dzień choć odrobinę ruchu, choćby to miało być wejście na wyższe piętro po schodach zamiast jazdy windą.

Najtrudniejsze było przy tym – dla mnie, perfekcjonistki i wieloletniej zwolenniczki podejścia „wszystko albo nic” – poprzestanie na tych małych kroczkach przypominających najczęściej dreptanie w miejscu. Codziennie wdawałam się w dyskusję z krytykiem, który grzmiał: „Serio? Pięć minut rozciągania pleców dziennie i pół godziny pływania raz w tygodniu nazywasz dbaniem o formę? A pamiętasz, jak po narodzinach Małego robiłaś solidny trening co najmniej pięć razy w tygodniu?” Pamiętam, krytyku. To nie ten czas. Dzięki za troskę.

Oprócz tego dialogu z krytykiem wewnętrznym redukowałam stres w obszarze poznawczym, dusząc w zarodku każdą nieprzyjemną i niewnoszącą nic konstruktywnego myśl, w szczególności – czarne scenariusze na temat przyszłości. Na początku grudnia nasza niania – trzecia z niań Malutkiego zatrudnionych w 2018 „na co najmniej dwa lata” – poinformowała nas, że wraca na Ukrainę. Duch we mnie upadł tylko na jeden dzień, po czym postanowiłam, że jakoś to będzie. Było nie tylko „jakoś”, ale bardzo dobrze, choć trudno – a niania właśnie dziś powróciła.

3. Dbanie o energię (kroki 3 i 5 Self-Reg)

Kiedy nasze zasoby energii są niskie, dbanie o nie jest szczególnie ważne. Niedobrze jest doprowadzić do tego, że nasz wewnętrzny bak opróżni się do cna, bo wtedy każdy silniejszy stresor może wywołać załamanie zdrowia fizycznego i psychicznego. Czasem tygodniami „jedziemy na oparach” i wydaje nam się, że damy radę jeszcze troszkę, jeszcze jeden dzień – i owszem, dajemy radę, ale tylko do pewnego momentu. Sęk w tym, że nigdy nie wiemy, kiedy osiągniemy owo dno baku i dopadnie nas ciężka depresja, zawał czy choroba autoimmunologiczna.

Lepiej nie ryzykować. Idealnie jest systematycznie obniżać zbędny stres (krok 3) i regenerować się (krok 5) w taki sposób, który odpowiada zatankowaniu paliwa do pełna albo niemal do pełna. Wiem, to truizm, ale napiszę to: dobry sen, zrównoważona dieta, aktywność fizyczna i pozytywne myślenie mają ogromny wpływ na to, jak nam się żyje i jakie tworzymy relacje z ludźmi.

Co robić, jeśli takie tankowanie do pełna i usuwanie stresorów jest z jakichś powodów niemożliwe?

Czasem przecież mamy do czynienia ze stresorami, które są przytłaczające i niezależne od nas: śmierć kogoś bliskiego, ciężka choroba nasza albo kogoś bliskiego, zaburzenie czy niepełnosprawność naszego dziecka, samodzielne rodzicielstwo, utrata pracy czy dachu nad głową. Cóż, po prostu trzeba robić to, co jest możliwe w danej sytuacji: wchodzić po schodach, zamiast iść na godzinny trening, postać przez pięć minut pod gorącym prysznicem, zamiast spędzić pół dnia w spa, posłuchać w samochodzie ulubionej muzyki zamiast przygnębiających wiadomości, spojrzeć na siebie choć troszkę łagodniejszymi niż zwykle oczami. A jeśli nic nie wydaje się możliwe ani sensowne, warto poszukać profesjonalnej pomocy.

A jak się ma w tej chwili Twój krytyk?

Jaki masz poziom paliwa w swoim wewnętrznym baku? Co go obniża? Jak możesz napełnić bak…?

The Railroad and the Bridge where the mistery starts (CC BY-SA 2.0) by Felipe Tofani

Boże Narodzenie i krytyk wewnętrzny

Boże Narodzenie i krytyk wewnętrzny

Grudzień. Okres przedświąteczny. Przygotowania do świąt. Co czujecie, słysząc te słowa?

Ja natychmiast się spinam i mam ochotę zapaść w sen zimowy. Czuję napięcie w karku, mój oddech spłyca się i przyspiesza, serce szybciej pompuje krew. To objawy stresu. Święta jak z bajki mogłyby stanowić głównie pozytywny stresor (ekscytacja czy wzruszenie jako silne emocje też wyczerpują nasze baterie), jednak ja widzę je raczej jako przytłaczające zadanie do wykonania, a raczej serię zadań. Weźmy choćby miniony, wyjątkowo intensywny tydzień – oto sprawy/wydarzenia i moje związane z nimi zadania, które wykonałam niemal w stu procentach:

  1. Wyjazd klasy Dużego do Świątecznej Fabryki Elfów 5 grudnia:
    • Rano tego dnia wyszykować Dużego do szkoły o niemal godzinę wcześniej, niż zwykle,
    • Dać mu plecaczek z przekąskami i kieszonkowe przeznaczone na zakup pamiątek.
  2. Zbiórka prezentów w Stu Pociechach:
    • Dopytać, co dokładnie jest przyjmowane,
    • Przejrzeć zabawki i książki, spakować te w idealnym stanie i jednocześnie niepotrzebne,
    • Zabrać wszystko do Stu Pociech w środę 5 grudnia, jadąc na zajęcia z Malutkim.
  3. Warsztat świąteczny w przedszkolu Małego 5 grudnia:
    • Upewnić się, że mam słoiki potrzebne do wyrobu lampionów,
    • Ustalić z Dużym, czy też chce wziąć udział w warsztacie i odebrać go odpowiednio wcześniej,
    • Odwołać środowe popołudniowe zajęcia starszaków,
    • Pod otrzymaniu wiadomości od wychowawczyni w ostatniej chwili popędzić do kwiaciarni i kupić gałązki iglaków; zakup pistoletu z klejem odpuścić.
  4. Ozdabianie pierniczków i ubieranie choinki w szkole Dużego 6 grudnia:
    • Sprawdzić, czy mam wszystkie składniki do pieczenia i ozdabiania pierniczków,
    • Dokupić brakujące składniki,
    • Upiec pierniczki z dziećmi albo poprosić o to moją Mamę przy okazji jej wizyty (dzięki, Mamo!),
    • Poprosić Męża o odnalezienie w piwnicy wspólnie z Dużym ozdób choinkowych i wybór jednej lub kupić jakąś ozdobę w Stu Pociechach,
    • 6 grudnia dać Dużemu do szkoły pierniczki wraz z „materiałami” do ich ozdobienia oraz ozdobą choinkową.
  5. Prezenty dla dziewczynki z rodzinnego domu dziecka w ramach akcji „Szlachetna paczka”:
    • Ustalić na forum rodziców dzieci z klasy Dużego, kto co kupuje,
    • Kupić swoją część wspólnie z Dużym i dostarczyć do szkoły (lub przelać pieniądze osobie, która kupi wszystko.
  6. Mikołajki 6 grudnia:
    • Ustalić z Mężem nasze stanowisko w sprawie prezentów dla dzieci (na razie jest przeciwny jakimkolwiek prezentom ze względu na nadmiar zabawek i bałagan, ja optuję za choćby drobnymi prezentami),
    • Jeśli Mąż się zgodzi, kupić prezenty i je zapakować.
  7. Koncert świąteczny w szkole Dużego 13 grudnia:
    • Ustalić wspólnie z innymi rodzicami, czy i co będę śpiewać razem z dziećmi.
  8. Kiermasz świąteczny w szkole Dużego 13-14 grudnia:
    • Zadeklarować, czy i co przygotuję jako poczęstunek.
  9. Jasełka w przedszkolu Małego 14 grudnia:
    • Poćwiczyć z Małym jego rolę,
    • Zadeklarować, co przygotuję jako poczęstunek.
  10. Jasełka w szkole Dużego 20 grudnia:
    • Ustalić z innymi rodzicami, co zaśpiewamy z dziećmi.
  11. Ustalić z rodziną (naszą pięcioosobową oraz rodzinami pochodzenia moją i Męża), gdzie spędzimy kolejne dni Bożego Narodzenia. To pilne – niania prosi o informację, kiedy nam będzie potrzebna.

Sporządziłam powyższą listę tydzień temu i patrząc na nią, zamiast „adekwatnych” emocji – radości i ekscytacji – czułam głównie niemoc na zmianę z popłochem oraz… poczucie winy z powodu tych uczuć.

Oho! Poczucie winy z powodu odczuwania jakichś emocji – czy to nie jest coś, co przepracowałam i pozostawiłam w przeszłości? Owszem; o tym napiszę w drugiej części tego postu – Jak ponownie wyszłam ze starych kolein. Moje trudne emocje były w części spowodowane tym, że większość zadań została mi niejako narzucona z zewnątrz. Jednak nawet przy całkowitej dobrowolności szkolnych i przedszkolnych aktywności (o co w praktyce trudno, jeśli dzieci czekają na coś z radością) chyba też czułabym się przytłoczona przygotowaniami do Świąt. Może wypaliłam się w tym obszarze swoją nadgorliwością w poprzednich latach? Jeszcze dwa lata temu, tuż po narodzinach Malutkiego, wraz ze starszakami i nianią każdego grudniowego dnia realizowałam (z radością!) jakieś zadanie z kalendarza adwentowego. Chodziło głównie o prace plastyczne, pieczenie pierniczków i inne domowe aktywności odpowiednie dla trzy- i pięciolatka, bo dzieci były stale chore, a smog dawał się we znaki. Teraz nie mam energii, a może ochoty?

1 grudnia, po raz pierwszy od kilku lat, nie zawiesiłam w pokoju dziecięcym kalendarza adwentowego.

Dzień później odbyłam następujący wewnętrzny dialog.

– No wiesz! Bez kalendarza adwentowego? – mówi z wyrzutem jakiś głos we mnie.

– Dzieci nawet nie zauważyły – odpowiadam ostrożnie.

– Ale ty zauważyłaś! Przecież wiesz, że powinnaś powiesić ten kalendarz i robić z dziećmi stroiki i inne ozdoby! Inne matki robią takie rzeczy, i to z radością! Nie ma nic piękniejszego, niż radość dziecka czekającego na Święta.

– Owszem, nie ma nic piękniejszego. Uwielbiam, kiedy moje dzieci się cieszą. A jednocześnie nie jestem skłonna się w tym celu zarzynać. Czuję się przytłoczona tymi wszystkimi zadaniami. Nie wolno mi? – bronię się.

– Zarzynać? Przytłoczona? Ty?!? Przecież pracujesz tylko przez część tygodnia, a do tego zatrudniasz panią sprzątającą i nianię. Co mają powiedzieć inne matki, które mają te same zadania, pracują jak normalni ludzie na etacie, a do tego są w stanie wysprzątać mieszkanie na błysk i ozdobić je pięknie, a potem własnoręcznie przygotować Wigilię? Spójrz na swoją własną Mamę i inne kobiety z twojej rodziny! Pamiętasz, ile akcentów świątecznych było w twoim rodzinnym domu? A potrawy wigilijne? Samych różnie przyrządzonych śledzi było ze dwanaście!

– Tak, ale moja Mama była silniejsza ode mnie, mogła nie spać przez kilka nocy, zresztą przypłaciła zdrowiem tę harówkę na trzech etatach. Ja tak nie chcę – mówię niby stanowczo, ale sama nie jestem przekonana.

– Po prostu jesteś słaba. Słaba i rozpuszczona jak dziadowski bicz. Siedzisz w tych Internetach i książkach, zamiast złapać za odkurzacz i sprzątnąć. Widzisz ten kurz? – i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Ten głos to mój stary znajomy: surowy krytyk wewnętrzny.

Towarzyszy mi, odkąd sięgam pamięcią. Niedawno poprowadziłam w Warszawie warsztat na temat radzenia sobie z krytykiem wewnętrznym. Warsztat zyskał bardzo pozytywne opinie; jedna uczestniczka napisała nawet w ankiecie rekomendację: „Trzy godziny, które zmienią twoje życie!”. Wiedziałam, o czym mówię – nie tylko jako coach oraz ekspertka Self-Reg, podejścia opartego na łagodnym spojrzeniu także na samego siebie, lecz jako osoba o bardzo surowym superego. Krytycyzm wobec samej siebie wyssałam z mlekiem matki; nigdy nie byłam wystarczająco dobra we własnych oczach. Dopiero w ostatnich latach udało mi się dogadać z moim krytykiem wewnętrznym. Słucham tego, co mówi, z przymrużeniem oka i wyławiam z jego ocen i przestróg esencję, która przydaje mi się przy podejmowaniu decyzji. Dlaczego więc tym razem pozwoliłam krytykowi wciągnąć się w dyskusję i niemal pokonać? Z pomocą i wyjaśnieniem przychodzi Self-Reg.

Ciąg dalszy nastąpi – Jak ponownie wyszłam ze starych kolein.