Korzystanie ze wsparcia

Korzystanie ze wsparcia

Przerywam na chwilę mój cykl postów o złościnarzędziach pracy nad nią, żeby zanotować spontaniczną refleksję z cyklu „co mi dały dzieci”.

Otóż poszłam dziś do przedszkola po Dużego i Małego z Malutkim śpiącym w wózku. Wózek zostawiłam przed przeszklonymi drzwiami przedszkola, żeby maluch nie zgrzał się w ciepłej szatni (miałam go na oku, zresztą przedszkole jest położone na zamkniętym terenie).

Kiedy starszaki brykały i wygłupiały się zamiast się ubierać,

odezwała się do mnie jedna z matek:
– Jak pani sobie daje radę sama z trójką takich maluchów? Ja mam dwóch synów, cztery i osiem lat, a często nie jestem w stanie ich ogarnąć, zwłaszcza poza domem.
– W domu przez większość czasu jest mi łatwiej, niż po narodzinach drugiego dziecka, bo starszaki bawią się ze sobą i mogę w spokoju zająć się bobasem – odpowiedziałam. – A poza domem czasem ich ogarniam, a czasem nie. W razie problemów zawsze jakaś dobra dusza zlituje się i pomoże.

Kobieta pokręciła głową z niedowierzaniem;

jej mina mówiła: „Przecież widzę, że pani świetnie sobie radzi”. Po paru minutach pożegnała się i wyszła z przedszkola ze swoim czterolatkiem. Żywy jak srebro Mały, już w butach i kurtce, wykorzystał moment mojej nieuwagi i wyszedł razem z nią. Najwyraźniej chciał poprowadzić w kierunku podjazdu wózek z braciszkiem, ale zapomniał o zwolnieniu hamulca, przyłożył dużą siłę i omal nie przewrócił wózka. Kobieta, z którą rozmawiałam, złapała wózek, odblokowała hamulec i razem z Małym ruszyła powoli w kierunku podjazdu, oglądając się, czy już wychodzę. Wszystko to obserwowałam przez drzwi przedszkola. Po chwili wyszłam razem z Dużym na dwór, podziękowałam kobiecie i powiedziałam:
– Widzi pani? Mówiłam, że zawsze jakaś dobra dusza zlituje się i pomoże – po czym obie zaczęłyśmy się śmiać.

Zanim zostałam mamą, nie umiałam prosić o pomoc;

teraz mam z tym jedynie niewielki problem. Zosia-Samosia, którą byłam, nie dzieliła się obowiązkami i nie delegowała zadań, uważając, że sama wszystko zrobi najlepiej. Już narodziny Dużego to zmieniły. Byłam tak słaba po cesarskim cięciu, że przyjęłam z wdzięcznością pomoc mamy i teściowej, które przyjeżdżały do Warszawy, żeby mi gotować i dawać wytchnienie w noszeniu wymagającego noworodka. Z każdym kolejnym dzieckiem delegowałam coraz więcej domowych i opiekuńczych zadań: trochę na męża, trochę na nianię, trochę na panią sprzątającą. Moja duma cierpi z tego powodu coraz rzadziej, krócej i mniej intensywnie. Opisana powyżej sytuacja tylko mnie rozśmieszyła; jeszcze kilka lat temu wstydziłabym się i wyrzucałabym sobie, że sama nie dopilnowałam Malutkiego.

Uważam, że umiejętność korzystania ze wsparcia z wdzięcznością i bez wyrzutów sumienia to ważny czynnik sukcesu.

Mam tu na myśli szeroko pojęty osobisty sukces, czyli takie życie, jakiego pragniemy. Tylko najwybitniejsze jednostki są w stanie dokonać wielkich rzeczy w pojedynkę – a i tak zazwyczaj pomaga im ktoś, kto stoi w cieniu i wykonuje czarną robotę, choćby gotuje dla nich i sprząta, kiedy oni są w szale twórczym. W moim uprzejmym i stanowczym wpisie na temat Pozytywnej Dyscypliny wspomniałam, że biorę udział w rocznym wyzwaniu rozwojowym Joanny Baranowskiej „Uwolnij moc„. W marcu ja i ponad tysiąc innych mam koncentrowałyśmy się na budowaniu własnych sieci wsparcia. Chociaż… ja nie musiałam nic budować, bo robię to już od kilku lat. To kolejny dar, który otrzymałam od moich dzieci.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „group hug” (CC BY-SA 2.0) by Mel Aclaro

Mój hajnid, mój lowneed i ich dwie matki

Mój hajnid, mój lowneed i ich dwie matki

Mój ostatni wpis High need baby: z czym to się je? dotyczył cech wyróżniających wymagające dzieci;

dziś opowiem o tym, skąd się biorą te cechy, a za przykład znów posłużą mi Duży i Mały. Moi dwaj starsi synowie są fizycznie bardzo podobni, jednak pod względem temperamentu różnią się jak ogień i woda. Duży to hajnid, Małego można by określić mianem lowneeda, czyli dziecka mało wymagającego. Tak go widzę, choć przez pierwsze 21 miesięcy swojego życia ani razu nie przespał więcej niż trzy godziny na raz, a nocą spał wyłącznie na mnie i/lub przyssany do piersi (Duży w drugim roku życia miewał okresy, w których przesypiał noc lub budził się tylko raz).

W postrzeganiu Małego jako lowneeda nie przeszkadza mi także to, że w drugim roku życia swoją energię kierował głównie na rozsypywanie, rozlewanie i zrzucanie z wysokości wszystkiego, co spotkał na swojej drodze oraz wspinaczkę na wszystko, na co dało się wspiąć (Duży w tym wieku był o wiele spokojniejszy i ostrożniejszy). Mały wyrósł z tego wszystkiego, natomiast Duży od urodzenia potrzebował ciągłej atencji, zabawiania i pomocy dorosłych w regulowaniu trudnych emocji. To właśnie ta nieumiejętność szeroko pojętego zajęcia się sobą i swoimi emocjami to dla mnie sedno hajnidztwa.

Duży jest wymagający, a Mały nie ze względu na pewne wrodzone czynniki.

Po pierwsze, w niemowlęctwie Duży miał alergię pokarmową i prawdopodobnie refluks żołądkowo-przełykowy.

Alergeny zawarte w pokarmach, które spożywałam przenikały do mojego mleka i powodowały u maluszka nieprzyjemne objawy: wysypkę, ból brzuszka i silne ulewanie. To ostatnie było nasilane przez refluks. Częsty płacz i marudzenie maleńkiego Dużego oraz „domaganie się”, żeby go nosić w pozycji zbliżonej do pionu, były podyktowane bólem i dyskomfortem. Wyeliminowanie z mojej diety wszystkich produktów zawierających choćby minimalne ilości mleka krowiego, jajek i ryb, a także upływ czasu przyniosły ulgę. Nie da się jednak wykluczyć, że przykre wczesne doświadczenia związane z karmieniem mogły przyczynić się do późniejszych problemów Dużego z wybiórczym jedzeniem. Mały nie miał ani alergii, ani refluksu, nie był też w późniejszym okresie niejadkiem.

Po drugie, Duży ma zaburzenia integracji sensorycznej (SI, ang. sensory integration), tzn. jego ciało nie radzi sobie z prawidłowym odbieraniem i przetwarzaniem bodźców zmysłowych.

Wykazuje nadwrażliwość w zakresie czucia powierzchniowego i przetwarzania dźwięków, czyli silniej, niż przeciętne dziecko odczuwa dotyk i słyszy dźwięki, a także ma problem z różnicowaniem tych ostatnich: warkot śmieciarki za oknem jest dla niego równie (nie)istotny, co moje polecenie, żeby założył buty. Jako dwu i pół latek Duży reagował histerią bądź paniką na mycie rąk i kąpiel, ciepłe wierzchnie okrycia, szum wiatru, dźwięk wydawany przez meleksy i wózki widłowe, obecność innych dzieci w okolicy (bo dzieci poruszają się w sposób dość nieprzewidywalny i mogą nadwrażliwca znienacka dotknąć) i szereg innych czynników. Miał też skrajnie wybiórczą dietę; było to efektem nadwrażliwości w obrębie jamy ustnej oraz nietypowo silnego odczuwania smaków, zwłaszcza gorzkiego (jest tzw. supersmakoszem).

Ponadto Duży wykazuje podwrażliwość czucia głębokiego (propriocepcji) i układu przedsionkowego, co oznacza, że potrzebuje silniejszych, niż przeciętne dziecko bodźców angażujących aparat ruchowy oraz błędnik. Jest zatem w ciągłym ruchu – biega i porusza kończynami i palcami – i brak mu wyczucia: zderza się z innymi ludźmi, zbyt mocno się przytula, podczas gry w berka uderza brata w plecy tak mocno, że ten się przewraca z impetem. Terapia integracji sensorycznej znacząco poprawiła jego funkcjonowanie i choć nie wyeliminowała wszystkich objawów, nasze życie jest o niebo łatwiejsze, niż przed jej podjęciem. Z kolei Mały nie ma problemów z integracją sensoryczną.

Po trzecie, Duży ma nieco obniżone napięcie mięśniowe, dość słabe mięśnie, nazbyt ruchome stawy oraz problemy z małą motoryką (tj. niezbyt wprawne ręce).

To wszystko sprawia, że nie czuje się całkowicie komfortowo we własnym ciele, łatwo się męczy i często frustruje. W tym zakresie bardzo pomogły systematyczne ćwiczenia zalecone przez rehabilitantkę, zarażenie go pasją do jazdy na rowerze i ostatnio pływania, a także terapia ręki podjęta przy okazji terapii SI. Natomiast Mały nie ma tego typu trudności, jest bardzo sprawny i ma rozwiniętą nad wiek małą motorykę.

Po czwarte, Duży spełnia wszystkie kryteria ADHD oraz ma pewne cechy zespołu Aspergera.

Na ADHD, czyli zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ang. attention deficit hyperactivity disorder), składają się: wzmożona impulsywność, nadmierna ruchliwość i kłopoty z koncentracją. Objawy te zaobserwowaliśmy dopiero około czwartych urodzin Dużego, a zaburzenie będzie można zdiagnozować formalnie dopiero za około dwa lata. Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na zdobycie „papierka” potwierdzającego diagnozę oraz, czy i jak go wykorzystamy, potrzebujemy morza cierpliwości i oceanu mądrości, żeby radzić sobie z zachowaniem Dużego bez krzyku czy choćby ciągłego upominania i gderania, które psuje naszą relację i obniża samoocenę dziecka.

Na szczęście u Dużego nie stwierdzono zaburzeń ze spektrum autyzmu ani zespołu Aspergera, choć wykazuje on sporo cech i zachowań typowych dla tego ostatniego. Wystarczy wspomnieć, że potrafił stłuc Małego na kwaśne jabłko, kiedy ten łamał jakiś schemat jego zabawy, np. kładł figurkę Peppy na dolnej części łóżeczka piętrowego, czyli na miejscu George’a. Z moich obserwacji wynika, że dzieci „ze spektrum” zazwyczaj są w niemowlęctwie i wczesnym dzieciństwie hajnidami, choć oczywiście nie każdy hajnid ma to zaburzenie. Natomiast Mały nie wykazuje żadnych tego typu symptomów.

Po piąte, Duży ma po prostu trudny temperament – trudny dla niego samego i dla otoczenia.

Jest bardzo aktywny, negatywnie usposobiony, raczej wycofany, mało wytrwały, mało elastyczny, bardzo wrażliwy, silnie reaguje na wszelkie bodźce i łatwo się rozprasza. (Korzystam z definicji temperamentu przedstawionej w: M. McKay, P. Fanning, K. Paleg, D. Landis, „Kiedy Twoja złość krzywdzi dziecko”, Mind, Podkowa Leśna 2012.) Poza wysoką aktywnością i średnim poziomem elastyczności, Mały jest pod względem temperamentu przeciwieństwem brata.

Oprócz tych wrodzonych jest jeszcze jeden istotny czynnik determinujący różnice między Dużym i Małym: są wychowywani w innych rodzinach, przez inne matki.

Urodziłam ich obu, ale od początku traktuję ich pod wieloma względami inaczej. Matka Dużego była (jest? Nie potrafię zdecydować, czy mogę używać czasu przeszłego) niepewna własnych kompetencji, chwiejna w swoich przekonaniach, labilna emocjonalnie, nieco narcystyczna, pełna obaw o długoterminowe efekty swoich działań. Wisiała nad swoim pierworodnym jak helikopter, odgadując w mig jego życzenia i zapominając o własnych potrzebach. W Rodzicielstwie bliskości: nieporadniku dla początkujących wspominałam, że kiedy był niemowlęciem, nie odważyłam się pójść pod prysznic pod nieobecność Męża, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której maluch płakałby przez kilka minut w samotności. Raz na jakiś czas moje całkowicie zaniedbane potrzeby dawały o sobie znać wybuchami złości.

Moja labilność była szczególnie trudna dla Dużego, ponieważ przez większość czasu byłam z nim sama, niejako stanowiąc jego całą rodzinę. Niedawno wpadł mi w oko artykuł bliskościowej psychołożki Agnieszki Stein „O przywiązaniu. Jak budować bezpieczną więź z dzieckiem”. W jego świetle można by nazwać mój styl opieki nad Dużym w kluczowych pierwszych trzech latach jego życia opieką niesystematyczną. Cytuję autorkę: „Opieka niesystematyczna oznacza, że kiedy dziecko komunikuje potrzebę, raz jest wspierane, a raz nie i dzieje się to w zgodzie z zasadami, których nie jest w stanie na danym etapie odkryć ani zrozumieć (tak jak wtedy, kiedy jest to opieka z zegarkiem w ręku) albo w ogóle bez żadnych zasad.” Taka opieka nad szczególnie wrażliwym dzieckiem daje efekt w postaci tzw. lękowego stylu przywiązania.

W odróżnieniu od matki Dużego, matka Małego była (i jest) prawdziwie bliskościową mamą.

Spała z nim, karmiła go piersią godzinami (jednocześnie czytając Dużemu książeczki), nosiła go i kołysała, odczytywała i zaspokajała jego potrzeby. Jednak brała prysznic, kiedy tego potrzebowała, wierząc, że nawet noworodek szóstym zmysłem wyczuje, że nie został porzucony, lecz mama robi coś dla siebie. Co bardzo ważne, nie miała zbyt wiele wątpliwości i rozterek, była stabilna emocjonalnie, nie słuchała już zewnętrznych krytyków, lecz polegała na własnej intuicji i doświadczeniu. Wiedziała, że kolki, potrzeba bycia noszonym czy nocne maratony ssania piersi wkrótce się skończą i traktowała trudne chwile jako coś przemijającego, a nie zwiastun jeszcze trudniejszych chwil. Nie bez znaczenia jest też to, że Mały miał więcej bliskich osób, niż Duży: oprócz mamy także tatę, który bardziej zaangażował się w rodzinne życie, ukochaną nianię, no i przede wszystkim uwielbianego starszego brata.

Życie Dużego jest cholernie trudne: nie tylko jego własne ciało i emocje często wiodą go na manowce, lecz także… ma matkę hajnidkę.

Z powyższej listy wrodzonych czynników wpływających na hajnidztwo Dużego sama jestem obciążona niemal wszystkimi. Podczas diagnozy Dużego specjalista w zakresie integracji sensorycznej zwrócił mi uwagę, że reaguję na wszystkie bodźce identycznie, jak on. Kiedy zbierałam informacje o zespole Aspergera, przeprowadziłam na sobie Aspie-quiz, który potwierdził moje przypuszczenia, że moje postrzeganie zmysłowe oraz intelekt są typowe dla osób z tym zaburzeniem.

Duży i ja mamy identyczną budowę stawów i mało wprawne ręce, wpadamy na ludzi i meble, jesteśmy często rozkojarzeni i nie rozumiemy mimo szczerych chęci, co się do nas mówi, szybciej mówimy i działamy, niż myślimy, jesteśmy szalenie niecierpliwi i bardzo wrażliwi… przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Przeglądam się w tym moim kochanym nad życie pierworodnym jak w lustrze i pewnie dlatego jego emocje tak mocno rezonują także we mnie, wskutek czego nakręcamy się wzajemnie. Kiedy pracuję nad tym, żeby było mu łatwiej, jednocześnie pomagam samej sobie, a podejmując pracę nad sobą, pomagam i jemu. To moje najtrudniejsze życiowe zadanie. Ale kto powiedział, że w życiu ma być łatwo…?

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Yummy Breakfast and Yummy Dessert” (CC BY-NC-ND 2.0) by Holly

High need baby: z czym to się je?

High need baby: z czym to się je?

High need baby: z czym to się je? Czym wymagające dziecko różni się od „zwykłego”?

Wyjaśnię na przykładzie scenki z życia moich starszych synów, Dużego i Małego, sprzed ponad dwóch lat. Jest pora obiadu, na życzenie chłopaków usmażyłam ich ulubione placki owsiane z bananami. Siadają przy stole, na talerzach lądują placki prosto z patelni, a ja ostrzegam, że są jeszcze gorące. Półtoraroczny wówczas Mały sprawdza ostrożnie, czy placki faktycznie są gorące, mówi: „Śśśśśśś!” i sprawnie kroi je widelcem na kawałki, po czym na nie dmucha. Wie, że dzięki temu szybciej wystygną i nie przeszkadza mu to, że nie może ich od razu zjeść. Cała jego postać wyraża radosne oczekiwanie; jego życie jest piękne, mama zrobiła mu pyszne placki, za chwilę je zje z apetytem, a potem wróci do fantastycznej zabawy.

Natomiast czteroletni Duży rozpoczyna pełen rozżalenia monolog: „No nie, dlaczego one są takie gorące? Nie mogłaś usmażyć od razu zimnych? Kto wymyślił, że placki z patelni muszą być gorące? Dlaczego nie zaczęłaś ich smażyć wcześniej? Nie musiałbym tyle czekać, ja nienawidzę czekać!” Przypominam, że podobno w ogóle nie był głodny, więc zamiast usmażyć placki wcześniej, bawiłam się z nim zgodnie z jego życzeniem. Dodaję, że jeśli je pokroi, to szybciej wystygną, a on odpowiada: „Nie umiem ich pokroić, ty je pokrój!” i zaczyna płakać. Autentycznie cierpi i jest przekonany, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Posiłek kończy tylko nieco udobruchany, a przed wieczornym snem jeszcze raz pyta rozżalony: „Mamo, dlaczego usmażyłaś mi takie gorące placki? Przez to miałem zepsuty cały dzień”. To nie jest wyjątkowa sytuacja, lecz bardzo typowa – w różnych odsłonach przydarza się kilka razy dziennie, od kiedy pamiętam. (Na marginesie dodam, że nie porównuję dzieci na głos w ich obecności, ale trudno tego nie robić w myślach).

Wymagające niemowlę (ang. high need child) to takie, które ma o wiele większe potrzeby, niż „zwykłe” i domaga się ich zaspokojenia z ogromną intensywnością.

Najczęściej jest nieodkładalne: potrzebuje niemal ciągłego kontaktu z ciałem rodzica i płacze, jakby go ze skóry obdzierano, kiedy tylko poczuje, że położono go w łóżeczku czy na jakiejś innej płaskiej powierzchni. Sytuacja nie ulega zmianie po upływie tzw. czwartego trymestru, czyli pierwszych trzech miesięcy życia dziecka, kiedy to maluszki potrzebują warunków zbliżonych do tych, które panowały w macicy (czterech „c”: ciepło, ciasno, ciemno, cicho). Wymagający bobas zwykle z trudem usypia, często się budzi i nierzadko w ogóle nie jest w stanie spać inaczej, niż noszony i kołysany lub przyssany do piersi mamy. Słyszałam o tzw. turbohajnidach, które śpią pod warunkiem, że matka przez cały czas drzemki karmi je piersią, siedząc na dużej piłce gimnastycznej i podskakując na niej miarowo oraz jednocześnie odtwarzając z youtube nagranie białego szumu… Wiele hajnidów alergicznie reaguje na wynalazki współczesnej zachodniej cywilizacji zastępujące ramiona i piersi matki: własne łóżeczko, wózek, fotelik samochodowy, leżaczek-bujaczek, smoczek.

Po trudnym pierwszym roku życia wymagające dziecko (ang. high need child) nadal potrzebuje stałej uwagi rodzica.

Albo nie umie się samodzielnie bawić, albo jego zabawy polegają na wspinaniu się na regał z książkami i skokach na podłogę, albo i jedno, i drugie. Zwykle bardzo źle radzi sobie z frustracją, szybko się niecierpliwi i zniechęca. Są różne „odmiany” hajnidów: niektóre są niezwykle wrażliwe emocjonalnie i skrajnie nieśmiałe wobec rówieśników i obcych dorosłych, inne są aż nazbyt odważne, wręcz brawurowe, przekraczające granice i nieokiełznane. Łączy je ogromna intensywność przeżywanych stanów psychofizycznych i sposobów ich wyrażania (zwłaszcza tych trudnych). Wymagające dzieci bywają:

  • nie smutne, lecz zrozpaczone;
  • nie przestraszone, lecz sparaliżowane ze strachu;
  • nie zmęczone, lecz wykończone;
  • nie popłakują, lecz zalewają się łzami;
  • nie krzyczą, lecz wrzeszczą wniebogłosy.

W języku self reg, o którym dużo tu będę pisać, można powiedzieć, że mają dużą trudność w regulowaniu swojego stresu i utrzymywaniu odpowiedniego poziomu energii.

Świadomość, że niektóre dzieci są bardziej wymagające, niż inne, przynosi wykończonym rodzicom ulgę, ale może także opóźnić podjęcie niezbędnej interwencji.

Kiedy urodził się Duży, nie słyszałam o high need babies i wierzyłam, że coś musi być ze mną nie tak, skoro mój ukochany synek mimo moich nieustających wysiłków jest stale niezadowolony. Żałuję, że nie istniał wówczas blog www.wymagajace.pl, którego autorka Magdalena Komsta, psycholożka i mama małej hajnidki, analizuje trudne zachowania niemowląt i małych dzieci w świetle wyników badań naukowych oraz proponuje strategie radzenia sobie z nimi w bliskościowy sposób. Także w grupie „Dzieciaki High Need Babies” na Facebooku, do której dołączyłam stosunkowo późno, można otrzymać emocjonalne wsparcie i sporą garść wiedzy.

Ta wiedza oraz świadomość, że moje problemy nie są odosobnione z pewnością przyniosłyby mi dużą ulgę na wczesnym etapie macierzyństwa. Z drugiej strony etykietka hajnida może uśpić czujność rodzica zaniepokojonego nietypowymi zachowaniami dziecka. Skutki tego są najpoważniejsze, jeśli przyczyną tych zachowań jest całościowe zaburzenie rozwoju, np. ze spektrum autyzmu, w przypadku którego wczesna diagnoza i odpowiednia terapia znacznie zwiększają szanse dobrego funkcjonowania dziecka w społeczeństwie. Podobnie rzecz się ma ze schorzeniami czy zaburzeniami wymagającymi interwencji lekarza (np. neurologa czy gastrologa), rehabilitanta (wzmożone lub obniżone napięcie mięśniowe) albo specjalisty w zakresie zaburzeń integracji sensorycznej (SI, ang. sensory integration).

Bycie rodzicem wymagającego dziecka jest wyczerpujące, ale stwarza też ogromną szansę rozwoju osobistego.

Myślę, że bycie matką trzech Małych byłoby dla mnie bułką z masłem w porównaniu z byciem matką Dużego. Z obezwładniającym zmęczeniem i frustracją nieodłącznie towarzyszącym matce hajnida wiąże się pewne ryzyko: łatwo ulec pokusie przywdziania szat najbardziej wykończonej osoby na świecie. We wspomnianej grupie na Facebooku niektóre matki (ciekawe, że dotyczy to tylko matek, nigdy ojców) wydają się licytować, która z nich ma najtrudniejsze dziecko i czerpać z tego swoistą satysfakcję („Twój syn przynajmniej wytrzymuje w foteliku samochodowym kilkanaście minut, a mój wyje natychmiast, kiedy go do niego włożę i nigdy nie zasypia w samochodzie, nawet w drodze nad morze wrzeszczał przez cały czas”, „Twoja córka przesypiała noc już w wieku dwóch lat?!? Ty to masz łatwo, moja ma cztery lat i jeszcze nie przespała ani jednej”).

Też przechodziłam przez tę fazę i oceniam, że nie sprzyjało to moim celom, podobnie jak nie sprzyjałoby im ograniczanie się do wzruszenia ramionami „ten typ tak ma”. Zamiast tego od kilku lat zgłębiam dostępną na wyciągnięcie ręki wiedzę na temat rozwoju emocjonalnego i psychospołecznego dziecka i pochłaniam książki o rodzicielstwie. Podjęłam też potężny trud pracy nad swoją własną postawą w obliczu „trudnego” dziecka. Intensywny rozwój osobisty i to, że stałam się naprawdę świadomym rodzicem, to efekt licznych i głębokich kryzysów, które zafundował mi Duży i jestem mu za to bardzo wdzięczna. O tym wszystkim będę tu pisać. A w następnym wpisie opowiem o mojej teorii na temat tego, skąd się biorą hajnidy.