utworzone przez DyleMatka | cze 6, 2017 | narzędzia rodzica, refleksje nad rodzicielstwem, Self-Reg
To nie ja piszę ten blog – on sam się pisze i żyje własnym życiem.
Aktualne zdarzenia i przemyślenia dyktują mi tematy poszczególnych postów, bo piszę o tym, co jest we mnie żywe. Tylko wtedy słowa same płyną, układając się w zdania i akapity niemal bez mojego udziału. Jeszcze niedawno planowałam zakończyć cykl dotyczący self-reg, dokończyć cykl o złości i zająć się innymi tematami. A jednak muszę, po prostu muszę opowiedzieć najpierw o moim najnowszym self-regowym odkryciu dotyczącym trudności i „hajnidztwa” Dużego (por. post o high need babies/children).
Czy znacie dzieci, które zawsze widzą szklankę do połowy pustą i które w każdej, nawet najbardziej radosnej sytuacji znajdą powód do narzekania, jęczenia, płaczu, krzyków?
Ja znam: to mój pierworodny. W jednym z postów opisałam, jak Duży zareagował na to, że świeżo usmażone placki były za gorące. To typowa sytuacja. Duży do niedawna nie przyjmował do wiadomości praw fizyki i żadnych innych ograniczeń, a winą za swoją frustrację obarczał innych. Jeśli wpadł na ścianę i uderzył się, wrzeszczał: „Kto tu zbudował ścianę?”; jeśli nie pozwalaliśmy mu obejrzeć czwartego odcinka „Świnki Peppy”, płakał i rzucał się na ziemię, zawodząc: „No nieeeeeee, to nie fair, ja nie mogę żyć bez 'Peppy!’ Umrę, jeśli nie obejrzę!”; jeśli dwa klocki Duplo nie dawały się połączyć tak, jak chciał, krzyczał: „Specjalnie takie wyprodukowali, żebym nie mógł nic zbudować!”.
Najtrudniejsze dla nas, rodziców było to, że reagował tak również – a może nawet przede wszystkim? – na sytuacje, które w naszej ocenie powinny być dla niego całkowicie satysfakcjonujące. Dostawał kilka wymarzonych prezentów urodzinowych i po chwilowej ekscytacji zaczynał rozpaczać, że dostał ich za mało, ma za małą rodzinę, nie zaprosiliśmy więcej gości, którzy przynieśliby prezenty, a kolejne urodziny ma dopiero za rok i TO NIE FAIR. Takie zachowanie uderzało i w moje, i w Męża wartości i preferowane postawy, do których należą pokora, pozytywne podejście do rzeczywistości i docenianie tego, co się ma. Dlatego też reagowaliśmy gniewem, niechęcią i rozczarowaniem. Staraliśmy się (z różnym powodzeniem) nie okazywać tych emocji i tłumaczyliśmy Dużemu, że placki potrzebują czasu, żeby wystygnąć; że powinien omijać ściany; że nie chcemy, aby zbyt długo oglądał bajki; że klocka o wymiarach 4×2 nie da się włożyć w otwór o wymiarach 3×2; wreszcie, że prezenty urodzinowe to przywilej, a nie – niezbywalne prawo.
Teraz wiem, że takie działanie było kompletnie bezproduktywne. Przy dużym pobudzeniu układu limbicznego działanie kory nowej jest upośledzone: bardzo trudno jest myśleć logicznie, więc tłumaczenie zwyczajnie nie dociera do odbiorcy. Dodatkowo nasze własne wzburzenie poprzez rezonans limbiczny podsycało emocje Dużego, które eskalowały, nasilając z kolei nasze wzburzenie. Parę razy zupełnie bez sensu palnęłam Dużemu płomienne kazanie o głodujących, śmiertelnie chorych albo osieroconych dzieciach, których sytuacja jest o wiele gorsza, niż jego własna. Kiedy odpowiadał, że życie tych dzieci jest wprawdzie bardzo smutne, ale on ma gorzej, ręce mi opadały z bezsilności. Nawet kiedy próbowaliśmy rozmawiać, kiedy emocje opadały, ucinał każdą dyskusję zdaniem: „Mamo, ja zawsze mam jakiś problem”. Przyznaję, że ten negatywizm to dla mnie najtrudniejszy aspekt bycia mamą Dużego.
Oprócz negatywizmu Dużego drugim naszym wielkim wyzwaniem wychowawczym były jego intensywne wybuchy złości,
które zaczęły się krótko przed jego czwartymi urodzinami. Okoliczności towarzyszące temu były takie: Duży nadal nie do końca pogodził się z narodzinami Małego (ponad półtora roku wcześniej!), a w jego przedszkolu pojawił się nowy, starszy, przebojowy chłopiec, o którego względy Duży zaczął rywalizować ze swoim dotychczasowym najlepszym kolegą. Innymi słowy, mama i tata poświęcali mu od dłuższego czasu mniej uwagi ze względu na narodziny brata, a najlepszy kolega przestał poświęcać mu uwagę ze względu na dołączenie do grupy owego chłopca.
Dodam, że Duży miał wtedy zaburzenia odżywiania i w przedszkolu nie jadł przez siedem godzin nic poza „wodą z zupy” i czasami „niezabrudzonymi” ziemniakami czy ryżem, o ile dało się takowe wydłubać z gotowego dania przywiezionego rano przez firmę cateringową (o niejadkach na pewno prędzej czy później napiszę). To głodowanie sprawiło, że stał się bardziej drażliwy. Pewnego dnia wrócił z przedszkola szczególnie podminowany i kiedy Mały zbliżył się do jego pieczołowicie ustawionych samochodzików, wpadł w szał, którego siła mnie zadziwiła. Od tamtej pory coraz częściej miewał takie ataki, głównie podczas zabawy, ale nie tylko.
Jakiś czas temu słuchałam audycji o filmie „Steve Jobs” w mojej ulubionej stacji radiowej. Jego bohater – mam na myśli autentyczną postać – często miewał w pracy napady szału: kiedy coś odbiegało od jego wyobrażenia, krzyczał, płakał, tupał, rzucał przedmiotami, obrażał ludzi. Wypisz wymaluj mój pierworodny. Jego hasłem stało się „wszystko ma być tak, jak chcę” na zmianę z „nic nie jest tak, jak chcę”. Czasem jego agresja słowna kierowała się w stronę jego samego: kiedy kolorując obrazek, wyszedł poza linię, jęczał i płakał, że koloruje okropnie, najgorzej ze wszystkich i że nigdy nie będzie umiał ładnie kolorować (i że kolorowanie jest głupie).
Najgorsze były jednak jego słowne i fizyczne ataki na Małego, który stał się jego kozłem ofiarnym. Napiszę o nich więcej w serii postów o rodzeństwie, którą planuję. Tu napiszę tylko tyle, że smutną codziennością stały się pytania Dużego, kiedy Mały wreszcie umrze, a także bicie, kopanie i szarpanie. Często te ataki następowały, kiedy Mały łamał jakiś niepisany schemat zabawy Dużego: gdy raz ośmielił się położyć figurkę Peppy na łóżeczku George’a, Duży rozkrwawił mu nos i długo nie był w stanie się uspokoić (ja i Mąż zresztą też). To właśnie ta agresja w reakcji na złamanie schematu skłoniła mnie do przeprowadzenia diagnozy Dużego w kierunku zespołu Aspergera (moje podejrzenia nie potwierdziły się).
Dzięki szkoleniu z self-reg prowadzonemu przez twórcę tej metody zrozumiałam, co jest przyczyną trudnych zachowań mojego wymagającego pierworodnego.
W poście wprowadzającym do self-reg wspomniałam, że poznałam podstawy tej metody na kursie „Odstresowany rodzic” Natalii Fedan i tak do mnie przemówiła, że zdecydowałam się na półroczne szkolenie prowadzone przez Stuarta Shankera i jego współpracowników z MEHRIT Centre. Od początku marca spędzam kilka do kilkunastu godzin tygodniowo, zgłębiając wiedzę naukową o samoregulacji człowieka. Jeszcze nigdy nie byłam tak zmotywowana do nauki czegokolwiek, ponieważ tę teoretyczną wiedzę przekuwam natychmiast w praktyczne działania, które poprawiają jakość życia mojej rodziny.
Otóż zachowania Dużego wskazują na jego podwyższoną reaktywność na stres, skanalizowaną reakcję na frustrację w postaci wybuchów złości oraz negatywne zniekształcenie poznawcze (ang. negative bias). Pierwszy z tych terminów należy rozumieć dosłownie: człowiek o podwyższonej reaktywności na stres silniej, niż przeciętny Kowalski reaguje na wewnętrzne i zewnętrzne stresory. Skanalizowane reakcje to inaczej reakcje, do których człowiek przyzwyczaił się do tego stopnia, że stały się automatyczne. Wreszcie negatywne zniekształcenie poznawcze to wzorzec myślenia, który sprawia, że bodźce z otoczenia są odbierane w sposób tendencyjnie negatywny, jako przykre i groźne.
Podwyższona reaktywność na stres może mieć źródło w biologii dziecka lub w jego wczesnych doświadczeniach, a najczęściej – i w jednym, i w drugim.
U niektórych dzieci przyczyną tej wysokiej reaktywności są czynniki wrodzone, np. trudności z integracją sensoryczną, czyli odbieraniem i przetwarzaniem bodźców zmysłowych, lub problemy zdrowotne, które powodują uporczywe przykre dla dziecka objawy (do najlżejszych należą alergia czy refluks układu pokarmowego). Osobną kategorię stanowią zaburzenia takie, jak autyzm, zespół Aspergera czy ADHD. Dla dzieci z takimi trudnościami czy zaburzeniami narodziny stanowią jeszcze większy szok, niż dla przeciętnego dziecka. Światło słońca czy lamp razi je bardziej, dotyk ubranek czy zabrudzonej pieluchy jest trudniejszy do zaakceptowania, dźwięki – głośniejsze i bardziej natarczywe, trawienie i wydalanie – bardziej bolesne, a grawitacja – trudniejsza do „ogarnięcia” zmysłem propriocepcji (pomyśleliście o tym, że po porodzie dziecko nagle zaczyna doświadczać ciężaru swojego ciała?).
Natomiast nabyta (niewrodzona) podwyższona reaktywność na stres może pojawić się w dowolnym momencie życia i jest efektem przewlekłego stresu. W przypadku dzieci najpoważniejsze przyczyny takiego stresu to: porzucenie czy zaniedbywanie przez opiekunów, doświadczenie przemocy oraz bycie świadkiem traumatycznych sytuacji. Jednak na wrażliwsze dziecko może tak podziałać także niewystarczająco troskliwa czy przewidywalna opieka rodziców, a nawet drobne z pozoru stresory, na przykład włączony telewizor w pokoju, w którym przebywa noworodek. Stuart Shanker konsultował kiedyś wyjątkowo nerwowego i płaczliwego niemowlaka, którego ojciec był uzależniony od stacji CNN i to właśnie alarmujący ton głosu reporterów i inne natarczywe dźwięki (czyli wszystko to, co ma przyciągnąć uwagę dorosłych widzów) okazały się być przyczyną tej nerwowości.
Duży od urodzenia gwałtowniej, niż przeciętne dzieci reagował na wszelkie bodźce,
wydaje się więc, że miał wrodzoną podwyższoną reaktywność na stres. Jako noworodek wiele razy każdego dnia wykazywał odruch Moro, czyli odruch będący reakcją malucha na gwałtowną zmianę jego położenia lub nagły głośny dźwięk. Odruch ten polega na wyprostowaniu kończyn i wygięciu tułowia do tyłu, a następnie zaciśnięciu pięści i przywiedzeniu rąk do klatki piersiowej. Mój pierworodny bał się po prostu wszystkiego: wielokrotnie każdego dnia coś go stresowało, choć w naszym domu było wówczas raczej cicho, a my staraliśmy się podnosić go i wykonywać różne czynności pielęgnacyjne łagodnie i powoli.
Myślałam, że ten częsty odruch Moro to norma, dopóki nie urodził się Mały, który miewał ten odruch raz na kilka dni; Malutki wykazywał go jeszcze rzadziej. Obaj moi młodsi synowie musieli być zatem od urodzenia odporniejsi, skoro każdy miał co najmniej jednego starszego brata, który wydawał z siebie całe mnóstwo nagłych i głośnych dźwięków oraz atakował małego braciszka nagłym przytulaniem i przyciskaniem.
Na kursie Stuarta Shankera dowiedziałam się, że częste występowanie odruchu Moro wprawia organizm dziecka w tryb walki i ucieczki (przeczytaj o stanach pobudzenia, w tym trybie walki i ucieczki) i sprawia, że maluch ma podwyższony bazowy poziom napięcia. Także w późniejszym okresie Duży był nadwrażliwy i na bodźce zmysłowe, i w obszarze emocjonalnym. O przyczynach tej nadwrażliwości (alergii pokarmowej, refluksie, zaburzeniach integracji sensorycznej, obniżonym napięciu mięśniowym i pewnych rysach temperamentu, a także moim niezbyt spójnym stylu rodzicielskim) napisałam obszernie w poście „Mój hajnid, mój lowneed i ich dwie matki”, nie znając jeszcze pojęć, o których dziś tu piszę. Swoją drogą, self-reg między innymi dlatego tak do mnie przemawia, że podaje naukowe wyjaśnienie tego, do czego doszłam dzięki lekturom i swojej intuicji.
Trudno określić, w jakim stopniu podwyższona reaktywność Dużego na stres jest także efektem moich własnych huśtawek emocjonalnych.
We wspomnianym powyżej poście sprzed trzech miesięcy napisałam, że byłam „niepewna własnych kompetencji, chwiejna w swoich przekonaniach, labilna emocjonalnie, nieco narcystyczna, pełna obaw o długoterminowe efekty swoich działań”. Spychałam własne potrzeby na dalszy plan, próbując zadbać o mojego wymagającego pierworodnego i w efekcie napinałam „mięsień samokontroli” ponad miarę. Nic dziwnego, że po iluś miesiącach ten mięsień nie wytrzymał presji i zaczął raz na jakiś czas gwałtownie się rozluźniać, a ja wrzeszczałam na Bogu ducha winne dziecko. Było to o tyle trudne dla Dużego, że byłam przez zdecydowaną większość czasu jedyną osobą, z którą miał styczność, a więc stanowiłam cały jego świat.
Sięgam teraz pamięcią do pierwszych miesięcy życia Dużego,
kiedy jeszcze byłam wobec niego anielsko cierpliwa, ale cierpiałam na depresję poporodową. Przychodzi mi na myśl słynny „eksperyment z kamienną twarzą” amerykańskiego psychologa rozwojowego Edwarda Tronicka: matki bawiły się ze swoimi ośmiomiesięcznymi dziećmi i w pewnym momencie na dwie minuty przestawały na nie reagować. Niemowlęta początkowo próbowały skłonić mamę do interakcji, uśmiechając się do niej i stosując cały znany sobie repertuar gestów i dźwięków, a potem przechodziły w tryb walki i ucieczki: płakały, krzyczały, biły mamę. To wszystko działo się w ciągu dwóch minut!
Ta kamienna twarz kojarzy mi się z moją własną z czasów depresji: wprawdzie uśmiechałam się do mojego synka i mówiłam do niego czułym tonem, ale wewnątrz czułam się kompletnie pusta i nieszczęśliwa albo wściekła. Wiedząc, jak istotne znaczenie ma komunikacja pozawerbalna („mózgowe wi-fi”) u niemowląt, które nie mają zbyt dobrze wykształconej kory nowej, wyobrażam sobie, jak potężny dysonans poznawczy – i stres! – odczuwał wówczas maleńki i niezwykle wrażliwy Duży.
Pojęcie kanalizacji bierze swoją nazwę od zjawiska żłobienia kanału przez wodę deszczową płynącą po twardym podłożu.
Każdy kolejny opad pogłębia ten kanał i w pewnym momencie tworzy się rzeka, której bieg można zmienić tylko po podjęciu ogromnego wysiłku. W opisanym powyżej eksperymencie Tronicka największe wrażenie zrobiło na mnie to, że kiedy badanie powtórzono na tych samych niemowlętach kilka tygodni później, część z nich nawet nie próbowała skłonić mamy do kontaktu uśmiechem, lecz od razu zareagowała złością lub przerażeniem. Wejście w tryb walki i ucieczki w odpowiedzi na jednorazowe, dwuminutowe (!) przykre zdarzenie sprawiło, że przy następnym takim zdarzeniu niemowlęta zareagowały podobnie, a niektóre weszły w tryb zamrożenia, czyli bardzo silnego stresu objawiającego się pozornym spokojem.
To właśnie jest kanalizacja: jeśli na nowy bodziec zareagujemy w jakiś sposób, to następnym razem z nieco większym prawdopodobieństwem zareagujemy tak samo. Za każdym kolejnym razem prawdopodobieństwo takiej właśnie reakcji rośnie, aż w końcu może się zdarzyć, że nie umiemy już zachować się w danej sytuacji inaczej. Przykładem tego, oprócz ataków złości Dużego, było choćby moje krzyczenie na dzieci: po wielu miesiącach przeciążenia stresem po raz pierwszy nawrzeszczałam na Dużego (choć nigdy wcześniej w dorosłym życiu mi się to nie zdarzyło), a z czasem stało się to moją nawykową reakcją na silne negatywne pobudzenie, nad której zmianą musiałam długo i wytrwale pracować. Dobra wiadomość jest taka, że jest to możliwe – jak widać, także w przypadku dorosłego, a więc tym bardziej w przypadku kilkulatka.
Jedną z konsekwencji podwyższonej reaktywności na stres bywa negatywne zniekształcenie poznawcze.
Długotrwały stres sprawia, że wszystkie organy człowieka biorące udział w reakcji na niego – mózg, serce i układ krążenia, układ pokarmowy, skóra, nadnercza itd. – przyzwyczajają się do niego i w efekcie tryb walki i ucieczki staje się niejako naturalnym stanem pobudzenia organizmu. Okazuje się, że niemowlęta o podwyższonej reaktywności na stres mają wyższe spoczynkowe tętno oraz wyższe zapotrzebowanie energetyczne, niż nieobciążone niemowlęta! To mi uświadomiło, że nigdy nie widziałam kilkuletniego otyłego hajnida – wszystkie są szczupłe lub wręcz chude, nawet kiedy jedzą sporo, jak Duży. Mózg tak obciążonego człowieka, zwłaszcza niemowlęcia czy małego dziecka, jest wciąż atakowany przez przykre bodźce i nawet kiedy one ustają, aktywnie ich poszukuje i wyolbrzymia je, aby znaleźć się w najlepiej sobie znanym, a więc paradoksalnie „bezpiecznym”, stanie zagrożenia (do pewnego stopnia – ale tylko do pewnego – jest to naturalna, ewolucyjnie wykształcona cecha ludzkiego mózgu).
Najlepiej zrozumieć to na przykładzie, który dla mnie był porażający. W dużym badaniu Mehrit Centre wzięły udział dzieci z negatywnym zniekształceniem poznawczym. Na początku terapii pokazano każdemu z nich po trzy zdjęcia twarzy (mamy albo aktorki), które wyrażały radość, złość i neutralne emocje. Co powiedziały dzieci na temat tych twarzy? Myślicie zapewne, podobnie jak ja, że negative bias polega na ocenianiu neutralnego wyrazu twarzy jako groźnego. Owszem, ale nie tylko. KAŻDE z badanych dzieci odebrało WSZYSTKIE twarze jako rozzłoszczone – nawet radośnie uśmiechniętą twarz własnej matki! Kiedy o tym usłyszałam, coś przestawiło się w moim myśleniu o Dużym. On naprawdę ma najgorszą sytuację na świecie, wcale nie udaje – po prostu jego mózg szuka przykrości i zagrożenia tam, gdzie ich nie ma. Nie jest niewdzięcznym, roszczeniowym dzieciakiem, lecz ma swego rodzaju wadę mózgu – na szczęście, wadę odwracalną, bo wszystkie dzieci biorące udział w badaniu po zakończonej terapii były w stanie poprawnie ocenić emocje widoczne na zdjęciach.
Ta wiedza bardzo mi pomogła w przeformułowaniu trudnych zachowań Dużego,
co było nie tylko pierwszym krokiem self-reg, ale też pierwszym krokiem do zmiany tych zachowań. Zauważyliście, że opisując je, użyłam głównie czasu przeszłego? Początkowo pisałam w czasie teraźniejszym, ale czułam tak potężny dysonans, że dopiero to uświadomiło mi, jak bardzo Duży zmienił się w ciągu niespełna dwóch miesięcy stosowania self-reg (zaczęliśmy w połowie kwietnia od ustalenia, co to znaczy być spokojnym).
Od wielu miesięcy codziennie wieczorem wymieniamy „pięć dobrych rzeczy”, które nam się przydarzyły w ciągu dnia. Od kilku dni Duży zaczyna tę wyliczankę od zdania: „Dziś wszystko było dobre, od czego mam zacząć?”. Jego wybuchy złości nadal się zdarzają, ale teraz mają obiektywne przyczyny (np. Mały połamał mu nową zabawkę) i są o wiele łatwiejsze do opanowania. Duży sam z zadowoleniem stwierdza, że jest spokojniejszy i bardziej zadowolony. Cała nasza rodzina jest spokojniejsza i bardziej zadowolona!
Self-reg to dla mnie magia – magia o naukowych podstawach. Shanker mówi, że ta metoda działa nawet na osoby o mocno skanalizowanych nieadaptacyjnych reakcjach, choćby nastolatków uzależnionych od gier czy alkoholu; ich „kanał” to całkiem głęboka, wartka górska rzeka. Okazuje się, że kanałek mojego pierworodnego całkiem łatwo było przekopać tak, aby woda płynęła w inny sposób. Jak dokładnie tego dokonaliśmy – to temat dwóch kolejnych wpisów: o zarażaniu spokojem i o self-regowej pracy.
EDIT z 2021 roku: Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o tym, jak reagować na jęki, krzyki i agresję dziecka, serdecznie zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia online „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie?”.
A może potrzebujesz w pierwszej kolejności zadbać o swój spokój? W takim razie zapraszam Cię do udziału w szkoleniu „Rozbieżności rodzicielskie a samoregulacja w rodzinie”.
Wreszcie, jeśli chcesz poznać techniki samokontroli pozwalające na opanowanie wybuchu złości, to zapraszam Cię na szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Glen Canyon” (CC BY 2.0) by Jason Barles
utworzone przez DyleMatka | maj 26, 2017 | blaski macierzyństwa, refleksje nad rodzicielstwem
Dziś jest Dzień Matki i przy tej okazji chcę się z Wami podzielić refleksją na temat bezwarunkowej miłości i akceptacji.
Mówi się, że miłość matki do dziecka jest bezwarunkowa, a ja się z tym nie do końca zgadzam. Kocham swoje dzieci tak bardzo, że nie potrafię tego opisać ani ogarnąć rozumem. Dla nich staram się codziennie być choć trochę lepszą mamą i lepszym człowiekiem, niż poprzedniego dnia. Jednak trzeba być niezwykle dojrzałym, mądrym i doświadczonym człowiekiem, żeby kochać swoje dziecko, nie oczekując od niego niczego, nawet tego, że będzie zdrowe i szczęśliwe. Która kobieta jest właśnie takim człowiekiem między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia, kiedy najczęściej rodzi dzieci? Ja nie, choć zaczęłam powoli zmieniać się w tym kierunku.
Zastanawiam się czasami,
czy troska matki o prawidłowy rozwój i szeroko pojęty dobrostan dzieci nie stoi na drodze jej bezwarunkowej miłości i akceptacji dla tychże dzieci. Kiedyś zauważyłam, że kilkumiesięczny wówczas Mały zawsze uśmiecha się do swojego taty, natomiast na mnie zwykle patrzy z powagą. Zdałam sobie wtedy sprawę, że tata podchodzi do niego w radosnym i beztroskim nastroju, bo w tych krótkich chwilach, kiedy jest w domu, spędza z maluchem czas głównie na zabawie i pokazywaniu świata.
Natomiast ja jestem dla bobasa rozbudowanym modułem czyszcząco-karmiąco-uzdrawiającym i jako taki często patrzę na synka z uwagą, troską czy wręcz niepokojem. Czy nie jest głodny? Czy nie jest mu za ciepło ani za zimno? Czy nie powinnam już ukołysać go do snu? Czy nie boli go brzuszek? Czy te krostki na buzi to objaw choroby, czy reakcja alergiczna na coś, co zjadłam, czy też zwykłe potówki? Za tą troską kryje się moje pragnienie, żeby moje dzieci były zdrowe i szczęśliwe. Co się stanie, jeśli nie będą? Czy nadal będą czuły moją bezwarunkową miłość i akceptację, czy raczej będę podejmowała wysiłki, żeby to zmienić – żeby JE zmienić?
Tak bardzo chciałabym, żeby moje dzieci odczuwały moją wielką miłość do nich,
choć zbyt często jest ona przesłaniana przez moją troskę o nie czy zwykłe zmęczenie. Trudno mi, będąc matką, odczuwać przez większość czasu radość i miłość niepodszyte delikatnym niepokojem. Jednocześnie bardzo chcę, żeby troska o dobrostan moich dzieci nie wyrzeźbiła mojej twarzy, tworząc na niej wraz z upływem lat zafrasowane bruzdy. Chcę, żeby to radość i miłość były na niej najwyraźniej odmalowane i żeby dodawały moim dzieciom skrzydeł przez całe ich życie – nawet wtedy, kiedy mnie zabraknie.
Niedawno poruszyła mnie opowieść o dwóch braciach, którzy po śmierci ojca zostali zapytani, czego będzie im teraz najbardziej brakowało. Obaj niezależnie od siebie odpowiedzieli, że tym czymś będzie uśmiech rozjaśniający twarz ojca za każdym razem, kiedy któryś z nich wchodził do pokoju. Czy ja się tak rozjaśniam na widok dzieci? Czasem tak, ale czasem nie, a wręcz zdarza mi się przewrócić oczami lub ciężko westchnąć („ZNOWU czegoś ode mnie chcą!”). Natomiast twarze moich dzieci praktycznie zawsze rozjaśniają się z radości na mój widok.
Moje dzieci kochają mnie i akceptują bezwarunkowo,
a na mój widok uśmiechają się z miłością i oddaniem; prym wśród nich wiedzie Malutki. Niedawno w sieciach społecznościowych krążył film z rozanielonym niemowlakiem wpatrującym się w swoją mamę. Blogerka Scary Mommy umieściła ten filmik w przezabawnym poście, przestrzegając kobiety, które zakończyły już reprodukcję, przed obejrzeniem go. „Schowajcie swoje jajniki!” – tak nawoływała te spośród nich, które nie posłuchały jej ostrzeżenia.
Ja nie muszę chować swoich jajników. Widzę dokładnie taki uśmiech co najmniej kilkanaście razy dziennie, bo mam Malutkiego, najsłodszego i najbardziej pogodnego niemowlaka pod słońcem. Malutki jest śliczny, mądry i od urodzenia cudownie komunikuje swoje potrzeby i emocje. Uwielbia mnie i okazuje to całym swoim pulchnym ciałkiem: na mój widok macha z ekscytacji kończynami, uśmiecha się szeroko i wydaje radosne okrzyki. Godzinami wpatrujemy się w siebie i rozmawiamy, strojąc miny i przytulając się. Ja i starszaki zastanawiamy się czasem, czy najmłodszy członek naszej rodziny jest bardziej śliczny, mądry, czy kochany i stwierdzamy, że choć jest prześliczny i niezwykle mądry, to jednak jest jeszcze bardziej kochany. Mój Malutki…
Nie tylko bobas obdarza mnie na co dzień takim rozanielonym uśmiechem: robi to też Mały.
Mój trzyipółletni synek jest nieprzeciętnym dzieckiem, który rozwija się wzorowo i równomiernie we wszystkich dziedzinach, jednocześnie wykazując wiele talentów artystycznych i sportowych. Jest zwierzęciem społecznym, obdarzonym ogromną empatią i wyczuciem. Z każdej sytuacji potrafi znaleźć wyjście, w każdej znajdzie coś pozytywnego, bo też cały jest pozytywny, od sterczących na wszystkie strony włosków poprzez pyzatą twarzyczkę aż po palce u stóp, między którymi uwielbia dłubać za każdym razem, kiedy wkłada lub zdejmuje skarpetki. Ma piękne oczy i cudny, rozjaśniający całą buzię uśmiech. Jest tak uroczy, że obcy ludzie na ulicy czy w sklepach zaczepiają go, zachwycają się nim i wręczają słodycze (!). Nawet osoby z gniewnie zaciśniętymi ustami wyraźnie odprężają się, a nawet uśmiechają radośnie na jego widok. Mój Mały…
Myślicie, że Duży, który jutro kończy sześć lat, już wyrósł z błogich uśmiechów na widok mamy?
Nieprawda! Duży kocha mnie miłością niezmierną i niezmienną. „Mamo, kocham cię najbardziej na świecie. Kocham cię nawet wtedy, kiedy jesteś zła i krzyczysz. Zawsze będę cię kochał, nigdy nie przestanę. Jesteś najlepszą mamą na świecie” – taki oto cytat zapisałam w moim pamiętniku dwa i pół roku temu. Duży jest niezwykłym dzieckiem: hiperwrażliwym, bardzo emocjonalnym, porażająco inteligentnym, wysoko stawiającym poprzeczkę światu i sobie samemu. Jest wnikliwym i krytycznym obserwatorem rzeczywistości i wciąż na nowo zaskakuje mnie swoimi dojrzałymi nad wiek refleksjami. To on uczynił mnie mamą i to on pchnął mnie na ścieżkę rozwoju osobistego, którego tak bardzo potrzebowałam, nawet o tym nie wiedząc. Razem zawojujemy świat. Mój Duży…
Jestem najhojniej obdarowana: moje dzieci to cud, który wraz z Mężem powołałam do życia.
Jestem ich mamą na zawsze i ta rola definiuje mnie w większym stopniu niż wszystkie inne, które pełnię. Każde dziecko jest cudem, ale moi synowie to mój „własny” cud, za który jestem odpowiedzialna. Ta odpowiedzialność czasem mi ciąży, ale głównie wzbogaca moje życie i uszczęśliwia mnie. Chciałabym pamiętać o tym zawsze, także w trudnych momentach, kiedy chłopaki wrzeszczą, biją się albo robią dokładnie to, czego absolutnie nie powinni robić. Chcę, żeby czuli, że widzę ich wewnętrzne światło i wierzę w nich niezależnie od okoliczności.
Na koniec (a może od tego powinnam zacząć?) chciałabym wyrazić wdzięczność mojej Mamie,
która też we mnie wierzy i wspiera mnie tak, jak umie – jako córkę, kobietę i matkę. Kiedy ja uczyniłam ją matką 38 lat temu, nie miała do dyspozycji tych wszystkich rodzicielskich lektur i blogów, które ja pochłaniam, była też bardziej zapracowana, niż ja. Mimo to umiała nawiązać ze mną prawdziwą, głęboką więź, która procentuje teraz. Przy niej mogę być sobą, nie muszę nikogo udawać, nie obawiam się negatywnej oceny. To chyba bezwarunkowa miłość? Jestem jej szczególnie wdzięczna za to, że wspiera mnie w moim niełatwym chwilami macierzyństwie. Robi to, choć nie popiera części moich przekonań i metod wychowawczych: mowa żyrafy jest jej obca, a wychowanie bez nagród i kar uważa za absurd. Mimo różnic zdań szanuje moje zdanie i stosuje się do naszych rodzinnych reguł w kontaktach z wnukami.
Piękne jest to, że te wszystkie słowa odnoszą się też do mojej Teściowej.
„Teściowa” to słowo, które zwykle źle się kojarzy, ale moja jest fantastyczną kobietą. Traktuję ją jak drugą Mamę. Obu Mamom z całego serca dziękuję za to, że wzbogacają moje życie i tyle dają naszym dzieciom. Naprawdę jestem najhojniej obdarowana.
utworzone przez DyleMatka | kwi 15, 2017 | narzędzia rodzica, refleksje nad rodzicielstwem, Self-Reg
Dziś Wielka Sobota i przy tej okazji postanowiłam napisać kilka słów na temat stresu.
Dlaczego? Z dwóch powodów: po pierwsze, stres jest tym, czym zajmuje się metoda Self-Reg, której dotyczy cykl wpisów tematycznych. Po drugie, tradycyjnie spędzane święta to dla dzieci, zwłaszcza małych, potężny stres. Rodziców też to zresztą może dotyczyć i w tej sytuacji łatwo można wpaść w błędne koło stresu, kiedy dorośli i dzieci nakręcają się wzajemnie.
W ujęciu Self-Reg stres może dotyczyć pięciu obszarów:
- biologicznego,
- emocjonalnego,
- poznawczego,
- społecznego
- i prospołecznego;
opiszę to na przykładzie świąt. Stres jest rozumiany jako wytrącenie organizmu z szeroko rozumianej równowagi, powodujące zwiększone zużycie energii i konieczność regeneracji. Pod pojęciem stresora rozumie się czynnik zwiększający stres.
1) Stres w obszarze biologicznym
oznacza obciążenie ciała bodźcami zmysłowymi, niewyspaniem, głodem czy zmęczeniem. W czasie świąt zmysły dzieci są „atakowane” przez niecodzienne smaki i zapachy potraw, tłum ludzi, głosy i zapachy rzadko widywanych osób, niewygodne odświętne ubranka, często niewyspanie czy konieczność siedzenia przez kilka godzin w foteliku samochodowym. Ich organizmy nierzadko obciąża także nadmiar cukru, powodujący huśtawkę glikemiczną.
2) Stres w obszarze emocjonalnym
to wytrącenie człowieka ze stanu spokoju, rozumianego nie jako ospałość, lecz jako radość i właściwy poziom energii. W czasie świąt dzieci częściej niż zwykle odczuwają euforię i ekscytację (silne pozytywne emocje to też stres!), ale też niepewność, lęk, niepokój.
3) Stres w obszarze poznawczym
jest wywołany koniecznością przyswojenia nowych informacji, może być też wywołany negatywnymi myślami. Święta, jak każde porzucenie rutyny, to dla dzieci duże wyzwanie w tym obszarze. Choćby święcenie pokarmów czy odświętny wygląd stołu i biesiadników sprawiają, że małe główki muszą intensywnie pracować.
4) Stres w obszarze społecznym
wynika z kontaktów z innymi ludźmi oraz przyjętymi przez nich normami zachowania. Dzieci podczas świąt często spotykają się z niecodziennie widywanymi osobami i muszą dostosować się do pewnych zwyczajów, choćby później niż zwykle jedzą wielkanocne śniadanie.
5) Stres w obszarze prospołecznym
to reakcja na emocje innych osób, a także efekt konieczności podporządkowania swoich potrzeb potrzebom innych. Czas świąt, a także przygotowań do nich bywa okresem dużego napięcia dorosłych. Ich dzieci zarażają się tym napięciem, a dodatkowo bywają zestresowane utratą tzw. mózgowego wi-fi, czyli emocjonalnego połączenia z zajętą świątecznymi przygotowaniami mamą. Na to wszystko nierzadko nakłada się wydłużony czas ekranowy (bajki czy gry na tablecie), który nie tylko stanowi tzw. ukryty stresor (pozornie wycisza dziecko, a w rzeczywistości je „nakręca”) i w dodatku powoduje stres w kilku obszarach jednocześnie. (Jeśli chcesz otrzymać mój tekst „Domowe zasady ekranowe wspierające samoregulację”, zapisz się na mój newsletter. Z newslettera w każdej chwili możesz się wypisać dwoma kliknięciami).
Nic więc dziwnego, że dzieci bywają w czasie świąt trudniejsze w obejściu, niż zazwyczaj.
Niemowlęta i roczniaki mogą być wyjątkowo marudne i uwieszone na mamie. Dwu- i trzylatki mogą wpaść w histerię, bo kubek był niebieski albo banan się przełamał. Cztero- i pięciolatki mogą z hardą miną odmawiać współpracy w podstawowych kwestiach (np. mycia rąk) i mówić, że rodzice są głupi. Wszystko to przeżyłam z moimi dziećmi. Warto popatrzeć wtedy na maluchy łagodniejszym wzrokiem i pomyśleć, że one nie robią wszystkiego, żeby utrudnić rodzicom życie, lecz same przeżywają trudne chwile.
Aby być w stanie dostrzec stres dziecka, rodzice sami muszą być w dobrej formie.
Warto przyjrzeć się własnym stresorom, w tym mało wspierającym myślom na swój własny temat oraz na temat innych ludzi, i spróbować usunąć tyle z nich, ile się da. Są to dwa z pięciu kroków Self-Reg, o których napiszę wkrótce. Dla mnie kilka lat temu ogromnym stresorem z obszaru społecznego były oceny innych osób – konkretnie: starszych lub bezdzietnych osób z mojej rodziny – dotyczące tego, jaką jestem mamą. Duży był bowiem wymagającym niemowlakiem i podczas spotkań rodzinnych potrzebował stałego kontaktu ze mną i bardzo częstego karmienia piersią, co spotykało się z niepochlebnymi komentarzami. Dziś na takie komentarze odpowiadałabym asertywnie, a nie defensywnie lub agresywnie, i kompletnie bym się nimi nie przejmowała (przeczytaj świetny tekst na temat takich sytuacji Potrzebujesz rad czy empatii?).
Teraz największy stres w okresie świątecznym jest związany z pakowaniem rzeczy na wyjazd do rodziny. Chodzi o obszar poznawczy – moją ogromną potrzebę kontroli i zachowania poczucia bezpieczeństwa, która skłania mnie do snucia czarnych scenariuszy, przed którymi należy się zabezpieczyć perfekcyjnym pakowaniem. W efekcie już dwa dni przed wyjazdem jestem zwykle kłębkiem nerwów i wyżywam się na mężu i dzieciach. Zwykle, bo tym razem dzięki Self-Reg i terapii udało mi się po raz pierwszy, odkąd pamiętam poprzestać na lekkim podminowaniu i przygotowania do wyjazdu (pierwszego w pięcioro) upłynęły w dobrej atmosferze.
Życzę Wam i Waszym dzieciom oraz innym bliskim Wam osobom odstresowanych Świąt Wielkanocnych!
Post ilustrują ozdoby wykonane własnoręcznie przez Dużego i Małego. A po świętach opublikuję gotowy już wpis na temat metody Self-Reg, nad którym pracowałam z ogromną przyjemnością, aby odstresować się podczas pakowania. Ładowanie akumulatorów przez robienie czegoś, co lubimy to też jeden z kroków Self-Reg.
P.S. Malutki jednak nie jest high need baby. Swoją pierwszą trzygodzinną trasę przespał niemal w całości. To było tak niezwykłe po histeriach moich starszaków w podobnym wieku, że kilka razy prosiłam Dużego, żeby sprawdził, czy Malutki oddycha.
utworzone przez DyleMatka | kwi 7, 2017 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem
Dziś o godzinie 19 zostawiłam Dużego w przedszkolu, gdzie spędzi wraz z całą swoją grupą pełną przygód noc.
Od kilku tygodni mówił o tej nocy z ogromnym entuzjazmem i nie mógł się jej doczekać. W przedszkolu odebrał ode mnie torbę ze swoim kocem, poduszką, piżamą i latarką, przytulił mnie nieuważnie na pożegnanie, po czym dołączył do kolegów, którzy skakali z radości, skandując raz po raz: „NO-CO-WA-NIE!”. Nawet nie obejrzał się na mnie i młodszych braci.
Początek jego pierwszej nocy w przedszkolu w czerwcu ubiegłego roku wyglądał zupełnie inaczej.
Także wtedy czekał na tę noc i mówił o niej z przejęciem, jednak z czasem do jego radosnego oczekiwania wkradł się lęk. Dopytywał, czy będę mogła zostać z nim i go przytulić przed snem i widać było, że chęć przeżycia czegoś nowego walczy w nim z potrzebą bezpieczeństwa i rutyny. W tygodniu poprzedzającym nocleg był coraz bardziej zestresowany, a w „dniu zero” stwierdził, że raczej nie chce w tej zabawie uczestniczyć, choć nie był tego całkiem pewny. Spakowałam go więc i wieczorem zawiozłam do przedszkola. Byli tam wszyscy jego koledzy i koleżanki (stuprocentowa frekwencja to w przedszkolu coś niezwykłego) i nikt poza nim nie wyglądał na zestresowanego. Biedny Duży nie wiedział, czego chce. Kiedy miałam go zostawić, rozpłakał się rozpaczliwie i przykleił do moich nóg, wołając: „Mamo, błagam cię, nie zostawiaj mnie tu! Chcę być zawsze z tobą!”.
Przytuliłam go i powiedziałam: „Jestem przekonana, że będzie super, a jeśli nie, to ciocia zadzwoni do mnie i przyjadę po ciebie”.
„Ciocia” kiwnęła głową, a ja odkleiłam od siebie płaczącą kupkę nieszczęścia i zdecydowanym krokiem opuściłam przedszkole. Nieczuła matka, fundująca dziecku traumę bez powodu – mniej więcej to usłyszałam od Męża, kiedy dowiedział się, jak wyglądało moje pożegnanie z Dużym. Na szczęście wkrótce dostałam SMS od wychowawczyni: Duży świetnie się bawił i nie zamierzał wracać do domu. Kiedy następnego ranka odebraliśmy go całą rodziną – ja, Mąż, Mały i Malutki w moim brzuchu – zawołał radośnie: „Mamo, to była najlepsza noc w moim życiu! Dziękuję, że mnie nie posłuchałaś i mnie zostawiłaś! Skąd wiedziałaś, że tak trzeba?”
No właśnie, skąd wiedziałam, że tak trzeba?
Nie wiedziałam, a jedynie przeczuwałam: podpowiedziały mi to intuicja i doświadczenie. Podczas adaptacji w przedszkolu dwa lata wcześniej w przypadku rozpaczy Dużego najlepiej sprawdzało się krótkie pożegnanie i opuszczenie przedszkola; wtedy szybko się uspokajał i rozpogadzał. Ja postępowałam właśnie tak, a Mąż zwykle próbował zostać, aż Duży się uspokoi, ale wtedy nasz synek wpadał w histerię i nawet po południu był nadal markotny i niespokojny. Nie byłam jednak pewna, że podczas nocy w przedszkolu takie postępowanie się sprawdzi. W ogóle niczego nie byłam pewna, bo niestety dzieci nie rodzą się z dołączoną instrukcją obsługi. Każde dziecko jest inne, każde konkretne dziecko też jest inne w relacji z różnymi osobami oraz w różnych okolicznościach i na różnych etapach rozwojowych, co dodatkowo utrudnia przewidywanie skutków naszych rodzicielskich działań.
Moje macierzyństwo to wielka improwizacja i stąpanie po kruchym lodzie bez solidnej wiedzy o procesach topnienia i zamarzania.
Pytanie o złoty środek między rzucaniem dziecka na głęboką wodę a niewypuszczaniem go z brodzika dla maluszków to tylko jeden z moich licznych macierzyńskich dylematów. Dużo czytam o rozwoju psychofizycznym dziecka i różnego rodzaju narzędziach rodzica, staram się rozwijać się jako matka i człowiek (bo dobry, zadbany emocjonalnie człowiek płci żeńskiej może być wystarczająco dobrą matką), ale najczęściej wiem tylko, że nic nie wiem. Znajduję rozwiązania i odpowiedzi, analizując każdy przypadek z osobna i wsłuchując się w swoją intuicję – bez niej ani rusz. Stąpam po omacku, czasem trafiając na minę albo rozdeptując jakąś delikatną roślinkę. Mam nadzieję, że moje dzieci wybaczą mi moje liczne błędy, wierząc w moje dobre intencje.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Swims Faster Deeper” (CC BY-NC 2.0) by Thomas Hawk
utworzone przez DyleMatka | mar 29, 2017 | blaski macierzyństwa, refleksje nad rodzicielstwem
Przerywam na chwilę mój cykl postów o złości i narzędziach pracy nad nią, żeby zanotować spontaniczną refleksję z cyklu „co mi dały dzieci”.
Otóż poszłam dziś do przedszkola po Dużego i Małego z Malutkim śpiącym w wózku. Wózek zostawiłam przed przeszklonymi drzwiami przedszkola, żeby maluch nie zgrzał się w ciepłej szatni (miałam go na oku, zresztą przedszkole jest położone na zamkniętym terenie).
Kiedy starszaki brykały i wygłupiały się zamiast się ubierać,
odezwała się do mnie jedna z matek:
– Jak pani sobie daje radę sama z trójką takich maluchów? Ja mam dwóch synów, cztery i osiem lat, a często nie jestem w stanie ich ogarnąć, zwłaszcza poza domem.
– W domu przez większość czasu jest mi łatwiej, niż po narodzinach drugiego dziecka, bo starszaki bawią się ze sobą i mogę w spokoju zająć się bobasem – odpowiedziałam. – A poza domem czasem ich ogarniam, a czasem nie. W razie problemów zawsze jakaś dobra dusza zlituje się i pomoże.
Kobieta pokręciła głową z niedowierzaniem;
jej mina mówiła: „Przecież widzę, że pani świetnie sobie radzi”. Po paru minutach pożegnała się i wyszła z przedszkola ze swoim czterolatkiem. Żywy jak srebro Mały, już w butach i kurtce, wykorzystał moment mojej nieuwagi i wyszedł razem z nią. Najwyraźniej chciał poprowadzić w kierunku podjazdu wózek z braciszkiem, ale zapomniał o zwolnieniu hamulca, przyłożył dużą siłę i omal nie przewrócił wózka. Kobieta, z którą rozmawiałam, złapała wózek, odblokowała hamulec i razem z Małym ruszyła powoli w kierunku podjazdu, oglądając się, czy już wychodzę. Wszystko to obserwowałam przez drzwi przedszkola. Po chwili wyszłam razem z Dużym na dwór, podziękowałam kobiecie i powiedziałam:
– Widzi pani? Mówiłam, że zawsze jakaś dobra dusza zlituje się i pomoże – po czym obie zaczęłyśmy się śmiać.
Zanim zostałam mamą, nie umiałam prosić o pomoc;
teraz mam z tym jedynie niewielki problem. Zosia-Samosia, którą byłam, nie dzieliła się obowiązkami i nie delegowała zadań, uważając, że sama wszystko zrobi najlepiej. Już narodziny Dużego to zmieniły. Byłam tak słaba po cesarskim cięciu, że przyjęłam z wdzięcznością pomoc mamy i teściowej, które przyjeżdżały do Warszawy, żeby mi gotować i dawać wytchnienie w noszeniu wymagającego noworodka. Z każdym kolejnym dzieckiem delegowałam coraz więcej domowych i opiekuńczych zadań: trochę na męża, trochę na nianię, trochę na panią sprzątającą. Moja duma cierpi z tego powodu coraz rzadziej, krócej i mniej intensywnie. Opisana powyżej sytuacja tylko mnie rozśmieszyła; jeszcze kilka lat temu wstydziłabym się i wyrzucałabym sobie, że sama nie dopilnowałam Malutkiego.
Uważam, że umiejętność korzystania ze wsparcia z wdzięcznością i bez wyrzutów sumienia to ważny czynnik sukcesu.
Mam tu na myśli szeroko pojęty osobisty sukces, czyli takie życie, jakiego pragniemy. Tylko najwybitniejsze jednostki są w stanie dokonać wielkich rzeczy w pojedynkę – a i tak zazwyczaj pomaga im ktoś, kto stoi w cieniu i wykonuje czarną robotę, choćby gotuje dla nich i sprząta, kiedy oni są w szale twórczym. W moim uprzejmym i stanowczym wpisie na temat Pozytywnej Dyscypliny wspomniałam, że biorę udział w rocznym wyzwaniu rozwojowym Joanny Baranowskiej „Uwolnij moc„. W marcu ja i ponad tysiąc innych mam koncentrowałyśmy się na budowaniu własnych sieci wsparcia. Chociaż… ja nie musiałam nic budować, bo robię to już od kilku lat. To kolejny dar, który otrzymałam od moich dzieci.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „group hug” (CC BY-SA 2.0) by Mel Aclaro
utworzone przez DyleMatka | mar 3, 2017 | refleksje nad rodzicielstwem
dziś opowiem o tym, skąd się biorą te cechy, a za przykład znów posłużą mi Duży i Mały. Moi dwaj starsi synowie są fizycznie bardzo podobni, jednak pod względem temperamentu różnią się jak ogień i woda. Duży to hajnid, Małego można by określić mianem lowneeda, czyli dziecka mało wymagającego. Tak go widzę, choć przez pierwsze 21 miesięcy swojego życia ani razu nie przespał więcej niż trzy godziny na raz, a nocą spał wyłącznie na mnie i/lub przyssany do piersi (Duży w drugim roku życia miewał okresy, w których przesypiał noc lub budził się tylko raz).
W postrzeganiu Małego jako lowneeda nie przeszkadza mi także to, że w drugim roku życia swoją energię kierował głównie na rozsypywanie, rozlewanie i zrzucanie z wysokości wszystkiego, co spotkał na swojej drodze oraz wspinaczkę na wszystko, na co dało się wspiąć (Duży w tym wieku był o wiele spokojniejszy i ostrożniejszy). Mały wyrósł z tego wszystkiego, natomiast Duży od urodzenia potrzebował ciągłej atencji, zabawiania i pomocy dorosłych w regulowaniu trudnych emocji. To właśnie ta nieumiejętność szeroko pojętego zajęcia się sobą i swoimi emocjami to dla mnie sedno hajnidztwa.
Duży jest wymagający, a Mały nie ze względu na pewne wrodzone czynniki.
Po pierwsze, w niemowlęctwie Duży miał alergię pokarmową i prawdopodobnie refluks żołądkowo-przełykowy.
Alergeny zawarte w pokarmach, które spożywałam przenikały do mojego mleka i powodowały u maluszka nieprzyjemne objawy: wysypkę, ból brzuszka i silne ulewanie. To ostatnie było nasilane przez refluks. Częsty płacz i marudzenie maleńkiego Dużego oraz „domaganie się”, żeby go nosić w pozycji zbliżonej do pionu, były podyktowane bólem i dyskomfortem. Wyeliminowanie z mojej diety wszystkich produktów zawierających choćby minimalne ilości mleka krowiego, jajek i ryb, a także upływ czasu przyniosły ulgę. Nie da się jednak wykluczyć, że przykre wczesne doświadczenia związane z karmieniem mogły przyczynić się do późniejszych problemów Dużego z wybiórczym jedzeniem. Mały nie miał ani alergii, ani refluksu, nie był też w późniejszym okresie niejadkiem.
Po drugie, Duży ma zaburzenia integracji sensorycznej (SI, ang. sensory integration), tzn. jego ciało nie radzi sobie z prawidłowym odbieraniem i przetwarzaniem bodźców zmysłowych.
Wykazuje nadwrażliwość w zakresie czucia powierzchniowego i przetwarzania dźwięków, czyli silniej, niż przeciętne dziecko odczuwa dotyk i słyszy dźwięki, a także ma problem z różnicowaniem tych ostatnich: warkot śmieciarki za oknem jest dla niego równie (nie)istotny, co moje polecenie, żeby założył buty. Jako dwu i pół latek Duży reagował histerią bądź paniką na mycie rąk i kąpiel, ciepłe wierzchnie okrycia, szum wiatru, dźwięk wydawany przez meleksy i wózki widłowe, obecność innych dzieci w okolicy (bo dzieci poruszają się w sposób dość nieprzewidywalny i mogą nadwrażliwca znienacka dotknąć) i szereg innych czynników. Miał też skrajnie wybiórczą dietę; było to efektem nadwrażliwości w obrębie jamy ustnej oraz nietypowo silnego odczuwania smaków, zwłaszcza gorzkiego (jest tzw. supersmakoszem).
Ponadto Duży wykazuje podwrażliwość czucia głębokiego (propriocepcji) i układu przedsionkowego, co oznacza, że potrzebuje silniejszych, niż przeciętne dziecko bodźców angażujących aparat ruchowy oraz błędnik. Jest zatem w ciągłym ruchu – biega i porusza kończynami i palcami – i brak mu wyczucia: zderza się z innymi ludźmi, zbyt mocno się przytula, podczas gry w berka uderza brata w plecy tak mocno, że ten się przewraca z impetem. Terapia integracji sensorycznej znacząco poprawiła jego funkcjonowanie i choć nie wyeliminowała wszystkich objawów, nasze życie jest o niebo łatwiejsze, niż przed jej podjęciem. Z kolei Mały nie ma problemów z integracją sensoryczną.
Po trzecie, Duży ma nieco obniżone napięcie mięśniowe, dość słabe mięśnie, nazbyt ruchome stawy oraz problemy z małą motoryką (tj. niezbyt wprawne ręce).
To wszystko sprawia, że nie czuje się całkowicie komfortowo we własnym ciele, łatwo się męczy i często frustruje. W tym zakresie bardzo pomogły systematyczne ćwiczenia zalecone przez rehabilitantkę, zarażenie go pasją do jazdy na rowerze i ostatnio pływania, a także terapia ręki podjęta przy okazji terapii SI. Natomiast Mały nie ma tego typu trudności, jest bardzo sprawny i ma rozwiniętą nad wiek małą motorykę.
Po czwarte, Duży spełnia wszystkie kryteria ADHD oraz ma pewne cechy zespołu Aspergera.
Na ADHD, czyli zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ang. attention deficit hyperactivity disorder), składają się: wzmożona impulsywność, nadmierna ruchliwość i kłopoty z koncentracją. Objawy te zaobserwowaliśmy dopiero około czwartych urodzin Dużego, a zaburzenie będzie można zdiagnozować formalnie dopiero za około dwa lata. Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na zdobycie „papierka” potwierdzającego diagnozę oraz, czy i jak go wykorzystamy, potrzebujemy morza cierpliwości i oceanu mądrości, żeby radzić sobie z zachowaniem Dużego bez krzyku czy choćby ciągłego upominania i gderania, które psuje naszą relację i obniża samoocenę dziecka.
Na szczęście u Dużego nie stwierdzono zaburzeń ze spektrum autyzmu ani zespołu Aspergera, choć wykazuje on sporo cech i zachowań typowych dla tego ostatniego. Wystarczy wspomnieć, że potrafił stłuc Małego na kwaśne jabłko, kiedy ten łamał jakiś schemat jego zabawy, np. kładł figurkę Peppy na dolnej części łóżeczka piętrowego, czyli na miejscu George’a. Z moich obserwacji wynika, że dzieci „ze spektrum” zazwyczaj są w niemowlęctwie i wczesnym dzieciństwie hajnidami, choć oczywiście nie każdy hajnid ma to zaburzenie. Natomiast Mały nie wykazuje żadnych tego typu symptomów.
Po piąte, Duży ma po prostu trudny temperament – trudny dla niego samego i dla otoczenia.
Jest bardzo aktywny, negatywnie usposobiony, raczej wycofany, mało wytrwały, mało elastyczny, bardzo wrażliwy, silnie reaguje na wszelkie bodźce i łatwo się rozprasza. (Korzystam z definicji temperamentu przedstawionej w: M. McKay, P. Fanning, K. Paleg, D. Landis, „Kiedy Twoja złość krzywdzi dziecko”, Mind, Podkowa Leśna 2012.) Poza wysoką aktywnością i średnim poziomem elastyczności, Mały jest pod względem temperamentu przeciwieństwem brata.
Oprócz tych wrodzonych jest jeszcze jeden istotny czynnik determinujący różnice między Dużym i Małym: są wychowywani w innych rodzinach, przez inne matki.
Urodziłam ich obu, ale od początku traktuję ich pod wieloma względami inaczej. Matka Dużego była (jest? Nie potrafię zdecydować, czy mogę używać czasu przeszłego) niepewna własnych kompetencji, chwiejna w swoich przekonaniach, labilna emocjonalnie, nieco narcystyczna, pełna obaw o długoterminowe efekty swoich działań. Wisiała nad swoim pierworodnym jak helikopter, odgadując w mig jego życzenia i zapominając o własnych potrzebach. W Rodzicielstwie bliskości: nieporadniku dla początkujących wspominałam, że kiedy był niemowlęciem, nie odważyłam się pójść pod prysznic pod nieobecność Męża, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której maluch płakałby przez kilka minut w samotności. Raz na jakiś czas moje całkowicie zaniedbane potrzeby dawały o sobie znać wybuchami złości.
Moja labilność była szczególnie trudna dla Dużego, ponieważ przez większość czasu byłam z nim sama, niejako stanowiąc jego całą rodzinę. Niedawno wpadł mi w oko artykuł bliskościowej psychołożki Agnieszki Stein „O przywiązaniu. Jak budować bezpieczną więź z dzieckiem”. W jego świetle można by nazwać mój styl opieki nad Dużym w kluczowych pierwszych trzech latach jego życia opieką niesystematyczną. Cytuję autorkę: „Opieka niesystematyczna oznacza, że kiedy dziecko komunikuje potrzebę, raz jest wspierane, a raz nie i dzieje się to w zgodzie z zasadami, których nie jest w stanie na danym etapie odkryć ani zrozumieć (tak jak wtedy, kiedy jest to opieka z zegarkiem w ręku) albo w ogóle bez żadnych zasad.” Taka opieka nad szczególnie wrażliwym dzieckiem daje efekt w postaci tzw. lękowego stylu przywiązania.
W odróżnieniu od matki Dużego, matka Małego była (i jest) prawdziwie bliskościową mamą.
Spała z nim, karmiła go piersią godzinami (jednocześnie czytając Dużemu książeczki), nosiła go i kołysała, odczytywała i zaspokajała jego potrzeby. Jednak brała prysznic, kiedy tego potrzebowała, wierząc, że nawet noworodek szóstym zmysłem wyczuje, że nie został porzucony, lecz mama robi coś dla siebie. Co bardzo ważne, nie miała zbyt wiele wątpliwości i rozterek, była stabilna emocjonalnie, nie słuchała już zewnętrznych krytyków, lecz polegała na własnej intuicji i doświadczeniu. Wiedziała, że kolki, potrzeba bycia noszonym czy nocne maratony ssania piersi wkrótce się skończą i traktowała trudne chwile jako coś przemijającego, a nie zwiastun jeszcze trudniejszych chwil. Nie bez znaczenia jest też to, że Mały miał więcej bliskich osób, niż Duży: oprócz mamy także tatę, który bardziej zaangażował się w rodzinne życie, ukochaną nianię, no i przede wszystkim uwielbianego starszego brata.
Życie Dużego jest cholernie trudne: nie tylko jego własne ciało i emocje często wiodą go na manowce, lecz także… ma matkę hajnidkę.
Z powyższej listy wrodzonych czynników wpływających na hajnidztwo Dużego sama jestem obciążona niemal wszystkimi. Podczas diagnozy Dużego specjalista w zakresie integracji sensorycznej zwrócił mi uwagę, że reaguję na wszystkie bodźce identycznie, jak on. Kiedy zbierałam informacje o zespole Aspergera, przeprowadziłam na sobie Aspie-quiz, który potwierdził moje przypuszczenia, że moje postrzeganie zmysłowe oraz intelekt są typowe dla osób z tym zaburzeniem.
Duży i ja mamy identyczną budowę stawów i mało wprawne ręce, wpadamy na ludzi i meble, jesteśmy często rozkojarzeni i nie rozumiemy mimo szczerych chęci, co się do nas mówi, szybciej mówimy i działamy, niż myślimy, jesteśmy szalenie niecierpliwi i bardzo wrażliwi… przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Przeglądam się w tym moim kochanym nad życie pierworodnym jak w lustrze i pewnie dlatego jego emocje tak mocno rezonują także we mnie, wskutek czego nakręcamy się wzajemnie. Kiedy pracuję nad tym, żeby było mu łatwiej, jednocześnie pomagam samej sobie, a podejmując pracę nad sobą, pomagam i jemu. To moje najtrudniejsze życiowe zadanie. Ale kto powiedział, że w życiu ma być łatwo…?
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Yummy Breakfast and Yummy Dessert” (CC BY-NC-ND 2.0) by Holly