Obserwuję Cię od dawna. Decydujesz się na coaching ze mną, żeby zmieniać swoje schematy działania i ograniczające przekonania, lepiej poznać świat swoich emocji i poprawić jakość relacji z Twoimi dziećmi. Przychodzisz na moje warsztaty i wykłady na temat rodzicielskiego stresu i samoregulacji. Czytasz moje wpisy na blogu, komentujesz je i wysyłasz do mnie pełne osobistych refleksji wiadomości prywatne. Uczestniczysz w niezliczonych dyskusjach w rodzicielskich grupach na Facebooku. Czytasz tonę książek o różnych aspektach rodzicielstwa i o tym, jak wspierać dzieci, aby wyrosły im skrzydła. Przeżywasz mnóstwo dylematów w roli matki i kobiety łączącej różne życiowe role.
Towarzyszysz swoim dzieciom, podążasz za nimi i uważnie obserwujesz ich rozwój.
Kiedy zauważasz, że przeżywają trudności, nie spoczniesz, dopóki nie znajdziesz najlepszego sposobu wsparcia ich. Jeśli trzeba, zgłaszasz się do profesjonalistów: lekarzy, rehabilitantów, specjalistów w zakresie integracji sensorycznej, psychologów. W domu skrupulatnie realizujesz ich zalecenia, wplatając nie zawsze przyjemne ćwiczenia w codzienne czynności i zabawę. Dbasz o zdrową dietę oraz odpowiednią dawkę ruchu i stymulacji intelektualnej i wielozmysłowej. Stajesz na głowie, aby Twoje dziecko miało optymalne warunki rozwoju.
Wierzysz, że nie ma niegrzecznych dzieci
i masz świadomość, że każde niewłaściwe zachowanie wynika z trudnych emocji, a te – z niezaspokojonych potrzeb. Stawiasz na wychowanie bez nagród i kar, które wspiera wewnątrzsterowność i karmi poczucie własnej wartości dziecka. Traktujesz swoje dzieci podmiotowo, z szacunkiem należnym odrębnemu małemu człowiekowi. Dajesz im przestrzeń i bezwarunkową miłość. A przynajmniej tak jest przez większość czasu, bo zdarza się, że…
Zdarza się, że zachowujesz się niezgodnie ze swoimi wartościami i ideałami.
Kaliber Twoich „występków” bywa różny: może dajesz dziecku klapsa, może przytrzymujesz je mocniej, niż to jest niezbędne dla ochrony jego życia i zdrowia, może wykrzykujesz raniące słowa, może straszysz, szantażujesz, obrażasz się, gderasz, a może obiecujesz, że jeśli zje zupę, dostanie czekoladę. Dzieje się to wtedy, kiedy Twoje napięcie i obciążenie stresem wzrastają ponad poziom krytyczny, powyżej którego kora nowa Twojego mózgu nie działa w pełni sprawnie: samokontrola „puszcza”, a Twoim zachowaniem rządzą schematy zakodowane na wczesnym etapie Twojego życia. Otwierasz usta i, choć tego nie chcesz, komunikujesz się w mało wspierający sposób: „Dlaczego ty znowu…?”, „Czy ty nigdy nie możesz…?”, „Masz natychmiast założyć buty, bo jak nie, to…!”.
Kiedy Twoje emocje opadną, odczuwasz ogromny wstyd.
Przepraszasz dziecko, wyjaśniasz mu, co się z Tobą działo i postanawiasz poprawę: będziesz jeszcze lepszą, cierpliwszą matką. Powodowana wyrzutami sumienia, przesuwasz wtedy swoje granice czy też nie komunikujesz ich dziecku. W pewnym momencie Twoje napięcie znów przekracza krytyczny poziom i znów popełniasz macierzyńskie „wykroczenie”, i znów pojawia się wstyd i mocne postanowienie poprawy…
Uderza mnie to, jak bardzo się obwiniasz i jak wymagająca jesteś wobec samej siebie.
Bez końca wyrzucasz sobie swoje matczyne potknięcia, analizując, co poszło nie tak. Twój krytyk wewnętrzny wygłasza mniej więcej takie przemowy: „Przecież przysięgałaś sobie, że stworzysz rodzinę, w której dzieci czują się ważne i kochane i że nigdy, przenigdy nie powtórzysz błędów i wpadek twoich rodziców. Przecież tyle czytasz, chodzisz na warsztaty dla rodziców, robisz kursy online. Przecież wiesz, jaką mamą chcesz być i jesteś bardzo zmotywowana. Wiesz to wszystko, a jednak znów nawaliłaś. Co się z tobą dzieje? Nie ogarniasz tego całego macierzyństwa. Biedne te twoje dzieci”.
Nie można z ciebie bez końca nalewać zasoby małym istotkom, których potrzeby wydają się nie mieć końca, a emocje są rozbuchane i silnie przez Ciebie odczuwane. A może wcale Ci to nie umyka, może Twoja głowa to wie dzięki tym wszystkim książkom i warsztatom, ale nie umiesz tego przekuć w zmianę zachowania? Tak bardzo dbasz o swoje dziecko – a jak dbasz o swoją siebie? Może warto byłoby trochę bardziej zająć się sobą, tą małą dziewczynką w sobie, której potrzeby i emocje niekoniecznie były ważne dla rodziców i opiekunów i której potrzeby teraz są nadal na drugim albo wręcz na ostatnim miejscu…?
Jeśli chcesz pochylić się nad sobą, nad własną samoregulacją,
to rozważ proszę udział w moim szkoleniu „Samoregulacja wrażliwej matki”. Informacje na jego temat znajdziesz pod tym linkiem. Zapraszam Cię serdecznie, ale też zachęcam, żebyś dobrze rozważyła, czy na pewno potrzebujesz kolejnej ekspertki, która opowie Ci, jak możesz nad sobą pracować. Może wcale tego nie potrzebujesz, bo przecież…
… przecież jesteś kompetentna. Jesteś mądra. Jesteś ok.
Jesteś kompetentna nawet, jeśli czasem (często?) czegoś nie potrafisz, nie wiesz, nie umiesz i potrzebujesz wsparcia bliskiej osoby lub profesjonalisty. Jesteś mądra nawet, jeśli zdarza się, że Twoja intuicja Cię zawiodła i ktoś wiedział lepiej, czego potrzebuje Twoje dziecko. Jesteś ok nawet, jeśli nie zawsze postępujesz w zgodzie ze swoimi wartościami i najlepszą wiedzą. JESTEŚ. WYSTARCZAJĄCO. DOBRĄ. MAMĄ. W ogóle jesteś wystarczająco dobra taka, jaka jesteś.
Spójrz proszę w lustro i uśmiechnij się do samej siebie.
A potem zastanów się, co by Ci sprawiło przyjemność i jest dostępne przy odrobinie wysiłku oraz dobrej woli osób Ci bliskich – i zrób to dla siebie. W końcu dziś Twoje święto!
Wspólnie z psycholożką dziecięcą Jagodą Sikorą szykuję nowe szkolenie online o tym, jak wspierać wrażliwe dzieci. Zapisz się na listę oczekujących!
Kiedy jako dziecko byłam pytana, kim chcę być, gdy dorosnę, odpowiadałam bez wahania:
„Wielką polską pisarką”. Już nie snuję marzeń o wielkości, ale pozostałą część tego dziecięcego marzenia spełniłam: 14 maja nakładem wydawnictwa Znak ukaże się moja książka „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę”. Dziś opowiem Wam co nieco o podstawach Self-Reg, o procesie tworzenia książki i o efekcie końcowym. Ten wpis jest przeznaczony dla wszystkich osób potencjalnie zainteresowanych książką, zwłaszcza tych, którzy nie wiedzą nic o samej metodzie. Ale nawet ci z Was, którzy dobrze znają to podejście i przez ostatnie pół roku śledzili mój fan page na Facebooku, dowiedzą się z tego wpisu co nieco o treści książki.
Czym jest Self-Reg?
(Jeśli to wiesz, możesz pominąć ten i kolejny akapit.) Jest to oparta na wynikach badań naukowych metoda, która pozwala lepiej rozumieć stres i zarządzać napięciem i energią. Nazwa metody pochodzi od angielskiego self-regulation (samoregulacja). Człowiek, który ma wysoko rozwiniętą umiejętność samoregulacji, umie wydajnie uczyć się i pracować, ale też odpoczywać. Dba o swoje zdrowie fizyczne i psychiczne. Często bywa spokojny, odczuwa przyjemne emocje (np. radość, zadowolenie) i potrafi łagodnie wyregulować te trudne (np. złość, smutek, żal). Tworzy głębokie, pełne wzajemnego zrozumienia i empatii związki z innymi ludźmi, w tym własnymi dziećmi. Efektywna samoregulacja sprzyja rozwojowi, uczeniu się oraz dobrostanowi emocjonalnemu, społecznemu i fizycznemu.
Twórcą Self-Reg jest prof. Stuart Shanker, kanadyjski ekspert w dziedzinie samoregulacji.
Założone przez niego The MEHRIT Centre (TMC) zajmuje się szerzeniem wiedzy o samoregulacji, badaniami naukowymi i certyfikacją ekspertów. W Polsce obecnie są trzy osoby z certyfikatem drugiego stopnia (Facylitator): oprócz mnie Natalia Fedan, która spopularyzowała to podejście w Polsce, oraz Jagoda Sikora, do której możecie się zwracać z pytaniami dotyczącymi samoregulacji u dzieci. Jest też garstka osób, które ukończyły szkolenie pierwszego stopnia i pracują aktualnie nad stworzeniem fundacji Self-Reg Europe. Pod jej parasolem mają się toczyć wszelkie działania związane z rozpowszechnianiem tego podejścia w Europie.
Książka, o której tu mowa jest dowodem, że kiedy czegoś bardzo pragniemy, Wszechświat nam sprzyja.
(Jeśli nie interesuje Cię to, jak powstawała książka, pomiń ten akapit i dwa kolejne.) Już późnym latem 2017 roku, w trakcie szkolenia certyfikacyjnego pierwszego stopnia w TMC, wpadłam na pomysł napisania serii opowiadań dla dzieci opartych o Self-Reg. Jednak miałam wówczas na głowie tyle, że odłożyłam projekt na mentalną półkę. Jesienią 2018 roku poczułam, że mam zasoby, aby faktycznie napisać te opowiadania, jednak nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Dosłownie kilka dni po tych moich rozmyślaniach otrzymałam mail od redaktorki z renomowanego wydawnictwa Znak. Pytała, czy byłabym zainteresowana napisaniem książki dla dzieci opartej o metodę Self-Reg przy poszanowaniu praw TMC. Zespół redakcyjny poprzez mojego bloga poznał mnie jako jedną z pierwszych w Polsce popularyzatorek Self-Reg. Uznałam ten zbieg okoliczności za nomen omen, ZNAK od losu i z radością przyjęłam propozycję.
Książkę pisałam przez kilka tygodni w warunkach niezbyt sprzyjających procesowi twórczemu.
Jako mama trójki dzieci nauczyłam się realizować swoje ważne potrzeby i projekty w tak zwanym międzyczasie i w rozkroku między dziećmi a sobą samą. Osoby odwiedzające mój fanpage na Facebooku miały okazję obserwować, jak kolejne fragmenty książki powstają w kilkunastominutowych odcinkach czasu: w poczekalni przedszkolnej, na szkolnym korytarzu, w samochodzie podczas nieplanowanej drzemki Malutkiego, w łazience podczas jego wieczornych ablucji. Cierpię na deficyt uwagi, bardzo trudno mi „wejść” w jakieś zadanie, ale nie dotyczy to spraw, które mój umysł uznał za priorytetowe, a za taką właśnie uważałam moją książkę. Bardzo pomagała mi też łagodna, ale nieustępliwa postawa redaktorek: Oli Bisztygi i Kamili Biedrońskiej. Pierwsza z nich podsunęła mi sporo pomysłów i dała wsparcie emocjonalne w pierwszej fazie pisania, a druga profesjonalnie czuwała nad tłumaczeniem (o tym za chwilę), ilustracjami, składem i łamaniem tekstu.
Czy książka spodoba się odbiorcom?
Nie mam pojęcia, ale wraz z zespołem redakcyjnym bardzo postarałam się, żeby tak było. Atutem na pewno jest piękna oprawa graficzna: twarda okładka, atrakcyjna kolorystyka i pełne życia ilustracje Anny Teodorczyk pojawiające się praktycznie na każdej stronie. (Serdecznie dziękuję Pani Annie za cierpliwe wprowadzanie moich licznych poprawek i sugestii: „sukienka Lenki musi koniecznie być czerwona”; „na scenie powinno być więcej dzieci”; „ten kawałek tortu tu nie pasuje” itd.)
Innym atutem jest, jak sądzę, realizm opowiadanych w książce historii: każdej opisanej sytuacji doświadczyłam wraz z moimi lub znajomymi dziećmi, wiele rozmów przeprowadziliśmy w podobny sposób. Zależało mi, żeby i mali, i duzi czytelnicy mogli wczuć się w rolę bohaterów i dlatego też wolałam pisać o prawdziwych dzieciach, niż o zwierzątkach mówiących ludzkim głosem lub czarodziejach i wróżkach. Wiem, że niektórzy wolą magię od realizmu, ale wiem też, że nie napisałabym dobrej książki o czarach. Zresztą wielu przyszłym czytelnikom sam Self-Reg wyda się magią…
Moją największą obawą było to, że język bohaterów – zwłaszcza wówczas, gdy rodzice dociekają źródeł stresu dzieci i wyjaśniają im, co się z nimi działo w trudnej sytuacji – może wydawać się sztuczny. Początkowo faktycznie tak było, ale redaktorki włożyły wiele wysiłku w uproszczenie pierwszych wersji opowiadań i wzbogacenie tekstu w przeróżne „bęc” i „plask”. John Hoffman z TMC zwrócił uwagę, że także w ostatecznej wersji tekstu komunikaty rodziców skierowane do Kuby i zwłaszcza Lenki bywają nieco zbyt złożone, a słownictwo zbyt abstrakcyjne. Jednak konkretne fragmenty, które wskazał były w moim odczuciu trudniejsze w języku angielskim, niż w oryginale. Polskie „działaliście pod wpływem silnych emocji” jest prostszym komunikatem, niż angielskie „you acted under the influence of strong emotions”, czyż nie?
za to mnóstwo się dzieje na zapleczu i dziś chcę Wam opowiedzieć o tym, co szykuję. Kiedy zaczynałam pisać mój blog, byłam na urlopie macierzyńskim z Malutkim wiszącym całymi dniami przy mojej piersi, a starszakami w przedszkolu, więc miałam mnóstwo czasu na pisanie długich postów. Teraz czasu na blogowanie mam o wiele mniej: pracuję jako coach i przygotowuję się do akredytacji coacha w Izbie Coachingu, a także do certyfikacji coacha kryzysowego w Polskim Towarzystwie Coachingu Kryzysowego. Wkrótce ukaże się efekt wielu godzin mojej pracy – książka „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę”, zredagowana merytorycznie przez MEHRIT Centre. Zapowiedziałam ją i w najbliższych dniach napiszę o niej więcej. Poza tym trwają prace nad moją nową stroną internetową i identyfikacją wizualną i właśnie o tym chcę Wam dziś opowiedzieć.
Blog DyleMatki.eu narodził się ponad dwa lata temu,
kiedy jako świeżo upieczona mama trójki dzieci postanowiłam podczas urlopu macierzyńskiego i rodzicielskiego napisać książkę. Od małego chciałam być „wielką polską pisarką” i wydawało mi się, że trzeci i ostatni roczny urlop od pracy zawodowej to moja ostatnia przed emeryturą szansa na spełnienie tego marzenia. Książka miała nosić tytuł „DyleMatki. Dylematy świadomego macierzyństwa” i opowiadać w beletrystycznej formie o dylematach, które przeżywałam jako mama, jednocześnie przemycając czytelnikom wiedzę o rozwoju dziecka i rodzica.
Miałam całe mnóstwo notatek, ale nie byłam w stanie sklecić z nich porządnego tekstu choćby jednego rozdziału. Widząc moją frustrację, pewnego wieczoru Mąż zasugerował, żebym zaczęła pisać blog: to pozwoli mi uporządkować myśli i znaleźć pierwszych czytelników książki. Zaczęłam zatem pisać – anonimowo, ale do bólu szczerze i otwarcie – o moim doświadczeniu macierzyństwa. Miałam jasno określony plan: napiszę książkę, a kiedy Malutki skończy rok, wrócę do mojej instytucji, gdzie czekała na mnie dobra, stabilna i nieźle płatna praca badacza i analityka gospodarki. Miałam szczęście, bo zatrudnienie tam pozwalało mi łączyć rozwój zawodowy z macierzyństwem: w ostatnim roku pracy mimo kilkudziesięciu dni zwolnień na chore dzieci otrzymałam awans i podwyżkę. Jednak sprawy potoczyły się inaczej: ani nie napisałam (jeszcze) książki, ani nie wróciłam (jeszcze?) do mojej instytucji, choć w lutym minęły dwa lata od pierwszego wpisu na blogu. Odkryłam bowiem Self-Reg i moje życie skręciło w nowym kierunku.
Self-Reg było dla mnie objawieniem:
poczułam, jak gdyby rozsypane bezładnie jak kolorowe puzzle kawałki moich i cudzych doświadczeń, wiedzy i przemyśleń złożyły się w spójną całość wyjaśniającą wszystko. Po odbyciu kursu „Odstresowany rodzic” Natalii Fedan musiałam, po prostu musiałam zapisać się na kurs Foundations (podstaw) Self-Reg w kanadyjskim MEHRIT Centre, instytucji założonej przez Stuarta Shankera, twórcę tej metody. Ośmielana przez Natalię, postanowiłam uczyć innych ludzi tej metody, jednak czułam, że jako ekonomistka nie mam kwalifikacji, aby zająć się tym zawodowo. Dlatego oprócz kursu Self-Reg drugiego stopnia, Facilitator (który ukończyłam jako pierwsza osoba z Polski), zdecydowałam się na Podyplomowe Studia Coachingu i Mentoringu na Uniwersytecie SWPS we współpracy z Laboratorium Psychoedukacji oraz Szkołę prowadzenia grup wsparcia dla rodziców w fundacji Sto Pociech.
Marzyłam o magisterce z psychologii, ale uznałam to za zbyt obciążające przy trójce małych dzieci. Kiedy złożyłam wniosek o urlop wychowawczy w mojej instytucji i zdałam sobie sprawę, jak ogromny koszt finansowy poniesie w związku z moimi pomysłami moja rodzina oraz, jak mało stabilna jest moja nowa droga rozwoju, zaczęłam mieć ataki paniki. Podjęłam decyzję o terapii traum, która – wraz z niezwykle wymagającymi emocjonalnie studiami – sprawiła, że moja osobowość rozpadła się na kilka części. Z pomocą terapeutki poskładałam ją w spójną, silną całość. We wrześniu 2018 roku ukończyłam studia i rozpoczęłam praktykę coacha, prowadząc warsztaty na temat Self-Reg i stawiając pierwsze kroki w biznesie – ja, która od czasów studiów pracowała w instytucjach publicznych.
W marcu skończyłam czterdzieści lat i chwilę potem wykonałam ostatni (na razie) duży krok na mojej drodze rozwoju.
Zostawiłam synów – w tym karmionego piersią niemal 2,5-letniego Malutkiego – na sześć dni i pięć nocy, aby wziąć udział w treningu interpersonalnym zwanym grupą otwarcia. Było to doświadczenie trudne ze względu na to, że jestem wysoko wrażliwą osobą, chłonącą emocje innych jak gąbka (starałam się nie wchodzić tam w rolę coacha, który konteneruje emocje innych). Jednocześnie było to doświadczenie – dosłownie – budujące: przekonałam się, że jestem dokładnie taka, jaką chcę być.
Najbardziej satysfakcjonujący moment zawdzięczam jednej z uczestniczek treningu, która czwartego dnia przy wszystkich zaatakowała mnie za to, jaka jestem, jak siedzę, jak patrzę, jak przeżywam emocje, jak żyję. Dwa lata temu spaliłabym się ze wstydu, manifestując to ślepą furią i bezpardonowym atakiem na nią. Potem bez końca analizowałabym i racjonalizowała sytuację, czując do tej kobiety rosnącą niechęć i deprecjonując grupę otwarcia i jej pomysłodawców. Teraz zrobiło mi się przykro, bo ten atak nastąpił w chwilę po tym, jak wyraziłam tej uczestniczce uznanie i szacunek. Poczułam też irytację z powodu jej niektórych insynuacji oraz sporo współczucia dla niej. Jej słowa sprawiły, że przez chwilę zastanowiłam się nad swoich zachowaniem, ale nie dotknęły mojej istoty, nie pozbawiły mnie spokoju ani nie sprawiły, że zachowałam się niezgodnie z moimi wartościami.
Jestem, jaka jestem. Już nie muszę podobać się wszystkim ani wciąż na nowo ulepszać samej siebie i robić tych wszystkich wyjątkowych rzeczy kosztem snu i bliskości z innymi ludźmi. Mogę z pasją i cichą odwagą zająć się tym, co mnie teraz pociąga najbardziej: wspieraniem moich bliskich oraz moich klientów na drodze do lepszego życia. To nowe i cudowne odczucie.
W związku z tymi przemianami i przekroczeniem magicznej czterdziestki zapragnęłam też nowego miejsca w sieci.
Będzie nim strona DyleMatki.pl, na której znajdzie się całe archiwum bloga i o wiele więcej. Blog DyleMatki.eu zaczęłam pisać jako świadoma mama, pragnąca dzielić się swoją wiedzą, doświadczeniem i dylematami z innymi mamami. Pozostaję tą samą mamą, ale stałam się też kimś innym: coachem, trenerką Self-Reg, autorką, ekspertką w dziedzinie pracy nad własnym stresem i złością. Będę kontynuować pisanie bloga, a oprócz tego na nowej stronie znajdziecie kompletne informacje o tym, jak mogę Was wesprzeć: o coachingu ze mną, warsztatach, książce dla dzieci, a w przyszłości także o moich kolejnych projektach czy produktach, w tym wielokrotnie zapowiadanym kursie online o złości. Stronę oraz nową identyfikację wizualną, którą prezentuje zdjęcie powyżej, stworzyła Kamila Chyła Ikimasa wraz z zespołem. Trwają ostatnie prace w domenie DyleMatki.pl, na którą będziecie automatycznie przekierowywani z DyleMatki.eu.
Mam nadzieję, że nowa strona będzie służyć i Wam, i mnie.
Zawsze obawiałam się zmian i nadal nie jestem do nich nastawiona hurraoptymistycznie. Wiem, że wielu z Was, moich czytelników i klientów, też tak ma. A jednak czuję, że nowa strona oraz nowa identyfikacja wizualna to krok, którego potrzebuję i wierzę głęboko, że nawet ci sceptyczni spośród Was przekonają się do niej, bo mimo zmiany wizualnej pozostanę tą samą Agnieszką-DyleMatką, którą lubicie czytać.
Jest połowa lat 1980., mam kilka lat. Wiem już, czego chcę od życia: będę wielką polską pisarką i nie będę mamą. Będę tatą.
To bardzo fajnie być tatą: po pracy można bawić się z dziećmi, jeździć z nimi na sankach, nauczyć je jazdy na rowerze, a córeczkom czesać warkocze. Kiedy nie ma się ochoty na zajmowanie się dziećmi, można obejrzeć coś w telewizji, poczytać albo pomóc żonie w pracach domowych. Bycie mamą to zupełnie inna para kaloszy. Po powrocie z pracy mama gotuje, sprząta, prasuje, piecze ciasta i torty bezowe na uroczystości rodzinne. A kiedy już to wszystko zrobi, siedzi do późna w nocy w kuchni przy maszynie do pisania i pracuje nad doktoratem. Mama jest stale zabiegana i zatopiona w myślach. Tak, będę tatą!
Dziesięć lat później myślę, że raczej zostanę mamą, ale na pewno nie dam się zaprząc w taki kierat, jak moja mama.
Jako nastolatka buntuję mamę, tłumacząc jej, że jeśli wujkowi X nie smakuje zupa grzybowa, to nie musi na rodzinne przyjęcie oprócz tej grzybowej gotować też pomidorowej. I naprawdę, naprawdę ma prawo do chwili relaksu – prawdziwego relaksu, a nie prasowania nocą przed telewizorem. Jestem zdeterminowana, aby stworzyć inny model rodziny: taki, w którym mąż nie pomaga żonie, wywołując ochy i achy sąsiadek, lecz angażuje się na równi z nią.
Kilkanaście lat później wychodzę za mąż za mężczyznę zorganizowanego i „ogarniętego” pod względem prac domowych.
Tworzymy partnerski związek. W domu on zajmuje się sprzątaniem, ja praniem i szczątkowym gotowaniem (jadamy głównie „na mieście”), inne prace domowe wykonujemy na zmianę albo wspólnie, ewentualnie delegujemy na panią sprzątającą. Niewiele tego jest, bo pracujemy od rana do wieczora: on w międzynarodowej firmie doradczej, ja na dwóch etatach jako nauczyciel akademicki i makroanalityk. Z pewną wyższością spoglądam na moje dzieciate już znajome, które są ponad miarę obciążone pracami domowymi i opieką nad dziećmi, podczas gdy ich mężowie wydają się być w tych obszarach nieco bezradni i mało aktywni. Ufff, ja na szczęście pokonałam schemat.
Mija kolejna dekada. Moi trzej synowie sprzątają ze mną ze stołu po sobotnim śniadaniu, Mąż jeszcze śpi.
(Przecież ja mogę odespać w ciągu dnia w dni powszednie, jeśli akurat nie pracuję ani nie zajmuję się dziećmi czy pracami domowymi, a w domu jest niania.) Pięcioletni Mały po schowaniu do zmywarki talerzy i sztućców ewakuuje się do pokoju dziecięcego razem z dwuletnim Malutkim. Siedmioletni Duży w połowie pracy pada na kanapę i mówi:
– O matko, jaki jestem zmęczony tym sprzątaniem! Muszę odpocząć.
– A jaka ja jestem zmęczona, synu – wzdycham mało empatycznie, ścierając ze stołu ślady masła i podnosząc z podłogi plasterek ogórka, po czym zatapiam się w rozmyślaniach.
„Jestem zmęczona” to potężne niedopowiedzenie: jestem wykończona.
(Czy jako bezdzietna też bywałam w takim stanie, że czasem płakałam ze zmęczenia? Niemożliwe!) Malutkiemu wyżynają się piątki i żuł moje piersi przez większą część nocy – tej ostatniej i kilkunastu poprzednich – przełażąc po mnie co jakiś czas na drugą stronę. Nie przespałam całej nocy od dwóch i pół roku. W mojej głowie odbywa się proces optymalizacji wielokryterialnej: kombinuję, z czego zrobić szybki obiad, a raczej trzy różne obiady, bo preferencje moich mężczyzn i moje mają mało punktów wspólnych; zastanawiam się, czy zdążę popluskać się z Dużym w basenie po jego lekcji pływania i potem zdążyć z Małym na urodziny jego koleżanki; obliczam, ile tur prania mogę dziś zrobić tak, żeby wszystko zostało powieszone szybko po upraniu; zastanawiam się, czy głośny pisk i płacz dobiegający z pokoju dziecięcego wskazuje na rozlew braterskiej krwi (Mały i Malutki ostatnio ciągle się gryzą, drapią i szczypią); co chwila przypominają mi się faktury, które powinnam wystawić i maile, na które muszę odpowiedzieć oraz różne inne drobne zadania.
Nagle przez ten szum informacyjny dobiega do mnie riposta Dużego:
– Tak, ale ty jesteś jedyną osobą w tym domu, która może pracować bez przerwy i nie odpoczywać, nawet kiedy jest bardzo zmęczona.
Staję jak wryta. Szlag, cholera jasna, psiakrew.
(Tak naprawdę pomyślałam coś zgoła innego, ale staram się używać wulgaryzmów tylko w mowie, a nie na piśmie). Powieliłam rodzinny schemat, choć tak bardzo starałam się tego uniknąć. Jak to się stało?!? No właśnie, jak to się stało? Niepostrzeżenie. Byłam jak rak wrzucony do garnka z zimną wodą, podgrzewany tak powoli, że nawet nie zauważył, kiedy się ugotował. Kiedy urodził się Duży, spędzałam z nim w domu całe dnie, bo Mąż wychodził do pracy na co najmniej 12 godzin (podobnie, jak ja do siódmego miesiąca ciąży). Skoro „siedziałam w domu”, naturalne było, że to ja pilnuję szczepień i wizyt u specjalistów, kupuję pieluszki i waciki, wymyślam zabawy, czytam o rozwoju dziecka, usypiam i koję płacz. Podczas weekendów wolałam, żeby Mąż pobawił się z naszym wymagającym synem (ja miałam dość wymyślania atrakcji dla malucha), niż żeby ugotował obiad czy odkurzył, więc chętnie wciskałam mu niemowlaka i udawałam się do kuchni. Zależało mi też, żeby Mąż po pracy jak najszybciej wracał do domu, więc przejęłam od niego załatwianie większości spraw na styku rodzina-otoczenie zewnętrzne, którymi wcześniej zajmował się on, od zakupów poprzez monitorowanie i dokonywanie różnych płatności po kontakty z urzędami. Poczułam się zaalarmowana i zgłosiłam sprzeciw, dopiero kiedy pewnego dnia Mąż zadzwonił do mnie z pracy z prośbą, żebym oddzwoniła do jego Taty i dowiedziała się, w jakiej sprawie dzwonił do niego. Nawet nie wiedziałam, że za chwilę się ugotuję.
Przyznaję, że przynajmniej w części sama sobie zgotowałam ten los.
Chodzi tu o moje wieloletnie nawyki i uwewnętrznione przekonania, skutkujące tym, że nie umiałam stawiać granic – ba! nawet nie wiedziałam, gdzie one są. Kiedy więc czułam stale irytację i złość, nie umiałam powiązać tego z moimi emocjami, a tych – z potrzebami. W dodatku jestem typem, który, aby czuć się bezpiecznie, musi dogłębnie poznać każdą nową sytuację i sprawę. W czasie ciąży i urlopu macierzyńskiego oraz wychowawczego pochłaniałam zatem książki i wpisy na parentingowych blogach. Szybko stałam się samozwańczą ekspertką w dziedzinie rodzicielstwa, zwaną potocznie mamafią. Jako taka stale sprawdzałam, czy Mąż spełnia moje wysokie standardy („Pamiętaj o naprzemienności podczas przewijania”, „Nie bij mu brawa, bo będzie zewnątrzsterowny”), a kiedy ich nie spełniał, przejmowałam pałeczkę. Otrzymując ode mnie raz po raz komunikat „Zostaw, lepiej ja to zrobię”, Mąż w końcu wycofał się na pozycję obserwatora i wykonawcy moich poleceń – a we mnie rósł żal, że nie angażuje się w ojcostwo tak, jak bym chciała. Nie potrafiłam być wystarczająco dobrą mamą i nie pozwoliłam Mężowi być wystarczająco dobrym tatą. Myślę, że wrażliwy Duży cierpiał z tego powodu i że przynajmniej część jego trudnych zachowań była tego efektem. Z obserwacji mojego otoczenia i setek dyskusji na Facebooku, w których uczestniczyłam wynika, że nie jestem w mojej historii odosobniona.
Jednak trudno winić za ten rozwój sytuacji wyłącznie mnie: nasza kultura wzmacnia tradycyjny model rodziny.
Tata z dzieckiem w chuście jest wprawdzie coraz powszechniejszym widokiem, zwłaszcza w dużych miastach, lecz nadal wywołuje ochy i achy. Tata na urlopie rodzicielskim lub wychowawczym albo zmieniający pracę na taką, która pozwala być obecnym w życiu dzieci na co dzień to ewenement. Kiedy wyjeżdżałam na dwudniowe szkolenie, zostawiając małe dzieci pod opieką Niani i Męża, wiele osób kręciło głowami: jak oni dadzą sobie radę beze mnie? I czy nie mam wyrzutów sumienia? (Owszem, miałam i teraz znów musiałam je przepracować, bo za trzy tygodnie wyjeżdżam bez dzieci na sześć dni.) Kiedy natomiast Mąż przez kilka miesięcy co drugi tydzień spędzał w Estonii, nikt nie spytał go o ojcowskie wyrzuty sumienia ani, jak damy sobie radę bez niego. Wiem, że to jest powszechne doświadczenie matek i ojców w Polsce. Wiem też, że choć to matka rodzi dziecko i karmi je piersią, nawet maluszek może być całkowicie bezpieczny i cudownie się rozwijać, kiedy jego głównym opiekunem jest tata. Jednak nasza kultura to ignoruje, a my, matki, niestety same nakładamy na siebie niepotrzebny ciężar i krzywdzimy ojców naszych dzieci, uważając się za niezastąpione. Efektem jest frustracja obu stron: tej przeciążonej obowiązkami rodzinnymi i tej odsuniętej na boczny tor (choć niestety bywa i tak, że ojciec jest mało zaangażowany w rodzicielstwo niezależnie od postawy matki).
Jak to wygląda u nas teraz? Jest o wiele lepiej dzięki przemianie, jaka się we mnie dokonała.
Umiem już rozpoznawać i komunikować swoje potrzeby i granice oraz przyjmować pomoc. Mąż jest bardziej zaangażowany, niż kiedykolwiek i stopniowo przejmuje odpowiedzialność w różnych obszarach życia domowego. Jednak nierównowaga między nami jest nadal miażdżąca i prawdopodobnie nie uda się zniwelować tej przepaści, która dzieli zakres mojej i jego odpowiedzialności za sprawy związane z dziećmi. Odpowiedzialność rozumiem tu podobnie, jak duński pedagog Jasper Juul, który w jednym z wywiadów wyjaśniał, że odpowiedzialnym za wynoszenie śmieci nie jest ten, kto zanosi do śmietnika worek wystawiony przed drzwi mieszkania, lecz ten, kto pilnuje, aby w domu był zawsze zapas worków na śmieci, w odpowiednim momencie doprowadza do tego, że śmieci są wyniesione, a kubeł wyścielony czystym workiem i uczy dzieci prawidłowego sortowania odpadów. To ja zajmuję się na przykład edukacją dzieci: przed etapem rekrutacji miesiącami zbieram informacje na temat poszczególnych rozwiązań i konkretnych placówek, a także systemu rekrutacji; w odpowiednim momencie załatwiam wszystkie formalności, od utworzenia konta dziecka w elektronicznym systemie po wydrukowanie podania i uzupełnienie danych (mąż tylko składa podpis, w miejscu, które mu wskażę); to ja kupuję i szykuję wszystkie niezbędne rzeczy do szkoły i przedszkola (od kapci po klej – swoją drogą, czy oni w szkole jedzą ten klej???) i koresponduję z wychowawczyniami i innymi rodzicami; to ja wpisuję do kalendarza daty wycieczek, uroczystości i występów dzieci, a następnie pilnuję, aby zabrały odpowiedni strój i na czas były w placówkach; to ja zgłaszam i usprawiedliwiam ich nieobecności i odwołuję dostawę posiłków na dany dzień; to ja zajmuję się płatnościami (czesne, posiłki, rada rodziców, fundusz na wycieczki itd.); to ja uczestniczę w przedszkolnych i szkolnych kiermaszach i piekę na nie ciasta; to ja zapraszam Babcie i Dziadków moich dzieci na uroczystości z okazji ich święta. Zdrowie oraz fizyczny, emocjonalny i społeczny dobrostan i rozwój dzieci to też moja działka. Przy trójce dzieci to wystarczy, aby uczynić z całkiem sprawnego mózgu jajecznicę, a mam na głowie przecież także inne sprawy.
Jest też druga strona medalu: zawodowa stagnacja matek i obciążenie ojców odpowiedzialnością za finanse domowe.
Kiedy ponad rok po narodzinach Dużego wróciłam do pracy i awansowałam na kierownicze stanowisko, byłam już rakiem ugotowanym na miękko. Wprawdzie zrezygnowałam z posady adiunkta na uczelni, ale zasuwałam jak chomik w kieracie, bo nie oddałam Mężowi zadań, które przejęłam od niego podczas urlopu macierzyńskiego i wychowawczego. Sytuacja stała się dla mnie trudna do wytrzymania, kiedy zostałam pracującą matką dwojga dzieci, w tym jednego bardzo chorowitego. Wiłam się jak piskorz, próbując realizować moje zadania w pracy mimo częstych chorób Małego i Niani (oczywiście to ja, a nie Mąż zostawałam wtedy z Małym w domu) i jednocześnie dbać o dzieci i dom. Moja frustracja w pracy rosła, bo ze względu na moje liczne i trudne do przewidzenia nieobecności nie można mi było powierzyć najważniejszych i najciekawszych projektów. W dodatku czułam się wyobcowana: wiele strategicznych spraw w moim departamencie było omawianych podczas nieformalnych rozmów, zwłaszcza obiadów „na mieście” z przełożonymi. To oznaczało o około godzinę mniej czasu dla rodziny, bo w mojej instytucji każde takie wyjście musi zostać odpracowane co do minuty, a kiedy ktoś, jak ja wówczas, korzysta z godzinnej przerwy na karmienie piersią, trzeba dodatkowo zrezygnować z tej godziny. Zaczynałam pracę o 7 i kończyłam o 14 i absolutnie nie mogłam pozwolić sobie na późniejszy o dwie godziny powrót, ponieważ Duży w przedszkolu nie jadł nic i był tak słaby, że wymagał zawiezienia go do domu samochodem, czego nie mogła robić Niania z Małym. Z żalem, choć bez chwili wahania odrzuciłam dwie atrakcyjne propozycje objęcia nowego stanowiska; obie wiązały się z wymogiem dużej dyspozycyjności.
Podobnie jak Mąż został odstawiony na boczny tor w sprawach rodzicielskich, ja dryfowałam w kierunku bocznego toru w pracy.
Czułam potężną frustrację, bo moja praca napełniała mnie niegdyś i dodawała skrzydeł. Wiązało się to też z rosnącą różnicą w zarobkach moich i Męża. Do roku narodzin Dużego zarabialiśmy mniej więcej tyle samo, dziś wynagrodzenie, które otrzymałabym po powrocie do mojej instytucji jest równe jednej czwartej (!) jego wynagrodzenia. Nie utrzymalibyśmy się z mojej pensji, za to jego pensja wystarcza nam na komfortowe życie – ale tylko pod warunkiem utrzymania jego ogromnego zaangażowania w pracę zawodową. Jednocześnie Mąż odczuwa brzemię odpowiedzialności za zapewnienie bezpieczeństwa materialnego rodzinie. W odróżnieniu ode mnie nie może pozwolić sobie na przerwę w pracy i przekwalifikowanie. Liczę na to, że uda mi się rozkręcić mój raczkujący biznes tak, aby zacząć solidnie zarabiać i zwiększyć swoją satysfakcję w obszarze zawodowym.
Przygotowując ten post, pomyślałam, że znów chcę być tatą, ale jednak nie tego chcę.
Chcę być rodzicem, jednym z dwóch najważniejszych osób w życiu moich dzieci. Chcę też być profesjonalistką, która spełnia się zawodowo. I marzę o tym, żeby takie cele były w zasięgu większości matek w Polsce (i na świecie też, choć to na razie mrzonka), a nie osób już od urodzenia tak uprzywilejowanych, jak ja. Przecież ja mam wybór: mogę wrócić do pracy na cały etat lub na część etatu, mogę rozkręcić swój biznes dzięki poduszce finansowej, którą dysponujemy, mogę wreszcie pozostać na urlopie wychowawczym, dopóki Malutki nie pójdzie do zerówki. Ile kobiet w Polsce ma ten wybór, a ile zaciska zęby, wybierając mniejsze zło? Prawdziwy wybór wymaga nie tylko zmiany kulturowej, która – wierzę w to – kiedyś się dokona. Konieczna jest także mądra polityka społeczna, która rzeczywiście wspiera rodzicielstwo. O tym może napiszę w Dniu Kobiet za rok. A dziś życzę Wam, moim czytelniczkom, żebyście odnalazły swój balans między rodziną a pracą i innymi ważnymi dla Was obszarami i czuły się spełnione. Tylko tyle i aż tyle. Będę wdzięczna, jeśli napiszecie do mnie, czego byście potrzebowały, aby tak się właśnie czuć (info@dylematki.eu).
Zajrzałam dziś do pliku, w którym zapisuję terminy i czas trwania moich sesji coachingowych i odkryłam, że wkrótce osiągnę ważny kamień milowy. Otóż swego czasu postanowiłam, że zacznę oferować coaching online (a nie tylko na żywo, w gabinecie), kiedy będę miała na koncie 100 godzin doświadczenia. Już wkrótce przekroczę tę granicę, a zatem serdecznie zapraszam tych z Was, którzy są zainteresowani, do kontaktu ze mną (info@dylematki.eu). Mogę w najbliższych tygodniach rozpocząć maksymalnie pięć nowych procesów coachingowych.
Czym jest coaching? To partnerski proces nastawiony na realizację celu klienta przez niego samego. Coach jest towarzyszem podróży i sojusznikiem klienta: wspiera go, zadając mu pytania, stawiając przed nim wyzwania i operując ciszą. Coaching nie jest: – psychoterapią (która obejmuje ludzi poszukujących zdrowia psychicznego), – szkoleniem (szkolę uczestników moich warsztatów), – mentoringiem (mentorką bywam dla moich klientów pozacoachingowych – tych z warsztatów i tych, którzy zgłaszają się do mnie po konsultację, choć czasem moi klienci coachingowi proszą mnie o parę minut mentoringu) – doradztwem (coach nie daje rad, lecz pomaga klientowi dotrzeć do własnych odpowiedzi).
Zajmuję się life coachingiem, czyli osiąganiem celów osobistych (a nie wyników biznesowych/sprzedażowych).Jakiego rodzaju zmiana jest możliwa dzięki coachingowi? Aby Wam to unaocznić, pozwalam sobie przytoczyć rekomendację napisaną przez moją klientkę, która niedawno osiągnęła swój cel, Katarzynę Wawrzycką. Jej dane udostępniam za jej zgodą – bez tego nie ujawniłabym nikomu, że jestem jej coachem ani, nad czym pracuje (wszystko, co mówi klient jest poufne, o ile nie zdradza mi czegoś, o czym zgodnie z prawem muszę poinformować organy ścigania). Oto rekomendacja, za którą jestem jej ogromnie wdzięczna:
„Uczciwie mówiąc, nie byłam przekonana do tego całego coachingu 🙂 Ale miałam poczucie, że doszłam do ściany. Nie radziłam sobie ze swoimi emocjami, miałam ciągłą gonitwę myśli i poczucie, że mój mózg ani przez chwilę nie odpoczywa. A moje ataki złości były poza wszelką kontrolą.
Idąc do Agnieszki liczyłam, że da mi jakieś narzędzie, coś zewnętrznego, do czego będę mogła się odwołać w „chwilach słabości”. Ku mojemu szczeremu zdziwieniu dostałam dużo, dużo więcej. Sesja po sesji Agnieszka „zabierała” mi kolejne powody do złości. Radio w mojej głowie się uciszyło, a ja zwolniłam, co wcale nie oznacza, że robię mniej. Po prostu już się tak nie rzucam jak ryba bez wody. Ale największym zaskoczeniem było to, że ten spokój, którego szukałam, jest we mnie, tylko do tej pory skutecznie go zagłuszałam. Już nie szukam technik, które mi się pomogą uspokoić, bo mam poczucie, że po prostu pływam w przyjemnym, ciepłym morzu samoregulacji. To nie jest tak, że osiągnęłam jakieś oświecenie i jestem kwiatem lotosu na spokojnej tafli jeziora. Ale wiem już, że po pierwsze to wcale nie jest złe czuć się źle. A po drugie, że mam w sobie wszystko, czego potrzebuję, żeby uspokoić wzburzone fale.
Mogłabym jeszcze dużo pisać. O tym, jak stałam się uważniejsza i zaczęłam dostrzegać takie rzeczy jak kolor zieleni w deszczu. O tym, jak bycie tu i teraz przestało być abstrakcją, i stało naturalnym odruchem. Albo o tym, że dopuściłam do głosu emocje i wreszcie poczułam czym jest empatia. Ale napiszę tylko, że decydując się na coaching myślałam, że to akt desperacji, a okazało się, że to była jedna z lepszych decyzji w moim życiu.”
Jeśli brakuje Ci self-regowego, pełnego radości życia spokoju i – uwaga – jesteś gotowa/gotów zakasać rękawy i zabrać się do pracy nad swoim celem, zapraszam Cię do kontaktu!
Pracuję z mamami, które zmagają się z nadmiernym stresem, złością, kryzysem. Pomagam im odzyskać spokój i stworzyć piękną codzienność, a dzięki temu – podarować dzieciom szczęśliwe dzieciństwo. >Więcej o mnie>>
Zapisz się na newsletter
Jeśli nie chcesz zapisywać się na bezpłatny newsletter, możesz uzyskać dostęp do materiałów odpłatnie. Więcej informacji znajdziesz w Regulaminie newslettera.
Używam plików cookies i technologii monitorujących, by zapewnić prawidłowe działanie oraz do celów statystycznych i marketingowych, by dopasować treści indywidualnie. Dane przetwarzane są też przez zewnętrznych dostawców, zgodnie z Polityką Prywatności. Czy wyrażasz zgodę na korzystanie z kompletu plików cookies?
Dzień dobry! Wykorzystujemy informacje zebrane za pomocą plików cookie i podobnych technologii, aby poprawić Twoje doświadczenie na naszej stronie, analizować, jak je wykorzystujesz, a także w celach marketingowych. Ponieważ szanujemy Twoje prawo do prywatności, możesz wybrać, aby niektóre typy plików cookie nie były wykorzystywane. Jednak blokowanie niektórych typów plików cookie może wpłynąć na Twoje doświadczenie z witryny i usług, które możemy zaoferować. W niektórych przypadkach dane uzyskane z plików cookie są udostępniane stronom trzecim w celu analiz lub marketingu. Możesz wykonać swoje prawo do wyłączenia tego udostępniania w dowolnym momencie, wyłączając pliki cookie.
Te pliki cookie i skrypty są niezbędne do prawidłowego działania witryny i nie mogą być wyłączone. Są one zwykle ustawiane tylko w odpowiedzi na działania podjęte przez Ciebie, które są równoznaczne z żądaniem usług, takich jak ustawienie preferencji prywatności, logowanie się lub wypełnianie formularzy. Możesz ustawić swoją przeglądarkę, aby blokować lub informować cię o tych plikach cookie, ale niektóre części witryny nie będą wtedy działać. Te pliki cookie nie przechowują żadnych danych osobowych.
Analizy
Te pliki cookie i skrypty pozwalają nam liczyć odwiedziny i źródła ruchu, abyśmy mogli mierzyć i poprawiać wydajność naszej witryny. Pomagają nam znać najbardziej i najmniej popularne strony oraz zobaczyć, jak odwiedzający przemieszczają się po stronie. Wszystkie informacje, które te pliki cookie zbierają, są zagregowane i dlatego anonimowe. Jeśli nie pozwalasz na te pliki cookie i skrypty, nie będziemy wiedzieć, kiedy odwiedziłeś naszą witrynę.
Osadzone wideo
Te pliki cookie i skrypty mogą być ustawione poprzez naszą stronę przez zewnętrzne usługi hostingu wideo, takie jak YouTube lub Vimeo. Mogą być używane do dostarczania treści wideo na naszej stronie internetowej. Jest możliwe, aby dostawca wideo mógł stworzyć profil Twoich zainteresowań i pokazać Ci odpowiednie reklamy na tej lub innych stronach internetowych. Nie przechowują bezpośrednio danych osobowych, ale opierają się na unikalnym identyfikowaniu przeglądarki i urządzenia internetowego. Jeśli nie zezwolisz na te pliki cookie lub skrypty, możliwe jest, że osadzone wideo nie będzie działać zgodnie z oczekiwaniami.
Czcionki Google
Google Fonts to biblioteka usług wstawiania czcionek. Google Fonts są przechowywane na CDN Google. API Google Fonts został zaprojektowany tak, aby ograniczyć zbieranie, przechowywanie i wykorzystanie danych użytkowników końcowych tylko do tego, co jest potrzebne do wydajnego dostarczania czcionek. Użycie API Google Fonts jest nieudokumentowane. Żadne pliki cookie nie są wysyłane przez odwiedzających witrynę do Google Fonts API. Żądania do Google Fonts API są wysyłane do domen o konkretnych zasobach, takich jak fonts.googleapis.com lub fonts.gstatic.com. Oznacza to, że żądania czcionek są oddzielne i nie zawierają żadnych poświadczeń, które wysyłasz do google.com podczas korzystania z innych usług Google wymagających uwierzytelnienia, takich jak Gmail.
Marketing
Te pliki cookie i skrypty mogą być ustawione na naszej stronie przez naszych partnerów reklamowych. Mogą być one wykorzystywane przez te firmy do tworzenia profilu Twoich zainteresowań i wyświetlania Ci odpowiednich reklam na innych stronach. Nie przechowują bezpośrednio danych osobowych, ale opierają się na unikatowym identyfikatorze Twojej przeglądarki i urządzenia internetowego. Jeśli nie pozwolisz na te pliki cookie i skrypty, doświadczysz mniej celowanych reklam.
Facebook Advanced Matching
Ulepszone dopasowanie Facebooka może poprawić przyporządkowanie reklam i śledzenie konwersji. Może nam pomóc osiągnąć lepiej dopasowane grupy docelowe za pośrednictwem naszych reklam. Jeśli to możliwe, podzielimy się z Facebookiem hashowanymi informacjami, takimi jak Twoje imię, numer telefonu, adres e-mail lub adres.
Facebook CAPI
Wydarzenia API Konwersji Facebooka (CAPI) pozwalają nam lepiej zrozumieć, jak interagujesz z naszymi witrynami. Pozwalają nam mierzyć wpływ naszych reklam na konwersje witryny i poprawiać dopasowanie reklam dzięki grupom docelowym. Jeśli to możliwe, możemy podzielić się z Facebookiem informacjami, takimi jak imię, adres e-mail, numer telefonu lub adres.