„Głupia babcia”: jak na to reagować?

„Głupia babcia”: jak na to reagować?

To było ponad trzy lata temu, podczas wakacji na wsi.

Zbliżała się pora obiadu; zawartość garnków i patelni atakowała nasze nozdrza przyjemnym zapachem. Głodny i nieco już zmęczony Mały – który miał wówczas niecałe trzy lata – nagle zażyczył sobie lizaka. Obecna przy tym moja Teściowa powiedziała, że za chwilę będzie obiad i potem będzie można zjeść lizaka. Usłyszawszy to, Mały zmarszczył brwi i zawołał do babci:
– Cie ziziaka tejaź! Tejaź, juź! Dawaj ziziaka!
Moja Teściowa spokojnie przypomniała zasadę, że najpierw jemy obiad, a dopiero po nim słodycze. Mały rozzłościł się na dobre i krzyknął:
– Głupia babcia! Głupia! Głupia!

Byłam w dobrej formie psychofizycznej – wyspana, niezbyt głodna, zrelaksowana – i w obecności mojej Teściowej czułam się jak zwykle dobrze i bezpiecznie.

To pozwoliło mi zareagować modelowo, zgodnie z moją najlepszą wiedzą o podejściu Self-Reg. (Nie myślcie proszę, że zawsze mi się to udaje!) Zniżyłam się do poziomu malucha, przysiadając na piętach, i zwróciłam się do niego łagodnym głosem:
– Ojej, chyba się okropnie zdenerwowałeś?
– Tak! Głupia babcia nie da mi ziziaka! – zawołał oburzony Mały.
– Aha, jesteś zły, bo babcia nie chce ci dać lizaka?
– Tak! Głupia babcia!
– Jesteś naprawdę rozzłoszczony, skoro mówisz „głupia” na babcię!
– Tak!
– Wiesz, maluchu, teraz mamy obiad. Wiem, że bardzo chcesz tego lizaka i dostaniesz go, zaraz po obiedzie.
Mały ułożył usta w podkówkę (on robił taką cudną podkówkę jak na obrazkach!), broda mu zadrżała, oczy wypełniły się łzami. Jego ramiona opadły, a zaciśnięte pieści rozluźniły się. Smutek i żałość zastąpiły złość.
– Kochanie, co mogę dla ciebie teraz zrobić, żeby ci było choć trochę lepiej?
– Psitulić! – zaszlochał Mały i z płaczem rzucił się w moje ramiona. Przytuliłam go i delikatnie kołysałam, podczas gdy on płakał, powoli się uspokajając. (Czytelnicy mojej książki „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę?” mogą mieć w tym momencie odczucie deja vu… O tym za chwilę.)
– Wiesz, ja rozumiem, że należy akceptować emocje i tak dalej, ale jednak uważam, że nie powinnaś go przytulać, kiedy krzyczy „głupia babcia” – powiedziała do mnie cicho Teściowa.
– Daj nam chwilę, dobrze? – poprosiłam. Umyłam Małemu ręce i twarz, a następnie zaprowadziłam do stołu. Rzucił się na jedzenie, jakby od rana nic nie miał w ustach.

Kiedy zjedliśmy obiad, zagadnęłam Małego:

– Pamiętasz, maluchu, jak się rozzłościłeś przed obiadem?
– Tak! Dostanę tejaź ziziaka? – ożywił się Mały.
– Dostaniesz za chwilę. A pamiętasz, co powiedziałeś do babci?
Mały zastanowił się, ale widać było, że nie pamięta.
– Powiedziałeś „głupia babcia” – podpowiedziałam łagodnie.
– Ojej… – w oczach Małego pojawił się błysk rozpoznania.
– Jak myślisz, jak mogła poczuć się babcia? – nadal mówiłam bardzo łagodnym tonem.
– Niefajnie… – stropił się Mały i zapadł się nieco w sobie.
– A co możesz teraz zrobić? – spytałam. Mały zastanowił się, po chwili jego buzia się rozjaśniła. Zeskoczył z krzesła, podbiegł do babci, objął jej nogi i patrząc jej w oczy, powiedział żarliwie:
– Babciu, ja cię bardzo pseplasam! Wcale nie jesteś głupia!

Ta sytuacja nieco przypomina baśń („… i żyli długo i szczęśliwie”), a jednak wydarzyła się naprawdę,

podobnie jak wiele, wiele innych tego typu sytuacji z udziałem moich dzieci. Zależnie od mojej formy psychofizycznej – od mojego obciążenia rozmaitymi stresorami z pięciu obszarów – zakończenie było bardziej lub mniej szczęśliwe. Czasem, jak w opisanej tu sytuacji, byłam w stanie zareagować na „złe zachowanie” dziecka ze spokojem, empatycznie towarzyszyć mu w emocjach, następnie zredukować jego stres (czyli na przykład nakarmić) i dopiero kiedy maluch autentycznie się uspokoił i zaspokoił swoje ważne potrzeby, podejmowałam rozmowę.

Ten scenariusz zawsze, prędzej czy później, kończył się szczęśliwie. Kiedy natomiast ostro przywoływałam dziecko do porządku, wymierzałam mu karę albo udowadniałam, że jego zachowanie jest „bez sensu”, skutkiem było nie tylko chwilowe zerwanie naszej relacji, ale też pogorszenie zachowania dziecka. W zasadzie powinnam użyć czasu teraźniejszego, bo takie sceny rozgrywają się w naszym domu po wielokroć każdego dnia, a ja już coraz częściej potrafię zachować się tak, jak chcę, ponieważ dzięki konkretnej wiedzy i wielokrotnemu ćwiczeniu mój mózg utorował sobie taki wzorzec postępowania. Moje dzieci – nawet ośmioletni obecnie, wysoko wrażliwy Duży, który niegdyś „zawsze miał jakiś problem” – też są coraz lepiej wyregulowane.

Oczywiście nie zawsze rozwiązanie konfliktu było tak łatwe i szybkie, jak w opisanej tu scenie.

Akurat w przypadku Małego, dziecka o tzw. łatwym temperamencie, zazwyczaj właśnie takie jest. Czy znacie Lenkę, bohaterkę mojej książki „Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę”? Ona i Mały mają wiele wspólnego: Lenkę też wystarczy przytulić, aby jej burza emocji szybko się wyciszyła. Z innymi dziećmi nie zawsze jest tak łatwo: na przykład Duży miewa tendencję do wpadania w czarne nastroje pod wpływem trudnych emocji, a prawie trzyletni Malutki nie lubi rozmawiać po fakcie o tym, co się wydarzyło.

Dzieci mogą wpadać w szał (jak Duży niegdyś), mogą źle reagować nawet na spokojne próby dotarcia do nich, mogą „nakręcać się” bardzo łatwo ponad miarę, mogą nie wiedzieć, czego chcą (na przykład: „Idź sobie! Nie zostawiaj mnie!”). Choć bywa to trudne, jednak z każdym dzieckiem da się wypracować indywidualny przepis na porozumienie. Warto próbować; w końcu stawką jest nie tylko nasza relacja z nim, ale też to, jak ukształtuje się ostatecznie jego mózg, który jest „w budowie” przez pierwsze 25 lat jego życia.

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej na ten temat, zapraszam do lektury mojego bloga i kilku książek:

„Self-Reg” Stuarta Shankera, „Zintegrowany mózg, zintegrowane dziecko” oraz „Grzeczne dziecko” (wiem, polski tytuł zniechęca) Daniela Siegela i Tiny Bryson czy „Mózg dziecka. Przewodnik dla rodziców” Alvaro Bilbao.

Możesz też pójść na skróty, inwestując w szkolenie: „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie?” Jest ono poświęcone temu, co się dzieje w mózgu dziecka, kiedy ono źle się zachowuje i jak na to reagować tak, aby szczęśliwe zakończenie było bardziej prawdopodobne. Skorzystaj, jeśli prezentowane tu podejście jest Ci nieznane lub Twoja wiedza jest wyrywkowa – a przede wszystkim, jeśli marzysz o tym, aby Twoja relacja z dzieckiem była mniej obciążona stresem.

Photo by Sharon McCutcheon on Unsplash

Self-regowo o nieidealnym przedszkolu

Self-regowo o nieidealnym przedszkolu

Byłam dziś naczyniem przepełnionym emocjami,

ponieważ dwaj z moich synów – niemal sześcioletni Mały i niespełna trzyletni Malutki – rozpoczęli właśnie edukację szkolną i przedszkolną. O adaptację Małego w zerówce jestem spokojna, bo ma on doświadczenie przedszkolne i oboje znamy „od środka” jego szkołę. Natomiast wybór przedszkola dla Malutkiego swego czasu spędzał mi sen z powiek i nadal, po pierwszym dniu adaptacji z rodzicami, nie jestem całkiem spokojna. Tak było za każdym razem, kiedy szukałam przedszkola dla mojego dziecka, a obecne przedszkole jest piątym, z którym mam do czynienia jako matka.

Dla mnie, matki-perfekcjonistki, która chciałaby zapewnić swoim dzieciom jak najlepszą opiekę,

temat przedszkola to kawałek macierzyństwa generujący sporo napięcia i niepokoju. Chcę podzielić się dziś z Wami moimi przemyśleniami na ten temat. Jeśli Twoje dziecko właśnie adaptuje się w przedszkolu i niepokoi Cię to, że nie wszystko (albo wręcz niewiele) jest tam zgodne z Twoimi oczekiwaniami, być może zainspirują Cię te moje przemyślenia z Self-Reg w tle.

1. Każde dziecko jest inne. Ty jesteś ekspertem w sprawie swojego

To truizm, ale warto go przypominać: dzieci rozwijają się w swoim tempie, mają różne temperamenty i różne potrzeby w zakresie optymalnej dla ich rozwoju liczby i rodzaju bodźców.

Niektóre (jak mój świeżo upieczony zerówkowicz) już w wieku 2,5 roku nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie pójdą do „pećkola”, jak ich starsze rodzeństwo. Inne (jak Duży, mój ośmioletni obecnie pierworodny) dojrzewają do tego później i lubią przedszkole, o ile nie ma tam zbyt wiele dzieci. Niektóre (jak Mały) uwielbiają towarzystwo innych dzieci i natychmiast wchodzą z nimi w relację, inne (jak niegdyś Duży) potrzebują wiele tygodni, aby w ogóle zacząć bawić się z kimkolwiek poza dorosłym opiekunem, a jeszcze inne (jak Malutki) wprawdzie uwielbiają dzieci, ale zdarza im się inicjować zabawę poprzez uderzenie, popchnięcie lub uszczypnięcie. Niektóre dzieci (jak Mały i Malutki) źle się czują zamknięte w czterech ścianach, za to kochają zabawy w błocie i piachu, inne (jak niegdyś Duży) unikają piachu i błota jak ognia i najlepiej się czują w pomieszczeniach.

Te różnice sprawiają, że między małymi dziećmi w tym samym wieku występują ogromne różnice w zakresie gotowości do przedszkola czy innej formy opieki zbiorowej. W Polsce utarło się, że dzieci rozpoczynają edukację przedszkolną we wrześniu roku kalendarzowego, w którym kończą trzy lata. Jednak tak nie musi być. Dziecko może pójść do przedszkola (lub żłobka) wcześniej albo później, może uczęszczać do „alternatywnej” placówki (np. przedszkola leśnego, Montessori, waldorfskiego itd.) lub też wcale nie korzystać z opieki zbiorowej (przedszkole w Polsce to opcja, przynajmniej do szóstego roku życia dziecka!).

Stuart Shanker, twórca Self-Reg, mawia, że każda społeczność ma unikalną ekspertyzę w dziedzinie własnej samoregulacji – a rodzina to najmniejsza społeczność. Jeśli masz możliwość podjęcia suwerennej decyzji w sprawie tego, czy i kiedy Twoje dziecko pójdzie do placówki, a także do jakiej i na ile czasu, to zrób to – Ty jesteś w tej kwestii ekspertem. Jeśli Twoja decyzja różni się od decyzji większości i podejmujesz ją świadomie, nie pozwól osobom postronnym, niemającym aktualnej wiedzy o rozwoju dzieci ani o Twoim konkretnym dziecku, a także o potrzebach i możliwościach Twojej rodziny (por. punkt 2) wpędzić się w wyrzuty sumienia. Tak, wiem, to trudne, sama tego nierzadko doświadczam, ale też wiem, że wyrzuty sumienia nikogo nie wspierają, a jedynie dodają napięcia i odbierają spokój.

2. Liczą się potrzeby wszystkich członków rodziny

Sądzę, że niewiele osób ma możliwość podjąć w sprawie przedszkola decyzję optymalną dla rozwoju dziecka. Wielu rodziców z różnych przyczyn (głównie finansowych i geograficznych) nie ma wyboru: dziecko może albo pójść do jedynego przedszkola w okolicy, albo zostać w domu z rodzicem – zwykle mamą – na kolejny rok (co czasem naraża owego rodzica na depresję i pogorszenie perspektyw rozwoju zawodowego, a rodzinę na zaciskanie pasa), ewentualnie przez kolejny rok zostać w domu z nianią (co nieprawdopodobnie drenuje rodzinny portfel – wiem coś o tym).

Czasem rodzina stoi przed innym trudnym wyborem: może albo sfinansować optymalną, płatną edukację dla starszego, wrażliwego dziecka, albo wybrać „idealne” niepubliczne przedszkole dla mniej wrażliwego młodszego (to nasz przypadek obecnie: Duży rozkwitł w szkole społecznej, natomiast nie stać nas już na posłanie Malutkiego do wymarzonego „bliskościowego” przedszkola). Czasem finanse nie stanowią problemu, ale poranna logistyka uniemożliwia posłanie dzieci do upragnionej placówki (to dlatego żadne z moich starszych dzieci nigdy nie uczęszczało do typowo „bliskościowego” przedszkola). Czasem optymalnie byłoby odczekać kilka tygodni albo miesięcy na większą przedszkolną gotowość dziecka, ale ma ono zapewnione miejsce w przedszkolu publicznym pod warunkiem korzystania z niego od 1 września; jeśli to miejsce przepadnie, szanse na kolejne w przedszkolu publicznym w okolicy są bliskie zeru (mam pewne obawy, że tak może być z Malutkim teraz).

Świat nie jest idealny, nie mamy nieograniczonych środków, nie jesteśmy doskonale mobilni, mamy swoje ograniczenia. To bywa trudne i powoduje żal, wręcz żałobę. Dla mnie każda decyzja o wyborze czy zmianie przedszkola dla mojego dziecka była swego rodzaju kompromisem. Za każdym razem potrzebowałam opłakać tę niekoniecznie istniejącą (por. punkt 3) idealną placówkę, której powierzyłabym swoje dziecko bez cienia wątpliwości. Warto przeżyć tę żałobę, ale pogrążanie się w niej nikomu nie służy, raczej powoduje rosnące napięcie u rodziców i w efekcie u małego przedszkolaka (por punkt 5).

3. Przedszkole idealne nie istnieje i… nie jest potrzebne.

Każdy rodzic ma swoje wyobrażenia dotyczące tego, jak powinno wyglądać idealne przedszkole. Zależą one nie tylko od jego wiedzy i poglądów na wychowanie dziecka, ale też – czasem na poziomie nieświadomym – od osobistych doświadczeń z dzieciństwa. Niektórzy uważają przedszkole za zło, ponieważ mają traumatyczne wspomnienia sprzed 30 czy 40 lat i dlatego wybierają edukację domową lub demokratyczną (oczywiście nie twierdzę, że taka jest motywacja ogółu rodziców decydujących się na tę drogę edukacyjną!). Inni mają żal do swoich rodziców za to, że być może zaprzepaścili ich rozwojowe szanse, dlatego szukają placówki, która stawia na intensywny akademicki rozwój, zwłaszcza „zanurzenie” w języku obcym i wczesną naukę czytania i pisania.

Rodzice dzieci z trudnościami sensomotorycznymi często wybierają przedszkola oferujące zajęcia lub terapię integracji sensorycznej; rodzice „duszący się” w dużym mieście stawiają na przedszkola leśne czy inne „zielone”; rodzice dzieci bardzo aktywnych i ruchliwych poszukują dużej oferty zajęć sportowych i na świeżym powietrzu. Rosnący odsetek rodziców oddaje wiele (także wiele materialnego i fizycznego komfortu) za możliwość posłania dziecka do placówki „bliskościowej”, której kadra jest przeszkolona w porozumieniu bez przemocy (NVC) czy Self-Reg. Żałoba po idealnym przedszkolu, o której pisałam w poprzednim punkcie, często dotyczy niemożności wyboru takiej właśnie pożądanej placówki.

Staram się pamiętać, że moje dziecko to nie ja, a więc to, co uważam za idealne przedszkole dla niego, wcale nie musi nim być. Znam dwie szokujące mnie relacje z tak zwanych bliskościowych przedszkoli, sama bardzo zawiodłam się na niepublicznym przedszkolu „dla wymagających”, a inne, wybrane przeze mnie ze względu na wiedzę nauczycieli o zaburzeniach sensomotorycznych, prawdopodobnie wzmocniło i tak już silną neofobię żywieniową (czyli niechęć do jedzenia nowych pokarmów) Dużego.

Znaczna liczba zorganizowanych zajęć nie służy każdemu dziecku, a wręcz zaryzykuję tezę, że wiele maluchów po prostu rozregulowuje. Niektóre dzieci mogą nie odnaleźć się w przedszkolach „alternatywnych”; na przykład Duży swego czasu byłby potężnie zestresowany, przebywając przez kilka godzin dziennie w przedszkolu leśnym, narażony na stały kontakt z roślinami, ziemią, wiatrem i owadami (ja zresztą też). Ideały nie istnieją – znów truizm, ale chyba warto go powtarzać, skoro wielu rodziców spędza bezsenne noce, martwiąc się, że nie dali swojemu dziecku tego, co najlepsze! Może „wystarczająco dobre” przedszkole jest… wystarczająco dobre?

4. Relacja i poczucie bezpieczeństwa to podstawa.

Tym, co liczy się najbardziej dla małego dziecka jest jego poczucie bezpieczeństwa i dobra, oparta na więzi relacja z dorosłym opiekunem. To warunki konieczne tego, aby dziecko rozwijało się w optymalny dla siebie sposób i często bywało spokojne i uważne. Bez poczucia bezpieczeństwa i zaopiekowania dziecko „przełącza się” w tryb przetrwania (walki, ucieczki albo zamrożenia), w którym ma ograniczony dostęp do swoich zasobów.

Szczególnie niekorzystne jest zamrożenie – stan bardzo wysokiego napięcia, w którym dziecko zachowuje się tak, żeby nikt nie zauważył, że istnieje, jak małe zwierzątko sparaliżowane ze strachu wobec drapieżnika, przed którym nie ma szans uciec ani się obronić. Taki stan kosztuje dziecko mnóstwo energii, a więc nie pozostawia jej zbyt wiele na naukę i ćwiczenie „energochłonnych” umiejętności i postaw: samokontroli, empatii, planowanie swoich działań, odraczanie gratyfikacji. To dlatego dziecko w trybie przetrwania zachowuje się gwałtownie i impulsywnie, a czasem agresywnie. Nie jest też skłonne do współpracy, a czasem też w sposób widoczny jakby zapominało nabytych niedawno umiejętności (np. samodzielnego ubierania się czy jedzenia, kontrolowania pęcherza itd.).

Zanim zaczniesz z przerażeniem zastanawiać się, czy dotyczy to też Twojego małego przedszkolaka, postaram się trochę Cię uspokoić. Łzy i smutek dziecka przy rozstaniu z rodzicem ani trudne zachowania po powrocie z przedszkola nie muszą oznaczać, że dziecko jest tam w trybie przetrwania i czuje się zagrożone. To naturalne, że rozstanie z najukochańszą osobą jest smutne, nawet jeśli w przedszkolu też jest fajnie. I to naturalne, że dziecko przy tej najukochańszej osobie jest w największym stopniu sobą, z całym repertuarem trudnych zachowań – zwłaszcza wtedy, gdy przez cały dzień musiało funkcjonować w grupie, a więc rezygnować po części ze spełniania swoich potrzeb w taki sposób, w jaki byłoby to możliwe z rodzicem, babcią czy nianią.

Czas po przedszkolu to czas odreagowania, regeneracji, bycia przy sobie – podobnie, jak dla dorosłych czas po pracy. W domu każdy: zarówno przedszkolak czy uczeń, jak i rodzic chcą móc być sobą i robić różne rzeczy po swojemu, a ponieważ maluchy mają jeszcze mało rozwiniętą korę nową, czasem domagają się tego w niezbyt, hmmm, cywilizowany sposób. Jeśli nasilenie trudnych emocji czy zachowań nie wywołuje Twojego niepokoju, to dziecko prawdopodobnie czuje się w placówce bezpiecznie. Chcę mocno podkreślić, że nawet nauczycielka niemająca pojęcia o NVC, operująca zdaniami typu „nie płacz” albo „trzeba się dzielić”, może skraść serce Twojego dziecka i być dla niego bezpieczną przystanią w przedszkolu. Osobiście się o tym przekonałam, towarzysząc moim starszakom na etapie przedszkolnym.

A co, jeśli zrealizuje się czarny scenariusz: dziecku będzie w przedszkolu źle i z czasem sytuacja się nie poprawi? To niewątpliwie trudna sytuacja. Czasem wystarczy odczekać trochę czasu z ponowną próbą adaptacji w tej samej placówce, jeśli rodzina ma taką możliwość. Czasem chodzi o zbyt długi czas przebywania dziecka w przedszkolu i wystarczy – znów na miarę możliwości – odbierać malucha przed drzemką. Czasem można zmienić przedszkole. A jeśli nic z tego nie jest w danych warunkach wykonalne, to warto pamiętać te (niezbyt dokładnie przytoczone) słowa Stuarta Shankera: wystarczy jeden regulujący dorosły w życiu dziecka, aby osiągnęło ono inną trajektorię. Historia zna mnóstwo przypadków, kiedy dziecko z przemocowego domu osiągało szczęście i realizowało swój potencjał dzięki jednemu wspierającemu dorosłemu, na przykład nauczycielowi czy trenerowi. Tym bardziej działa to „w drugą stronę”: mimo fatalnego przedszkola dziecko może być szczęśliwe dzięki regulującemu i wyregulowanemu rodzicowi (por. punkt 5). Bądź tym rodzicem!

5. Spokój rodzica rodzi spokój dziecka

Nigdy nie przestanę podkreślać, jak ważny dla poczucia bezpieczeństwa i spokoju dziecka jest spokój rodzica. Pamiętasz, czym jest rezonans limbiczny? Przypomnę, że to zjawisko charakterystyczne dla ssaków stadnych i człowieka, polegające na „zarażaniu się” pobudzeniem i emocjami. Odbywa się to na podstawie komunikacji niewerbalnej: wyrazu twarzy, tonu głosu, napięcia mięśni, ale też prawdopodobnie w bardziej subtelny sposób, poprzez nieuświadomione wyczuwanie substancji chemicznych wydzielanych przez organizm drugiej istoty. Małe dzieci mają korę nową mózgu „w budowie”, natomiast świetnie wyczuwają emocje i zarażają się nimi, zwłaszcza od opiekunów. Zapewne pamiętasz sytuację, kiedy Twoje dziecko „bez powodu” jęczało od samego rana i potem uświadomiłaś sobie, że to Ty wstałaś lewą nogą i jesteś spięta i nieprzyjemnie pobudzona. Dziecko odzwierciedla Twoje nastroje, nawet jeśli bardzo się starasz, żeby je ukryć.

Rezonans limbiczny ma kolosalne znaczenie dla adaptacji przedszkolnej. Kiedy zestresowana i pełna obaw mama odprowadza malucha do przedszkola i żegna się z nim, czując łzy pod powiekami, nie sprzyja to poczuciu bezpieczeństwa dziecka w placówce. Warto więc wyregulować swoje trudne emocje, w razie potrzeby zwracając się po wsparcie do innych dorosłych. Ja ostatnio byłam pełna niepokoju i rozterek i nie znajdowałam zbyt dużo zrozumienia wśród dorosłych w moim otoczeniu. Pod wpływem stresu zaczęłam wierzyć, że wydziwiam, wymyślam problemy, nie chcę wypuścić Malutkiego spod swoich skrzydeł, nie wspieram jego samodzielności (bo zależy mi na powolnej, dostosowanej do dziecka adaptacji i bezpiecznym, wspierającym przedszkolu).

Niespodziewanie znalazłam ukojenie w kursie online „Adaptacja do przedszkola” Katarzyny Kalinowskiej i Gosi Stańczyk. Słuchanie przez siedem dni krótkich nagrań dotyczących różnych aspektów adaptacji oraz – co ważne – uzyskanie od prowadzących inspirującej i obszernej odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie wlało we mnie nadzieję i spokój. Przypomniałam sobie, co jest dla mnie ważne w rodzicielstwie, co chcę dać swoim dzieciom, co jest moją drogą. Gosiu i Kasiu, dziękuję!

To właśnie pod wpływem kursu postanowiłam nie ustalać jeszcze daty mojego webinaru „Jęki, krzyki, agresja – jak pomóc dziecku i sobie”. Przygotowuję go przy wsparciu merytorycznym Jagody Sikory, psycholożki dziecięcej i jednej z trzech w Polsce Facylitatorek Self-Reg. Jagoda to profesjonalistka, która oprócz wspierania dzieci w szpitalu, kształcenia przyszłych psychologów na uczelni oraz szkolenia „w realu” rodziców i specjalistów chce się dzielić swoją wiedzą i doświadczeniem także online. Webinar odbędzie się w październiku, ale nie potrafię określić dokładnie, kiedy. Czuję dyskomfort na myśl o tym, że dokładna data nie jest określona (stresor prospołeczny!), ale silniejszy dyskomfort czułabym, będąc zmuszona do zmiany zaplanowanej daty w sytuacji, gdyby adaptacja Malutkiego szła jak po grudzie i moje zasoby były na wyczerpaniu (stresory z obszaru: biologicznego, emocji, poznawczego i prospołecznego). Datę webinaru ustalę około połowy września. Możesz zapisać się na listę zainteresowanych, żeby w swoim czasie otrzymać te informacje i ewentualnie zapewnić sobie bilet w niższej cenie. Zaznaczam, że to webinar dla osób, które niewiele wiedzą o Self-Reg. Jeśli znasz kogoś takiego, proszę, podziel się z nim tą informacją. Dla bardziej zaawansowanych Jagoda i ja przygotujemy miniszkolenie o samoregulacji wrażliwego dziecka złożone z trzech webinarów, prawdopodobnie w listopadzie.

Przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl, którą chcę się z Tobą podzielić: spokój buduje się przez zaufanie – do dziecka, do siebie i do nauczycielek. Kiedy kilka dni temu kupowałam w drogerii chusteczki do nosa – element wyprawki Malutkiego – przyłapałam się na myśli: „A może by kupić na razie jedno pudełko zamiast sześciu na cały semestr?” (przedszkole prosi o sześć pudełek) „Może Malutki się tam nie odnajdzie i kupię te chusteczki na darmo?” Jest mi nieco wstyd, kiedy o tym piszę. Zawstydziłam się i wtedy, po czym zrozumiałam, że ta myśl wypływa z mojego niepokoju, a ten – z niewystarczającego zaufania do przedszkola. Spytałam siebie, czy chcę się tak czuć podczas adaptacji i zarażać tym Malutkiego. Odpowiedź to mocne „nie”. Kupiłam więc sześć pięknych, kolorowych paczek chusteczek i zaniosłam je dziś do przedszkola, symbolicznie dając kredyt zaufania nauczycielkom. Myślę, że znajdą klucz do serduszka Malutkiego

Dokąd zaprowadziłby Cię Twój entuzjazm?

Dokąd zaprowadziłby Cię Twój entuzjazm?

Ten wpis dojrzewał we mnie miesiącami,

choć ani nie jest długi, ani nie wymagał specjalnego przygotowania merytorycznego, a jedynie przeczytania jednej króciutkiej książki. Chodzi o książkę „Entuzjaści. Obudź energię swojego dzieciństwa” autorstwa André Sterna – „człowieka, który nigdy nie chodził do szkoły”, lecz jest wszechstronnie wykształconym samoukiem i inspiruje zwolenników edukacji domowej na całym świecie.

Książkę można zapewne pochłonąć w godzinę, lecz ja czytałam ją przez wiele, wiele dni.

Zalazła mi mocno za skórę. Gdybym dała ją do przeczytania mojemu pragmatycznemu Mężowi, przerzuciłby zapewne kilkanaście kartek i zakrzyknąłby: „Ad rem!”, jak to ma w zwyczaju, kiedy mu coś opowiadam ze wszystkimi szczegółami i zawiłościami. Moja szybka myślą, mową i uczynkiem Mama również po kilkunastu stronach odłożyłaby tę książkę z komentarzem: „Przecież to można zmieścić na kilku stronach, po co tak lać wodę?” A ja… Ja smakowałam każde słowo i zdanie, po wielokroć powracając do przeczytanych już fragmentów. Nie byłam w stanie przeczytać naraz więcej, niż kilka stron ze względu na olbrzymi ładunek emocjonalny, który zawierały dla mnie te niewielkie karteczki pokryte dużym drukiem.

Wyobraź sobie, że nikt nigdy nie powiedział Ci, które zajęcia są bardziej, a które mniej pożądane, intratne, sensowne.

Wyobraź sobie, że kiedy byłaś dzieckiem, żaden dorosły nie skrzywił się na widok tego, czym się zajmowałaś i nie zasugerował Ci, żebyś zajęła się czymś innym. Wyobraź sobie, że nikt nigdy nie kazał Ci się „zabrać do nauki” i porzucić zabawę czy czytanie beletrystyki. Wyobraź sobie, że zdaniem Twoich rodziców posada zamiatacza ulic była tak samo wartościowa, jak praca lekarza, prawnika czy inżyniera. Wyobraź sobie to wszystko… Kim byś teraz była? Do czego zaprowadziłby Cię Twój entuzjazm?

Te właśnie pytania zgłębia w swojej książce André Stern.

Swoje własne rozważania przeplata historiami opowiadanymi w pierwszej osobie przez ludzi, którzy w życiu kierują się entuzjazmem. Entuzjazm jest tu rozumiany jako siła życiowa i „boska energia”, napędzająca ludzi w każdym wieku, lecz z pewnych względów dostępna głównie małym dzieciom. To one są jeszcze nieskażone „dorosłym” postrzeganiem świata: hierarchią „ważności” różnych zajęć i zawodów, lękiem o przyszłość i o bezpieczeństwo finansowe, wstydem przed oceną i byciem przyłapanym na niewiedzy i niekompetencji. Te historie sprawiały, że szeroko otwierałam oczy i byłam pełna podziwu dla odwagi i pasji bohaterów książki.

Najsilniej poruszyły mnie fragmenty, w których Stern opowiada o entuzjazmie swojego trzyletniego synka Antonina.

Jest w nich coś takiego, co sprawia, że wzruszam się do łez zaledwie po kilku zdaniach poświęconych maluchowi. Chyba chodzi o niezwykłą uważność i ogromny szacunek dla poczynań chłopczyka – poczynań całkiem zwykłych, jak pchanie wraz z tatą ręcznej kosiarki do trawy albo niezmordowane wspinanie się po schodach budynku. Stern towarzyszy w tym synkowi, jakby nie miał absolutnie nic innego do roboty (może nie ma?) i jakby nic poza tym nie istniało w danej chwili. Antonin jest w tych momentach w centrum jego Wszechświata.

To te fragmenty tak mocno dały mi się we znaki: odkładałam wtedy książkę i zalewałam się łzami.

Chyba płakała we mnie mała dziewczynka, która wcześnie nauczyła się, że pewnym sprawom nie warto lub wręcz nie wypada poświęcać czasu, a inne należy stawiać w centrum swojej uwagi. I że dorośli mają swoje ważne sprawy, a ona musi się podporządkować, bo jest tylko dzieckiem. I ma się pośpieszyć, żeby się nie spóźnili. Kiedy podrosła, wychwalano ją za piątki i szóstki na świadectwie, więc – aby zasłużyć na akceptację – uczyła się pilnie wszystkiego, nawet najnudniejszej na świecie historii i kompletnie niezrozumiałej geografii.

Miała przez to mniej czasu na zgłębianie tego, co ją pochłaniało i w pewnym momencie nie wiedziała już, co ją ciekawi, a czego uczy się tylko dla oceny. Chciała studiować biologię molekularną, fizykę albo lingwistykę stosowaną (uczyła się poza szkołą czterech języków obcych), ale powiedziano jej, że jako biolog musiałaby wyjechać na stałe za granicę, fizyka nie jest dla kobiet, a języki obce powinny być tylko narzędziem i przecież nie chce skończyć jako tłumacz, prawda? Poszła więc zupełnie od czapy na studia ekonomiczne, które ją nużyły, nudziły i męczyły tak, że pod koniec pierwszego roku wpadła z depresję z myślami samobójczymi. Dopiero z czasem zaczęła powoli odkrywać drogę do samej siebie: do tego, jakie ma wartości, co ją napędza, kim jest, jaką ma życiową misję. Resztę historii chyba znacie, prawda?

Polecam tę książkę każdemu, kto tej drogi do siebie jeszcze nie odkrył i ma odwagę zmierzyć się z tym.

Polecam ją też każdemu, kto czuje, że w jego życiu jest za mało entuzjazmu, a za dużo rutyny, lęku, „trzeba”, „wypada”. Polecam ją wreszcie każdemu rodzicowi, któremu często brakuje cierpliwości do dziecka oglądającego na spacerze z uwagą każdą mrówkę i biedronkę (to ja!). Dajcie się porwać opowieści Sterna. Może – jak mnie – wzmocni Was w dążeniu do tego, czego pragniecie.

Czym się różni klaps od bicia?

Czym się różni klaps od bicia?

Wyobraźcie sobie taką oto sytuację:

oto Komendant Główny Policji wypowiada się, że trzeba rozróżnić, czym jest piwo, a czym jest alkohol. Piwo nie ma zbyt wielu promili. Zapytany, czy da się to rozróżnić, odpowiada, że wiele osób nawet prowadzenie po wypiciu kieliszka wina może uznać za wykroczenie. Sam z rozrzewnieniem wspomina swoje młode lata, kiedy to on i jego koledzy ze szkoły policyjnej wypijali po piwku, po czym świetnie sobie radzili za kierownicą.

A teraz wyobraźcie sobie taką sytuację:

oto Rzecznik Praw Dziecka wypowiada się: „Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie”. Zapytany, czy da się to rozróżnić, odpowiada: „Wiele osób nawet podniesienie głosu może uznać za przemoc”. Spytany, czy dawał klapsy swoim synom, odpowiada: „Chłopaki czasem dają w kość, ale nie uderzyłem ich. Jednak sam z estymą wspominam to, że dostałem od ojca w tyłek. (…) Jeżeli polaliśmy bratu denaturatem nogę, a potem ją podpaliliśmy… Ojciec w porę zareagował. Tak że przez dobrą chwilę nie mogłem siadać.”

Pierwszą z powyższych sytuacji wymyśliłam, druga miała miejsce naprawdę.

Przytoczone cytaty pochodzą z wywiadu z Rzecznikiem Praw Dziecka (RPD) Mikołajem Pawlakiem, który ukazał się 19 czerwca 2019 roku w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Nieprzypadkowo porównałam klapsy do prowadzenia pojazdów mechanicznych po spożyciu piwa. Część społeczeństwa w Polsce akceptuje (i stosuje) i jedno, i drugie. Dodam, że prowadzenie pojazdu po wypiciu małej ilości alkoholu, czego efektem jest stężenie alkoholu we krwi poniżej 0,2 promila, jest prawnie dozwolone, natomiast stosowania kar cielesnych – w tym klapsów – zakazuje obowiązująca od sierpnia 2010 roku nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.

Co spotkałoby komendanta i rzecznika w państwie prawa, w którym społeczeństwo oczekuje spójności i integralności osób zajmujących reprezentacyjne stanowiska?

Ich wypowiedzi wywołałyby ogromne oburzenie i konsekwencje dyscyplinarne. I komendant, i rzecznik podaliby się do dymisji, przepraszając za swoje nieodpowiednie, nieprzemyślane, niestosowne i szkodliwe społecznie wypowiedzi. Ten pierwszy pokajałby się szczególnie przed ofiarami wypadków drogowych spowodowanych przez kierowców prowadzących pod wpływem alkoholu oraz przed bliskimi zmarłych w takich wypadkach, dla których bagatelizowanie skutków prowadzenia po „kilku piwkach” przez przedstawiciela policji jest szczególnie bolesne i okrutne. Ten drugi szczególne wyrazy ubolewania wyraziłby wobec osób, których dzieciństwo było naznaczone przemocą i które potrzebują obecnie wsparcia i potwierdzenia, że ich rodzice czy opiekunowie krzywdzili ich, stosując kary cielesne. Wypowiedź Mikołaja Pawlaka istotnie wywołała falę oburzenia i protestu ze strony różnych środowisk, co jednak nie doprowadziło do zmiany na stanowisku RPD. Nie wydaje się też, o ile mogę to ocenić, aby pan Pawlak zmienił swój sposób myślenia.

W wydanym pod wpływem krytyki oświadczeniu Mikołaj Pawlak argumentował, że jego wypowiedzi zostały wyjęte z kontekstu i skandalicznie zmanipulowane.

Wyjęte z kontekstu – owszem. Czy zmanipulowane? Nie sądzę. Rozumiem i przyjmuję jego tłumaczenie, że chodziło mu o rozróżnienie – z punktu widzenia konsekwencji karnoprawnych – między incydentalnymi klapsami a znęcaniem się, analogiczne do rozróżnienia między prowadzeniem pojazdu po małym piwie i w stanie ciężkiego upojenia alkoholowego. Chcę jednak zwrócić Waszą uwagę, że RPD wprawdzie nie uderzył swoich synów, JEDNAK z estymą wspomina lanie – wcale nie „niewinny” klaps – otrzymane od ojca w dzieciństwie. Nawiasem mówiąc, RPD myli estymę – czyli szacunek, atencję, podziw – ze strachem. Nieumiejętność rozpoznawania i nazywania własnych stanów emocjonalnych (a także ich regulowania) jest charakterystyczna dla osób, które były wychowywane autorytarnie, przy użyciu kar cielesnych. O innych konsekwencjach takich kar napiszę poniżej.

Czemu czepiam się biednego rzecznika?

Otóż czepiam się dlatego, że osoby piastujące ważne funkcje powinny być czyste jak łza przynajmniej w obszarze swoich kompetencji. Minister finansów powinien ze szczególną starannością płacić wszystkie podatki i opłaty, komendant policji powinien skrupulatnie przestrzegać przepisów (także ruchu drogowego), a RPD powinien swoimi wypowiedziami i działaniami sprzeciwiać się nie tylko znęcaniu się nad dziećmi, ale też bagatelizowaniu klapsów. Wypowiadając się na temat właściwego w jego ocenie sposobu traktowania dzieci, RPD występuje bowiem z pozycji autorytetu: jego opinia może stać się rozstrzygająca dla tych, którzy mają w danej kwestii wątpliwości. Jeśli RPD mówi, że klapsy są ok, to oczywiste jest, że rodzice mogą je stosować – i w Polsce stosują je powszechnie. Otóż nie, nie mogą, zabrania im tego ustawa.

Klap nie różni się od bicia.

Klaps to bicie. Tak, szanowni puryści językowi: klaps to bicie, a ściślej – uderzanie (czy to coś zmienia?). Według Uniwersalnego Słownika Języka Polskiego PWN klaps to „uderzenie dłonią na płask, najczęściej w pośladki, stosowane zwykle w celu skarcenia kogoś, zwłaszcza dziecka”. Mam, a raczej miałam do tej pory, żelazną zasadę nieangażowania się na moim blogu w politykę, ale tym razem czynię wyjątek…

Uważam, że Mikołaj Pawlak powinien ustąpić ze stanowiska, a przynajmniej pokajać się przed opinią publiczną i podkreślić, że ostro sprzeciwia się klapsom, które są biciem i formą przemocy. Na fali emocji podpisałam w ubiegłym tygodniu dwie petycje o dymisję RPD: sformułowaną przez profesjonalistów pracujących z dziećmi oraz przez Kamila Nowaka (blogojciec). Odczekałam tydzień, zanim dokończyłam i opublikowałam ten wpis, ponieważ chciałam, aby emocje opadły (chciałam „wyjść z mózgu limbicznego”). Ten wpis odzwierciedla moje poglądy oczyszczone z emocji.

Na tym mogłabym zakończyć mój wpis,

gdyby nie to, że dla wielu Polaków obowiązujące przepisy nie stanowią istotnego argumentu, który mógłby doprowadzić do zmiany ich zachowania. Wystarczy spędzić pół godziny na ruchliwym skrzyżowaniu ulic i przyjrzeć się działaniom kierowców. Postaram się zatem rozprawić się merytorycznie z trzema argumentami przytaczanymi często przez zwolenników klapsów jako metody wychowawczej.

1. Czasem tylko klaps działa

Zwolennicy takiego uzasadnienia klapsów mają zapewne na myśli sytuację, kiedy wielokrotnie bez skutku (albo z krótkotrwałym skutkiem) powtarzali dziecku, że ma się (przestać) zachowywać w określony sposób. Najczęściej chodzi konkretnie o zaprzestanie jakiegoś zachowania uciążliwego dla rodziców; może tu chodzić o przeróżne aktywności, od skakania po kanapie i krzyczenia poprzez bicie rodzeństwa aż po… jęczenie i płakanie (tak, sporo rodziców daje dzieciom klapsy po to, aby przestały jęczeć czy płakać!). Słowem, chodzi o zachowania, które wskazują na wysoki poziom pobudzenia dziecka. Dopiero klaps sprawia, że NIEKTÓRE dzieci faktycznie zaprzestają tych aktywności i WYDAJĄ SIĘ spokojne. Celowo wyróżniłam zwroty „niektóre” i „wydają się”. Są bowiem dzieci, które pod wpływem klapsa zachowują się jeszcze gorzej: krzyczą, rzucają się na podłogę i popadają w kompletny chaos, biją rodzica, rzucają „wiązankę” niewybrednych słów. Jest też mała grupka takich, które śmieją się rodzicowi w twarz i – dosłownie lub w przenośni – dopominają się o kolejnego klapsa.

Reakcja dziecka na klaps zależy od jego indywidualnych predyspozycji i doświadczeń. Jedno jest pewne: klaps zwiększa pobudzenie dziecka i sprawia, że jego kontrola nad własnym zachowaniem zmniejsza się, a nie zwiększa. Jeśli wysoko pobudzone dziecko zostanie uderzone przez rodzica, z punktu widzenia neurobiologii nie ma możliwości uspokoić się (czyli m.in. obniżyć swojego poziomu pobudzenia oraz zwiększyć poziomu świadomości bodźców płynących z otoczenia i z wnętrza ciała). Człowiek jest tak skonstruowany, że w reakcji na uderzenie przez drugiego człowieka ciało migdałowate w jego mózgu bije na alarm, informując całe ciało o zagrożeniu. Dziecko przestawia się na tryb walki, ucieczki lub zamrożenia: krzyk czy furia to reakcja walki, wycofanie się czy zamknięcie w sobie to reakcja ucieczki, a zastygnięcie w bezruchu (czyli owo pozorne „uspokojenie się”) to stan zamrożenia. Wszystkie trzy stany sprawiają, że organizm zużywa duże ilości energii i przede wszystkim, że aktywność kory nowej mózgu, odpowiedzialnej za tzw. funkcje wykonawcze (w tym empatię i samokontrolę!) jest w danej chwili ograniczona. Dziecko przypomina w tej sytuacji przestraszone zwierzątko. Jedynym, co osiągnął rodzic poprzez klaps jest posłuszeństwo tu i teraz (w przypadku niektórych dzieci) – ale długoterminowo koszty są ogromne.

Wielokrotne stosowanie klapsów sprawia, że także w długim okresie kora nowa mózgu nie rozwija się optymalnie, za to wzmacniane są bardziej „zwierzęce” obszary mózgu. Dzieci wychowywane za pomocą klapsów są mniej inteligentne, mają gorszą pamięć i zdolność koncentracji. Są też bardziej agresywne i skłonne do przemocy, mają trudności z kontrolowaniem swoich emocji. Częściej miewają depresję i stany lękowe. Przegląd badań znajdziecie między innymi we wstrząsającym artykule Bicie dzieci zostawia blizny. Na ich mózgu.

2. Ono musi się nauczyć, że pewne zachowania są niedozwolone

Zwrot „nauczyć się” można rozumieć na dwa sposoby: jako wyciąganie uogólnionych wniosków z doświadczeń oraz jako świadome przyswajanie lekcji, które chcą nam przekazać inni ludzie. Wedle pierwszego znaczenia człowiek, zwłaszcza kilkuletni, uczy się przez cały czas, szczególnie pod wpływem silnych emocji. A niewątpliwie uderzenie przez rodzica wywołuje w dziecku silne emocje: żal, strach, złość (które pan rzecznik notabene pomylił z estymą – tak się składa, że dzieci bite mają słabiej rozwiniętą świadomość własnych emocji). W takiej formie uczenia się i zapamiętywania życiowych lekcji bierze udział tzw. mózg emocjonalny, czyli układ limbiczny. Jest to też sposób uczenia się właściwy zwierzętom, na przykład tresowanym drapieżnikom występującym w zoo. Jaki uogólniony wniosek może wyciągnąć kilkuletnie dziecko z klapsa otrzymanego od rodzica za coś, co robiło, bo uznało to za atrakcyjne? Przychodzi mi do głowy kilka możliwości: „Rzeczy fajne i zakazane należy robić po kryjomu”, „Jeśli ktoś jest duży i nie zgadza się z kimś małym, to może go bić”, „Nie mogę liczyć na zrozumienie mamy/taty”, „Mama/Tata jest źródłem zagrożenia”. Czy o takie lekcje chodzi zwolennikom klapsów?

A co z uczeniem się rozumianym jako świadome przyswajanie pewnych treści? Warunkiem tak rozumianej nauki jest „włączona”, czyli w pełni sprawna w danym momencie, kora nowa mózgu. Jak opisałam powyżej, kiedy dziecko dostaje klapsa, pewne funkcje kory nowej zostają upośledzone. Organizm jest nastawiony na przetrwanie, a nie zdobywanie wiedzy, którą ktoś chce nam przekazać. Szczególnie nieskuteczne jest „uczenie” dziecka za pomocą klapsów, brania pod uwagę potrzeb innych osób, np. potrzeby spokoju osób postronnych, którym przeszkadza krzyk dziecka albo potrzeby bezpieczeństwa małego braciszka, którego dziecko właśnie ugryzło. Pobudzony maluch, który właśnie dostał klapsa, nie ma za grosz empatii, bo tak został zaprojektowany jego system nerwowy. Nie obchodzą go też zasady współżycia społecznego: jest nastawiony na ochronę własnego życia i zdrowia, a nie komfortu życia „stada”. Jest więc całkowicie wykluczone, aby klapsami nauczyć dziecko społecznie pożądanych zachowań albo szacunku do kogokolwiek. Można je natomiast nauczyć „kombinowania”, czyli wymyślania prymitywnych, nieopartych na wewnętrznym moralnym kompasie, strategii unikania klapsów. Akcja – reakcja. Biją mnie – udam, że więcej nie będę. Jak tygrys, który przeskakuje przez płonący okrąg, bo alternatywa jest jeszcze mniej przyjemna.

3. Ja dostawałem/dostawałam klapsy i wyszedłem/wyszłam na ludzi

Zwolennicy klapsów najwyraźniej traktują owo „i” jako łącznik przyczynowo-skutkowy. Cóż, badania, o których wspomniałam powyżej, mówią co innego. Oczywiście chodzi tu o zależności obserwowane dla dużych grup, które nie muszą występować w konkretnym przypadku. Znam wielu rodziców małych dzieci, którzy wychowują je bezprzemocowo, choć sami w dzieciństwie byli bici (czasem tylko oni i ich psychoterapeuta czy psychotraumatolog wiedzą, ile pracy muszą włożyć w to, aby nie popaść w stare schematy). Jednak argument o „wyjściu na ludzi” traktuję w najlepszym razie podobnie, jak zdanie: „Mój dziadek palił kilka paczek papierosów dziennie i dożył dziewięćdziesiątki”. Najwyraźniej ów dziadek miał dobre geny i dużo szczęścia, a jego historia nie jest dla mnie argumentem popierającym tezę, że palenie sprzyja długiemu życiu. Przede wszystkim jednak mam chęć zakwestionować owo „wyjście na ludzi”. Kto świadomie, z premedytacją bije małego człowieka, którego powołał na świat i który jest pod jego opieką, nie jest człowiekiem, z którym chciałabym mieć cokolwiek wspólnego.

Na koniec chcę bardzo mocno podkreślić, że cały mój post (zwłaszcza ostatnie słowa powyżej) odnosi się do osób, które „na chłodno” akceptują klapsy jako metodę wychowawczą. Nie pisałam tego wszystkiego, aby pogrążyć w poczuciu winy tych rodziców, którzy nie radzą sobie z własnymi emocjami i zdarza im się dać dziecku klapsa, czego potem gorzko żałują. Jestem daleka od potępiania ich i pouczania zarówno jako ekspertka (Facylitatorka) Self-Reg – pełnego łagodności podejścia, które lepiej pomaga zrozumieć stres i zachowania nim wywołane – jak i jako mama trójki dzieci, która kiedyś kompletnie nie radziła sobie z własną agresją. Zresztą nadal zdarza się, że cedzę pod adresem dziecka niemiłe słowa, krzyknę na nie albo przytrzymam je mocniej, niż tego wymagają okoliczności. Tak, oczywiście, że tak, ja też, choć skala tych zachowań jest nieporównanie mniejsza, niż kilka lat temu. Wszystkim takim nieradzących sobie z własnymi emocjami rodzicom bardzo polecam podjęcie pracy z psychoterapeutą lub coachem. A tym stosującym klapsy z przekonania życzę, żeby sięgnęli do swojego serca i spytali siebie samych, czy to naprawdę jest ich droga, którą chcą świadomie podążać.

Photo by Arwan Sutanto on Unsplash

Droga świadoma mamo! Obserwuję Cię od dawna

Droga świadoma mamo! Obserwuję Cię od dawna

Droga świadoma mamo!

Obserwuję Cię od dawna. Decydujesz się na coaching ze mną, żeby zmieniać swoje schematy działania i ograniczające przekonania, lepiej poznać świat swoich emocji i poprawić jakość relacji z Twoimi dziećmi. Przychodzisz na moje warsztaty i wykłady na temat rodzicielskiego stresu i samoregulacji. Czytasz moje wpisy na blogu, komentujesz je i wysyłasz do mnie pełne osobistych refleksji wiadomości prywatne. Uczestniczysz w niezliczonych dyskusjach w rodzicielskich grupach na Facebooku. Czytasz tonę książek o różnych aspektach rodzicielstwa i o tym, jak wspierać dzieci, aby wyrosły im skrzydła. Przeżywasz mnóstwo dylematów w roli matki i kobiety łączącej różne życiowe role.

Towarzyszysz swoim dzieciom, podążasz za nimi i uważnie obserwujesz ich rozwój.

Kiedy zauważasz, że przeżywają trudności, nie spoczniesz, dopóki nie znajdziesz najlepszego sposobu wsparcia ich. Jeśli trzeba, zgłaszasz się do profesjonalistów: lekarzy, rehabilitantów, specjalistów w zakresie integracji sensorycznej, psychologów. W domu skrupulatnie realizujesz ich zalecenia, wplatając nie zawsze przyjemne ćwiczenia w codzienne czynności i zabawę. Dbasz o zdrową dietę oraz odpowiednią dawkę ruchu i stymulacji intelektualnej i wielozmysłowej. Stajesz na głowie, aby Twoje dziecko miało optymalne warunki rozwoju.

Wierzysz, że nie ma niegrzecznych dzieci

i masz świadomość, że każde niewłaściwe zachowanie wynika z trudnych emocji, a te – z niezaspokojonych potrzeb. Stawiasz na wychowanie bez nagród i kar, które wspiera wewnątrzsterowność i karmi poczucie własnej wartości dziecka. Traktujesz swoje dzieci podmiotowo, z szacunkiem należnym odrębnemu małemu człowiekowi. Dajesz im przestrzeń i bezwarunkową miłość. A przynajmniej tak jest przez większość czasu, bo zdarza się, że…

Zdarza się, że zachowujesz się niezgodnie ze swoimi wartościami i ideałami.

Kaliber Twoich „występków” bywa różny: może dajesz dziecku klapsa, może przytrzymujesz je mocniej, niż to jest niezbędne dla ochrony jego życia i zdrowia, może wykrzykujesz raniące słowa, może straszysz, szantażujesz, obrażasz się, gderasz, a może obiecujesz, że jeśli zje zupę, dostanie czekoladę. Dzieje się to wtedy, kiedy Twoje napięcie i obciążenie stresem wzrastają ponad poziom krytyczny, powyżej którego kora nowa Twojego mózgu nie działa w pełni sprawnie: samokontrola „puszcza”, a Twoim zachowaniem rządzą schematy zakodowane na wczesnym etapie Twojego życia. Otwierasz usta i, choć tego nie chcesz, komunikujesz się w mało wspierający sposób: „Dlaczego ty znowu…?”, „Czy ty nigdy nie możesz…?”, „Masz natychmiast założyć buty, bo jak nie, to…!”.

Kiedy Twoje emocje opadną, odczuwasz ogromny wstyd.

Przepraszasz dziecko, wyjaśniasz mu, co się z Tobą działo i postanawiasz poprawę: będziesz jeszcze lepszą, cierpliwszą matką. Powodowana wyrzutami sumienia, przesuwasz wtedy swoje granice czy też nie komunikujesz ich dziecku. W pewnym momencie Twoje napięcie znów przekracza krytyczny poziom i znów popełniasz macierzyńskie „wykroczenie”, i znów pojawia się wstyd i mocne postanowienie poprawy…

Uderza mnie to, jak bardzo się obwiniasz i jak wymagająca jesteś wobec samej siebie.

Bez końca wyrzucasz sobie swoje matczyne potknięcia, analizując, co poszło nie tak. Twój krytyk wewnętrzny wygłasza mniej więcej takie przemowy: „Przecież przysięgałaś sobie, że stworzysz rodzinę, w której dzieci czują się ważne i kochane i że nigdy, przenigdy nie powtórzysz błędów i wpadek twoich rodziców. Przecież tyle czytasz, chodzisz na warsztaty dla rodziców, robisz kursy online. Przecież wiesz, jaką mamą chcesz być i jesteś bardzo zmotywowana. Wiesz to wszystko, a jednak znów nawaliłaś. Co się z tobą dzieje? Nie ogarniasz tego całego macierzyństwa. Biedne te twoje dzieci”.

Wiesz, co Ci umyka? To, że nie jesteś dzbanem bez dna.

Nie można z ciebie bez końca nalewać zasoby małym istotkom, których potrzeby wydają się nie mieć końca, a emocje są rozbuchane i silnie przez Ciebie odczuwane. A może wcale Ci to nie umyka, może Twoja głowa to wie dzięki tym wszystkim książkom i warsztatom, ale nie umiesz tego przekuć w zmianę zachowania? Tak bardzo dbasz o swoje dziecko – a jak dbasz o swoją siebie? Może warto byłoby trochę bardziej zająć się sobą, tą małą dziewczynką w sobie, której potrzeby i emocje niekoniecznie były ważne dla rodziców i opiekunów i której potrzeby teraz są nadal na drugim albo wręcz na ostatnim miejscu…?

Jeśli chcesz pochylić się nad sobą, nad własną samoregulacją,

to rozważ proszę udział w moim szkoleniu „Samoregulacja wrażliwej matki”. Informacje na jego temat znajdziesz pod tym linkiem. Zapraszam Cię serdecznie, ale też zachęcam, żebyś dobrze rozważyła, czy na pewno potrzebujesz kolejnej ekspertki, która opowie Ci, jak możesz nad sobą pracować. Może wcale tego nie potrzebujesz, bo przecież…

… przecież jesteś kompetentna. Jesteś mądra. Jesteś ok.

Jesteś kompetentna nawet, jeśli czasem (często?) czegoś nie potrafisz, nie wiesz, nie umiesz i potrzebujesz wsparcia bliskiej osoby lub profesjonalisty. Jesteś mądra nawet, jeśli zdarza się, że Twoja intuicja Cię zawiodła i ktoś wiedział lepiej, czego potrzebuje Twoje dziecko. Jesteś ok nawet, jeśli nie zawsze postępujesz w zgodzie ze swoimi wartościami i najlepszą wiedzą. JESTEŚ. WYSTARCZAJĄCO. DOBRĄ. MAMĄ. W ogóle jesteś wystarczająco dobra taka, jaka jesteś.

Spójrz proszę w lustro i uśmiechnij się do samej siebie.

A potem zastanów się, co by Ci sprawiło przyjemność i jest dostępne przy odrobinie wysiłku oraz dobrej woli osób Ci bliskich – i zrób to dla siebie. W końcu dziś Twoje święto!

Wspólnie z psycholożką dziecięcą Jagodą Sikorą szykuję nowe szkolenie online o tym, jak wspierać wrażliwe dzieci. Zapisz się na listę oczekujących!