utworzone przez DyleMatka | cze 14, 2017 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem, Self-Reg
Facebook przypomniał mi dziś bardzo poruszającą rozmowę z Dużym sprzed dwóch lat.
Mój pierworodny właśnie skończył cztery lata, a Mały miał rok i osiem miesięcy i był jak tajfun, który sieje na swojej drodze spustoszenie. Mijający wówczas rok był najtrudniejszym okresem mojego macierzyństwa, trudniejszym nawet niż pierwsze jego miesiące, kiedy tkwiłam sama w czterech ścianach z wymagającym niemowlęciem. Nie miałam wprawdzie depresji, ale byłam stale przygnębiona, zła i bezsilna, bo Duży paskudnie traktował Małego.
Po szczególnie trudnym dniu cztery lata temu przytuliłam Dużego i przeprosiliśmy się, po czym odbyliśmy taką niezwykłą rozmowę.
– Mamo, dlaczego dziś było między nami tak niefajnie?
– Bo nie potrafię sobie poradzić z tym, jak traktujesz Małego. Byłam dziś bardzo smutna i zła…
– No, wiem…
– … i myślałam sobie, że chyba coś robię źle, że jestem złą mamą.
– Wszystko robisz dobrze. Dobrze nas wychowujesz. Jesteś. Dobrą. Mamą.
– Kochany jesteś, dziękuję.
– Zresztą możesz sprawdzić w instrukcji.
– Jakiej instrukcji?
– Instrukcji obsługi dzieci. Chyba dostałaś instrukcję w szpitalu, kiedy mnie urodziłaś?
– No właśnie nie. I dlatego to jest takie trudne, bo nie ma jak sprawdzić, czy postępuje się dobrze, czy źle.
– A nie ma jakichś książek dla rodziców?
– Są, nawet sporo ich przeczytam, ale mówią różne rzeczy i to wcale nie pomaga.
– No to kiepsko. Lepiej ich nie czytaj.
Ta rozmowa ilustruje pewną uniwersalną prawdę: dzieci są dla nas bardzo wyrozumiałe.
Duży wiele razy mówił mi, że kocha mnie, nawet kiedy jestem zła i na niego krzyczę. Mam nieprzeciętne dziecko, prawda? Ale jego nieprzeciętność polega na tym, że ma talent do ubierania swoich myśli w słowa (ma to po mamusi, hehe). Natomiast ta bezgraniczna miłość i akceptacja są czymś bardzo powszechnym: dzieci wybaczają nam nawet wtedy, kiedy sami nie potrafimy sobie wybaczyć czegoś, co zrobiliśmy w relacji z nimi.
Nie biczujmy się za nasze rodzicielskie upadki, nie pogrążajmy w poczuciu winy; chwila wstydu i żalu naprawdę wystarczy, żeby starać się postępować lepiej.
Skoro dzieci nam wybaczają, dlaczego sami nie możemy wybaczyć sobie? W ostatnią niedzielę razem z Natalią Fedan prowadziłam stacjonarny warsztat wprowadzający do self-reg i temat poczucia winy powracał jak bumerang. Natalia zadała pytanie: „Czy ktoś by kupił od nas poczucie winy? Czy ktoś wziąłby je za darmo?” Chwila wstydu i żalu po tym, jak zachowaliśmy się niezgodnie z naszymi wartościami jest cenna, bo sprzyja refleksji i chęci naprawienia wyrządzonej komuś krzywdy. Zróbmy to, przeprośmy dziecko z całego serca i idźmy dalej, nie dokładając sobie zbędnego ciężaru, który utrudnia nam cieszenie się rodzicielstwem.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Guilty Face” (CC BY-NC-ND 2.0) by ashley.adcox
utworzone przez DyleMatka | cze 6, 2017 | narzędzia rodzica, refleksje nad rodzicielstwem, Self-Reg
To nie ja piszę ten blog – on sam się pisze i żyje własnym życiem.
Aktualne zdarzenia i przemyślenia dyktują mi tematy poszczególnych postów, bo piszę o tym, co jest we mnie żywe. Tylko wtedy słowa same płyną, układając się w zdania i akapity niemal bez mojego udziału. Jeszcze niedawno planowałam zakończyć cykl dotyczący self-reg, dokończyć cykl o złości i zająć się innymi tematami. A jednak muszę, po prostu muszę opowiedzieć najpierw o moim najnowszym self-regowym odkryciu dotyczącym trudności i „hajnidztwa” Dużego (por. post o high need babies/children).
Czy znacie dzieci, które zawsze widzą szklankę do połowy pustą i które w każdej, nawet najbardziej radosnej sytuacji znajdą powód do narzekania, jęczenia, płaczu, krzyków?
Ja znam: to mój pierworodny. W jednym z postów opisałam, jak Duży zareagował na to, że świeżo usmażone placki były za gorące. To typowa sytuacja. Duży do niedawna nie przyjmował do wiadomości praw fizyki i żadnych innych ograniczeń, a winą za swoją frustrację obarczał innych. Jeśli wpadł na ścianę i uderzył się, wrzeszczał: „Kto tu zbudował ścianę?”; jeśli nie pozwalaliśmy mu obejrzeć czwartego odcinka „Świnki Peppy”, płakał i rzucał się na ziemię, zawodząc: „No nieeeeeee, to nie fair, ja nie mogę żyć bez 'Peppy!’ Umrę, jeśli nie obejrzę!”; jeśli dwa klocki Duplo nie dawały się połączyć tak, jak chciał, krzyczał: „Specjalnie takie wyprodukowali, żebym nie mógł nic zbudować!”.
Najtrudniejsze dla nas, rodziców było to, że reagował tak również – a może nawet przede wszystkim? – na sytuacje, które w naszej ocenie powinny być dla niego całkowicie satysfakcjonujące. Dostawał kilka wymarzonych prezentów urodzinowych i po chwilowej ekscytacji zaczynał rozpaczać, że dostał ich za mało, ma za małą rodzinę, nie zaprosiliśmy więcej gości, którzy przynieśliby prezenty, a kolejne urodziny ma dopiero za rok i TO NIE FAIR. Takie zachowanie uderzało i w moje, i w Męża wartości i preferowane postawy, do których należą pokora, pozytywne podejście do rzeczywistości i docenianie tego, co się ma. Dlatego też reagowaliśmy gniewem, niechęcią i rozczarowaniem. Staraliśmy się (z różnym powodzeniem) nie okazywać tych emocji i tłumaczyliśmy Dużemu, że placki potrzebują czasu, żeby wystygnąć; że powinien omijać ściany; że nie chcemy, aby zbyt długo oglądał bajki; że klocka o wymiarach 4×2 nie da się włożyć w otwór o wymiarach 3×2; wreszcie, że prezenty urodzinowe to przywilej, a nie – niezbywalne prawo.
Teraz wiem, że takie działanie było kompletnie bezproduktywne. Przy dużym pobudzeniu układu limbicznego działanie kory nowej jest upośledzone: bardzo trudno jest myśleć logicznie, więc tłumaczenie zwyczajnie nie dociera do odbiorcy. Dodatkowo nasze własne wzburzenie poprzez rezonans limbiczny podsycało emocje Dużego, które eskalowały, nasilając z kolei nasze wzburzenie. Parę razy zupełnie bez sensu palnęłam Dużemu płomienne kazanie o głodujących, śmiertelnie chorych albo osieroconych dzieciach, których sytuacja jest o wiele gorsza, niż jego własna. Kiedy odpowiadał, że życie tych dzieci jest wprawdzie bardzo smutne, ale on ma gorzej, ręce mi opadały z bezsilności. Nawet kiedy próbowaliśmy rozmawiać, kiedy emocje opadały, ucinał każdą dyskusję zdaniem: „Mamo, ja zawsze mam jakiś problem”. Przyznaję, że ten negatywizm to dla mnie najtrudniejszy aspekt bycia mamą Dużego.
Oprócz negatywizmu Dużego drugim naszym wielkim wyzwaniem wychowawczym były jego intensywne wybuchy złości,
które zaczęły się krótko przed jego czwartymi urodzinami. Okoliczności towarzyszące temu były takie: Duży nadal nie do końca pogodził się z narodzinami Małego (ponad półtora roku wcześniej!), a w jego przedszkolu pojawił się nowy, starszy, przebojowy chłopiec, o którego względy Duży zaczął rywalizować ze swoim dotychczasowym najlepszym kolegą. Innymi słowy, mama i tata poświęcali mu od dłuższego czasu mniej uwagi ze względu na narodziny brata, a najlepszy kolega przestał poświęcać mu uwagę ze względu na dołączenie do grupy owego chłopca.
Dodam, że Duży miał wtedy zaburzenia odżywiania i w przedszkolu nie jadł przez siedem godzin nic poza „wodą z zupy” i czasami „niezabrudzonymi” ziemniakami czy ryżem, o ile dało się takowe wydłubać z gotowego dania przywiezionego rano przez firmę cateringową (o niejadkach na pewno prędzej czy później napiszę). To głodowanie sprawiło, że stał się bardziej drażliwy. Pewnego dnia wrócił z przedszkola szczególnie podminowany i kiedy Mały zbliżył się do jego pieczołowicie ustawionych samochodzików, wpadł w szał, którego siła mnie zadziwiła. Od tamtej pory coraz częściej miewał takie ataki, głównie podczas zabawy, ale nie tylko.
Jakiś czas temu słuchałam audycji o filmie „Steve Jobs” w mojej ulubionej stacji radiowej. Jego bohater – mam na myśli autentyczną postać – często miewał w pracy napady szału: kiedy coś odbiegało od jego wyobrażenia, krzyczał, płakał, tupał, rzucał przedmiotami, obrażał ludzi. Wypisz wymaluj mój pierworodny. Jego hasłem stało się „wszystko ma być tak, jak chcę” na zmianę z „nic nie jest tak, jak chcę”. Czasem jego agresja słowna kierowała się w stronę jego samego: kiedy kolorując obrazek, wyszedł poza linię, jęczał i płakał, że koloruje okropnie, najgorzej ze wszystkich i że nigdy nie będzie umiał ładnie kolorować (i że kolorowanie jest głupie).
Najgorsze były jednak jego słowne i fizyczne ataki na Małego, który stał się jego kozłem ofiarnym. Napiszę o nich więcej w serii postów o rodzeństwie, którą planuję. Tu napiszę tylko tyle, że smutną codziennością stały się pytania Dużego, kiedy Mały wreszcie umrze, a także bicie, kopanie i szarpanie. Często te ataki następowały, kiedy Mały łamał jakiś niepisany schemat zabawy Dużego: gdy raz ośmielił się położyć figurkę Peppy na łóżeczku George’a, Duży rozkrwawił mu nos i długo nie był w stanie się uspokoić (ja i Mąż zresztą też). To właśnie ta agresja w reakcji na złamanie schematu skłoniła mnie do przeprowadzenia diagnozy Dużego w kierunku zespołu Aspergera (moje podejrzenia nie potwierdziły się).
Dzięki szkoleniu z self-reg prowadzonemu przez twórcę tej metody zrozumiałam, co jest przyczyną trudnych zachowań mojego wymagającego pierworodnego.
W poście wprowadzającym do self-reg wspomniałam, że poznałam podstawy tej metody na kursie „Odstresowany rodzic” Natalii Fedan i tak do mnie przemówiła, że zdecydowałam się na półroczne szkolenie prowadzone przez Stuarta Shankera i jego współpracowników z MEHRIT Centre. Od początku marca spędzam kilka do kilkunastu godzin tygodniowo, zgłębiając wiedzę naukową o samoregulacji człowieka. Jeszcze nigdy nie byłam tak zmotywowana do nauki czegokolwiek, ponieważ tę teoretyczną wiedzę przekuwam natychmiast w praktyczne działania, które poprawiają jakość życia mojej rodziny.
Otóż zachowania Dużego wskazują na jego podwyższoną reaktywność na stres, skanalizowaną reakcję na frustrację w postaci wybuchów złości oraz negatywne zniekształcenie poznawcze (ang. negative bias). Pierwszy z tych terminów należy rozumieć dosłownie: człowiek o podwyższonej reaktywności na stres silniej, niż przeciętny Kowalski reaguje na wewnętrzne i zewnętrzne stresory. Skanalizowane reakcje to inaczej reakcje, do których człowiek przyzwyczaił się do tego stopnia, że stały się automatyczne. Wreszcie negatywne zniekształcenie poznawcze to wzorzec myślenia, który sprawia, że bodźce z otoczenia są odbierane w sposób tendencyjnie negatywny, jako przykre i groźne.
Podwyższona reaktywność na stres może mieć źródło w biologii dziecka lub w jego wczesnych doświadczeniach, a najczęściej – i w jednym, i w drugim.
U niektórych dzieci przyczyną tej wysokiej reaktywności są czynniki wrodzone, np. trudności z integracją sensoryczną, czyli odbieraniem i przetwarzaniem bodźców zmysłowych, lub problemy zdrowotne, które powodują uporczywe przykre dla dziecka objawy (do najlżejszych należą alergia czy refluks układu pokarmowego). Osobną kategorię stanowią zaburzenia takie, jak autyzm, zespół Aspergera czy ADHD. Dla dzieci z takimi trudnościami czy zaburzeniami narodziny stanowią jeszcze większy szok, niż dla przeciętnego dziecka. Światło słońca czy lamp razi je bardziej, dotyk ubranek czy zabrudzonej pieluchy jest trudniejszy do zaakceptowania, dźwięki – głośniejsze i bardziej natarczywe, trawienie i wydalanie – bardziej bolesne, a grawitacja – trudniejsza do „ogarnięcia” zmysłem propriocepcji (pomyśleliście o tym, że po porodzie dziecko nagle zaczyna doświadczać ciężaru swojego ciała?).
Natomiast nabyta (niewrodzona) podwyższona reaktywność na stres może pojawić się w dowolnym momencie życia i jest efektem przewlekłego stresu. W przypadku dzieci najpoważniejsze przyczyny takiego stresu to: porzucenie czy zaniedbywanie przez opiekunów, doświadczenie przemocy oraz bycie świadkiem traumatycznych sytuacji. Jednak na wrażliwsze dziecko może tak podziałać także niewystarczająco troskliwa czy przewidywalna opieka rodziców, a nawet drobne z pozoru stresory, na przykład włączony telewizor w pokoju, w którym przebywa noworodek. Stuart Shanker konsultował kiedyś wyjątkowo nerwowego i płaczliwego niemowlaka, którego ojciec był uzależniony od stacji CNN i to właśnie alarmujący ton głosu reporterów i inne natarczywe dźwięki (czyli wszystko to, co ma przyciągnąć uwagę dorosłych widzów) okazały się być przyczyną tej nerwowości.
Duży od urodzenia gwałtowniej, niż przeciętne dzieci reagował na wszelkie bodźce,
wydaje się więc, że miał wrodzoną podwyższoną reaktywność na stres. Jako noworodek wiele razy każdego dnia wykazywał odruch Moro, czyli odruch będący reakcją malucha na gwałtowną zmianę jego położenia lub nagły głośny dźwięk. Odruch ten polega na wyprostowaniu kończyn i wygięciu tułowia do tyłu, a następnie zaciśnięciu pięści i przywiedzeniu rąk do klatki piersiowej. Mój pierworodny bał się po prostu wszystkiego: wielokrotnie każdego dnia coś go stresowało, choć w naszym domu było wówczas raczej cicho, a my staraliśmy się podnosić go i wykonywać różne czynności pielęgnacyjne łagodnie i powoli.
Myślałam, że ten częsty odruch Moro to norma, dopóki nie urodził się Mały, który miewał ten odruch raz na kilka dni; Malutki wykazywał go jeszcze rzadziej. Obaj moi młodsi synowie musieli być zatem od urodzenia odporniejsi, skoro każdy miał co najmniej jednego starszego brata, który wydawał z siebie całe mnóstwo nagłych i głośnych dźwięków oraz atakował małego braciszka nagłym przytulaniem i przyciskaniem.
Na kursie Stuarta Shankera dowiedziałam się, że częste występowanie odruchu Moro wprawia organizm dziecka w tryb walki i ucieczki (przeczytaj o stanach pobudzenia, w tym trybie walki i ucieczki) i sprawia, że maluch ma podwyższony bazowy poziom napięcia. Także w późniejszym okresie Duży był nadwrażliwy i na bodźce zmysłowe, i w obszarze emocjonalnym. O przyczynach tej nadwrażliwości (alergii pokarmowej, refluksie, zaburzeniach integracji sensorycznej, obniżonym napięciu mięśniowym i pewnych rysach temperamentu, a także moim niezbyt spójnym stylu rodzicielskim) napisałam obszernie w poście „Mój hajnid, mój lowneed i ich dwie matki”, nie znając jeszcze pojęć, o których dziś tu piszę. Swoją drogą, self-reg między innymi dlatego tak do mnie przemawia, że podaje naukowe wyjaśnienie tego, do czego doszłam dzięki lekturom i swojej intuicji.
Trudno określić, w jakim stopniu podwyższona reaktywność Dużego na stres jest także efektem moich własnych huśtawek emocjonalnych.
We wspomnianym powyżej poście sprzed trzech miesięcy napisałam, że byłam „niepewna własnych kompetencji, chwiejna w swoich przekonaniach, labilna emocjonalnie, nieco narcystyczna, pełna obaw o długoterminowe efekty swoich działań”. Spychałam własne potrzeby na dalszy plan, próbując zadbać o mojego wymagającego pierworodnego i w efekcie napinałam „mięsień samokontroli” ponad miarę. Nic dziwnego, że po iluś miesiącach ten mięsień nie wytrzymał presji i zaczął raz na jakiś czas gwałtownie się rozluźniać, a ja wrzeszczałam na Bogu ducha winne dziecko. Było to o tyle trudne dla Dużego, że byłam przez zdecydowaną większość czasu jedyną osobą, z którą miał styczność, a więc stanowiłam cały jego świat.
Sięgam teraz pamięcią do pierwszych miesięcy życia Dużego,
kiedy jeszcze byłam wobec niego anielsko cierpliwa, ale cierpiałam na depresję poporodową. Przychodzi mi na myśl słynny „eksperyment z kamienną twarzą” amerykańskiego psychologa rozwojowego Edwarda Tronicka: matki bawiły się ze swoimi ośmiomiesięcznymi dziećmi i w pewnym momencie na dwie minuty przestawały na nie reagować. Niemowlęta początkowo próbowały skłonić mamę do interakcji, uśmiechając się do niej i stosując cały znany sobie repertuar gestów i dźwięków, a potem przechodziły w tryb walki i ucieczki: płakały, krzyczały, biły mamę. To wszystko działo się w ciągu dwóch minut!
Ta kamienna twarz kojarzy mi się z moją własną z czasów depresji: wprawdzie uśmiechałam się do mojego synka i mówiłam do niego czułym tonem, ale wewnątrz czułam się kompletnie pusta i nieszczęśliwa albo wściekła. Wiedząc, jak istotne znaczenie ma komunikacja pozawerbalna („mózgowe wi-fi”) u niemowląt, które nie mają zbyt dobrze wykształconej kory nowej, wyobrażam sobie, jak potężny dysonans poznawczy – i stres! – odczuwał wówczas maleńki i niezwykle wrażliwy Duży.
Pojęcie kanalizacji bierze swoją nazwę od zjawiska żłobienia kanału przez wodę deszczową płynącą po twardym podłożu.
Każdy kolejny opad pogłębia ten kanał i w pewnym momencie tworzy się rzeka, której bieg można zmienić tylko po podjęciu ogromnego wysiłku. W opisanym powyżej eksperymencie Tronicka największe wrażenie zrobiło na mnie to, że kiedy badanie powtórzono na tych samych niemowlętach kilka tygodni później, część z nich nawet nie próbowała skłonić mamy do kontaktu uśmiechem, lecz od razu zareagowała złością lub przerażeniem. Wejście w tryb walki i ucieczki w odpowiedzi na jednorazowe, dwuminutowe (!) przykre zdarzenie sprawiło, że przy następnym takim zdarzeniu niemowlęta zareagowały podobnie, a niektóre weszły w tryb zamrożenia, czyli bardzo silnego stresu objawiającego się pozornym spokojem.
To właśnie jest kanalizacja: jeśli na nowy bodziec zareagujemy w jakiś sposób, to następnym razem z nieco większym prawdopodobieństwem zareagujemy tak samo. Za każdym kolejnym razem prawdopodobieństwo takiej właśnie reakcji rośnie, aż w końcu może się zdarzyć, że nie umiemy już zachować się w danej sytuacji inaczej. Przykładem tego, oprócz ataków złości Dużego, było choćby moje krzyczenie na dzieci: po wielu miesiącach przeciążenia stresem po raz pierwszy nawrzeszczałam na Dużego (choć nigdy wcześniej w dorosłym życiu mi się to nie zdarzyło), a z czasem stało się to moją nawykową reakcją na silne negatywne pobudzenie, nad której zmianą musiałam długo i wytrwale pracować. Dobra wiadomość jest taka, że jest to możliwe – jak widać, także w przypadku dorosłego, a więc tym bardziej w przypadku kilkulatka.
Jedną z konsekwencji podwyższonej reaktywności na stres bywa negatywne zniekształcenie poznawcze.
Długotrwały stres sprawia, że wszystkie organy człowieka biorące udział w reakcji na niego – mózg, serce i układ krążenia, układ pokarmowy, skóra, nadnercza itd. – przyzwyczajają się do niego i w efekcie tryb walki i ucieczki staje się niejako naturalnym stanem pobudzenia organizmu. Okazuje się, że niemowlęta o podwyższonej reaktywności na stres mają wyższe spoczynkowe tętno oraz wyższe zapotrzebowanie energetyczne, niż nieobciążone niemowlęta! To mi uświadomiło, że nigdy nie widziałam kilkuletniego otyłego hajnida – wszystkie są szczupłe lub wręcz chude, nawet kiedy jedzą sporo, jak Duży. Mózg tak obciążonego człowieka, zwłaszcza niemowlęcia czy małego dziecka, jest wciąż atakowany przez przykre bodźce i nawet kiedy one ustają, aktywnie ich poszukuje i wyolbrzymia je, aby znaleźć się w najlepiej sobie znanym, a więc paradoksalnie „bezpiecznym”, stanie zagrożenia (do pewnego stopnia – ale tylko do pewnego – jest to naturalna, ewolucyjnie wykształcona cecha ludzkiego mózgu).
Najlepiej zrozumieć to na przykładzie, który dla mnie był porażający. W dużym badaniu Mehrit Centre wzięły udział dzieci z negatywnym zniekształceniem poznawczym. Na początku terapii pokazano każdemu z nich po trzy zdjęcia twarzy (mamy albo aktorki), które wyrażały radość, złość i neutralne emocje. Co powiedziały dzieci na temat tych twarzy? Myślicie zapewne, podobnie jak ja, że negative bias polega na ocenianiu neutralnego wyrazu twarzy jako groźnego. Owszem, ale nie tylko. KAŻDE z badanych dzieci odebrało WSZYSTKIE twarze jako rozzłoszczone – nawet radośnie uśmiechniętą twarz własnej matki! Kiedy o tym usłyszałam, coś przestawiło się w moim myśleniu o Dużym. On naprawdę ma najgorszą sytuację na świecie, wcale nie udaje – po prostu jego mózg szuka przykrości i zagrożenia tam, gdzie ich nie ma. Nie jest niewdzięcznym, roszczeniowym dzieciakiem, lecz ma swego rodzaju wadę mózgu – na szczęście, wadę odwracalną, bo wszystkie dzieci biorące udział w badaniu po zakończonej terapii były w stanie poprawnie ocenić emocje widoczne na zdjęciach.
Ta wiedza bardzo mi pomogła w przeformułowaniu trudnych zachowań Dużego,
co było nie tylko pierwszym krokiem self-reg, ale też pierwszym krokiem do zmiany tych zachowań. Zauważyliście, że opisując je, użyłam głównie czasu przeszłego? Początkowo pisałam w czasie teraźniejszym, ale czułam tak potężny dysonans, że dopiero to uświadomiło mi, jak bardzo Duży zmienił się w ciągu niespełna dwóch miesięcy stosowania self-reg (zaczęliśmy w połowie kwietnia od ustalenia, co to znaczy być spokojnym).
Od wielu miesięcy codziennie wieczorem wymieniamy „pięć dobrych rzeczy”, które nam się przydarzyły w ciągu dnia. Od kilku dni Duży zaczyna tę wyliczankę od zdania: „Dziś wszystko było dobre, od czego mam zacząć?”. Jego wybuchy złości nadal się zdarzają, ale teraz mają obiektywne przyczyny (np. Mały połamał mu nową zabawkę) i są o wiele łatwiejsze do opanowania. Duży sam z zadowoleniem stwierdza, że jest spokojniejszy i bardziej zadowolony. Cała nasza rodzina jest spokojniejsza i bardziej zadowolona!
Self-reg to dla mnie magia – magia o naukowych podstawach. Shanker mówi, że ta metoda działa nawet na osoby o mocno skanalizowanych nieadaptacyjnych reakcjach, choćby nastolatków uzależnionych od gier czy alkoholu; ich „kanał” to całkiem głęboka, wartka górska rzeka. Okazuje się, że kanałek mojego pierworodnego całkiem łatwo było przekopać tak, aby woda płynęła w inny sposób. Jak dokładnie tego dokonaliśmy – to temat dwóch kolejnych wpisów: o zarażaniu spokojem i o self-regowej pracy.
EDIT z 2021 roku: Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o tym, jak reagować na jęki, krzyki i agresję dziecka, serdecznie zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia online „Jęki, krzyki, agresja: jak pomóc dziecku i sobie?”.
A może potrzebujesz w pierwszej kolejności zadbać o swój spokój? W takim razie zapraszam Cię do udziału w szkoleniu „Rozbieżności rodzicielskie a samoregulacja w rodzinie”.
Wreszcie, jeśli chcesz poznać techniki samokontroli pozwalające na opanowanie wybuchu złości, to zapraszam Cię na szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Glen Canyon” (CC BY 2.0) by Jason Barles
utworzone przez DyleMatka | maj 26, 2017 | blaski macierzyństwa, refleksje nad rodzicielstwem
Dziś jest Dzień Matki i przy tej okazji chcę się z Wami podzielić refleksją na temat bezwarunkowej miłości i akceptacji.
Mówi się, że miłość matki do dziecka jest bezwarunkowa, a ja się z tym nie do końca zgadzam. Kocham swoje dzieci tak bardzo, że nie potrafię tego opisać ani ogarnąć rozumem. Dla nich staram się codziennie być choć trochę lepszą mamą i lepszym człowiekiem, niż poprzedniego dnia. Jednak trzeba być niezwykle dojrzałym, mądrym i doświadczonym człowiekiem, żeby kochać swoje dziecko, nie oczekując od niego niczego, nawet tego, że będzie zdrowe i szczęśliwe. Która kobieta jest właśnie takim człowiekiem między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia, kiedy najczęściej rodzi dzieci? Ja nie, choć zaczęłam powoli zmieniać się w tym kierunku.
Zastanawiam się czasami,
czy troska matki o prawidłowy rozwój i szeroko pojęty dobrostan dzieci nie stoi na drodze jej bezwarunkowej miłości i akceptacji dla tychże dzieci. Kiedyś zauważyłam, że kilkumiesięczny wówczas Mały zawsze uśmiecha się do swojego taty, natomiast na mnie zwykle patrzy z powagą. Zdałam sobie wtedy sprawę, że tata podchodzi do niego w radosnym i beztroskim nastroju, bo w tych krótkich chwilach, kiedy jest w domu, spędza z maluchem czas głównie na zabawie i pokazywaniu świata.
Natomiast ja jestem dla bobasa rozbudowanym modułem czyszcząco-karmiąco-uzdrawiającym i jako taki często patrzę na synka z uwagą, troską czy wręcz niepokojem. Czy nie jest głodny? Czy nie jest mu za ciepło ani za zimno? Czy nie powinnam już ukołysać go do snu? Czy nie boli go brzuszek? Czy te krostki na buzi to objaw choroby, czy reakcja alergiczna na coś, co zjadłam, czy też zwykłe potówki? Za tą troską kryje się moje pragnienie, żeby moje dzieci były zdrowe i szczęśliwe. Co się stanie, jeśli nie będą? Czy nadal będą czuły moją bezwarunkową miłość i akceptację, czy raczej będę podejmowała wysiłki, żeby to zmienić – żeby JE zmienić?
Tak bardzo chciałabym, żeby moje dzieci odczuwały moją wielką miłość do nich,
choć zbyt często jest ona przesłaniana przez moją troskę o nie czy zwykłe zmęczenie. Trudno mi, będąc matką, odczuwać przez większość czasu radość i miłość niepodszyte delikatnym niepokojem. Jednocześnie bardzo chcę, żeby troska o dobrostan moich dzieci nie wyrzeźbiła mojej twarzy, tworząc na niej wraz z upływem lat zafrasowane bruzdy. Chcę, żeby to radość i miłość były na niej najwyraźniej odmalowane i żeby dodawały moim dzieciom skrzydeł przez całe ich życie – nawet wtedy, kiedy mnie zabraknie.
Niedawno poruszyła mnie opowieść o dwóch braciach, którzy po śmierci ojca zostali zapytani, czego będzie im teraz najbardziej brakowało. Obaj niezależnie od siebie odpowiedzieli, że tym czymś będzie uśmiech rozjaśniający twarz ojca za każdym razem, kiedy któryś z nich wchodził do pokoju. Czy ja się tak rozjaśniam na widok dzieci? Czasem tak, ale czasem nie, a wręcz zdarza mi się przewrócić oczami lub ciężko westchnąć („ZNOWU czegoś ode mnie chcą!”). Natomiast twarze moich dzieci praktycznie zawsze rozjaśniają się z radości na mój widok.
Moje dzieci kochają mnie i akceptują bezwarunkowo,
a na mój widok uśmiechają się z miłością i oddaniem; prym wśród nich wiedzie Malutki. Niedawno w sieciach społecznościowych krążył film z rozanielonym niemowlakiem wpatrującym się w swoją mamę. Blogerka Scary Mommy umieściła ten filmik w przezabawnym poście, przestrzegając kobiety, które zakończyły już reprodukcję, przed obejrzeniem go. „Schowajcie swoje jajniki!” – tak nawoływała te spośród nich, które nie posłuchały jej ostrzeżenia.
Ja nie muszę chować swoich jajników. Widzę dokładnie taki uśmiech co najmniej kilkanaście razy dziennie, bo mam Malutkiego, najsłodszego i najbardziej pogodnego niemowlaka pod słońcem. Malutki jest śliczny, mądry i od urodzenia cudownie komunikuje swoje potrzeby i emocje. Uwielbia mnie i okazuje to całym swoim pulchnym ciałkiem: na mój widok macha z ekscytacji kończynami, uśmiecha się szeroko i wydaje radosne okrzyki. Godzinami wpatrujemy się w siebie i rozmawiamy, strojąc miny i przytulając się. Ja i starszaki zastanawiamy się czasem, czy najmłodszy członek naszej rodziny jest bardziej śliczny, mądry, czy kochany i stwierdzamy, że choć jest prześliczny i niezwykle mądry, to jednak jest jeszcze bardziej kochany. Mój Malutki…
Nie tylko bobas obdarza mnie na co dzień takim rozanielonym uśmiechem: robi to też Mały.
Mój trzyipółletni synek jest nieprzeciętnym dzieckiem, który rozwija się wzorowo i równomiernie we wszystkich dziedzinach, jednocześnie wykazując wiele talentów artystycznych i sportowych. Jest zwierzęciem społecznym, obdarzonym ogromną empatią i wyczuciem. Z każdej sytuacji potrafi znaleźć wyjście, w każdej znajdzie coś pozytywnego, bo też cały jest pozytywny, od sterczących na wszystkie strony włosków poprzez pyzatą twarzyczkę aż po palce u stóp, między którymi uwielbia dłubać za każdym razem, kiedy wkłada lub zdejmuje skarpetki. Ma piękne oczy i cudny, rozjaśniający całą buzię uśmiech. Jest tak uroczy, że obcy ludzie na ulicy czy w sklepach zaczepiają go, zachwycają się nim i wręczają słodycze (!). Nawet osoby z gniewnie zaciśniętymi ustami wyraźnie odprężają się, a nawet uśmiechają radośnie na jego widok. Mój Mały…
Myślicie, że Duży, który jutro kończy sześć lat, już wyrósł z błogich uśmiechów na widok mamy?
Nieprawda! Duży kocha mnie miłością niezmierną i niezmienną. „Mamo, kocham cię najbardziej na świecie. Kocham cię nawet wtedy, kiedy jesteś zła i krzyczysz. Zawsze będę cię kochał, nigdy nie przestanę. Jesteś najlepszą mamą na świecie” – taki oto cytat zapisałam w moim pamiętniku dwa i pół roku temu. Duży jest niezwykłym dzieckiem: hiperwrażliwym, bardzo emocjonalnym, porażająco inteligentnym, wysoko stawiającym poprzeczkę światu i sobie samemu. Jest wnikliwym i krytycznym obserwatorem rzeczywistości i wciąż na nowo zaskakuje mnie swoimi dojrzałymi nad wiek refleksjami. To on uczynił mnie mamą i to on pchnął mnie na ścieżkę rozwoju osobistego, którego tak bardzo potrzebowałam, nawet o tym nie wiedząc. Razem zawojujemy świat. Mój Duży…
Jestem najhojniej obdarowana: moje dzieci to cud, który wraz z Mężem powołałam do życia.
Jestem ich mamą na zawsze i ta rola definiuje mnie w większym stopniu niż wszystkie inne, które pełnię. Każde dziecko jest cudem, ale moi synowie to mój „własny” cud, za który jestem odpowiedzialna. Ta odpowiedzialność czasem mi ciąży, ale głównie wzbogaca moje życie i uszczęśliwia mnie. Chciałabym pamiętać o tym zawsze, także w trudnych momentach, kiedy chłopaki wrzeszczą, biją się albo robią dokładnie to, czego absolutnie nie powinni robić. Chcę, żeby czuli, że widzę ich wewnętrzne światło i wierzę w nich niezależnie od okoliczności.
Na koniec (a może od tego powinnam zacząć?) chciałabym wyrazić wdzięczność mojej Mamie,
która też we mnie wierzy i wspiera mnie tak, jak umie – jako córkę, kobietę i matkę. Kiedy ja uczyniłam ją matką 38 lat temu, nie miała do dyspozycji tych wszystkich rodzicielskich lektur i blogów, które ja pochłaniam, była też bardziej zapracowana, niż ja. Mimo to umiała nawiązać ze mną prawdziwą, głęboką więź, która procentuje teraz. Przy niej mogę być sobą, nie muszę nikogo udawać, nie obawiam się negatywnej oceny. To chyba bezwarunkowa miłość? Jestem jej szczególnie wdzięczna za to, że wspiera mnie w moim niełatwym chwilami macierzyństwie. Robi to, choć nie popiera części moich przekonań i metod wychowawczych: mowa żyrafy jest jej obca, a wychowanie bez nagród i kar uważa za absurd. Mimo różnic zdań szanuje moje zdanie i stosuje się do naszych rodzinnych reguł w kontaktach z wnukami.
Piękne jest to, że te wszystkie słowa odnoszą się też do mojej Teściowej.
„Teściowa” to słowo, które zwykle źle się kojarzy, ale moja jest fantastyczną kobietą. Traktuję ją jak drugą Mamę. Obu Mamom z całego serca dziękuję za to, że wzbogacają moje życie i tyle dają naszym dzieciom. Naprawdę jestem najhojniej obdarowana.
utworzone przez DyleMatka | maj 23, 2017 | narzędzia rodzica, Self-Reg
Dziś opowiem o tym, jak zaczęła się przygoda Dużego z self-reg.
Już od jakiegoś czasu starałam się regulować sama siebie, ale nie miałam pojęcia, jak to zrobić w odniesieniu do dzieci, zwłaszcza Dużego, który ma z tym spory problem. Nie wiedziałam, jak rozpocząć rozmowę o stresie i samoregulacji – co konkretnie zrobić, żeby rozpocząć tę wspólną drogę. Życie jak zwykle podpowiedziało mi rozwiązanie.
Otóż pewnego kwietniowego dnia miałam scysję z Dużym
– jedną z wielu, ale pierwszą, która posłużyła mi jako okazja do rozmowy na temat samoregulacji. Byłam w domu sama z dziećmi, zajęta jakąś pracą domową i nieco rozkojarzona. Przysiadłam na moment na łóżku, na którym leżał Malutki, żeby sprawdzić zawartość jego pieluchy. Zdecydowanie wymagała zmiany. W tym momencie do sypialni wbiegł Duży i wskoczył mi na kolana, żeby się poprzytulać. Jak to zwykle bywa, w ślad za nim zjawił się Mały, zobaczył starszego brata na moich kolanach i spróbował też się na nie wspiąć.
Duży zaczął machać nogą, żeby odepchnąć Małego, a jednocześnie przytulił się do mnie mocniej, boleśnie mnie zgniatając. Poprosiłam (jak mi się wydawało, spokojnym tonem), żeby obejmował mnie delikatniej i trzymał nogi z dala od Małego. W odpowiedzi Duży zgniótł mnie z jeszcze większą siłą tak, że poczułam ostry ból w piersi i zaczął mocniej wierzgać nogą, dosięgając Małego. Ten nie pozostał mu dłużny i kilkakrotnie zdzielił go pięścią w plecy, trafiając przy okazji i mnie.
Bezceremonialnie odkleiłam od siebie Dużego i odsunęłam Małego, po czym warknęłam, że nie mam ochoty na takie przytulanie. Mały przeprosił mnie ze skruszoną miną i pozostał tam, gdzie go przesunęłam, a Duży zarechotał: „Hehe, a ja mam ochotę!”, po czym znów na mnie wskoczył i próbował mnie objąć tak mocno, jak tylko potrafił. Zirytowałam się i wyprowadziłam go z pokoju, podczas gdy on śmiał się i podskakiwał. Musiałam to zrobić kilka razy i w końcu krzyknąć ostrym tonem: „Przestań!”, żeby dał mi spokój.
Kiedy ochłonęłam i autentycznie się uspokoiłam,
zajęłam czymś Małego, po czym zaprosiłam Dużego do sypialni i spytałam, czy chce się przytulić. Natychmiast znów na mnie wskoczył i przylgnął do mnie całym ciałem. Siedzieliśmy tak dość długo bez słowa i w końcu poczułam, że mam dość.
– Wystarczy, zejdź ze mnie – powiedziałam, a Duży natychmiast to zrobił i spokojnie usiadł obok.
– Dlaczego tym razem od razu mnie posłuchałeś? – spytałam zaintrygowana.
– Bo teraz jestem spokojny i jestem tylko z tobą – odpowiedział bez wahania.
W tym momencie stało się dla mnie jasne, że
to nie było „niegrzeczne zachowanie” (ang. misbehaviour), lecz zachowanie wywołane stresem (ang. stress behaviour). Duży zachował się źle, bo był w trybie walki i ucieczki, z odłączoną korą nową, odpowiedzialną m.in. za samokontrolę i empatię. Przyjemnie zaskoczyło mnie to, że sam rozpoznał jako przyczynę tego zachowania swój brak spokoju – a myślałam, że ma bardzo małą świadomość swoich stanów pobudzenia!
Warto podkreślić, że w ujęciu self-reg spokój jest rozumiany nieco inaczej,
niż w potocznym znaczeniu tego słowa. Wiele osób może kojarzyć spokój z bezruchem, brakiem aktywności fizycznej i intelektualnej oraz nieodczuwaniem emocji. Tymczasem według self-reg spokój to stan umysłu, kiedy wypełnia nas radość i dobra energia (ale nie ekscytacja, nadmierne pobudzenie) i jesteśmy uważni na sygnały płynące z ciała i otoczenia, a nie – zatopieni w myślach na temat przeszłych czy przyszłych zdarzeń.
Spokój sprawia, że jesteśmy ciekawi świata i zdolni autentycznie zobaczyć drugiego człowieka, a zatem możemy się uczyć i być empatyczni. Spokój można odczuwać, jadąc na rowerze albo tańcząc czy głośno śpiewając. Ja czuję spokój, pływając, spacerując wśród zieleni, przebywając na plaży nad morzem, kołysząc Malutkiego zamotanego w chustę. Duży czuje spokój, przytulając się do mnie, pływając, rysując albo kolorując.
Myślę, że rozpoznanie u siebie lub u dziecka tego stanu stanowi punkt wyjścia do samoregulacji, niejako zerowy krok self-reg. Czy wiem, kiedy czuję spokój? Czy rozpoznaję to uczucie w ciele? Jakie konkretne działania mogę podjąć, aby czuć go częściej? Takie pytania przybliżają nas do celu, jakim jest dobra samoregulacja i niskie ryzyko utknięcia w błędnym kole stresu, kiedy to stres staje się stresorem samym w sobie, wzmacniającym działanie innych stresorów z pięciu obszarów – biologicznego, emocjonalnego, poznawczego, społecznego i prospołecznego.
Chcę zwrócić uwagę na to, jak bardzo indywidualne są odczucia spokoju i stresu.
Przeczytawszy ten wpis, ktoś mógłby parsknąć lekceważąco: „A cóż to za stres może mieć sześcioletnie dziecko w takiej sytuacji?”. Podobnie parsknęła pewna znajoma moich rodziców, kiedy z przejęciem opowiadałam jej o mojej przygodzie z self-reg: „A co ty, dziecko, możesz wiedzieć o stresie? Dobre sobie!”. Inna znajoma przeczytała mój wpis o stresie związanym z wyjazdem z Małym do lekarza i skomentowała: „A myślałam, że to ja jestem znerwicowana…”. Takie niezbyt empatyczne reakcje są niestety bardzo powszechne: patrzymy na innych i oceniamy ich przez pryzmat własnych doświadczeń. Zapominamy (lub nie wiemy), że każdy człowiek – w tym każde dziecko! – ma indywidualne uwarunkowania biologiczne i historię zdarzeń, które ukształtowały jego reaktywność na stres.
Duży łatwo ulega nadmiernemu pobudzeniu, a jednocześnie bywa niezwykle odporny i spokojny w sytuacjach, które większość jego rówieśników stresują. Ze mną jest podobnie: wyjazd samochodem z dziećmi bez wsparcia innego dorosłego zwykle wyprowadza mnie z równowagi, a na przykład wystąpienie w języku obcym przed dwustuosobową publicznością wywołuje u mnie jedynie przyjemny dreszczyk.
Kiedyś byłam skora do oceniania innych i nadal miewam taką tendencję, szczególnie pod wpływem stresu. Na szczęście uczę się innej postawy: akceptacji, że skoro nie jestem w skórze drugiego człowieka, to nie potrafię ocenić, czy w danej sytuacji „miał prawo” być zestresowany. Najlepiej jest założyć, że miał prawo i przeformułować jego zachowanie w kontekście stresu. Postępując w ten sposób, sami będziemy mniej zestresowani, bo przestaną nas nękać negatywne myśli o innych ludziach, które odbierają nam energię. Naprawdę warto.
Wykorzystałam opisaną powyżej scysję, żeby
porozmawiać z moim pierworodnym o spokoju i o stresie, pod którego wpływem zachowujemy się nierozsądnie lub niemiło. Ustaliliśmy, że kiedy zacznie „świrować”, będziemy razem sprawdzać, czy jest spokojny i jeśli nie, spróbujemy go wprowadzić w stan spokoju. Spodobało mu się… i tak oto zaczęła się nasza wspólna podróż z self-reg. Długa droga przed nami… Dlaczego? O tym napiszę w poście o negatywnym zniekształceniu poznawczym.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mother and Child – DROH” (CC BY-NC 2.0) by Rich Miller
utworzone przez DyleMatka | maj 10, 2017 | historie z życia
Dzisiejszy wpis powstał pod wpływem emocji
i dotyczy podejścia niektórych wychowawców przedszkolnych i szkolnych do tzw. trudnych dzieci. Miałam dziś pracować nad kolejnym postem stricte o self-reg, ale usłyszałam historię synka znajomej, która wzburzyła mnie tak, że nie potrafię myśleć o niczym innym.
Wyobraźcie sobie chłopczyka.
Ma trzy lata, jest hiperwrażliwy, ma zaburzenia integracji sensorycznej i problemy (większe, niż jego mniej wrażliwi rówieśnicy) z kontrolowaniem impulsów. Dotychczas był w domu z mamą, niezwykle wrażliwą, dobrą, ciepłą i czułą osobą, która dba o zaspokojenie jego ogromnych potrzeb tak, jak tylko się da przy danych zasobach. Pewnego majowego dnia maluch po raz pierwszy idzie do przedszkola – publicznego, polecanego, z dobrą (podobno) kadrą. Po raz pierwszy w życiu przez kilka godzin ma być pod opieką innych dorosłych, niż rodzice, w dodatku w całkowicie obcym miejscu, wśród ponad dwudziestki nieznajomych dzieci. Chłopczyk po wyjściu mamy płacze. Normalne, prawda? Czego potrzebuje? Ogromu empatii, ciepła, przytulenia, pocieszenia i zapewnienia, że mama przyjdzie po niego po drzemce, jak obiecała. Co robi wychowawczyni? Uwaga, uwaga: mówi chłopczykowi, żeby przestał płakać, bo inaczej mama po niego nie przyjdzie.
I tu muszę się zatrzymać, bo emocje nie pozwalają mi na nic innego, niż agresywną mowę szakala.
Wdech nosem, trzy krótkie wydechy ustami. Jeszcze raz. I jeszcze parę razy. I jeszcze paręnaście. Nęcąca wizja wychowawczyni potrząsanej tak mocno, że grozi jej uraz kręgosłupa szyjnego zaczyna się rozpływać. To by nic nie dało, jedynie zwiększyłoby jej (wysoki niewątpliwie) poziom stresu i spowodowało, że przy najbliższej okazji wyżyłaby się na jakimś dziecku, które powierzono jej pod opiekę. Opiekę!!! Znów wdech i tym razem jeden bardzo długi wydech. I jeszcze raz. I jeszcze.
Czy ta pani – nomen omen, wychowawczyni – zdaje sobie sprawę z tego, co zrobiła?
Kobieta, której zadaniem jest opiekować się małymi dziećmi wspierać ich rodziców w wychowaniu, okłamała przestraszonego trzylatka, sugerując mu, że jego kochana mama zamierza go w podstępny sposób porzucić (czyli chyba popełnić przestępstwo ścigane prawem?). Co za absurd! Okłamywanie dzieci nie jest OK. Straszenie dzieci jest jeszcze bardziej nie OK. To nie jest moja prywatna opinia, z którą można się zgodzić lub nie. To jest opinia naukowców, którzy zajmują się badaniami nad mózgiem, osobowością, uczeniem się. Są zgodni, że pod wpływem stresu dziecko radzi sobie gorzej z zadaniami wymagającymi myślenia, gorzej funkcjonuje w rodzinie i grupie rówieśniczej, ma w długim okresie gorszy stan zdrowia fizycznego i mentalnego.
Nie ma żadnych, absolutnie żadnych pozytywnych skutków straszenia dzieci poza tym, że dorosłemu, który to robi, przez chwilę jest łatwiej, bo dziecko wchodzi w stan zamrożenia i wydaje się współpracować. Czy dorosły, który stosuje takie „techniki” powinien pracować z dziećmi, opiekować się nimi i je wychowywać…? Dodam, że wychowawczyni poskarżyła się później dyrektorce, że dziecko ma deficyt uwagi i musiała przez cały czas się nim zajmować (biedna!). Cóż za wnikliwa, fachowa diagnoza. Ja też bym miała deficyt uwagi, gdybym w pierwszym dniu w pierwszej w życiu pracy usłyszała od szefa, że jeśli nie spełnię jego oczekiwań, uniemożliwi mi opuszczenie stanowiska pracy pod koniec dnia.
Dla kontrastu przytoczę historie dwóch innych chłopców,
o których usłyszałam na kursie self-reg prowadzonym przez Stuarta Shankera i jego współpracowników. Wyobraźcie sobie innego chłopczyka. Ma dwa lata i właśnie zdiagnozowano u niego autyzm wczesnodziecięcy; nie mówi, nie szuka kontaktu z rodzicami, jest zamknięty w swoim świecie. Podczas pierwszej, drugiej i trzeciej wizyty u terapeutki siedzi pod stolikiem i wydaje z siebie zwierzęce wycie, a jego mama siedzi na podłodze obok i płacze z żalu i bezradności. Terapeutka powtarza mamie: „Ma pani cudownego synka, proszę o tym pamiętać. Razem mu pomożemy!”. Kilkanaście lat później chłopiec chodzi do zwykłej szkoły średniej, ma kolegów i pasje, a o jego autyzmie dają znać jedynie pewne dziwactwa oraz trudności z rozumieniem niuansów życia towarzyskiego czy ironii.
A teraz wyobraźcie sobie jeszcze jednego chłopca. Właśnie rozpoczął naukę w szkole, ma różne zaburzenia i iloraz inteligencji wyraźnie poniżej średniej (około 90). Trafia na terapię do Shankera i jego mentora. Po pierwszej sesji terapeutycznej Shanker pyta swojego mentora, czy nie powinni dostosować terapii do niskiej inteligencji chłopca – czy nie wymagają od niego zbyt wiele. Mentor odpowiada: „Nigdy nie wiadomo, jaki naprawdę jest potencjał dziecka. Traktujmy go, jakby był ponadprzeciętnie inteligentny”. Dwadzieścia lat później ten sam chłopiec kończy studia na jednym z najbardziej prestiżowych amerykańskich uniwersytetów (tzw. Ivy League). Nigdy nie wiadomo…
Każde dziecko jest CUDEM.
Każde zasługuje na to, żeby na jego drodze życiowej stanęli empatyczni, mądrzy, odstresowani dorośli, którzy wydobędą z niego wszystko, co w nim najlepsze. Dr Jean Clinton, psychiatra dziecięca i bliska współpracownica Shankera, przywołuje często wizję dzieci pielęgnowaną przez autochtoniczne narody Kanady (First Nations): dzieci są święte, są kompetentne, mają w sobie wewnętrzne światło, a rolą dorosłych jest sprawienie, żeby świeciło ono pełnią blasku. Marzę o świecie, w którym wszyscy dorośli opiekujący się dziećmi patrzyli na nie właśnie w taki sposób, mieli wiedzę o rozwoju emocjonalnym dziecka i umieli być jego jak najlepszym mózgiem zewnętrznym.
Bardzo mnie boli, kiedy dorośli zachowują się jak owa wychowawczyni przedszkolna.
Ten i kolejny akapit piszę już kilka godzin później. W pierwszym odruchu, gdy miałam mocno pobudzony układ limbiczny i odciętą korę nową, życzyłam tej wychowawczyni (i innym przedszkolnym i szkolnym „paniom sierżant”, jak je określa moja przyjaciółka), żeby nagle spłynęły na nią wiedza i (samo)świadomość, którą mają Shanker i jego współpracownicy i żeby cierpiała na myśl o tym, jak skrzywdziła tego chłopczyka i zapewne inne dzieci. Te złe myśli były podyktowane ogromnym gniewem, który czułam. Teraz kiedy mój układ limbiczny się uspokoił, a kora nowa znów „podłączyła się do sieci”, życzę tamtej pani z całego serca i już bez mściwej intencji, żeby zdobyła całą tę wiedzę i świadomość oraz umiejętność regulowania siebie i podopiecznych tak, aby wszyscy dobrze się czuli i osiągali swój potencjał. A małemu bohaterowi tego wpisu i jego cudownej mamie życzę, żeby pokonali traumę i znaleźli przedszkole, w którym maluch rozkwitnie.
Co można zrobić, żeby zminimalizować takie zachowania wychowawców?
To temat nie tyle na osobny post, co na rozprawę habilitacyjną, więc tylko zapiszę pokrótce to, co uważam za najważniejsze. Myślę, po pierwsze, że potrzebne są działania edukacyjne mające na celu zmianę starych schematów myślenia. Ogromnym problemem jest to, że studia pedagogiczne wybierają czasem ludzie, którzy… nie lubią dzieci i – jak duża część społeczeństwa – nie uważają dzieci za „prawdziwych” ludzi. Przychodzi mi na myśl sytuacja, w której pewna starsza ciocia poczuła się nieco urażona tym, że trzyletni wówczas Duży nie chciał jej przytulić na powitanie. Kiedy powiedziałam, że nie musi tego robić, obruszyła się. Spytałam, czy chciałaby być zmuszana do przytulenia kogokolwiek, kiedy nie ma na to ochoty, a ona żachnęła się: „No wiesz! Nie porównuj, przecież to tylko dziecko!”. Tylko dziecko..
Po drugie, przydałoby się zmniejszać stres osób pracujących z dziećmi i uczynić coś, co zwiększałoby ich odporność psychiczną i zdolność do samoregulacji. Marzy mi się self-reg w przedszkolach i szkołach. Jeszcze nie wiem, jak to ugryźć, ale dotychczas wszystkie swoje marzenia spełniłam, więc kiedyś spełnię i to.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „The tall grass” (CC BY-NC-ND 2.0) by Fellowship of the Rich