utworzone przez DyleMatka | lut 12, 2018 | Self-Reg
Dokładnie rok temu opublikowałam mój pierwszy wpis na blogu. Od tamtej pory wiele się moim życiu zmieniło.
Rok temu byłam mamą trójki dzieci na urlopie macierzyńskim, planującą powrót do pracy rok po narodzinach najmłodszego synka. Dotychczas nie wróciłam jednak do pracy w mojej instytucji, bo odkryłam Self-Reg i zanurzyłam się w nim, uzyskując jako druga osoba w Polsce certyfikat kanadyjskiego MEHRIT Centre w zakresie podstaw tej metody i kontynuuję naukę na drugim poziomie. W ostatnim półroczu wspierałam Natalię Fedan w prowadzeniu trzeciej i czwartej edycji kursu online „Odstresowany rodzic”, pomagam jej moderować grupę „Self-Reg dla rodziców” na Facebooku i zaczęłam prowadzić moje własne warsztaty z Self-Reg.
Ponadto podjęłam studia podyplomowe na Uniwersytecie SWPS w zakresie coachingu i mentoringu i rozpoczęłam kształcenie w szkole trenerów Stu Pociech dla osób pragnących prowadzić grupy wsparcia dla rodziców. Przede wszystkim jednak Self-Reg zapoczątkował zmianę w mojej rodzinie. Zmiana objęła w największym stopniu mnie samą i mojego wymagającego pierworodnego, który do niedawna zawsze miał jakiś problem, a teraz jest na drodze ku lepszej samoregulacji.
Oto garść statystyk dotyczących bloga (możecie pominąć ten akapit).
W ciągu minionego roku opublikowałam 53 wpisy, które otrzymały 198 komentarzy. Blog odwiedzało miesięcznie średnio 7193 unikatowych gości, a średnia miesięczna liczba wejść na stronę wyniosła 12855 (chodzi tu o tzw. ruch oglądany). W marcu ubiegłego roku założyłam stronę bloga na Facebooku. Obecnie lubi ją 2691 osób, a obserwuje – 2846 osób. Średni zasięg postu to w ostatnim czasie, po znaczącym zmniejszeniu przez Facebook zasięgów, ok. 7000 osób. Dla profesjonalnych blogerów to zapewne mizerne wyniki, ale ja uważam je za swój sukces, zważywszy, że tylko raz zapłaciłam Facebookowi (zawrotną kwotę 11 dolarów) za promowanie postu oraz, że nie znam się ani na tworzeniu stron internetowych, ani na mediach społecznościowych, ani na marketingu, ani na budowaniu marki. Ja tylko piszę.
Piszę o tym, co jest we mnie żywe, co mnie porusza, czego się dowiedziałam i nauczyłam, czym chciałabym się podzielić z innymi.
Mam w tyle głowy pytanie, czy nie za bardzo odsłaniam siebie i swoją rodzinę. Jednak widzę, że posty o moich trudnościach i rozwiązaniach spotykają się z żywym i nierzadko bardzo emocjonalnym odzewem: otrzymuję informację zwrotną, że daję wielu rodzicom (głównie mamom) wiedzę o rozwoju dziecka, narzędzia do pracy nad swoimi trudnościami oraz… nadzieję.
Wiele kobiet w swoich komentarzach na stronie bloga, a jeszcze więcej – w prywatnych wiadomościach dziękuje mi za ulgę i poruszenie, które odczuły, czytając jakiś mój post (najczęściej chodzi o ten o negatywnym zniekształceniu poznawczym). „Myślałam, że tylko moje dziecko…” to po „Dziękuję” jeden z najczęstszych zwrotów pojawiających się w tych wiadomościach. Odsłaniam się nie z potrzeby zdobycia sławy, lecz – jak to się nazywa w języku porozumienia bez przemocy – z potrzeby wzbogacania życia innych, która jest u mnie bardzo silna. Poza tym dzięki blogowi jestem w stanie uporządkować moje przemyślenia na różne tematy i trochę też dać upust emocjom.
I to chyba jest dobry moment na wyznanie: wiecie, dlaczego zaczęłam pisać blog?
Otóż od dawna noszę się z zamiarem napisania książki „DyleMatki”. Książka będzie opowiadała o czterech przyjaciółkach, które rozmawiają o swoich macierzyńskich dylematach i trudnościach, przy okazji przemycając czytelnikom wiedzę na temat różnych aspektów rozwoju dziecka. Wszystkie są świadomymi, zaangażowanymi matkami, ale mają różne podejścia wychowawcze i w związku z tym ścierają się, dyskutują, czasem ponoszą je emocje, ale ostatecznie dochodzą do porozumienia. Trochę jak „Sex and the City”, ale nie o seksie, lecz o macierzyństwie („Motherhood and The City”?). Zaczęłam pisać tę książkę, kiedy urodził się Malutki, ale szło mi jak po grudzie. Pewnego dnia Mąż rzucił lekko: „A może zacznij pisać bloga? Uporządkujesz sobie myśli i zdobędziesz czytelników”. Tak oto narodził się mój blog i ja jako DyleMatka. Trzymajcie proszę kciuki, żebym znalazła czas na to, aby tę książkę napisać – żeby nie zgubiła się w nawale moich zobowiązań wobec innych i samej siebie.
Uff, wyznanie mam za sobą, a teraz ogłaszam konkurs z Self-Reg w tle.
Nagrody są następujące:
(A) bezpłatny udział w moim stacjonarnym 3,5-godzinnym warsztacie na temat Self-Reg w Warszawie w dogodnym dla mnie i zwyciężczyni/zwycięzcy terminie;
(B) zamówienie tematu mojego wpisu na blogu albo live’a na Facebooku;
(C) 60-minutowe indywidualne konsultacje ze mną przez telefon, Skype lub Messengera w obszarze związanym z Self-Reg (pod warunkiem, że po wcześniejszym wstępnym nakreśleniu problemu uznam, że jestem w stanie pomóc).
Nagrody te otrzymają trzy osoby, przy czym każda z nich będzie mogła wybrać dowolną z nagród (na przykład wszystkie trzy będą mogły wziąć udział w warsztacie). Co trzeba zrobić?
- Udostępnić na Facebooku lub w inny sposób (w mailu do grupy znajomych, na swoim Instagramie itd.) trzy moje wpisy na blogu z osobistym komentarzem zachęcającym do lektury;
- napisać w mailu do mnie (info@dylematki.eu), co w Waszych oczach czyni Self-Reg wartościowym podejściem (piszcie proszę osobiście, nie ogólnikowo);
- załączyć do tego maila zrzuty ekranu ukazujące udostępnione przez Was wpisy na moim blogu wraz z Waszymi komentarzami.
Jasne? W takim razie czekam na Wasze maile. Rozstrzygnięcie konkursu – za miesiąc, 12 marca. I życzcie mojemu blogowi – oraz mojej Mamie, która też dziś obchodzi urodziny – kolejnego dobrego roku. 🙂
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „One” (CC BY-NC-ND 2.0) by Justin McGregor
utworzone przez DyleMatka | sty 21, 2018 | rozwój dziecka, Self-Reg
Kontynuując mój mini cykl postów na temat wspierania rozwoju dziecka, opowiem dziś o tym, jak zmysły dziecka (i dorosłego człowieka) mogą wpływać na jego zdolność do koncentracji i efektywnej nauki.
Zależność ta stanowi temat tak obszerny, że zamiast wpisu na blogu można by napisać na ten temat niejedną rozprawę doktorską. Rzecz jasna, nie stawiam sobie za cel kompleksowego potraktowania tematu, chcę jedynie zasygnalizować na przykładzie trzech historii z życia moich synów, że taka zależność istnieje i miewa znaczące konsekwencje.
Jakiś czas temu terapeutka integracji sensorycznej Dużego zaleciła mu wizytę u ortoptysty.
Stwierdziła bowiem nieprawidłowości w zakresie przetwarzania wzrokowego, a konkretnie nieprawidłową konwergencję. Wcześniej nie znałam określenia „konwergencja” w kontekście innym, niż makroekonomiczny, nie wiedziałam też, że istnieje ktoś taki, jak ortoptysta. Otóż konwergencja w medycynie oznacza (cytuję za Wikipedią) „jednoczesny ruch gałek ocznych ku linii pośrodkowej przedniej dzięki skurczowi mięśni prostych przyśrodkowych oczu, unerwionych przez III nerw czaszkowy”. Krótko mówiąc, mięśnie oczu Dużego nie działały właściwie, kiedy patrzył on na zbliżający się do niego obiekt albo przenosił uwagę między bliżą a dalą. Mógł mu pomóc ortoptysta, czyli specjalista zajmujący się „diagnozą i rehabilitacją wybranych funkcji wzrokowych, zwłaszcza zaburzeń widzenia obuocznego i zaburzeń ruchomości gałek ocznych” (przeczytaj więcej o specjalistach oczu).
Pół roku temu wybrałam się z Dużym do ortoptysty.
Wstępne komputerowe badanie wzroku było praktycznie niemożliwe do przeprowadzenia: maszyna nie była w stanie zidentyfikować momentu, w którym Duży widzi ostro, ponieważ natychmiast tę ostrość tracił i koncentrował wzrok na innej odległości. Specjalista spytał, czy nie zauważyłam, żeby Duży przechylał głowę i mrużył oczy podczas rysowania, czytania lub pracy przed monitorem oraz, czy nie cierpi na bóle głowy. Nic takiego nie zauważyłam, może dlatego, że Duży podczas rysowania wierci się i co chwilę zmienia pozycję, a może dlatego, że pół roku temu nie czytał jeszcze samodzielnie ani nie korzystał z urządzeń z ekranami (jak smartfon, tablet czy komputer). Gdyby nie terapeutka SI, nie przyszłoby mi do głowy konsultować się z ortoptystą, zwłaszcza że okulistka Dużego podczas profilaktycznego badania kilka miesięcy wcześniej nie stwierdziła nic niepokojącego.
Badanie przy użyciu specjalistycznego sprzętu wykazało szereg nieprawidłowości.
Nie jestem w stanie powtórzyć wszystkich tych fachowych określeń; szkoda, że ich sobie nie zapisałam. Diagnoza sprowadzała się do tego, że Duży bez interwencji ortoptysty miałby duże problemy z przenoszeniem uwagi między zeszytem a tablicą, zapewne też pisanie i czytanie bardzo by go męczyło i powodowało bóle głowy. Nietrudno przewidzieć, jakie mogłoby to mieć konsekwencje, biorąc dodatkowo pod uwagę nadmierną ruchliwość i deficyt uwagi, na które cierpi mój pierworodny.
Obdarzony ostrym jak brzytwa intelektem, znakomitą umiejętnością zapamiętywania i kojarzenia faktów oraz wielką ciekawością świata Duży byłby zapewne słabym uczniem… W połączeniu z jego nadal nieco podwyższoną reaktywnością na stres i skłonnością do negatywnego zniekształcenia poznawczego zapewne prowadziłoby to do problemów emocjonalnych ze szkołą w tle oraz obniżenia jego samooceny. Zdecydowałam się na interwencję: serię dziesięciu półgodzinnych sesji ćwiczeń mięśni oczu pod kontrolą ortoptysty i przy użyciu specjalistycznych maszyn. To było w październiku; mamy ponownie stawić się na kontrolę w maju, tuż przed ukończeniem przez Dużego zerówki. Ufam, że te kontrole i ewentualne dalsze interwencje pomogą Dużemu lepiej odnaleźć się w szkole.
Druga historia, którą chcę się z Wami podzielić, dotyczy motoryki małej, czyli sprawności ręki.
Ta sama terapeutka integracji sensorycznej diagnozowała pół roku temu Małego, który, jak mi się zdawało, miał problemy z integracją bodźców dźwiękowych. Podczas diagnozy zwróciła uwagę na to, że Mały nieprawidłowo trzyma ołówek. Faktycznie, od dawna poprawiamy jego chwyt, ale – jako że nasz średni syn jest niezwykle wytrwały, a więc i uparty – nie odnosimy niemal żadnych rezultatów. Specjalistka nie zaleciła mu jednak terapii ręki, której poddała swego czasu Dużego. Mały mimo nieprawidłowego chwytu bardzo dobrze sobie radzi z czynnościami wymagającymi precyzyjnych ruchów ręką: już jako niespełna roczne dziecko samodzielnie jadł łyżką i widelcem, a niedługo później zaczął starannie kolorować i rysować. Duży miał z tymi czynnościami spore trudności; opanował je mniej więcej w tym samym czasie (tak, tym samym czasie, a nie tym samym wieku), co Mały mimo dzielącej braci różnicy wieku dwóch lat i czterech miesięcy.
Duży miał jako dwu-, trzylatek trudności z przetwarzaniem bodźców głównie w zakresie trzech modalności: słuchowej, czucia głębokiego i czucia powierzchniowego. Są one niezwykle istotne w kontekście nauki szkolnej. Dziecko, które nie jest w stanie wyłowić uchem istotnych dźwięków i „wygłuszyć” tych nieistotnych, nie zrozumie polecenia nauczyciela, jeśli za oknem przejedzie akurat karetka albo ktoś dwie ławki dalej szepnie coś do kolegi.
Dziecko z podwrażliwością czucia głębokiego (propriocepcji) często wpada na innych ludzi, ściany czy meble i z niewłaściwą, zwykle zbyt dużą siłą dotyka przedmiotów lub innych osób (np. rozlewa płyny, przewraca krzesła, zamiast klepnąć kogoś w ramię podczas gry w berka, uderza go mocno). Może zatem budzić drwiny lub agresję koleżanek i kolegów. Wreszcie, dziecko z tak silną nadwrażliwością czucia powierzchniowego, jaką miał Duży nie byłoby w stanie być spokojne i uważne w szkole pełnej innych uczniów, bo ci uczniowie są BLISKO i mogą owo dziecko w pewnych okolicznościach DOTKNĄĆ (brrrr).
Taka sytuacja powoduje utrzymywanie organizmu nadwrażliwca w trybie walki i ucieczki, a zatem trudności z korzystaniem z umiejętności „zarządzanych” przez korę przedczołową mózgu: logicznego myślenia, uczenia się abstrakcyjnych pojęć, samokontroli (przeczytaj o modelu mózgu trójjedynego, do którego się tu odwołuję). Długie przebywanie w stanie walki i ucieczki – stale włączony alarm w ciele migdałowatym mózgu – powoduje trwałe zmiany w „okablowaniu” mózgu, czyli połączeniach między neuronami. W efekcie alarm ten szybciej się włącza i trudniej go wyłączyć. Dziecko staje się drażliwe, labilne emocjonalne, miewa skłonności do depresji i/lub (auto)agresywnych zachowań, staje się podatne na uzależnienie od gier komputerowych i „śmieciowego” jedzenia, ma obniżoną odporność na choroby.
Nie dam głowy, że to wszystko prędzej czy później nie stanie się udziałem mojego niezwykle wrażliwego syna, ale wiem, że przynajmniej w dziedzinie integracji zmysłów zrobił on ogromne postępy, w dużej mierze dzięki ponaddwuletniej, kończącej się właśnie terapii integracji sensorycznej oraz różnym zabawom w domu wspierającym ową integrację.
Pierwotnie miałam zatytułować ten post „Self-Reg, część 18: Korzenie procesów poznawczych tkwią w biologii”,
ale zdecydowałam się na tytuł, który przyciągnie także czytelników niezainteresowanych Self-Reg. Chcę do nich dotrzeć, ponieważ uważam, że wiedza o możliwych trudnościach w zakresie przetwarzania bodźców zmysłowych powinna być dana każdemu rodzicowi i nauczycielowi. Może dzięki temu liczba dzieci zaszufladkowanych jako leniwe, krnąbrne, buntownicze, impulsywne, mało inteligentne, nieuważne, zapominalskie, gapowate itd. drastycznie by się zmniejszyła? Czy to nie przyniosłoby ulgi i udręczonym rodzicom, i sfrustrowanym nauczycielom tych dzieci? Tego rodzaju trudności przeżywa coraz więcej dzieci w wieku szkolnym; w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie obserwuje się w tej grupie wiekowej niemalże epidemię stanów lękowych i depresyjnych. Self-Reg wychodzi naprzeciw tym problemom.
Moim stałym czytelnikom zainteresowanym Self-Reg chcę poprzez ten post przekazać, że – jak mawia Stuart Shanker – korzenie procesów poznawczych tkwią w obszarze biologicznym.
Innymi słowy, stresory z obszaru biologicznego, np. nieprawidłowe przetwarzanie bodźców zmysłowych, mogą utrudniać koncentrację uwagi i efektywne uczenie się, czyli pogłębiać stres w obszarze poznawczym (o obszarach stresu pisałam w tym poście). Przypomnę, że w ujęciu Self-Reg stresorem jest każdy bodziec zewnętrzny lub wewnętrzny, który skłania organizm do zużycia energii (glukozy). Uczenie się, nawet jeśli odbywa się poprzez radosną zabawę, oznacza zatem zawsze stres ze względu na zużycie glukozy przez korę nową mózgu.
Wiecie, dlaczego bez wahania wydaję spore sumy na opisane wyżej diagnozy i interwencje specjalistów?
Dodam, że chodzi o specjalistów, o których istnieniu nasi rodzice nie mieli pojęcia – a przecież jakoś daliśmy sobie radę. No właśnie, jakoś… Otóż Duży stanowi pod względem swoich trudności klon mnie samej sprzed ponad 30 lat. Kiedy ortoptysta mówił o wyniku badania Dużego, przeniosłam się myślami w czasy mojej edukacji wczesnoszkolnej i przypomniałam sobie, jaką katorgą było dla mnie przepisywanie zdań z tablicy. Patrzyłam na tablicę, potem przenosiłam wzrok na zeszyt i… zaraz, zaraz, w której linijce mam pisać? Co pisać? Jeszcze raz rzut oka na tablicę… ale gdzie to było? Tu? Nie, chyba tu. Nie, tu. Nie mogę, nie dam rady, to za trudne. Ale inne dzieci przecież dają radę. Czy jestem od nich głupsza?
Kiedy pewna znajoma po raz pierwszy zwróciła moją uwagę na trudności Dużego z małą motoryką i wspomniała coś o rysowaniu, popłynęłam myślami do sytuacji w przedszkolu. Podczas każdych zajęć rysunkowych cały czas poświęcałam na bardzo, bardzo powolne rysowanie niebieskiego paska na górze kartki, zielonego na dole i żółtego koła na górze: niebo, trawa, słońce. Tylko to mi wychodziło, więcej nie ośmieliłam się narysować. Raz jeden starszy kolega spytał, dlaczego nic więcej nie rysuję. Milczałam, zawstydzona. „No rysuj!” – ponaglił mnie, zniecierpliwiony. Nadal milczałam. „Jakaś głupia jesteś!” – fuknął w końcu, zabrał swoją kartkę i kredki i przeniósł się do innego stolika.
Przez cały czas edukacji szkolnej nie narysowałam ani nie namalowałam samodzielnie ani jednej pracy. Umawiałam się z innymi uczniami na wymianę barterową: ja pisałam im wypracowanie albo dawałam ściągnąć na klasówce, a oni wykonywali moje prace plastyczne. Dopiero niedawno z prawdziwą przyjemnością zaczęłam kolorować. Wreszcie dźwięk i dotyk: rodzice prowadzali mnie regularnie na badania słuchu i zawsze wychodzili z diagnozą: „Proszę państwa, ona świetnie słyszy, ale nie słucha”. Nieprawda, słuchałam uważnie, ale nie byłam w stanie zrozumieć, jeśli oprócz polecenia rodzica słyszałam na przykład radio grające w drugim pokoju albo deszcz bębniący o szyby. Do tej pory wpadam w lekką panikę, kiedy w moim kierunku idzie grupa ludzi czy – co gorsza – dzieci. Oni mogą mnie DOTKNĄĆ bez ostrzeżenia (brrrr).
Czy nie przesadzam z tymi interwencjami? Być może.
W końcu mimo licznych trudności nie tylko ukończyłam z wyróżnieniem szkołę i studia, ale też obroniłam summa cum laude doktorat z ekonomii w obcym języku, nauczyłam się czterech języków obcych, osiągnęłam najwyższe merytoryczne stanowisko w prestiżowej instytucji finansowej. Dałam radę dzięki wysokiej inteligencji i – tak, tak! – samokontroli, więc może powinnam odpuścić Dużemu te wszystkie terapie i „nie robić z niego wariata”, jak mówią niektórzy? Może. A może nie. O tym właśnie będą dwa kolejne wpisy z mojego minicyklu.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Day 077 – Photo365 – Glasses„(CC BY-SA 2.0) by UnknownNet Photography
utworzone przez DyleMatka | sty 7, 2018 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem, rozwój dziecka
Dzisiejszym wpisem chcę rozpocząć minicykl dotyczący wspierania rozwoju dziecka. Ostatnio sporo o tym myślę w związku ze zbliżającą się wielkimi krokami decyzją o wyborze szkoły dla Dużego. Tematem dzisiejszego wpisu nie będzie jednak szkoła, lecz… pływanie.
Pływanie to dla mnie cielesny odpowiednik czytania
Kocham pływanie, choć nie jestem w nim zbyt dobra, i będę się cieszyć, jeśli moje dzieci też je polubią. Umiem pływać jedynie „żabką dyrektorską” i stylem pożal-się-Boże-grzbietowym, lecz nie o styl tu chodzi. W wodzie czuję się lepiej, niż na lądzie: lekka, w zgodzie ze swoim ciałem, pełna energii i jednocześnie spokoju (czyli spokojna w ujęciu Self-Reg). Uważam umiejętność pływania za jedną z tych, które warto posiąść – tych, które przydają się w życiu, zwiększają nasze możliwości, pomagają ładować baterie i w dodatku przynoszą korzyści dla ciała i ducha. Pływanie to dla mnie cielesny odpowiednik czytania, bez którego moje życie byłoby o wiele uboższe. Dlatego zależy mi na tym, żeby moje dzieci posiadły umiejętność pływania; od nich samych zależy, co z nią później zrobią.
Moja motywacja do uczenia dzieci pływania jest niestety nie tylko pozytywna.
Lekcje pływania to obecnie powszechny element edukacji szkolnej, trudno od tego uciec; zresztą uważam, że nie należy uciekać. W ciągu ostatnich kilku lat regularnie chodziłam na basen w dni powszednie w ciągu dnia, kiedy odbywają się lekcje dla grup szkolnych oraz indywidualne dla młodszych dzieci. Uderzyło mnie to, że dzieci szkolne można na pierwszy rzut oka podzielić na dwie grupy. Te z pierwszej wyglądają na pewne siebie i rozluźnione, przed lekcją rozmawiają i śmieją się, a w wodzie skupiają się na poprawnym wykonywaniu poleceń instruktora. Te z drugiej grupy wyglądają, jakby chciały znaleźć się gdzieś daleko, są w widoczny sposób spięte, a w wodzie walczą o przetrwanie.
Większość instruktorów wydaje polecenia krzykiem (chyba jest to konieczne ze względu na akustykę), ale z boku wygląda to na ostrą musztrę, która potęguje stres dzieci z drugiej grupy tak, że często płaczą albo poddają się i wychodzą z wody po tym, jak zwróci się im uwagę. Przyglądając się temu, wiele razy myślałam o sobie i o swoich starszych synach. Gdybym w czasach szkolnych chodziła z klasą na basen, niewątpliwie należałabym do tej drugiej grupy. Sądzę, że wyluzowany oraz niezwykle sprawny fizycznie i skoordynowany Mały bez wysiłku znajdzie się w tej pierwszej grupie, natomiast Duży ze względu na swoje biologiczne uwarunkowania miałby z tym problem bez naszego dużego wsparcia.
Nauka pływania Dużego to historia ogromnej pracy – jego i mojej – nad pokonywaniem ograniczeń i trudności.
Kiedy Duży miał niecały rok, zapisałam go na zajęcia na basenie dla maluchów, które bardzo mu się spodobały. Jednak nie trwało to długo. Kiedy Duży miał dwa lata, niemal z dnia na dzień ujawniła się jego nadwrażliwość sensoryczna (czucia powierzchniowego): nagle znienawidził dotyk wody na skórze. O basenie nie było mowy, bo nawet mycie rąk czy parę kropli deszczu na twarzy wywoływało histerię. Ponieważ problemy sensoryczne naszego syna obejmowały niemal wszystkie zmysły i były bardzo uciążliwe, zdecydowaliśmy się na terapię integracji sensorycznej, która w ciągu niecałego roku zlikwidowała je lub bardzo złagodziła.
Mycie rąk nie było już problemem, ale Duży nadal nie znosił mieć mokrej twarzy czy głowy i dlatego pływanie nie wchodziło w grę. Jednak fizjoterapeutka Dużego podkreślała, że jego aparat ruchowy potrzebuje wzmacniania, a ćwiczenia w wodzie byłyby bardzo pożądane. Duży miał bowiem słabe mięśnie i nadmiernie wiotkie stawy i więzadła, szybko się męczył i zniechęcał do ruchu. Dopiero jako trzylatek przestał jeździć w wózku i zaczął pokonywać pieszo (jęcząc ze zmęczenia) dystans około kilometra. Miał też problemy z koordynacją: na rowerku biegowym zaczął jeździć bardzo ostrożnie jako trzyipółlatek.
Niepostrzeżenie przekraczałam jego granice komfortu
Odpuściłam basen na kolejne dwa lata, nie spuszczając jednak z oczu dalekosiężnego celu, jakim była dobra kondycja fizyczna Dużego i jego umiejętność pływania. Kiedy mój pierworodny był w szczególnie dobrej formie, a więc gotowy na wyzwania, powoli i łagodnie oswajałam go z dotykiem wody na twarzy i głowie. Za każdym razem niemal niepostrzeżenie przekraczałam jego granice komfortu. Robiłam to intuicyjnie, nie wiedząc, że właśnie na tym polega rozwój w ujęciu Self-Reg: ograniczałam jego inne stresory i ładowałam jego baterie, kiedy chciałam oswoić go z wodą.
I odwrotnie: kiedy odczuwał stres w innych obszarach, dbałam o to, aby żadna niechciana kropla wody nie trafiła na jego twarz. Dodam, że czasem postępuję z moimi dziećmi odwrotnie, rzucając je na głęboką wodę; właściwy sposób postępowania podpowiada mi intuicja, która jeszcze nigdy nie zawiodła mnie w tej sprawie. Wreszcie w czasie wakacji nad morzem latem 2017 roku nastąpił przełom: z pomocą taty, który codziennie bawił się z nim i ćwiczył w hotelowym basenie, pięcioletni Duży założył okularki pływackie i zanurzył w wodzie twarz. Pękaliśmy z dumy!
„Synu, jesteś dla mnie mistrzem świata”
Po wakacjach zapisałam Dużego na indywidualne lekcje pływania, starannie wybrawszy instruktora. Odwiedzając regularnie najbliższy nam basen, przyglądałam się różnym instruktorom przy pracy. Większość z nich przechadzała się niedbałym krokiem wzdłuż basenu i wykrzykiwała polecenia pływającemu dziecku, rozmawiając w międzyczasie z innymi instruktorami. Wreszcie pewnego dnia ujrzałam tego właściwego: był z kilkuletnią dziewczynką w wodzie i z nieskończoną cierpliwością zachęcał ją do ćwiczeń. Po lekcji podpłynęłam do niego i umówiliśmy się na naukę pływania Dużego. Podczas pierwszej lekcji przecierałam oczy ze zdumienia. Mój syn po raz pierwszy w życiu leżał wyprostowany jak struna na wodzie NA PLECACH i płynął! Instruktor powiedział, że jak na pięciolatka ma niezłą koordynację (!), silne mięśnie (!!) i jest oswojony z wodą (!!!). Zapisałam wtedy w pamiętniku: „Synu, jesteś dla mnie mistrzem świata”. Zapisałam też taki dialog z Dużym alias Złotoustym:
Ja: – Jak Ci się podoba twój instruktor?
Duży: – Bardzo miły. [Z błyskiem w oku] Taki spokojny, nie wadził nikomu.
I na tym wielkim sukcesie Dużego dziś zakończę. Ta historia ma też mniej przyjemny ciąg dalszy, który skłonił mnie do rozważań na temat cienkiej granicy między matką-kwoką a matką-lwicą, która walczy o swoje młode.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Little Champion” (CC BY 2.0) by Evonne
utworzone przez DyleMatka | sty 1, 2018 | rozwój osobisty, Self-Reg
Sylwester i Nowy Rok to dla mnie ważne daty – okazja do świętowania, podsumowań i refleksji.
Sześć lat temu choroba półrocznego Dużego po raz pierwszy pokrzyżowała nam plan wyjazdu i od tamtej pory tylko raz uczestniczyliśmy w imprezie sylwestrowej (dwa lata temu u teściów). Właściwie nie mam potrzeby imprezowania, na pewno nie bez dzieci (jeszcze), podobnie, jak nie wyobrażam sobie Wigilii bez nich. Nawet kiedy spędzam Sylwestra na kanapie, w wygodnym domowym stroju, z Mężem i czasem ze śpiącym w moich ramionach gorączkującym maluchem, w myślach świętuję mijający rok i witam z dreszczykiem emocji kolejny. Rok 2017 był dla mnie przełomowy, a 2018 przyniesie prawdopodobnie kolejne kamienie milowe. Ale nie o tym jest ten wpis, lecz o postanowieniach na Nowy Rok.
Przez wiele lat podejmowałam postanowienia noworoczne.
Jako nastolatka i dwudziestoparolatka zwykle formułowałam ambitne cele, które sprowadzały się do jednego: będę BARDZIEJ. Bardziej szczupła, zadbana, wysportowana, zorganizowana, systematyczna, pracowita, asertywna. Zapisywałam, jak konkretnie chcę do tego dążyć: zero słodyczy i tłustych przekąsek po godzinie 18, minimum trzy treningi w tygodniu, dzielenie projektów w szkole, na studiach i w pracy na mniejsze części i trzymanie się harmonogramu… Znacie to z doświadczenia swojego lub osób Wam bliskich? Jeśli tak, jak długo udało się Wam lub im wytrwać w realizacji tego typu postanowień: tydzień, miesiąc, kwartał…? Mnie zazwyczaj około miesiąca. Wczoraj przeczytałam artykuł w New York Times „The Only Way to Keep Your Resolutions” („Jedyny sposób, aby dotrzymać postanowień”), do którego zapewne jeszcze kiedyś wrócę. Podano w nim, że do 8 stycznia ludzie porzucają aż 25% swoich postanowień noworocznych.
Dlaczego tak trudno jest nam wytrwać w dążeniu do tego, aby być lepszą wersją siebie?
Odpowiedź jest prosta: samokontrola kosztuje wiele energii. Realizacja postanowień podobnych do tych, które wymieniłam powyżej jest zazwyczaj oparta na samokontroli. Rozumując logicznie, przekonujemy samych siebie, że chcemy pokonać jakiś nawyk, który nam nie służy i zastąpić go innym zdrowszym, a następnie używamy siły woli, aby tę decyzję systematycznie realizować.
Samokontrola, od czasów starożytnych traktowana jako jedna z najważniejszych cnót człowieka, to umiejętność zapanowania nad swoimi popędami, instynktami, odruchami i zamiast tego kierowania się regułami „właściwego” postępowania. O samokontroli pisałam obszernie w artykule Samoregulacja a samokontrola – Self-Reg, a w odniesieniu do obszaru emocjonalnego – we wpisie Czy warto panować nad emocjami?.
Jesteśmy do niej zdolni dzięki temu, że w toku ewolucji wykształciliśmy część mózgu nazywaną korą nową (przedczołową), która jest odpowiedzialna za wyższe funkcje ludzkiego umysłu. Kora nowa bywa nazywana niebieskim mózgiem lub też myślącym piętrem mózgu – w odróżnieniu od mózgu czerwonego lub „prymitywnego parteru mózgu”, czyli starszych ewolucyjnie, występujących także u zwierząt: mózgu gadziego i układu limbicznego (mózgu ssaczego). Ten uproszczony model ludzkiego mózgu przedstawiłam we wpisie Jak zmieniamy się w gady.
Teraz chcę jedynie podkreślić, że niebieski mózg zużywa więcej energii, niż czerwony: myślenie, planowanie, empatia poznawcza, a także samokontrola wiążą się ze sporym wydatkiem kalorycznym. Kiedy mamy dużo energii (jesteśmy wyspani, w miarę najedzeni, w dobrym nastroju, nic nas nie boli i niczego się nie boimy), względnie łatwo jest nam powstrzymać się od sięgnięcia po czekoladę czy papierosa albo zmusić się do wyjścia na siłownię, czy basen. Kiedy jednak tej energii mamy niewiele, samokontrola obniża nam ją jeszcze bardziej, aż w końcu przekraczamy poziom krytyczny i… pochłaniamy pudełko czekoladek, nerwowo wypalamy jednego papierosa za drugim, a siłownię czy basen omijamy szerokim łukiem. Czy ten schemat brzmi znajomo…? Dla mnie tak.
Jak zatem stawać się lepszą wersją siebie bez ryzyka szybkiej i spektakularnej klęski?
Odpowiedzią jest samoregulacja. Moi stali czytelnicy doskonale wiedzą, o czym mowa; znów odwołam się do wspomnianego wyżej artykułu i wpisów, a także do postu, w którym opisałam sedno podejścia Self-Reg – Kilka słów o metodzie. Samoregulacja w ujęciu prof. Stuarta Shankera, twórcy tego podejścia, to uświadamianie sobie swoich stanów pobudzenia i aktywne sprowadzanie się do optymalnego spośród tych stanów, czyli spokoju i uważności.
Można to robić za pomocą pięciu kroków Self-Reg, które służą utrzymaniu odpowiedniego poziomu energii i napięcia. Opisałam je szczegółowo w poście Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą, którego tłem był mój nawyk obniżania napięcia za pomocą czekolady – tu pasuje on jak ulał. Self-Reg to metoda pozwalająca lepiej rozumieć stres oraz zarządzać napięciem i energią. Celem jest lepsze funkcjonowanie we wszystkich obszarach stresu i samoregulacji: biologicznym, emocjonalnym, poznawczym, społecznym i prospołecznym. Co ważne, samoregulacja daje nam energię do stosowania samokontroli wtedy, kiedy jest ona przydatna.
W tym roku mam tylko dwa postanowienia noworoczne: zwolnię tempo i będę dbać o samoregulację.
Z mojego rocznego doświadczenia (Self-Reg poznałam dokładnie rok temu) wynika, że kiedy stosuję Self-Reg wobec siebie, Męża i dzieci, wszystko lepiej się układa. Jesteśmy bardziej zrelaksowani, bliscy sobie, w sposób naturalny wybieramy zdrowsze potrawy i sposoby spędzania wolnego czasu.
Jeśli ten post jest dla Was pierwszym spotkaniem z moim blogiem, zachęcam Was do poczytania innych, w szczególności tych o złości rodzicielskiej i o Self-Reg.
Zapraszam Was też na prowadzone przeze mnie szkolenia z tej metody, z którymi wystartuję w lutym. Rozgośćcie się, życzę Wam owocnej lektury. A moim „starym” czytelnikom (głównie czytelniczkom) z całego serca dziękuję za towarzyszenie mi w 2017 roku. Wasze komentarze i wiadomości tu i na moim fan page na Facebooku dodają mi skrzydeł. Mam nadzieję, że pozostaniecie ze mną także i w 2018 roku.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Das Neujahr kommt: 2018 geschrieben auf Mehl und saisonale Zutaten” (CC BY 2.0) by Marco Verch
utworzone przez DyleMatka | gru 27, 2017 | historie z życia, Self-Reg

Za nami pierwsze święta Bożego Narodzenia, w czasie których naładowałam baterie i zregenerowałam organizm. Jestem córką Perfekcyjnej Pani Domu z doktoratem, etatem w szpitalu i drugim na uniwersytecie medycznym oraz pięcioma prywatnymi gabinetami w różnych miastach, w dodatku uzdolnionej plastycznie, dlatego od dzieciństwa miałam wyśrubowane oczekiwania dotyczące tego, jak powinny wyglądać właściwie przygotowane święta. Moja Mama nawet na średnio uroczysty obiad rodzinny szykuje kilka dań głównych i mnóstwo przekąsek, więc na wigilijnym stole w moim domu rodzinnym było zwykle kilkakrotnie więcej, niż dwanaście potraw (samych rozmaicie przyrządzonych śledzi było mniej więcej dwanaście półmisków). Pech chciał, że takiej matce trafiła się córka kompletnie niezainteresowana pracami kuchennymi i w ogóle dbaniem o dom, obdarzona dwiema lewymi rękami, spędzająca czas z nosem w książce albo na ciekawych wycieczkach. Jednak ziarno wyśrubowanych oczekiwań wobec samej siebie zostało we mnie zasiane i jako dorosła już kobieta w czasie przygotowań do świąt stresowałam się, podświadomie porównując wizję idealnej mnie z tą realną, bliską ChPD. Wyżywałam się w sferze prezentów, co roku kupując przemyślane, osobiste upominki dla 30-40 osób, z którymi spotykałam się w czasie świąt Bożego Narodzenia.
Tegoroczna Wigilia miała być inna, niż zwykle: Mąż zawetował wyjazd do swojej rodziny, żeby zredukować swój związany z tym stres. (Pamiętacie? Redukcja stresu to trzeci krok Self-Reg.) Na początku było mi trochę przykro, bo uwielbiam święta u Teściów i chciałam też spotkać się z moją rodziną, ale ostatecznie odczuwałam wobec niego wdzięczność. W ostatnich dniach przed świętami byłam tak wykończona, że pakowanie i męcząca jazda samochodem z naszą trójką (wrzeszczącym w foteliku Malutkim, wymiotującym Małym oraz Dużym jęczącym co kilkadziesiąt sekund: „No kiedy wreszcie dojedziemy?”) było ostatnim, czego pragnęłam. W tygodniu przedświątecznym młodsze dzieci ZNÓW zachorowały. Teściowie mimo to codziennie dopytywali, czy jednak nie zmienimy zdania, a Mama bombardowała mnie MMS-ami ze zdjęciami swoich dekoracji i załamywała ręce, że muszę sama coś gotować, podczas gdy ona przygotowała jak zwykle górę jedzenia i nie ma jak mi go przekazać. Na jej sakramentalne pytanie, jak tam przygotowania świąteczne, odpowiadałam ze stoickim spokojem: „Zrobiłam i wysłałam kartki”, a dwa dni przed Wigilią dodałam: „I mam już prezenty dla Męża i dzieci”. Postanowiłam nie dać się stresowi (w końcu uczę Self-Reg, prawda?) – być szewcem, który chodzi w estetycznym i wygodnym obuwiu.
Święta udały się cudownie dzięki pozbyciu się oczekiwań. Częściowo z ząbkującym i zakatarzonym Malutkim w nosidle przygotowałam kilka potraw, a kilka innych kupiłam z dobrego źródła. Mąż, zazwyczaj zachowujący się jak Grinch, w dobrym nastroju i przy dźwięku kolęd ubrał choinkę przy pomocy piszczących i podskakujących z radości starszaków i nawet z własnej inicjatywy ozdobił salon łańcuchami i bombkami. Malutki oniemiał na jej widok z zachwytu, a ja oniemiałam z zachwytu nad spokojną atmosferą. Byłam w tak dobrej formie psychicznej, że postanowiłam wyjść ze strefy komfortu i usmażyć racuchy drożdżowe według przepisu Teściowej (drożdże to dla mnie wyższa szkoła jazdy). Musiałam do niej zadzwonić z pytaniem, co oznacza tajemnicze „rozczynić drożdże” – dla mnie było to mniej więcej tak „jasne”, jak dla niej „oszacuj równanie regresji liniowej”. Nie oczekiwałam, że racuchy będą smaczne, ale udały się wyśmienicie! Starszaki samodzielnie nakryły do stołu, w związku z czym obrus leżał w poprzek, a nie wzdłuż, sztućce były niekompletne i leżały chaotycznie dookoła talerzy, a zamiast elegancko złożonych serwetek ze świątecznym motywem użyliśmy ręcznika papierowego. Nie przejęłam się też szczególnie tym, że nie mieliśmy opłatka (myślałam, że został z ubiegłego roku, ale jednak nie), więc podzieliliśmy się… bułką. Wieczerza wigilijna upłynęła w dobrej atmosferze, wszystko wszystkim smakowało (bo każdy miał swoje ulubione danie). Prezenty wywołały czystą radość: Duży nie narzekał, jak to ma w zwyczaju, że dostał coś gorszego niż Mały „i to nie fair”. Obniżyłam bowiem jego stres, zabierając go kilka dni wcześniej do Smyka i pozwalając mu wybrać prezenty dla siebie i braci (oczywiście, biorąc pod uwagę życzenia Małego). Resztę Świąt spędziliśmy leniwie i spokojnie. Spałam, czytałam, obejrzałam film z Mężem, bawiłam się z dziećmi. W drugi dzień Świąt skończyły nam się zapasy jedzenia i Mąż, o zgrozo, pojechał do KFC i przywiózł nam wielki kubełek kawałków kurczaka. To dopiero było świętowanie!
W czasie przygotowań świątecznych miałam jeden stresujący moment, ale udało mi się wyregulować myśli i emocje. W Wigilię rano postanowiliśmy zamówić domową wizytę pediatry: Malutki był bardzo przeziębiony i wyjątkowo paskudnie kaszlał, a Mały od tygodnia był chory i chcieliśmy sprawdzić jego oskrzela. Lekarka rozpoznała u Małego obustronne zapalenie oskrzeli i płuc, przepisała antybiotyk i zaleciła nebulizacje. Duch we mnie upadł, bo od 1 września mieliśmy dokładnie siedem dni pełnego zdrowia całej trójki. Natychmiast opadły mnie czarne myśli dotyczące zdrowia Małego i Malutkiego, mojej przyszłości zawodowej („jak mogę cokolwiek zaplanować, skoro dzieci ciągle są chore?”), a nawet mnie samej („coś muszę robić nie tak, skoro oni ciągle chorują”). Przyglądałam się tym myślom i w pewnym momencie rozpoznałam znajomy głos krytyka wewnętrznego, który spał snem sprawiedliwego, ale obudził go mój stres. Ten głos komentował moje świąteczne nieogarnięcie: jak można nawet nie zadbać o opłatek? Czy tak trudno jest kupić serwetki? Dlaczego wszystko zostawiłam na ostatnią chwilę? Skupiłam się na odczuciach w ciele, zwłaszcza na oddechu, powiedziałam do siebie stanowczo: „Jesteś po prostu zestresowana, to normalne, że tak się czujesz”. Podjęłam decyzję, żeby skupić się na TEJ sytuacji i nie wybiegać myślami w przyszłość, nie martwić o wszystkie choroby dzieci i moje pokrzyźowane plany w nadchodzących latach. Od razu poczułam na barkach mniejszy ciężar. Następnie zajęłam się krytykiem wewnętrznym. Podziękowałam mu za troskę i powiedziałam, że mam odmienną ocenę sytuacji. I już, znów zapadł w sen. Takie proste i takie trudne jednocześnie…