Dokąd zaprowadziłby Cię Twój entuzjazm?

Dokąd zaprowadziłby Cię Twój entuzjazm?

Ten wpis dojrzewał we mnie miesiącami,

choć ani nie jest długi, ani nie wymagał specjalnego przygotowania merytorycznego, a jedynie przeczytania jednej króciutkiej książki. Chodzi o książkę „Entuzjaści. Obudź energię swojego dzieciństwa” autorstwa André Sterna – „człowieka, który nigdy nie chodził do szkoły”, lecz jest wszechstronnie wykształconym samoukiem i inspiruje zwolenników edukacji domowej na całym świecie.

Książkę można zapewne pochłonąć w godzinę, lecz ja czytałam ją przez wiele, wiele dni.

Zalazła mi mocno za skórę. Gdybym dała ją do przeczytania mojemu pragmatycznemu Mężowi, przerzuciłby zapewne kilkanaście kartek i zakrzyknąłby: „Ad rem!”, jak to ma w zwyczaju, kiedy mu coś opowiadam ze wszystkimi szczegółami i zawiłościami. Moja szybka myślą, mową i uczynkiem Mama również po kilkunastu stronach odłożyłaby tę książkę z komentarzem: „Przecież to można zmieścić na kilku stronach, po co tak lać wodę?” A ja… Ja smakowałam każde słowo i zdanie, po wielokroć powracając do przeczytanych już fragmentów. Nie byłam w stanie przeczytać naraz więcej, niż kilka stron ze względu na olbrzymi ładunek emocjonalny, który zawierały dla mnie te niewielkie karteczki pokryte dużym drukiem.

Wyobraź sobie, że nikt nigdy nie powiedział Ci, które zajęcia są bardziej, a które mniej pożądane, intratne, sensowne.

Wyobraź sobie, że kiedy byłaś dzieckiem, żaden dorosły nie skrzywił się na widok tego, czym się zajmowałaś i nie zasugerował Ci, żebyś zajęła się czymś innym. Wyobraź sobie, że nikt nigdy nie kazał Ci się „zabrać do nauki” i porzucić zabawę czy czytanie beletrystyki. Wyobraź sobie, że zdaniem Twoich rodziców posada zamiatacza ulic była tak samo wartościowa, jak praca lekarza, prawnika czy inżyniera. Wyobraź sobie to wszystko… Kim byś teraz była? Do czego zaprowadziłby Cię Twój entuzjazm?

Te właśnie pytania zgłębia w swojej książce André Stern.

Swoje własne rozważania przeplata historiami opowiadanymi w pierwszej osobie przez ludzi, którzy w życiu kierują się entuzjazmem. Entuzjazm jest tu rozumiany jako siła życiowa i „boska energia”, napędzająca ludzi w każdym wieku, lecz z pewnych względów dostępna głównie małym dzieciom. To one są jeszcze nieskażone „dorosłym” postrzeganiem świata: hierarchią „ważności” różnych zajęć i zawodów, lękiem o przyszłość i o bezpieczeństwo finansowe, wstydem przed oceną i byciem przyłapanym na niewiedzy i niekompetencji. Te historie sprawiały, że szeroko otwierałam oczy i byłam pełna podziwu dla odwagi i pasji bohaterów książki.

Najsilniej poruszyły mnie fragmenty, w których Stern opowiada o entuzjazmie swojego trzyletniego synka Antonina.

Jest w nich coś takiego, co sprawia, że wzruszam się do łez zaledwie po kilku zdaniach poświęconych maluchowi. Chyba chodzi o niezwykłą uważność i ogromny szacunek dla poczynań chłopczyka – poczynań całkiem zwykłych, jak pchanie wraz z tatą ręcznej kosiarki do trawy albo niezmordowane wspinanie się po schodach budynku. Stern towarzyszy w tym synkowi, jakby nie miał absolutnie nic innego do roboty (może nie ma?) i jakby nic poza tym nie istniało w danej chwili. Antonin jest w tych momentach w centrum jego Wszechświata.

To te fragmenty tak mocno dały mi się we znaki: odkładałam wtedy książkę i zalewałam się łzami.

Chyba płakała we mnie mała dziewczynka, która wcześnie nauczyła się, że pewnym sprawom nie warto lub wręcz nie wypada poświęcać czasu, a inne należy stawiać w centrum swojej uwagi. I że dorośli mają swoje ważne sprawy, a ona musi się podporządkować, bo jest tylko dzieckiem. I ma się pośpieszyć, żeby się nie spóźnili. Kiedy podrosła, wychwalano ją za piątki i szóstki na świadectwie, więc – aby zasłużyć na akceptację – uczyła się pilnie wszystkiego, nawet najnudniejszej na świecie historii i kompletnie niezrozumiałej geografii.

Miała przez to mniej czasu na zgłębianie tego, co ją pochłaniało i w pewnym momencie nie wiedziała już, co ją ciekawi, a czego uczy się tylko dla oceny. Chciała studiować biologię molekularną, fizykę albo lingwistykę stosowaną (uczyła się poza szkołą czterech języków obcych), ale powiedziano jej, że jako biolog musiałaby wyjechać na stałe za granicę, fizyka nie jest dla kobiet, a języki obce powinny być tylko narzędziem i przecież nie chce skończyć jako tłumacz, prawda? Poszła więc zupełnie od czapy na studia ekonomiczne, które ją nużyły, nudziły i męczyły tak, że pod koniec pierwszego roku wpadła z depresję z myślami samobójczymi. Dopiero z czasem zaczęła powoli odkrywać drogę do samej siebie: do tego, jakie ma wartości, co ją napędza, kim jest, jaką ma życiową misję. Resztę historii chyba znacie, prawda?

Polecam tę książkę każdemu, kto tej drogi do siebie jeszcze nie odkrył i ma odwagę zmierzyć się z tym.

Polecam ją też każdemu, kto czuje, że w jego życiu jest za mało entuzjazmu, a za dużo rutyny, lęku, „trzeba”, „wypada”. Polecam ją wreszcie każdemu rodzicowi, któremu często brakuje cierpliwości do dziecka oglądającego na spacerze z uwagą każdą mrówkę i biedronkę (to ja!). Dajcie się porwać opowieści Sterna. Może – jak mnie – wzmocni Was w dążeniu do tego, czego pragniecie.

Gdy byłam mała, chciałam być tatą, czyli o równouprawnieniu matki i ojca

Gdy byłam mała, chciałam być tatą, czyli o równouprawnieniu matki i ojca

Jest połowa lat 1980., mam kilka lat. Wiem już, czego chcę od życia: będę wielką polską pisarką i nie będę mamą. Będę tatą.

To bardzo fajnie być tatą: po pracy można bawić się z dziećmi, jeździć z nimi na sankach, nauczyć je jazdy na rowerze, a córeczkom czesać warkocze. Kiedy nie ma się ochoty na zajmowanie się dziećmi, można obejrzeć coś w telewizji, poczytać albo pomóc żonie w pracach domowych. Bycie mamą to zupełnie inna para kaloszy. Po powrocie z pracy mama gotuje, sprząta, prasuje, piecze ciasta i torty bezowe na uroczystości rodzinne. A kiedy już to wszystko zrobi, siedzi do późna w nocy w kuchni przy maszynie do pisania i pracuje nad doktoratem. Mama jest stale zabiegana i zatopiona w myślach. Tak, będę tatą!

Dziesięć lat później myślę, że raczej zostanę mamą, ale na pewno nie dam się zaprząc w taki kierat, jak moja mama.

Jako nastolatka buntuję mamę, tłumacząc jej, że jeśli wujkowi X nie smakuje zupa grzybowa, to nie musi na rodzinne przyjęcie oprócz tej grzybowej gotować też pomidorowej. I naprawdę, naprawdę ma prawo do chwili relaksu – prawdziwego relaksu, a nie prasowania nocą przed telewizorem. Jestem zdeterminowana, aby stworzyć inny model rodziny: taki, w którym mąż nie pomaga żonie, wywołując ochy i achy sąsiadek, lecz angażuje się na równi z nią.

Kilkanaście lat później wychodzę za mąż za mężczyznę zorganizowanego i „ogarniętego” pod względem prac domowych.

Tworzymy partnerski związek. W domu on zajmuje się sprzątaniem, ja praniem i szczątkowym gotowaniem (jadamy głównie „na mieście”), inne prace domowe wykonujemy na zmianę albo wspólnie, ewentualnie delegujemy na panią sprzątającą. Niewiele tego jest, bo pracujemy od rana do wieczora: on w międzynarodowej firmie doradczej, ja na dwóch etatach jako nauczyciel akademicki i makroanalityk. Z pewną wyższością spoglądam na moje dzieciate już znajome, które są ponad miarę obciążone pracami domowymi i opieką nad dziećmi, podczas gdy ich mężowie wydają się być w tych obszarach nieco bezradni i mało aktywni. Ufff, ja na szczęście pokonałam schemat.

Mija kolejna dekada. Moi trzej synowie sprzątają ze mną ze stołu po sobotnim śniadaniu, Mąż jeszcze śpi.

(Przecież ja mogę odespać w ciągu dnia w dni powszednie, jeśli akurat nie pracuję ani nie zajmuję się dziećmi czy pracami domowymi, a w domu jest niania.) Pięcioletni Mały po schowaniu do zmywarki talerzy i sztućców ewakuuje się do pokoju dziecięcego razem z dwuletnim Malutkim. Siedmioletni Duży w połowie pracy pada na kanapę i mówi:

– O matko, jaki jestem zmęczony tym sprzątaniem! Muszę odpocząć.

– A jaka ja jestem zmęczona, synu – wzdycham mało empatycznie, ścierając ze stołu ślady masła i podnosząc z podłogi plasterek ogórka, po czym zatapiam się w rozmyślaniach.

„Jestem zmęczona” to potężne niedopowiedzenie: jestem wykończona.

(Czy jako bezdzietna też bywałam w takim stanie, że czasem płakałam ze zmęczenia? Niemożliwe!) Malutkiemu wyżynają się piątki i żuł moje piersi przez większą część nocy – tej ostatniej i kilkunastu poprzednich – przełażąc po mnie co jakiś czas na drugą stronę. Nie przespałam całej nocy od dwóch i pół roku. W mojej głowie odbywa się proces optymalizacji wielokryterialnej: kombinuję, z czego zrobić szybki obiad, a raczej trzy różne obiady, bo preferencje moich mężczyzn i moje mają mało punktów wspólnych; zastanawiam się, czy zdążę popluskać się z Dużym w basenie po jego lekcji pływania i potem zdążyć z Małym na urodziny jego koleżanki; obliczam, ile tur prania mogę dziś zrobić tak, żeby wszystko zostało powieszone szybko po upraniu; zastanawiam się, czy głośny pisk i płacz dobiegający z pokoju dziecięcego wskazuje na rozlew braterskiej krwi (Mały i Malutki ostatnio ciągle się gryzą, drapią i szczypią); co chwila przypominają mi się faktury, które powinnam wystawić i maile, na które muszę odpowiedzieć oraz różne inne drobne zadania.

Nagle przez ten szum informacyjny dobiega do mnie riposta Dużego:

– Tak, ale ty jesteś jedyną osobą w tym domu, która może pracować bez przerwy i nie odpoczywać, nawet kiedy jest bardzo zmęczona.

Staję jak wryta. Szlag, cholera jasna, psiakrew.

(Tak naprawdę pomyślałam coś zgoła innego, ale staram się używać wulgaryzmów tylko w mowie, a nie na piśmie). Powieliłam rodzinny schemat, choć tak bardzo starałam się tego uniknąć. Jak to się stało?!? No właśnie, jak to się stało? Niepostrzeżenie. Byłam jak rak wrzucony do garnka z zimną wodą, podgrzewany tak powoli, że nawet nie zauważył, kiedy się ugotował. Kiedy urodził się Duży, spędzałam z nim w domu całe dnie, bo Mąż wychodził do pracy na co najmniej 12 godzin (podobnie, jak ja do siódmego miesiąca ciąży). Skoro „siedziałam w domu”, naturalne było, że to ja pilnuję szczepień i wizyt u specjalistów, kupuję pieluszki i waciki, wymyślam zabawy, czytam o rozwoju dziecka, usypiam i koję płacz. Podczas weekendów wolałam, żeby Mąż pobawił się z naszym wymagającym synem (ja miałam dość wymyślania atrakcji dla malucha), niż żeby ugotował obiad czy odkurzył, więc chętnie wciskałam mu niemowlaka i udawałam się do kuchni. Zależało mi też, żeby Mąż po pracy jak najszybciej wracał do domu, więc przejęłam od niego załatwianie większości spraw na styku rodzina-otoczenie zewnętrzne, którymi wcześniej zajmował się on, od zakupów poprzez monitorowanie i dokonywanie różnych płatności po kontakty z urzędami. Poczułam się zaalarmowana i zgłosiłam sprzeciw, dopiero kiedy pewnego dnia Mąż zadzwonił do mnie z pracy z prośbą, żebym oddzwoniła do jego Taty i dowiedziała się, w jakiej sprawie dzwonił do niego. Nawet nie wiedziałam, że za chwilę się ugotuję.

Przyznaję, że przynajmniej w części sama sobie zgotowałam ten los.

Chodzi tu o moje wieloletnie nawyki i uwewnętrznione przekonania, skutkujące tym, że nie umiałam stawiać granic – ba! nawet nie wiedziałam, gdzie one są. Kiedy więc czułam stale irytację i złość, nie umiałam powiązać tego z moimi emocjami, a tych – z potrzebami. W dodatku jestem typem, który, aby czuć się bezpiecznie, musi dogłębnie poznać każdą nową sytuację i sprawę. W czasie ciąży i urlopu macierzyńskiego oraz wychowawczego pochłaniałam zatem książki i wpisy na parentingowych blogach. Szybko stałam się samozwańczą ekspertką w dziedzinie rodzicielstwa, zwaną potocznie mamafią. Jako taka stale sprawdzałam, czy Mąż spełnia moje wysokie standardy („Pamiętaj o naprzemienności podczas przewijania”, „Nie bij mu brawa, bo będzie zewnątrzsterowny”), a kiedy ich nie spełniał, przejmowałam pałeczkę. Otrzymując ode mnie raz po raz komunikat „Zostaw, lepiej ja to zrobię”, Mąż w końcu wycofał się na pozycję obserwatora i wykonawcy moich poleceń – a we mnie rósł żal, że nie angażuje się w ojcostwo tak, jak bym chciała. Nie potrafiłam być wystarczająco dobrą mamą i nie pozwoliłam Mężowi być wystarczająco dobrym tatą. Myślę, że wrażliwy Duży cierpiał z tego powodu i że przynajmniej część jego trudnych zachowań była tego efektem. Z obserwacji mojego otoczenia i setek dyskusji na Facebooku, w których uczestniczyłam wynika, że nie jestem w mojej historii odosobniona.

Jednak trudno winić za ten rozwój sytuacji wyłącznie mnie: nasza kultura wzmacnia tradycyjny model rodziny.

Tata z dzieckiem w chuście jest wprawdzie coraz powszechniejszym widokiem, zwłaszcza w dużych miastach, lecz nadal wywołuje ochy i achy. Tata na urlopie rodzicielskim lub wychowawczym albo zmieniający pracę na taką, która pozwala być obecnym w życiu dzieci na co dzień to ewenement. Kiedy wyjeżdżałam na dwudniowe szkolenie, zostawiając małe dzieci pod opieką Niani i Męża, wiele osób kręciło głowami: jak oni dadzą sobie radę beze mnie? I czy nie mam wyrzutów sumienia? (Owszem, miałam i teraz znów musiałam je przepracować, bo za trzy tygodnie wyjeżdżam bez dzieci na sześć dni.) Kiedy natomiast Mąż przez kilka miesięcy co drugi tydzień spędzał w Estonii, nikt nie spytał go o ojcowskie wyrzuty sumienia ani, jak damy sobie radę bez niego. Wiem, że to jest powszechne doświadczenie matek i ojców w Polsce. Wiem też, że choć to matka rodzi dziecko i karmi je piersią, nawet maluszek może być całkowicie bezpieczny i cudownie się rozwijać, kiedy jego głównym opiekunem jest tata. Jednak nasza kultura to ignoruje, a my, matki, niestety same nakładamy na siebie niepotrzebny ciężar i krzywdzimy ojców naszych dzieci, uważając się za niezastąpione. Efektem jest frustracja obu stron: tej przeciążonej obowiązkami rodzinnymi i tej odsuniętej na boczny tor (choć niestety bywa i tak, że ojciec jest mało zaangażowany w rodzicielstwo niezależnie od postawy matki).

Jak to wygląda u nas teraz? Jest o wiele lepiej dzięki przemianie, jaka się we mnie dokonała.

Umiem już rozpoznawać i komunikować swoje potrzeby i granice oraz przyjmować pomoc. Mąż jest bardziej zaangażowany, niż kiedykolwiek i stopniowo przejmuje odpowiedzialność w różnych obszarach życia domowego. Jednak nierównowaga między nami jest nadal miażdżąca i prawdopodobnie nie uda się zniwelować tej przepaści, która dzieli zakres mojej i jego odpowiedzialności za sprawy związane z dziećmi. Odpowiedzialność rozumiem tu podobnie, jak duński pedagog Jasper Juul, który w jednym z wywiadów wyjaśniał, że odpowiedzialnym za wynoszenie śmieci nie jest ten, kto zanosi do śmietnika worek wystawiony przed drzwi mieszkania, lecz ten, kto pilnuje, aby w domu był zawsze zapas worków na śmieci, w odpowiednim momencie doprowadza do tego, że śmieci są wyniesione, a kubeł wyścielony czystym workiem i uczy dzieci prawidłowego sortowania odpadów. To ja zajmuję się na przykład edukacją dzieci: przed etapem rekrutacji miesiącami zbieram informacje na temat poszczególnych rozwiązań i konkretnych placówek, a także systemu rekrutacji; w odpowiednim momencie załatwiam wszystkie formalności, od utworzenia konta dziecka w elektronicznym systemie po wydrukowanie podania i uzupełnienie danych (mąż tylko składa podpis, w miejscu, które mu wskażę); to ja kupuję i szykuję wszystkie niezbędne rzeczy do szkoły i przedszkola (od kapci po klej – swoją drogą, czy oni w szkole jedzą ten klej???) i koresponduję z wychowawczyniami i innymi rodzicami; to ja wpisuję do kalendarza daty wycieczek, uroczystości i występów dzieci, a następnie pilnuję, aby zabrały odpowiedni strój i na czas były w placówkach; to ja zgłaszam i usprawiedliwiam ich nieobecności i odwołuję dostawę posiłków na dany dzień; to ja zajmuję się płatnościami (czesne, posiłki, rada rodziców, fundusz na wycieczki itd.); to ja uczestniczę w przedszkolnych i szkolnych kiermaszach i piekę na nie ciasta; to ja zapraszam Babcie i Dziadków moich dzieci na uroczystości z okazji ich święta. Zdrowie oraz fizyczny, emocjonalny i społeczny dobrostan i rozwój dzieci to też moja działka. Przy trójce dzieci to wystarczy, aby uczynić z całkiem sprawnego mózgu jajecznicę, a mam na głowie przecież także inne sprawy.

Jest też druga strona medalu: zawodowa stagnacja matek i obciążenie ojców odpowiedzialnością za finanse domowe.

Kiedy ponad rok po narodzinach Dużego wróciłam do pracy i awansowałam na kierownicze stanowisko, byłam już rakiem ugotowanym na miękko. Wprawdzie zrezygnowałam z posady adiunkta na uczelni, ale zasuwałam jak chomik w kieracie, bo nie oddałam Mężowi zadań, które przejęłam od niego podczas urlopu macierzyńskiego i wychowawczego. Sytuacja stała się dla mnie trudna do wytrzymania, kiedy zostałam pracującą matką dwojga dzieci, w tym jednego bardzo chorowitego. Wiłam się jak piskorz, próbując realizować moje zadania w pracy mimo częstych chorób Małego i Niani (oczywiście to ja, a nie Mąż zostawałam wtedy z Małym w domu) i jednocześnie dbać o dzieci i dom. Moja frustracja w pracy rosła, bo ze względu na moje liczne i trudne do przewidzenia nieobecności nie można mi było powierzyć najważniejszych i najciekawszych projektów. W dodatku czułam się wyobcowana: wiele strategicznych spraw w moim departamencie było omawianych podczas nieformalnych rozmów, zwłaszcza obiadów „na mieście” z przełożonymi. To oznaczało o około godzinę mniej czasu dla rodziny, bo w mojej instytucji każde takie wyjście musi zostać odpracowane co do minuty, a kiedy ktoś, jak ja wówczas, korzysta z godzinnej przerwy na karmienie piersią, trzeba dodatkowo zrezygnować z tej godziny. Zaczynałam pracę o 7 i kończyłam o 14 i absolutnie nie mogłam pozwolić sobie na późniejszy o dwie godziny powrót, ponieważ Duży w przedszkolu nie jadł nic i był tak słaby, że wymagał zawiezienia go do domu samochodem, czego nie mogła robić Niania z Małym. Z żalem, choć bez chwili wahania odrzuciłam dwie atrakcyjne propozycje objęcia nowego stanowiska; obie wiązały się z wymogiem dużej dyspozycyjności.

Podobnie jak Mąż został odstawiony na boczny tor w sprawach rodzicielskich, ja dryfowałam w kierunku bocznego toru w pracy.

Czułam potężną frustrację, bo moja praca napełniała mnie niegdyś i dodawała skrzydeł. Wiązało się to też z rosnącą różnicą w zarobkach moich i Męża. Do roku narodzin Dużego zarabialiśmy mniej więcej tyle samo, dziś wynagrodzenie, które otrzymałabym po powrocie do mojej instytucji jest równe jednej czwartej (!) jego wynagrodzenia. Nie utrzymalibyśmy się z mojej pensji, za to jego pensja wystarcza nam na komfortowe życie – ale tylko pod warunkiem utrzymania jego ogromnego zaangażowania w pracę zawodową. Jednocześnie Mąż odczuwa brzemię odpowiedzialności za zapewnienie bezpieczeństwa materialnego rodzinie. W odróżnieniu ode mnie nie może pozwolić sobie na przerwę w pracy i przekwalifikowanie. Liczę na to, że uda mi się rozkręcić mój raczkujący biznes tak, aby zacząć solidnie zarabiać i zwiększyć swoją satysfakcję w obszarze zawodowym.

Przygotowując ten post, pomyślałam, że znów chcę być tatą, ale jednak nie tego chcę.

Chcę być rodzicem, jednym z dwóch najważniejszych osób w życiu moich dzieci. Chcę też być profesjonalistką, która spełnia się zawodowo. I marzę o tym, żeby takie cele były w zasięgu większości matek w Polsce (i na świecie też, choć to na razie mrzonka), a nie osób już od urodzenia tak uprzywilejowanych, jak ja. Przecież ja mam wybór: mogę wrócić do pracy na cały etat lub na część etatu, mogę rozkręcić swój biznes dzięki poduszce finansowej, którą dysponujemy, mogę wreszcie pozostać na urlopie wychowawczym, dopóki Malutki nie pójdzie do zerówki. Ile kobiet w Polsce ma ten wybór, a ile zaciska zęby, wybierając mniejsze zło? Prawdziwy wybór wymaga nie tylko zmiany kulturowej, która – wierzę w to – kiedyś się dokona. Konieczna jest także mądra polityka społeczna, która rzeczywiście wspiera rodzicielstwo. O tym może napiszę w Dniu Kobiet za rok. A dziś życzę Wam, moim czytelniczkom, żebyście odnalazły swój balans między rodziną a pracą i innymi ważnymi dla Was obszarami i czuły się spełnione. Tylko tyle i aż tyle. Będę wdzięczna, jeśli napiszecie do mnie, czego byście potrzebowały, aby tak się właśnie czuć (info@dylematki.eu).

Mama trzi nie

Mama trzi nie

Kilka dni temu spędzałam leniwy poranek w łóżku z Malutkim i książkami.

W pewnym momencie mój dwulatek przytulił się do mnie ze słowami:
– Mama, ooooch! [Kocham cię, mamo!]
– Też cię kocham, Malutki. A wiesz, że jesteś jedynym takim Malutkim na świecie? Nie ma drugiego takiego.
– Ti trzi nie? [Nie ma drugiego mnie?] – upewnił się Malutki.
– Nie, nie ma drugiego takiego. Jesteś jedyny i wyjątkowy.
Okrągła buzia Malutkiego rozjaśniła się w uśmiechu. Zastanawiał się przez chwilę, po czym zajrzał mi głęboko w oczy i powiedział uroczyście:
– Mama trzi nie!

Jeśli jesteś mamą, to pamiętaj: nie ma takiej drugiej na świecie.

Jesteś jedyna i niepowtarzalna. Jeśli jesteś tatą, też jesteś jedyny i niepowtarzalny. I nawet kiedy nawalisz, nawrzeszczysz, zachowasz się niezgodnie ze swoimi wartościami, dzieci Ci to wybaczą. Pamiętaj o tym zwłaszcza w stresujących chwilach, które niewątpliwie pojawią się, jeśli spędzisz nadchodzące święta tradycyjnie, w szerszym gronie osób, które znasz od lat. Ze świętami tak już jest, że obfitują w różnego rodzaju stresory. Bądź więc łagodna/łagodny dla siebie, ale też dla swoich dzieci – a w miarę możliwości też dla innych, na miarę swoich zasobów.

Życzę Ci jak najwięcej self-regowego spokoju w czasie nadchodzących Świąt i na co dzień!

Do zobaczenia za kilka dni, kiedy opublikuję ciąg dalszy postu na temat krytyka wewnętrznego. Mój krytyk smacznie śpi, Mąż i dzieci też, a ja w dobrym nastroju zabieram się za przyrządzanie wigilijnych śledzi.

P.S. Jeśli nie jesteś rodzicem – także Ciebie dotyczy „ti trzy nie”. Słowo honoru.

Pasowanie na ucznia przez pryzmat Self-Reg

Pasowanie na ucznia przez pryzmat Self-Reg

W miniony piątek w szkole Dużego odbyła się uroczystość pasowania na ucznia, która dała mi kolejną okazję do self-regowych obserwacji.

Opiszę Wam tę samą historię na dwa sposoby: krótko i pobieżnie, stosując tradycyjne podejście do zachowania (i wychowania) dzieci, oraz przez pryzmat Self-Reg, kopiąc głębiej, pod powierzchnią zachowań.

Oto historia widziana w sposób, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, oparty na paradygmacie samokontroli.

Po oficjalnej części uroczystości, która odbyła się w sali gimnastycznej, pierwszoklasiści wraz z wychowawczyniami i rodzicami udały się do swoich klas na poczęstunek. Dzieci z klasy Dużego zachowywały się głośno, były rozbrykane. Objadły się pysznościami przygotowanymi przez rodziców, a następnie przeniosły się do sali, w której czekała na nie wspaniała niespodzianka: ekscytujący pokaz eksperymentów chemicznych.

Prowadząca utrzymywała napięcie na najwyższym poziomie: coś się wylewało, coś innego zmieniało w czarodziejski sposób kolor albo wybuchało, płonęła podłoga oraz ręka jednego z ojców, a jednemu z chłopców prowadząca eksperyment próbowała obciąć rękę i popłynęła „prawdziwa” krew. Niestety niektóre dzieci (choć na szczęście nie wszystkie) nie umiały się odpowiednio zachować: krzyczały, przeszkadzały, wstawały z krzeseł.

A teraz ta sama historia, widziana przez pryzmat energii i napięcia, pobudzenia i samoregulacji:

1) Od wielu dni dzieci ćwiczyły piosenki i swoje role na uroczystość pasowania. Czuły, że to ważna uroczystość; Duży nawet powiedział mi, że to jeden z najważniejszych dni w jego życiu. Oczekiwanie, ekscytacja i radość, zapewne też trema przed wystąpieniem stanowiły stresory w obszarze emocji – tym silniejsze, im wrażliwsze było dane dziecko.

2) Wielu uczniów w przeddzień uroczystości mogło mieć trudności z zaśnięciem: poszli spać zbyt późno i zbyt pobudzeni, zatem ich sen był lżejszy i gorszej niż zwykle jakości. W efekcie mogli też obudzić się wcześniej niż zwykle, a może rodzice obudzili ich wcześniej, żeby z zapasem zdążyć na wyznaczoną godzinę? Wrażliwsze dzieci mogły mieć ściśnięty z emocji żołądek i nie były w stanie zjeść pożywnego śniadania. Dodatkowo wszyscy musieli ubrać się w galowy strój, który jest mniej wygodny niż zwykły.

W sali gimnastycznej na dzieci czekało mnóstwo bodźców wzrokowych: kolorowe plamy, które tworzyli rodzice i młodsze rodzeństwo. Na to nałożyły się bodźce dźwiękowe: szum rozmów kilkudziesięciu osób, który ucichł po to tylko, aby przez dłuższy czas ktoś śpiewał albo mówił do mikrofonu. Nie można było poruszać się swobodnie, trzeba było spokojnie stać i wytrwać tak przez całą uroczystość. Po wszystkim dzieci mogły do woli najeść się ciast, ciastek i słonych przekąsek, co błyskawicznie wywindowało poziom glukozy w ich krwi do niebotycznych poziomów. Dzieci zmagały się więc z licznymi stresorami w obszarze biologicznym.

3) Na to wszystko nałożyły się stresory z obszaru poznawczego: dzieci nie tylko musiały pamiętać i w odpowiednim momencie przywołać słowa piosenek i wierszyków, ale też zostały postawione w nowej sytuacji. Wprawdzie wychowawczynie opowiadały swoim podopiecznym, jak będzie przebiegała uroczystość, ale mimo to niektórzy z nich niewątpliwie odczuwali niepewność z tym związaną. Duży bardzo trafnie to podsumował: „Mamo, stresuję się, bo jeszcze nigdy nie byłem pasowany na ucznia i nie wiem, jak to jest”.

Niektóre dzieci – i niektórzy dorośli, na przykład ja – odczuwają nowe (zwłaszcza z jakiegoś powodu ważne) sytuacje jako bardzo silny stresor, bo nieznane odbiera im poczucie kontroli nad rzeczywistością. (To dlatego przed moimi wczorajszymi warsztatami w fundacji Sto Pociech zasypałam wynajemcę sali pytaniami, jak będą ustawione krzesła i czy na ścianie będzie można powiesić kartki z flipcharta, choć tak naprawdę nie miało to znaczenia).

4) Pasowanie to swego rodzaju rytuał przejścia, ważny z punktu widzenia życia w społeczności szkolnej. Tego typu wydarzenia stanowią stresor z obszaru społecznego. Wszelkie uroczystości, wystąpienia publiczne, spotkania rodzinne, nawet small talk w przerwie konferencji mogą stresować małego i dużego człowieka – tym bardziej, w im większym stopniu jest on introwertykiem. Dla siedmioletniego nieśmiałego dziecka uroczystość w tak licznym gronie w połączeniu z elementem nowości, o którym pisałam powyżej, to coś niezwykle trudnego.

5) Nie można zapomnieć, że od pierwszoklasistów oczekiwało się, że będą zachowywać się „jak należy” – że okażą się godni miana uczniów. Niektóre dzieci zapewne zbyły taki przekaz wzruszeniem ramion, ale dla innych, bardzo dbających o swój wizerunek (jak Duży) to był stresor prospołeczny.

Czy można się dziwić, że dzieci, których system nerwowy został zaatakowany przez tak piorunującą mieszankę stresorów, weszły do sali eksperymentów silnie pobudzone?

Każdy kolejny stresor stanowił wyzwanie dla systemu nerwowego i zużywał energię potrzebną do tego, aby radzić sobie z kolejnymi wyzwaniami. W takiej sytuacji mózg, zwłaszcza młody, przestawia się w tryb oszczędzania energii. Warto wiedzieć, że proporcjonalnie najwięcej energii zużywa kora nowa, odpowiedzialna między innymi za samokontrolę, ale też empatię i myślenie kategoriami społecznymi (bywa nazywana „we brain” czy też mózgiem społecznym). (Przeczytaj o mózgu trójjedynym).

Kiedy więc tak silnie pobudzone dzieci zobaczyły wybuchy, dymiące probówki, płonącą rękę i podłogę, wreszcie „krew” na ręce kolegi, trudno im było zapanować nad impulsami. Aktywność ich układów limbicznych wzrosła tak, że samokontrola była niezwykle trudna, a w przypadku wrażliwszych dzieci wręcz niemożliwa.

Ważnym czynnikiem zwiększającym ten efekt był rezonans limbiczny: dzieci zarażały się nawzajem emocjami. Nawet ja, dojrzała kobieta z ukształtowanym w pełni mózgiem, mająca doświadczenie w samoregulacji i wysoką zdolność do samokontroli, też się nimi zaraziłam. Mój mózg społeczny działał na pół gwizdka: kiedy siedzący przede mną Duży i jego kolega wstali ze stołków, syknęłam, żeby usiedli, po czym… wstałam, żeby lepiej widzieć! Przecież JA chciałam zobaczyć. Ja, ja, ja! Gdyby ktoś zwrócił mi wtedy uwagę, syknęłabym i na niego.

Być może zadajecie sobie teraz pytanie, dlaczego niektóre dzieci umiały siedzieć spokojnie, a inne nie.

Odpowiedź jest prosta: bo jesteśmy różni. Może dzieci, które wytrwały na stołeczkach, lepiej odnajdują się w nowych sytuacjach, niż te, które wstawały i podbiegały do stołu prowadzącej. Może te pierwsze lepiej spały i zjadły rano pożywniejsze śniadanie, a potem mniej słodyczy. Może ich rodzice byli tego dnia spokojniejsi i nie spieszyli się do pracy. Może te „grzeczne” dzieci są mniej reaktywne na emocje innych. Może mają akurat taki temperament, który sprawia, że siedzenie na stołeczku jest dla nich całkiem przyjemne. A może były rozemocjonowane, ale w szkole dość silnie się kontrolują i odreagowały w domu. Może wręcz były tak zestresowane, że weszły w stan zamrożenia. Jest wiele możliwych wyjaśnień, trzeba by spokojnie porozmawiać z każdym dzieckiem z osobna i przede wszystkim poznać je dobrze, aby zrozumieć, dlaczego akurat to dziecko akurat wtedy zachowało się akurat tak.

Self-Reg zaczyna się od spojrzenia łagodnymi oczami na dziecko, które źle się zachowuje i zadania sobie pytania:

„Dlaczego to dziecko? Dlaczego teraz?”. Dopiero kiedy zastanowimy się nad tym z intencją wsparcia samoregulacji dziecka, a nie – skorygowania jego zachowania, dzieją się self-regowe cuda. Sama ich doświadczam i dlatego nie wyobrażam już sobie innej drogi.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Man sets hand on fire” (CC BY 2.0) by Ruth Hartnup

Przekuwanie słabości w siłę

Przekuwanie słabości w siłę

Ostatnie dni przed rozpoczęciem roku szkolnego Duży, Mały i ja poświęciliśmy na przegląd ich prac plastycznych z ostatnich miesięcy.

Chłopcy decydowali, które ze swoich dzieł chcą zachować dla potomności (niemal wszystkie…), ja je podpisywałam, a następnie razem wkładaliśmy je do transparentnych koszulek na dokumenty i te do segregatorów. Rok temu, kiedy Duży miał akurat rozpocząć zerówkę w nowym przedszkolu, robiliśmy to samo. Dziś przypomniałam sobie naszą rozmowę sprzed roku:

Duży: Zobacz, mamo, jak teraz umiem rysować samochody. Kiedyś tak nie umiałem i w ogóle nie lubiłem rysować.

Ja: A jak to się stało, że polubiłeś rysowanie?

Duży: To przez to, że stresowałem się w nowym przedszkolu. Nie wiedziałem, jak się bawić z dziećmi, więc kiedy był czas na zabawę, to wolałem usiąść przy stoliku i rysować. I tak się wyćwiczyłem. W zerówce na początku też pewnie będę dużo rysować i będzie mi to super wychodziło.

W czasach, o których mowa, Duży miał dwie wyraźne słabości:

deficyty w rozwoju społecznym i opóźniony rozwój małej motoryki, powodujący niechęć do rysowania. W nowym przedszkolu czuł się tak onieśmielony wobec grupy obcych dzieci, że wybierał aktywność też niezbyt lubianą, ale powodującą mniejszy dyskomfort. I w ten sposób nauczył się rysować i polubił tę czynność. Rok temu, w zerówce (po kolejnej zmianie przedszkola) na początku też czuł się onieśmielony i dużo rysował, zwykle samochody oraz telefony komórkowe. Jego rysunki zainteresowały dzieci z jego grupy i stały się tematem rozmów i przedmiotem zabaw, do których został włączony mój syn.

Tak oto Duży przekuł słabość w siłę, a następnie wykorzystał tę siłę, aby pokonać drugą słabość.

Myśląc o tym, przeżyłam dziś olśnienie. Jako matka i osoba stale pracująca nad swoim rozwojem poświęcam wiele czasu na pokonywanie słabości i deficytów – moich dzieci, ale przede wszystkim moich własnych. Opisana powyżej historia pokazała mi, że czasem wystarczy poczekać i problem sam się rozwiąże. Czasem nawet, jak w tym wypadku, słabość daje nam siłę w innym obszarze i ten obszar staje się dźwignią, która pomaga nam pokonać inne słabości.

Moją słabością jest wysoka wrażliwość, na której zbudowałam ten blog.

Blog poprowadził mnie w kierunku Self-Reg. Self-Reg pomaga mi odnaleźć spokój i zarażać nim moją rodzinę oraz wspierać w tym innych rodziców. Moja wrażliwość stała się źródłem mojej siły.

Jeśli nie masz pomysłu, jak się uspokoić, kiedy emocje biorą górę, albo masz pomysły, które nie działają, może Ci pomóc moje szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”

Zdjęcie przedstawia jeden z rysunków Dużego.