O konsekwencjach i słuchaniu swojego serca

O konsekwencjach i słuchaniu swojego serca

Dziś podzielę się z Wami refleksją na temat konsekwencji i słuchania swojego serca.

Jak już kiedyś wspominałam, ten blog sam się pisze, nie mam nad nim kontroli: jeśli coś mnie mocno poruszy, nie spocznę, dopóki tego nie zapiszę – tu lub, ostatnio znacznie częściej, w moim dzienniku. Od pewnego czasu pracuję nad kolejnym wpisem z miniserii na temat wspierania rozwoju dziecka. Pracuję nad nim głównie w głowie, bo na pisanie bloga mam czas jedynie późną nocą, kiedy już zrobię to, co niezbędne ze względu na moje różne zobowiązania. W głowie kłębią mi się wpisy i fragmenty mojej książki „DyleMatki”, ale dopóki nie znajdę niani, która odciąży mnie przedpołudniami, większość tych treści musi pozostać w mojej głowie. (Mówiąc wprost: znajdźcie mi nianię, żebym znów nie znalazła się w czarnej…)

Dziś rano Mąż, Duży i Mały musieli się spieszyć,

bo Mały wraz ze swoją grupą miał o 8:45 wyjechać z przedszkola na występ na festiwalu piosenek dziecięcych. W przedpokoju leżała przygotowana na tę okoliczność bluzeczka w stylu marynarskim, w którą Mały miał się przebrać przed występem. Nasz czterolatek był bardzo podekscytowany i kilka razy powtarzał, że musi zabrać bluzkę, więc założyłam błędnie, że albo on, albo Mąż będzie o tym pamiętał przed wyjściem. O 8:40 zestresowany Mąż zadzwonił z przedszkola z pytaniem, czy dam radę w ciągu pół godziny dostarczyć bluzkę do domu kultury. Nie było na to szans: w piżamie, z mokrymi po umyciu włosami, smażyłam głodnemu Malutkiemu jajecznicę. Mąż zestresował się jeszcze bardziej, ale też nie mógł już zawrócić, bo miał w pracy spotkanie.

Zrobiło mi się żal Małego i zaczęłam się zastanawiać, jak by tu zorganizować przekazanie mu bluzki. Znajoma, z którą przez chwilę rozmawiałam, zaproponowała skorzystanie z przesyłki poprzez ubera lub kuriera rowerowego. Dopiero to pomogło mi się zreflektować: nie byłam gotowa na takie starania. Trudno, stało się, Mały wystąpi bez przebrania.

Od pewnego czasu pozwalam moim dzieciom ponosić konsekwencje swoich działań.

W takich sytuacjach, jak dziś – a przy trójce małych dzieci i przemęczonym Mężu zdarzają się one często – w pierwszym odruchu mam ochotę stanąć na głowie, żeby komuś nie było przykro, smutno, trudno. Dawna ja wcisnęłaby Malutkiemu do ręki coś słodkiego i z mokrymi włosami popędziła z bluzką do domu kultury. Obecna ja robi bilans korzyści i kosztów i nie staje na głowie. Już wiem, że dziecko nie może nauczyć się radzić sobie z frustracją inaczej, niż… przeżywając raz na jakiś czas frustrację.

Przypomina mi się zdjęcie krążące swego czasu na Facebooku, przedstawiające kartkę z prośbą do rodziców w pewnej szkole:

„Jeśli przyjechałeś/-aś, żeby przywieźć swojemu dziecku coś, czego zapomniało wziąć z domu, odwróć się na pięcie i wyjdź. Pozwól mu ponieść konsekwencje i nauczyć się czegoś.”

Jestem jednak daleka od podejścia „Nie zawiozę mu tej bluzki, niech się nauczy, i Mąż też”. To by było w moim odczuciu raczej tak zwane wyciąganie konsekwencji, czyli karanie – konsekwencji nie trzeba wyciągać, one same się pojawiają.

Uderza mnie jednak, jak trudno mi jest nie chronić dzieci przed frustracją i rozczarowaniem

i jak bardzo sama przeżywam ich trudne emocje. Mam świadomość, że nie jestem w stanie pamiętać o wszystkich drobnych sprawach do załatwienia. (O ironio! W tym momencie przerwałam pisanie, żeby zadzwonić do sali zabaw i zarezerwować ją na imprezę urodzinową Dużego, a następnie wpisać do kalendarza termin przelewu zaliczki. Dopisałam też do listy zakupów karmę dla psów lub kotów – przedszkole Dużego organizuje zbiórkę na rzecz schroniska dla zwierząt. I co ze scenariuszem przedstawienia w teatrze rodziców? Nadal go nie dostałam! Mam być drzewem czy krasnoludkiem? Skąd wezmę przebranie?)

Moja głowa to wie, a mimo to dziś rano humor na moment mi się zwarzył. Dobrze, chociaż że dzięki praktykowaniu Self-Reg nie poczułam irytacji wobec Małego czy Męża ani też nie złajałam się w myślach za to, że nie dopilnowałam tej sprawy osobiście… Dlaczego tak bardzo chciałabym zmieść sprzed nóg moich dzieci wszelkie przeszkody? Dlaczego często mocniej, niż oni sami przeżywam ich rozczarowania? Matka Polka? Matka kwoka? Matka helikopter? Czy może po prostu matka…?

Chcę napisać o jeszcze jednym rodzaju konsekwencji: o wytrwałości w działaniu i osiąganiu celów.

W tej dziedzinie jestem bardzo dobra: od dzieciństwa stawiam sobie i skutecznie realizuję długoterminowe, dość ambitne cele. Niedawno w tym monolicie mojej konsekwencji pojawiła się trudna do pominięcia wyrwa, o której może kiedyś opowiem, a dziś sama zadałam jej kolejny cios.

Otóż Malutki miał dziś o godzinie 11 w centrum Warszawy zajęcia montessoriańskie, które oboje bardzo lubimy, a moja konsekwencja wyraża się między innymi w tym, że nigdy nie rezygnuję z zajęć dzieci lub własnych z powodu innego, niż choroba lub brak możliwości dotarcia na miejsce. Kiedy wyruszyłam na te zajęcia, coś we mnie zaczęło bardzo mocno się buntować i ostatecznie, niewiele myśląc, poszłam za głosem serca i skręciłam w kierunku domu kultury.

Głos mojego serca wydawał się bredzić.

Nie było wiadomo, o której godzinie między 9 a 12 odbędzie się występ grupy Małego. Właśnie dlatego wcześniej odrzuciłam pomysł towarzyszenia mojemu średniemu synowi: robiło mi się słabo na myśl o przebywaniu przez dłuższy czas w wielkiej, głośnej sali pełnej przedszkolaków wraz z Malutkim, który ostatnio eksploruje otoczenie, ostro i bardzo głośno protestując przeciwko jakimkolwiek ograniczeniom. Niewątpliwie zaprezentowałby swoje znakomite umiejętności piszczenia i zagłuszył występ, gdybym nie pozwoliła mu na zabawę sprzętem nagłaśniającym.

Jadąc tam, wiedziałam, że mam niewielkie szanse zobaczenia mojego czterolatka na scenie. Jednak zaparkowałam przed domem kultury i, taszcząc fotelik z Malutkim, który chwilę wcześniej zasnął, odnalazłam właściwe drzwi. Weszłam do ciemnej sali teatralnej, postawiłam fotelik na podłodze i… usłyszałam, jak konferansjer zapowiada występ grupy Małego! Znalazłam się koło sceny chwilę przed tym, kiedy wszedł na nią Mały i dziwnym trafem stanęłam tak blisko niego, jak to tylko było możliwe. Mały zobaczył mnie mimo blasku reflektorów i uśmiechnął się tym swoim uśmiechem rozjaśniającym całą buzię, a ja popłakałam się z radości. Występ był nieskoordynowany, dzieci śpiewały niewyraźnie i nie do rytmu. Dla mnie – mistrzostwo świata!

A potem? Potem znów posłuchałam głosu serca i zamiast na zajęcia, pojechałam z Malutkim do parku.

Wierzcie lub nie: to były pierwsze świadome wagary w moim 39-letnim życiu. Czułam się dziwnie, zmieszana, oszołomiona, nieco zagubiona. Nie mam wątpliwości, że tego potrzebowałam. Malutki był zachwycony, kiedy mógł 2398762653 razy wejść po czterech płaskich schodkach i zejść po nich w dół. Po co komu kursy mindfulness i przeróżne przedsięwzięcia z zakresu rozwoju osobistego? Wystarczy mieć dzieci…

Co robi kobieta „siedząca” w domu z dziećmi

Co robi kobieta „siedząca” w domu z dziećmi

Jakiś czas temu wymyśliłam, że w Dniu Kobiet opublikuję wpis o niewidzialnej pracy tak zwanej słabej płci.

Jednak nie zdołałam opracować na dziś niczego zadowalającego. Powód wyjaśnia puenta tego oto dowcipu: żona skarży się mężowi, że nie wyrabia się z pracami domowymi. Od rana do wieczora uwija się: sprząta, gotuje, pierze, prasuje, zmywa, robi zakupy, a cały czas jest coś do zrobienia. Mąż na to filozoficznie: „Śpisz w nocy, to ci się zbiera”… Mnie też się zbiera, zwłaszcza że ostatnio stawiam na regenerację i staram się spać średnio o godzinę dłużej, niż zazwyczaj.

Aby jednak napisać dziś coś o kobietach nie tylko dla kobiet, postanowiłam zaprezentować Wam opis mojego dnia.

Jest to dość szczegółowy zapis czynności, które wykonałam pewnego typowego dnia w styczniu ubiegłego roku. Byłam wtedy na urlopie macierzyńskim i zajmowałam się „tylko” dziećmi i domem, w dodatku wspierana przez parę godzin dziennie przez Nianię. Duży miał wtedy 5,5 roku, Mały nieco ponad 3 lata, a Malutki 2 miesiące. Starszaki nie chodziły do przedszkola przez 6 tygodni w związku z częstymi chorobami. Dlaczego nie opisuję typowego dnia obecnie, kiedy oprócz dzieci mam na głowie kurs drugiego stopnia Self-Reg, studia podyplomowe, szkołę trenerów i blog? Bo nie wyrobiłabym się z zapisywaniem czynności. Wiecie, śpię w nocy, to mi się zbiera…

A oto owa lista wykonanych przeze mnie czynności.

Pokażcie ją przy najbliższej sposobności osobie, która zastanawia się, co też aktywna kobieta robi całymi dniami, „siedząc” w domu na urlopie macierzyńskim. Dodam, że tego dnia w godzinach 14:30-18:45 wspierała mnie niania, a o 18:45 (nietypowo wcześnie) wrócił z pracy Mąż. Życzę Wam, drogie Panie, abyście dźwigały na swoich barkach niezbyt wysoki ciężar odpowiedzialności – nie tylko w Dniu Kobiet, lecz i na co dzień.

Godz. 9-12:

– Mąż budzi mnie o 9, wychodząc do pracy
– przygotowałam śniadanie dla naszej trójki i podałam je starszakom
– przewinęłam Malutkiego
– przebrałam Malutkiego z przepoconego nocnego ubranka w cieplejszy strój dzienny
– dołączyłam do starszaków i zjadłam śniadanie z Malutkim na rękach
– ubrałam się
– pogadałam z Malutkim
– podałam starszakom Sambucol i probiotyk
– umyłam starszakom zęby
– przepłukałam i oczyściłam starszakom zakatarzone nosy
– łyknęłam swoje witaminy dla matek karmiących
– umyłam zęby
– umalowałam się
– wyszczotkowałam włosy
– podczas trzech ostatnich czynności odsłuchałam wiadomości w radiu
– pobawiłam się Duplo ze starszakami
– wymieniłam parę maili z przyjaciółkami
– umyłam Malutkiemu buzię
– przemyłam Malutkiemu oczka
– przepłukałam Malutkiemu nosek solą i oczyściłam go
– zadzwoniłam do działu kadr w pracy i wyjaśniłam pewną sprawę
– nakarmiłam Malutkiego, jednocześnie odciągając mleko i rozmawiając ze starszakami
– poprowadziłam gimnastykę starszaków
– pobawiliśmy się we czworo na macie

Godz. 12-15:

– nakarmiłam Malutkiego
– podałam starszakom wodę
– ugotowałam zupę
– ponosiłam Malutkiego
– przewinęłam Malutkiego
– zmiksowałam połowę zupy dla starszaków
– odbyłam trudne negocjacje z Małym w sprawie umycia rąk przed zupą
– starszaki i ja zjedliśmy zupę
– starszaki i ja sprzątnęliśmy po zupie
– starszaki i ja przygotowaliśmy listę zakupów spożywczych
– podałam starszakom tran
– nakarmiłam Malutkiego
– przełożyłam zupę z garnka do miseczek na jutro
– załadowałam do końca i włączyłam zmywarkę
– przelałam moje mleko do odpowiedniego pojemniczka i schowałam je do lodówki
– umyłam ręcznie laktator i pojemnik do miksowania
– sparzyłam części laktatora
– nakarmiłam i poprzytulałam Malutkiego, jednocześnie czytając starszakom dwie książeczki
– wybrałam siebie i dzieci na spacer (w rekordowe 20 minut i 30 sekund!)

Godz. 15-18:

– 50-minutowy spacer: lepienie bałwana, zabawa w berka, bitwa na śnieżki
– wróciliśmy do domu
– rozebrałam siebie i dzieci z ciepłych ubrań
– podałam dzieciom wodę
– podgrzałam starszakom i sobie drugie danie i nałożyłam na talerze
– karmiąc Malutkiego, zjadłam ze starszakami drugie danie
– nadal karmiąc Malutkiego, otworzyłam kurierowi i odebrałam paczkę
– z Malutkim na rękach przeczytałam starszakom książkę
– pogadałam z Malutkim wspólnie ze starszakami
– przewinęłam Malutkiego

Godz. 18-21:

– 50-minutowy relaks: położyłam się z Malutkim w ciemnym pokoju i karmiłam go, słuchając audycji w TOK FM
– przygotowałam kolację dla Męża, starszaków i siebie
– zjedliśmy kolację
– nakarmiłam Malutkiego
– przewinęłam Malutkiego
– uprałam zabrudzone kupą ubranka z całego dnia
– wykąpałam i ubrałam Malutkiego
– nakarmiłam Malutkiego i (cud!) odłożyłam go do jego kosza
– położyłam się ze starszakami i porozmawialiśmy o tym, co miłego zdarzyło się w ciągu dnia
– poleżałam z nimi, dopóki nie zasnęli, ćwicząc jednocześnie mięśnie dna miednicy i poprzeczny brzucha

Godz. 21-24:

– z Malutkim przy piersi odsłuchałam godzinnego webinaru dla mam Joanny Baranowskiej
– zamotałam Malutkiego w chustę
– pogadałam z teściową przez telefon
– uprzątnęłam blat w kuchni
– schowałam wysuszone kurtki, rękawiczki itd. swoje i dzieci do szafy
– zjadłam drugą kolację
– pooglądałam z Mężem filmiki na YouTube
– posortowałam pranie
– wstawiłam pranie na rano
– uprzątnęłam po kąpieli Malutkiego
– odłożyłam na miejsce kilka rzeczy w pokoju dziecięcym
– posmarowałam śpiącym starszakom spierzchnięte policzki, ręce i usta kremem
– wyjęłam Malutkiego z chusty i przekazałam Mężowi na klatę
– wzięłam prysznic
– umyłam zęby
– przewinęłam Malutkiego
– położyłam się spać

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Happy Flower Can” (CC BY-ND 2.0) by Aaron Hawkins

Duży na basenie, czyli o pokonywaniu trudności

Duży na basenie, czyli o pokonywaniu trudności

Dzisiejszym wpisem chcę rozpocząć minicykl dotyczący wspierania rozwoju dziecka. Ostatnio sporo o tym myślę w związku ze zbliżającą się wielkimi krokami decyzją o wyborze szkoły dla Dużego. Tematem dzisiejszego wpisu nie będzie jednak szkoła, lecz… pływanie.

Pływanie to dla mnie cielesny odpowiednik czytania

Kocham pływanie, choć nie jestem w nim zbyt dobra, i będę się cieszyć, jeśli moje dzieci też je polubią. Umiem pływać jedynie „żabką dyrektorską” i stylem pożal-się-Boże-grzbietowym, lecz nie o styl tu chodzi. W wodzie czuję się lepiej, niż na lądzie: lekka, w zgodzie ze swoim ciałem, pełna energii i jednocześnie spokoju (czyli spokojna w ujęciu Self-Reg). Uważam umiejętność pływania za jedną z tych, które warto posiąść – tych, które przydają się w życiu, zwiększają nasze możliwości, pomagają ładować baterie i w dodatku przynoszą korzyści dla ciała i ducha. Pływanie to dla mnie cielesny odpowiednik czytania, bez którego moje życie byłoby o wiele uboższe. Dlatego zależy mi na tym, żeby moje dzieci posiadły umiejętność pływania; od nich samych zależy, co z nią później zrobią.

Moja motywacja do uczenia dzieci pływania jest niestety nie tylko pozytywna.

Lekcje pływania to obecnie powszechny element edukacji szkolnej, trudno od tego uciec; zresztą uważam, że nie należy uciekać. W ciągu ostatnich kilku lat regularnie chodziłam na basen w dni powszednie w ciągu dnia, kiedy odbywają się lekcje dla grup szkolnych oraz indywidualne dla młodszych dzieci. Uderzyło mnie to, że dzieci szkolne można na pierwszy rzut oka podzielić na dwie grupy. Te z pierwszej wyglądają na pewne siebie i rozluźnione, przed lekcją rozmawiają i śmieją się, a w wodzie skupiają się na poprawnym wykonywaniu poleceń instruktora. Te z drugiej grupy wyglądają, jakby chciały znaleźć się gdzieś daleko, są w widoczny sposób spięte, a w wodzie walczą o przetrwanie.

Większość instruktorów wydaje polecenia krzykiem (chyba jest to konieczne ze względu na akustykę), ale z boku wygląda to na ostrą musztrę, która potęguje stres dzieci z drugiej grupy tak, że często płaczą albo poddają się i wychodzą z wody po tym, jak zwróci się im uwagę. Przyglądając się temu, wiele razy myślałam o sobie i o swoich starszych synach. Gdybym w czasach szkolnych chodziła z klasą na basen, niewątpliwie należałabym do tej drugiej grupy. Sądzę, że wyluzowany oraz niezwykle sprawny fizycznie i skoordynowany Mały bez wysiłku znajdzie się w tej pierwszej grupie, natomiast Duży ze względu na swoje biologiczne uwarunkowania miałby z tym problem bez naszego dużego wsparcia. 

Nauka pływania Dużego to historia ogromnej pracy – jego i mojej – nad pokonywaniem ograniczeń i trudności.

Kiedy Duży miał niecały rok, zapisałam go na zajęcia na basenie dla maluchów, które bardzo mu się spodobały. Jednak nie trwało to długo. Kiedy Duży miał dwa lata, niemal z dnia na dzień ujawniła się jego nadwrażliwość sensoryczna (czucia powierzchniowego): nagle znienawidził dotyk wody na skórze. O basenie nie było mowy, bo nawet mycie rąk czy parę kropli deszczu na twarzy wywoływało histerię. Ponieważ problemy sensoryczne naszego syna obejmowały niemal wszystkie zmysły i były bardzo uciążliwe, zdecydowaliśmy się na terapię integracji sensorycznej, która w ciągu niecałego roku zlikwidowała je lub bardzo złagodziła.

Mycie rąk nie było już problemem, ale Duży nadal nie znosił mieć mokrej twarzy czy głowy i dlatego pływanie nie wchodziło w grę. Jednak fizjoterapeutka Dużego podkreślała, że jego aparat ruchowy potrzebuje wzmacniania, a ćwiczenia w wodzie byłyby bardzo pożądane. Duży miał bowiem słabe mięśnie i nadmiernie wiotkie stawy i więzadła, szybko się męczył i zniechęcał do ruchu. Dopiero jako trzylatek przestał jeździć w wózku i zaczął pokonywać pieszo (jęcząc ze zmęczenia) dystans około kilometra. Miał też problemy z koordynacją: na rowerku biegowym zaczął jeździć bardzo ostrożnie jako trzyipółlatek.

Niepostrzeżenie przekraczałam jego granice komfortu

Odpuściłam basen na kolejne dwa lata, nie spuszczając jednak z oczu dalekosiężnego celu, jakim była dobra kondycja fizyczna Dużego i jego umiejętność pływania. Kiedy mój pierworodny był w szczególnie dobrej formie, a więc gotowy na wyzwania, powoli i łagodnie oswajałam go z dotykiem wody na twarzy i głowie. Za każdym razem niemal niepostrzeżenie przekraczałam jego granice komfortu. Robiłam to intuicyjnie, nie wiedząc, że właśnie na tym polega rozwój w ujęciu Self-Reg: ograniczałam jego inne stresory i ładowałam jego baterie, kiedy chciałam oswoić go z wodą.

I odwrotnie: kiedy odczuwał stres w innych obszarach, dbałam o to, aby żadna niechciana kropla wody nie trafiła na jego twarz. Dodam, że czasem postępuję z moimi dziećmi odwrotnie, rzucając je na głęboką wodę; właściwy sposób postępowania podpowiada mi intuicja, która jeszcze nigdy nie zawiodła mnie w tej sprawie. Wreszcie w czasie wakacji nad morzem latem 2017 roku nastąpił przełom: z pomocą taty, który codziennie bawił się z nim i ćwiczył w hotelowym basenie, pięcioletni Duży założył okularki pływackie i zanurzył w wodzie twarz. Pękaliśmy z dumy!

„Synu, jesteś dla mnie mistrzem świata”

Po wakacjach zapisałam Dużego na indywidualne lekcje pływania, starannie wybrawszy instruktora. Odwiedzając regularnie najbliższy nam basen, przyglądałam się różnym instruktorom przy pracy. Większość z nich przechadzała się niedbałym krokiem wzdłuż basenu i wykrzykiwała polecenia pływającemu dziecku, rozmawiając w międzyczasie z innymi instruktorami. Wreszcie pewnego dnia ujrzałam tego właściwego: był z kilkuletnią dziewczynką w wodzie i z nieskończoną cierpliwością zachęcał ją do ćwiczeń. Po lekcji podpłynęłam do niego i umówiliśmy się na naukę pływania Dużego. Podczas pierwszej lekcji przecierałam oczy ze zdumienia. Mój syn po raz pierwszy w życiu leżał wyprostowany jak struna na wodzie NA PLECACH i płynął! Instruktor powiedział, że jak na pięciolatka ma niezłą koordynację (!), silne mięśnie (!!) i jest oswojony z wodą (!!!). Zapisałam wtedy w pamiętniku: „Synu, jesteś dla mnie mistrzem świata”. Zapisałam też taki dialog z Dużym alias Złotoustym:
Ja: – Jak Ci się podoba twój instruktor?
Duży: – Bardzo miły. [Z błyskiem w oku] Taki spokojny, nie wadził nikomu.

I na tym wielkim sukcesie Dużego dziś zakończę. Ta historia ma też mniej przyjemny ciąg dalszy, który skłonił mnie do rozważań na temat cienkiej granicy między matką-kwoką a matką-lwicą, która walczy o swoje młode.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Little Champion” (CC BY 2.0) by Evonne

Nasze pierwsze self-regowe święta

Za nami pierwsze święta Bożego Narodzenia, w czasie których naładowałam baterie i zregenerowałam organizm. Jestem córką Perfekcyjnej Pani Domu z doktoratem, etatem w szpitalu i drugim na uniwersytecie medycznym oraz pięcioma prywatnymi gabinetami w różnych miastach, w dodatku uzdolnionej plastycznie, dlatego od dzieciństwa miałam wyśrubowane oczekiwania dotyczące tego, jak powinny wyglądać właściwie przygotowane święta. Moja Mama nawet na średnio uroczysty obiad rodzinny szykuje kilka dań głównych i mnóstwo przekąsek, więc na wigilijnym stole w moim domu rodzinnym było zwykle kilkakrotnie więcej, niż dwanaście potraw (samych rozmaicie przyrządzonych śledzi było mniej więcej dwanaście półmisków). Pech chciał, że takiej matce trafiła się córka kompletnie niezainteresowana pracami kuchennymi i w ogóle dbaniem o dom, obdarzona dwiema lewymi rękami, spędzająca czas z nosem w książce albo na ciekawych wycieczkach. Jednak ziarno wyśrubowanych oczekiwań wobec samej siebie zostało we mnie zasiane i jako dorosła już kobieta w czasie przygotowań do świąt stresowałam się, podświadomie porównując wizję idealnej mnie z tą realną, bliską ChPD. Wyżywałam się w sferze prezentów, co roku kupując przemyślane, osobiste upominki dla 30-40 osób, z którymi spotykałam się w czasie świąt Bożego Narodzenia.

Tegoroczna Wigilia miała być inna, niż zwykle: Mąż zawetował wyjazd do swojej rodziny, żeby zredukować swój związany z tym stres. (Pamiętacie? Redukcja stresu to trzeci krok Self-Reg.) Na początku było mi trochę przykro, bo uwielbiam święta u Teściów i chciałam też spotkać się z moją rodziną, ale ostatecznie odczuwałam wobec niego wdzięczność. W ostatnich dniach przed świętami byłam tak wykończona, że pakowanie i męcząca jazda samochodem z naszą trójką (wrzeszczącym w foteliku Malutkim, wymiotującym Małym oraz Dużym jęczącym co kilkadziesiąt sekund: „No kiedy wreszcie dojedziemy?”) było ostatnim, czego pragnęłam. W tygodniu przedświątecznym młodsze dzieci ZNÓW zachorowały. Teściowie mimo to codziennie dopytywali, czy jednak nie zmienimy zdania, a Mama bombardowała mnie MMS-ami ze zdjęciami swoich dekoracji i załamywała ręce, że muszę sama coś gotować, podczas gdy ona przygotowała jak zwykle górę jedzenia i nie ma jak mi go przekazać. Na jej sakramentalne pytanie, jak tam przygotowania świąteczne, odpowiadałam ze stoickim spokojem: „Zrobiłam i wysłałam kartki”, a dwa dni przed Wigilią dodałam: „I mam już prezenty dla Męża i dzieci”. Postanowiłam nie dać się stresowi (w końcu uczę Self-Reg, prawda?) – być szewcem, który chodzi w estetycznym i wygodnym obuwiu.

Święta udały się cudownie dzięki pozbyciu się oczekiwań. Częściowo z ząbkującym i zakatarzonym Malutkim w nosidle przygotowałam kilka potraw, a kilka innych kupiłam z dobrego źródła. Mąż, zazwyczaj zachowujący się jak Grinch, w dobrym nastroju i przy dźwięku kolęd ubrał choinkę przy pomocy piszczących i podskakujących z radości starszaków i nawet z własnej inicjatywy ozdobił salon łańcuchami i bombkami. Malutki oniemiał na jej widok z zachwytu, a ja oniemiałam z zachwytu nad spokojną atmosferą. Byłam w tak dobrej formie psychicznej, że postanowiłam wyjść ze strefy komfortu i usmażyć racuchy drożdżowe według przepisu Teściowej  (drożdże to dla mnie wyższa szkoła jazdy). Musiałam do niej zadzwonić z pytaniem, co oznacza tajemnicze „rozczynić drożdże” – dla mnie było to mniej więcej tak „jasne”, jak dla niej „oszacuj równanie regresji liniowej”. Nie oczekiwałam, że racuchy będą smaczne, ale udały się wyśmienicie! Starszaki samodzielnie nakryły do stołu, w związku z czym obrus leżał w poprzek, a nie wzdłuż, sztućce były niekompletne i leżały chaotycznie dookoła talerzy, a zamiast elegancko złożonych serwetek ze świątecznym motywem użyliśmy ręcznika papierowego. Nie przejęłam się też szczególnie tym, że nie mieliśmy opłatka (myślałam, że został z ubiegłego roku, ale jednak nie), więc podzieliliśmy się… bułką. Wieczerza wigilijna upłynęła  w dobrej atmosferze, wszystko wszystkim smakowało (bo każdy miał swoje ulubione danie). Prezenty wywołały czystą radość: Duży nie narzekał, jak to ma w zwyczaju, że dostał coś gorszego niż Mały „i to nie fair”. Obniżyłam bowiem jego stres, zabierając go kilka dni wcześniej do Smyka i pozwalając mu wybrać prezenty dla siebie i braci (oczywiście, biorąc pod uwagę życzenia Małego). Resztę Świąt spędziliśmy leniwie i spokojnie. Spałam, czytałam, obejrzałam film z Mężem, bawiłam się z dziećmi. W drugi dzień Świąt skończyły nam się zapasy jedzenia i Mąż, o zgrozo, pojechał do KFC i przywiózł nam wielki kubełek kawałków kurczaka. To dopiero było świętowanie!

W czasie przygotowań świątecznych miałam jeden stresujący moment, ale udało mi się wyregulować myśli i emocje. W Wigilię rano postanowiliśmy zamówić domową wizytę pediatry: Malutki był bardzo przeziębiony i wyjątkowo paskudnie kaszlał, a Mały od tygodnia był chory i chcieliśmy sprawdzić jego oskrzela. Lekarka rozpoznała u Małego obustronne zapalenie oskrzeli i płuc, przepisała antybiotyk i zaleciła nebulizacje. Duch we mnie upadł, bo od 1 września mieliśmy dokładnie siedem dni pełnego zdrowia całej trójki. Natychmiast opadły mnie czarne myśli dotyczące zdrowia Małego i Malutkiego, mojej przyszłości zawodowej („jak mogę cokolwiek zaplanować, skoro dzieci ciągle są chore?”), a nawet mnie samej („coś muszę robić nie tak, skoro oni ciągle chorują”). Przyglądałam się tym myślom i w pewnym momencie rozpoznałam znajomy głos krytyka wewnętrznego, który spał snem sprawiedliwego, ale obudził go mój stres. Ten głos komentował moje świąteczne nieogarnięcie: jak można nawet nie zadbać o opłatek? Czy tak trudno jest kupić serwetki? Dlaczego wszystko zostawiłam na ostatnią chwilę? Skupiłam się na odczuciach w ciele, zwłaszcza na oddechu, powiedziałam do siebie stanowczo: „Jesteś po prostu zestresowana, to normalne, że tak się czujesz”. Podjęłam decyzję, żeby skupić się na TEJ sytuacji i nie wybiegać myślami w przyszłość, nie martwić o wszystkie choroby dzieci i moje pokrzyźowane plany w nadchodzących latach. Od razu poczułam na barkach mniejszy ciężar. Następnie zajęłam się krytykiem wewnętrznym. Podziękowałam mu za troskę i powiedziałam, że mam odmienną ocenę sytuacji. I już, znów zapadł w sen. Takie proste i takie trudne jednocześnie…

 

Self-Reg, część 17: Kiedy biję swoje dziecko

Self-Reg, część 17: Kiedy biję swoje dziecko

Zanim zgłosicie Niebieskiej Linii, że pewna blogerka publicznie przyznaje się do bicia dziecka

(oraz zanim uznacie, że Self-Reg to metoda oparta na przemocy fizycznej), przeczytajcie ten wpis do końca.

– Mamo, możesz mnie pobić? – pyta Duży.
– Tak. Gdzie chcesz się położyć?
– Może być na dywanie.
– Dobra.

Historia, którą tu opowiem ma związek z rywalizacją między moimi dwoma starszymi synami, którzy są jak ogień i woda.

Mniej więcej rok temu Duży wreszcie zaakceptował Małego i zaprzyjaźnił się z nim, co przyjęłam z ogromną ulgą. Wcześniej stosunek Dużego do Małego był bardzo zły i stanowił źródło moich nieustannych zmartwień. Obecnie między braćmi panuje coś, co nazywam kocho-nienawiścią (Niemcy mają na to słowo Hassliebe): świetnie się ze sobą bawią, w ogień by za sobą skoczyli, ale kiedy się pokłócą, jest to zawzięta walka na kły i pazury. Bardzo też ze sobą rywalizują – każdy chce być we wszystkim pierwszy. W moich mądrych książkach przeczytałam, że jest to całkowicie normalna, zdrowa relacja rodzeństwa tej samej płci o niewielkiej różnicy wieku.

Jednak jeszcze niedawno nadal niepokoił mnie jeden rodzaj zachowania Dużego.

Raz na jakiś czas mój pierworodny bez wyraźnej dla mnie przyczyny celowo, jakby „na zimno” doprowadzał młodszego brata do furii. Nie było to trudne, ponieważ Mały jest wpatrzony w brata jak w obraz i przejmuje się wszystkim, co ten powie. Z kolei Duży jest dzieckiem ponadprzeciętnie inteligentnym oraz ma ogromną zdolność wczuwania się w stany emocjonalne innych ludzi i – no cóż, muszę to powiedzieć – manipulowania nimi. Kiedy więc chciał wkurzyć Małego, robił to niezwykle zręcznie i skutecznie. O ponad dwa lata młodszy i mniej biegły w ciętych ripostach Mały nie był w stanie odgryźć się bratu tak, jak by chciał, jego frustracja rosła, aż w końcu wściekał się i bił Dużego, co ten przyjmował ze śmiechem (który jeszcze bardziej rozsierdzał Małego tak, że bił Dużego bez opamiętania).

Próbowałam przeformułować zachowanie Dużego i tropić jego stresory w tego typu sytuacjach, ale nie miały one ze sobą zbyt wiele wspólnego.

(Przypominam, że chodzi tu o dwa z pięciu kroków Self-Reg, o których przeczytasz w artykule Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą, o stresorach i pięciu obszarach stresu dowiesz się z wpisu Świąteczny stres w pięciu obszarach, oraz zapoznaj się pokrótce z samą metodą).

Często Duży był wyspany, najedzony, w dobrym nastroju, przebywał od rana wraz ze mną i wiedziałam, że nie wydarzyło się nic, co wyprowadziłoby go z równowagi. Czyżby było to owo mityczne Shankerowskie misbehaviour – złe zachowanie, podczas którego dziecko jest w pełni świadome tego, co robi, ma możliwość wyboru swoich reakcji i decyduje się na te niepożądane? Byłam bliska uznania, że tak właśnie jest.

Nie ustawałam jednak w dążeniach do ustalenia, co kieruje Dużym i pewnego dnia sam mi o tym powiedział.

Spytałam go, zdesperowana, dlaczego taką przyjemność sprawia mu doprowadzanie brata do płaczu i złości, a on na to:

Mamo, bo Mały mnie wtedy mocno bije w plecy, a to jest takie przyjemne! Ja tego potrzebuję!


Bingo!

Duży ma podwrażliwość propriocepcji (czyli czucia głębokiego) i czasem, żeby czuć się dobrze we własnym ciele, potrzebuje mocnego docisku. Ja sama też to mam i regularnie poddaję się bardzo mocnym masażom, podczas których rehabilitantka upewnia się, czy naprawdę to mnie nie boli – nie, nie boli, lecz obniża napięcie mięśni i napełnia mnie energią. Nie znoszę natomiast delikatnego dotyku, muskania ręką, głaskania po włosach. Terapeuta integracji sensorycznej (SI) wyjaśnił mi kiedyś, że mój system nerwowy odbiera to jak zagrożenie; osoba bez zaburzeń SI reaguje podobnie, kiedy po jej ciele znienacka przebiegnie ogromny pająk.

– Synu! – zawołałam. – Nie mogłeś mi tego wcześniej powiedzieć? Przecież ja cię mogę bić, kiedy tego potrzebujesz!
– Nie pomyślałem o tym – odparł Duży, lekko zawstydzony.

A więc jednak nie było to klasyczne misbehaviour, lecz stress behaviour – próba obniżenia stresu, jakim był dyskomfort mięśni i stawów.

Duży starał się sam sobie pomóc, wyregulować się w ten społecznie nieakceptowalny sposób. Teraz potrzeba Dużego jest zaspokajana tak, że wilk jest syty i owca cała: od czasu do czasu sama go „biję”. Kiedy Duży tego potrzebuje, kładzie się na brzuchu, a ja okładam go pięściami, dopóki nie stwierdzi, że już wystarczy. Po takiej sesji jest spokojny i pełen energii. Identyfikacja źródła zachowania Dużego przyniosła ulgę i Małemu, i mnie, zmartwionej, że być może wychowuję bezinteresownie złośliwego człowieka. Ufff…

Czasami zapominam, że nie ma czegoś takiego, jak złe dziecko i wtedy w naszej rodzinie dzieje się gorzej.

Tak właśnie było ostatnio, kiedy wpadłam w błędne koło zmęczenia i stresu i w końcu organizm odmówił mi posłuszeństwa. Duży jest jak papierek lakmusowy moich nastrojów i mojego stresu. Ostatnio jego negatywne zniekształcenie poznawcze daje o sobie znać w związku z trudnościami w „starannym” pisaniu w zerówce. Ale wierzę głęboko, że pokonamy te trudności. Trzymajcie kciuki.

Tłumaczenie cytatu na zdjęciu: „Pierwszym krokiem Self-Reg zawsze jest „kopanie głębiej”, ponieważ nie można przeformułować zachowania, dopóki się go nie zrozumie.” (źródło: www.mehritcentre.com)

Wysiadłam

Wysiadłam

WYSIADŁAM. Serio, organizm odmówił mi współpracy.

W poniedziałek dopadło mnie kilka wirusów naraz i dopiero dziś wróciłam do świata żywych. Nie da się tygodniami spać po 5 godzin na dobę i przez resztę doby być mistrzynią wielozadaniowości, każdą wolną chwilę wyciskając jak cytrynę. 1 listopada po czterech latach odeszła od nas Niania, a ja założyłam, że szybko znajdę kogoś, choć w przybliżeniu tak dobrego i w dodatku chętnego do pracy u nas „nie za milion monet”. Przeliczyłam się, poszukiwania nadal trwają. W poczuciu tymczasowości po prostu przejęłam obowiązki Niani (30 godzin w tygodniu), niczego nie redukując i jeżdżąc wszędzie z trójką dzieci zamiast z jednym.

Dziś pewna mądra psycholożka dała mi zadanie domowe.

Miałam zaobserwować i zapisać, co robię/jakie zadania wykonuję i ile to zajmuje czasu w ciągu doby, jeśli robię to tak, jak bym chciała. Okazuje się, że 20 godzin na dobę powinien zająć mi sen (w ilości wystarczającej) i czynności techniczne: obsługa dzieci, karmienie, jedzenie, higiena, logistyka przedszkolna i zajęciowa, prace domowe. Jedynie 4 godziny dziennie zostają na pracę, naukę, relacje z bliskimi, zabawę z dziećmi, uczenie ich czegoś, dbanie o zdrowie, kulturę, rozrywkę/odpoczynek i autorefleksję.

No właśnie, autorefleksja – czwarty krok Self-Reg – bywa bolesna.

Czuję trochę wstydu, bo w końcu uczę ludzi tego, czego sama dopiero się uczę, czyli łagodności dla siebie, dbania o własne zasoby. Czasem szewc bez butów chodzi. Ale może taki szewc, mając doświadczenie braku butów, jest w stanie szczególnie przyłożyć się do pracy i skroić wygodne buty najpierw sobie, a potem klientom? Taką mam nadzieję. Zabieram się do pracy… nad regeneracją.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „De día y de noche” (CC BY-NC-ND 2.0) by Ed Visoso