utworzone przez DyleMatka | mar 7, 2017 | rozwój osobisty
Do dziś wyraźnie pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy wrzasnęłam na swoje dziecko.
Było to niemal dokładnie pięć lat temu, Duży skończył akurat 9 miesięcy. Od trzech miesięcy bez skutku usiłowałam rozszerzyć jego dietę o pokarmy stałe. Próbowałam zarówno papek, jak i metody BLW, ale maluch był zainteresowany wyłącznie moim mlekiem. Wreszcie podczas wizyty u mojej mamy coś drgnęło: Duży samodzielnie i ze smakiem zjadł kilka kopytek. Podekscytowana sukcesem, po powrocie do Warszawy rzuciłam się do kuchni i ugotowałam pierwsze w moim życiu kopytka. Kosztowało mnie to mnóstwo energii: wcześniej nie miałam odwagi gotować tradycyjnych dań, a z braku miksera musiałam ubić białka na pianę trzepaczką (obciążona dzieckiem, śpiącym na mnie w nosidle ergonomicznym). Dumna z siebie i pełna oczekiwania, postawiłam przed moim – odpowiednio przegłodzonym – pierworodnym talerzyk z kopytkami. Duży wziął je z zainteresowaniem do ręki, pieczołowicie rozgniótł, a następnie wyrzucił na podłogę, po czym zaczął szarpać mnie za dekolt bluzki i jęczeć, domagając się mleka.
Krew mnie zalała, a przez głowę w ułamku sekundy przemknęło mnóstwo myśli.
„Co za niewdzięczny bachor!’, „On nigdy nie zje nic normalnego!”, „Robi mi na złość”, „A może on ma jakieś zaburzenia?”, „Co za koszmar!”, „Trzeba było wcześniej rozszerzać mu dietę, niepotrzebnie czekałam do końca szóstego miesiąca”, „Nie nadaję się matkę”, „Dlaczego on taki jest?”, „Ciągle jakieś problemy!”. Zanim zdążyłam się powstrzymać, ryknęłam: „MASZ TO NATYCHMIAST ZJEŚĆ, GÓWNIARZU!!!”. Duży przestał jęczeć i znieruchomiał, wlepiając we mnie nic nierozumiejące spojrzenie swoich wielkich niebieskich oczu.
Cała scena trwała dosłownie kilka sekund, a w ciągu kolejnych minut i godzin poczucie winy przygniatało mnie coraz bardziej.
Gdzie się podziało moje bliskościowe rodzicielstwo? Jak mogłam z powodu takiej pierdoły zwyzywać niemowlaka? Co ze mnie za matka? Przeprosiłam Dużego natychmiast i go przytuliłam, potem długo płakałam, ale wieczorem nadal miałam napięte mięśnie karku, kulę w gardle i drugą w żołądku.
Przysięgłam sobie, że to się nigdy więcej nie powtórzy.
Obietnicę złamałam nie raz i nie dwa. Po tym wybuchu przez pewien czas byłam jeszcze bardziej oddaną i cierpliwą matką. Nie było to łatwe. Duży miał od tygodni tak silny lęk separacyjny, że wpadał w histerię, kiedy wychodziłam bez niego z pokoju do toalety. Bardzo protestował też, kiedy wstawałam z poziomu podłogi, żeby na przykład naprędce odgrzać sobie coś do jedzenia. W nocy spał wyłącznie przyssany do mojej piersi, tak, że od godziny 20 do 7 rano nie mogłam się od niego oddalić ani na chwilę bez ryzyka płaczu i konieczności ponownego długiego usypiania.
Dodam, że Mąż wychodził do pracy o 7 rano i wracał o 21 (kiedy ja już leżałam w łóżku z Dużym) i poza nim nie widywałam zbyt wielu innych dorosłych, bo przez całą zimę albo któreś z nas (ja lub Duży) miało infekcję, albo dwudziestostopniowe mrozy i brak samochodu uniemożliwiały mi przemieszczanie się po mieście. Po kilku dniach bycia ideałem matki cierpliwość mi się skończyła i znów krzyknęłam, po czym znów bardzo się starałam wynagrodzić to synowi i znów wybuchłam… Po kilku takich cyklach uznałam, że potrzebuję pomocy specjalisty.
Skoro to czytasz, może Cię zainteresować moje szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”.
I tak zaczęła się moja kilkuletnia ciężka praca nad złością.
Pisanie o tym jest dla mnie cholernie trudne i miałam duże wątpliwości, czy warto tak bardzo odsłaniać prywatność mojej rodziny. Zdecydowałam się na opisanie tej drogi, bo wierzę, że może to pomóc niejednej matce wyjść z błędnego koła złości i wyrzutów sumienia. Wiem (nie: wierzę, lecz wiem dzięki rozmowom online z dziesiątkami matek), że nie tylko ja miałam problem ze złością. MIAŁAM. Czas przeszły. Oby jak najwięcej osób mogło coś takiego o sobie powiedzieć.
O kolejnych krokach, które podjęłam, pracując nad swoim problemem oraz o tym, co wiem o mechanizmie złości przeczytasz w serii artykułów o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7) opisuję poszczególne narzędzia pracy nad złością.
Zdjęcie wykorzystane we wpisie: „furious” (CC BY-SA 2.0) by Petras Gagilas
utworzone przez DyleMatka | mar 3, 2017 | refleksje nad rodzicielstwem
dziś opowiem o tym, skąd się biorą te cechy, a za przykład znów posłużą mi Duży i Mały. Moi dwaj starsi synowie są fizycznie bardzo podobni, jednak pod względem temperamentu różnią się jak ogień i woda. Duży to hajnid, Małego można by określić mianem lowneeda, czyli dziecka mało wymagającego. Tak go widzę, choć przez pierwsze 21 miesięcy swojego życia ani razu nie przespał więcej niż trzy godziny na raz, a nocą spał wyłącznie na mnie i/lub przyssany do piersi (Duży w drugim roku życia miewał okresy, w których przesypiał noc lub budził się tylko raz).
W postrzeganiu Małego jako lowneeda nie przeszkadza mi także to, że w drugim roku życia swoją energię kierował głównie na rozsypywanie, rozlewanie i zrzucanie z wysokości wszystkiego, co spotkał na swojej drodze oraz wspinaczkę na wszystko, na co dało się wspiąć (Duży w tym wieku był o wiele spokojniejszy i ostrożniejszy). Mały wyrósł z tego wszystkiego, natomiast Duży od urodzenia potrzebował ciągłej atencji, zabawiania i pomocy dorosłych w regulowaniu trudnych emocji. To właśnie ta nieumiejętność szeroko pojętego zajęcia się sobą i swoimi emocjami to dla mnie sedno hajnidztwa.
Duży jest wymagający, a Mały nie ze względu na pewne wrodzone czynniki.
Po pierwsze, w niemowlęctwie Duży miał alergię pokarmową i prawdopodobnie refluks żołądkowo-przełykowy.
Alergeny zawarte w pokarmach, które spożywałam przenikały do mojego mleka i powodowały u maluszka nieprzyjemne objawy: wysypkę, ból brzuszka i silne ulewanie. To ostatnie było nasilane przez refluks. Częsty płacz i marudzenie maleńkiego Dużego oraz „domaganie się”, żeby go nosić w pozycji zbliżonej do pionu, były podyktowane bólem i dyskomfortem. Wyeliminowanie z mojej diety wszystkich produktów zawierających choćby minimalne ilości mleka krowiego, jajek i ryb, a także upływ czasu przyniosły ulgę. Nie da się jednak wykluczyć, że przykre wczesne doświadczenia związane z karmieniem mogły przyczynić się do późniejszych problemów Dużego z wybiórczym jedzeniem. Mały nie miał ani alergii, ani refluksu, nie był też w późniejszym okresie niejadkiem.
Po drugie, Duży ma zaburzenia integracji sensorycznej (SI, ang. sensory integration), tzn. jego ciało nie radzi sobie z prawidłowym odbieraniem i przetwarzaniem bodźców zmysłowych.
Wykazuje nadwrażliwość w zakresie czucia powierzchniowego i przetwarzania dźwięków, czyli silniej, niż przeciętne dziecko odczuwa dotyk i słyszy dźwięki, a także ma problem z różnicowaniem tych ostatnich: warkot śmieciarki za oknem jest dla niego równie (nie)istotny, co moje polecenie, żeby założył buty. Jako dwu i pół latek Duży reagował histerią bądź paniką na mycie rąk i kąpiel, ciepłe wierzchnie okrycia, szum wiatru, dźwięk wydawany przez meleksy i wózki widłowe, obecność innych dzieci w okolicy (bo dzieci poruszają się w sposób dość nieprzewidywalny i mogą nadwrażliwca znienacka dotknąć) i szereg innych czynników. Miał też skrajnie wybiórczą dietę; było to efektem nadwrażliwości w obrębie jamy ustnej oraz nietypowo silnego odczuwania smaków, zwłaszcza gorzkiego (jest tzw. supersmakoszem).
Ponadto Duży wykazuje podwrażliwość czucia głębokiego (propriocepcji) i układu przedsionkowego, co oznacza, że potrzebuje silniejszych, niż przeciętne dziecko bodźców angażujących aparat ruchowy oraz błędnik. Jest zatem w ciągłym ruchu – biega i porusza kończynami i palcami – i brak mu wyczucia: zderza się z innymi ludźmi, zbyt mocno się przytula, podczas gry w berka uderza brata w plecy tak mocno, że ten się przewraca z impetem. Terapia integracji sensorycznej znacząco poprawiła jego funkcjonowanie i choć nie wyeliminowała wszystkich objawów, nasze życie jest o niebo łatwiejsze, niż przed jej podjęciem. Z kolei Mały nie ma problemów z integracją sensoryczną.
Po trzecie, Duży ma nieco obniżone napięcie mięśniowe, dość słabe mięśnie, nazbyt ruchome stawy oraz problemy z małą motoryką (tj. niezbyt wprawne ręce).
To wszystko sprawia, że nie czuje się całkowicie komfortowo we własnym ciele, łatwo się męczy i często frustruje. W tym zakresie bardzo pomogły systematyczne ćwiczenia zalecone przez rehabilitantkę, zarażenie go pasją do jazdy na rowerze i ostatnio pływania, a także terapia ręki podjęta przy okazji terapii SI. Natomiast Mały nie ma tego typu trudności, jest bardzo sprawny i ma rozwiniętą nad wiek małą motorykę.
Po czwarte, Duży spełnia wszystkie kryteria ADHD oraz ma pewne cechy zespołu Aspergera.
Na ADHD, czyli zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ang. attention deficit hyperactivity disorder), składają się: wzmożona impulsywność, nadmierna ruchliwość i kłopoty z koncentracją. Objawy te zaobserwowaliśmy dopiero około czwartych urodzin Dużego, a zaburzenie będzie można zdiagnozować formalnie dopiero za około dwa lata. Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na zdobycie „papierka” potwierdzającego diagnozę oraz, czy i jak go wykorzystamy, potrzebujemy morza cierpliwości i oceanu mądrości, żeby radzić sobie z zachowaniem Dużego bez krzyku czy choćby ciągłego upominania i gderania, które psuje naszą relację i obniża samoocenę dziecka.
Na szczęście u Dużego nie stwierdzono zaburzeń ze spektrum autyzmu ani zespołu Aspergera, choć wykazuje on sporo cech i zachowań typowych dla tego ostatniego. Wystarczy wspomnieć, że potrafił stłuc Małego na kwaśne jabłko, kiedy ten łamał jakiś schemat jego zabawy, np. kładł figurkę Peppy na dolnej części łóżeczka piętrowego, czyli na miejscu George’a. Z moich obserwacji wynika, że dzieci „ze spektrum” zazwyczaj są w niemowlęctwie i wczesnym dzieciństwie hajnidami, choć oczywiście nie każdy hajnid ma to zaburzenie. Natomiast Mały nie wykazuje żadnych tego typu symptomów.
Po piąte, Duży ma po prostu trudny temperament – trudny dla niego samego i dla otoczenia.
Jest bardzo aktywny, negatywnie usposobiony, raczej wycofany, mało wytrwały, mało elastyczny, bardzo wrażliwy, silnie reaguje na wszelkie bodźce i łatwo się rozprasza. (Korzystam z definicji temperamentu przedstawionej w: M. McKay, P. Fanning, K. Paleg, D. Landis, „Kiedy Twoja złość krzywdzi dziecko”, Mind, Podkowa Leśna 2012.) Poza wysoką aktywnością i średnim poziomem elastyczności, Mały jest pod względem temperamentu przeciwieństwem brata.
Oprócz tych wrodzonych jest jeszcze jeden istotny czynnik determinujący różnice między Dużym i Małym: są wychowywani w innych rodzinach, przez inne matki.
Urodziłam ich obu, ale od początku traktuję ich pod wieloma względami inaczej. Matka Dużego była (jest? Nie potrafię zdecydować, czy mogę używać czasu przeszłego) niepewna własnych kompetencji, chwiejna w swoich przekonaniach, labilna emocjonalnie, nieco narcystyczna, pełna obaw o długoterminowe efekty swoich działań. Wisiała nad swoim pierworodnym jak helikopter, odgadując w mig jego życzenia i zapominając o własnych potrzebach. W Rodzicielstwie bliskości: nieporadniku dla początkujących wspominałam, że kiedy był niemowlęciem, nie odważyłam się pójść pod prysznic pod nieobecność Męża, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której maluch płakałby przez kilka minut w samotności. Raz na jakiś czas moje całkowicie zaniedbane potrzeby dawały o sobie znać wybuchami złości.
Moja labilność była szczególnie trudna dla Dużego, ponieważ przez większość czasu byłam z nim sama, niejako stanowiąc jego całą rodzinę. Niedawno wpadł mi w oko artykuł bliskościowej psychołożki Agnieszki Stein „O przywiązaniu. Jak budować bezpieczną więź z dzieckiem”. W jego świetle można by nazwać mój styl opieki nad Dużym w kluczowych pierwszych trzech latach jego życia opieką niesystematyczną. Cytuję autorkę: „Opieka niesystematyczna oznacza, że kiedy dziecko komunikuje potrzebę, raz jest wspierane, a raz nie i dzieje się to w zgodzie z zasadami, których nie jest w stanie na danym etapie odkryć ani zrozumieć (tak jak wtedy, kiedy jest to opieka z zegarkiem w ręku) albo w ogóle bez żadnych zasad.” Taka opieka nad szczególnie wrażliwym dzieckiem daje efekt w postaci tzw. lękowego stylu przywiązania.
W odróżnieniu od matki Dużego, matka Małego była (i jest) prawdziwie bliskościową mamą.
Spała z nim, karmiła go piersią godzinami (jednocześnie czytając Dużemu książeczki), nosiła go i kołysała, odczytywała i zaspokajała jego potrzeby. Jednak brała prysznic, kiedy tego potrzebowała, wierząc, że nawet noworodek szóstym zmysłem wyczuje, że nie został porzucony, lecz mama robi coś dla siebie. Co bardzo ważne, nie miała zbyt wiele wątpliwości i rozterek, była stabilna emocjonalnie, nie słuchała już zewnętrznych krytyków, lecz polegała na własnej intuicji i doświadczeniu. Wiedziała, że kolki, potrzeba bycia noszonym czy nocne maratony ssania piersi wkrótce się skończą i traktowała trudne chwile jako coś przemijającego, a nie zwiastun jeszcze trudniejszych chwil. Nie bez znaczenia jest też to, że Mały miał więcej bliskich osób, niż Duży: oprócz mamy także tatę, który bardziej zaangażował się w rodzinne życie, ukochaną nianię, no i przede wszystkim uwielbianego starszego brata.
Życie Dużego jest cholernie trudne: nie tylko jego własne ciało i emocje często wiodą go na manowce, lecz także… ma matkę hajnidkę.
Z powyższej listy wrodzonych czynników wpływających na hajnidztwo Dużego sama jestem obciążona niemal wszystkimi. Podczas diagnozy Dużego specjalista w zakresie integracji sensorycznej zwrócił mi uwagę, że reaguję na wszystkie bodźce identycznie, jak on. Kiedy zbierałam informacje o zespole Aspergera, przeprowadziłam na sobie Aspie-quiz, który potwierdził moje przypuszczenia, że moje postrzeganie zmysłowe oraz intelekt są typowe dla osób z tym zaburzeniem.
Duży i ja mamy identyczną budowę stawów i mało wprawne ręce, wpadamy na ludzi i meble, jesteśmy często rozkojarzeni i nie rozumiemy mimo szczerych chęci, co się do nas mówi, szybciej mówimy i działamy, niż myślimy, jesteśmy szalenie niecierpliwi i bardzo wrażliwi… przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Przeglądam się w tym moim kochanym nad życie pierworodnym jak w lustrze i pewnie dlatego jego emocje tak mocno rezonują także we mnie, wskutek czego nakręcamy się wzajemnie. Kiedy pracuję nad tym, żeby było mu łatwiej, jednocześnie pomagam samej sobie, a podejmując pracę nad sobą, pomagam i jemu. To moje najtrudniejsze życiowe zadanie. Ale kto powiedział, że w życiu ma być łatwo…?
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Yummy Breakfast and Yummy Dessert” (CC BY-NC-ND 2.0) by Holly
utworzone przez DyleMatka | mar 1, 2017 | refleksje nad rodzicielstwem
High need baby: z czym to się je? Czym wymagające dziecko różni się od „zwykłego”?
Wyjaśnię na przykładzie scenki z życia moich starszych synów, Dużego i Małego, sprzed ponad dwóch lat. Jest pora obiadu, na życzenie chłopaków usmażyłam ich ulubione placki owsiane z bananami. Siadają przy stole, na talerzach lądują placki prosto z patelni, a ja ostrzegam, że są jeszcze gorące. Półtoraroczny wówczas Mały sprawdza ostrożnie, czy placki faktycznie są gorące, mówi: „Śśśśśśś!” i sprawnie kroi je widelcem na kawałki, po czym na nie dmucha. Wie, że dzięki temu szybciej wystygną i nie przeszkadza mu to, że nie może ich od razu zjeść. Cała jego postać wyraża radosne oczekiwanie; jego życie jest piękne, mama zrobiła mu pyszne placki, za chwilę je zje z apetytem, a potem wróci do fantastycznej zabawy.
Natomiast czteroletni Duży rozpoczyna pełen rozżalenia monolog: „No nie, dlaczego one są takie gorące? Nie mogłaś usmażyć od razu zimnych? Kto wymyślił, że placki z patelni muszą być gorące? Dlaczego nie zaczęłaś ich smażyć wcześniej? Nie musiałbym tyle czekać, ja nienawidzę czekać!” Przypominam, że podobno w ogóle nie był głodny, więc zamiast usmażyć placki wcześniej, bawiłam się z nim zgodnie z jego życzeniem. Dodaję, że jeśli je pokroi, to szybciej wystygną, a on odpowiada: „Nie umiem ich pokroić, ty je pokrój!” i zaczyna płakać. Autentycznie cierpi i jest przekonany, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Posiłek kończy tylko nieco udobruchany, a przed wieczornym snem jeszcze raz pyta rozżalony: „Mamo, dlaczego usmażyłaś mi takie gorące placki? Przez to miałem zepsuty cały dzień”. To nie jest wyjątkowa sytuacja, lecz bardzo typowa – w różnych odsłonach przydarza się kilka razy dziennie, od kiedy pamiętam. (Na marginesie dodam, że nie porównuję dzieci na głos w ich obecności, ale trudno tego nie robić w myślach).
Wymagające niemowlę (ang. high need child) to takie, które ma o wiele większe potrzeby, niż „zwykłe” i domaga się ich zaspokojenia z ogromną intensywnością.
Najczęściej jest nieodkładalne: potrzebuje niemal ciągłego kontaktu z ciałem rodzica i płacze, jakby go ze skóry obdzierano, kiedy tylko poczuje, że położono go w łóżeczku czy na jakiejś innej płaskiej powierzchni. Sytuacja nie ulega zmianie po upływie tzw. czwartego trymestru, czyli pierwszych trzech miesięcy życia dziecka, kiedy to maluszki potrzebują warunków zbliżonych do tych, które panowały w macicy (czterech „c”: ciepło, ciasno, ciemno, cicho). Wymagający bobas zwykle z trudem usypia, często się budzi i nierzadko w ogóle nie jest w stanie spać inaczej, niż noszony i kołysany lub przyssany do piersi mamy. Słyszałam o tzw. turbohajnidach, które śpią pod warunkiem, że matka przez cały czas drzemki karmi je piersią, siedząc na dużej piłce gimnastycznej i podskakując na niej miarowo oraz jednocześnie odtwarzając z youtube nagranie białego szumu… Wiele hajnidów alergicznie reaguje na wynalazki współczesnej zachodniej cywilizacji zastępujące ramiona i piersi matki: własne łóżeczko, wózek, fotelik samochodowy, leżaczek-bujaczek, smoczek.
Po trudnym pierwszym roku życia wymagające dziecko (ang. high need child) nadal potrzebuje stałej uwagi rodzica.
Albo nie umie się samodzielnie bawić, albo jego zabawy polegają na wspinaniu się na regał z książkami i skokach na podłogę, albo i jedno, i drugie. Zwykle bardzo źle radzi sobie z frustracją, szybko się niecierpliwi i zniechęca. Są różne „odmiany” hajnidów: niektóre są niezwykle wrażliwe emocjonalnie i skrajnie nieśmiałe wobec rówieśników i obcych dorosłych, inne są aż nazbyt odważne, wręcz brawurowe, przekraczające granice i nieokiełznane. Łączy je ogromna intensywność przeżywanych stanów psychofizycznych i sposobów ich wyrażania (zwłaszcza tych trudnych). Wymagające dzieci bywają:
- nie smutne, lecz zrozpaczone;
- nie przestraszone, lecz sparaliżowane ze strachu;
- nie zmęczone, lecz wykończone;
- nie popłakują, lecz zalewają się łzami;
- nie krzyczą, lecz wrzeszczą wniebogłosy.
W języku self reg, o którym dużo tu będę pisać, można powiedzieć, że mają dużą trudność w regulowaniu swojego stresu i utrzymywaniu odpowiedniego poziomu energii.
Świadomość, że niektóre dzieci są bardziej wymagające, niż inne, przynosi wykończonym rodzicom ulgę, ale może także opóźnić podjęcie niezbędnej interwencji.
Kiedy urodził się Duży, nie słyszałam o high need babies i wierzyłam, że coś musi być ze mną nie tak, skoro mój ukochany synek mimo moich nieustających wysiłków jest stale niezadowolony. Żałuję, że nie istniał wówczas blog www.wymagajace.pl, którego autorka Magdalena Komsta, psycholożka i mama małej hajnidki, analizuje trudne zachowania niemowląt i małych dzieci w świetle wyników badań naukowych oraz proponuje strategie radzenia sobie z nimi w bliskościowy sposób. Także w grupie „Dzieciaki High Need Babies” na Facebooku, do której dołączyłam stosunkowo późno, można otrzymać emocjonalne wsparcie i sporą garść wiedzy.
Ta wiedza oraz świadomość, że moje problemy nie są odosobnione z pewnością przyniosłyby mi dużą ulgę na wczesnym etapie macierzyństwa. Z drugiej strony etykietka hajnida może uśpić czujność rodzica zaniepokojonego nietypowymi zachowaniami dziecka. Skutki tego są najpoważniejsze, jeśli przyczyną tych zachowań jest całościowe zaburzenie rozwoju, np. ze spektrum autyzmu, w przypadku którego wczesna diagnoza i odpowiednia terapia znacznie zwiększają szanse dobrego funkcjonowania dziecka w społeczeństwie. Podobnie rzecz się ma ze schorzeniami czy zaburzeniami wymagającymi interwencji lekarza (np. neurologa czy gastrologa), rehabilitanta (wzmożone lub obniżone napięcie mięśniowe) albo specjalisty w zakresie zaburzeń integracji sensorycznej (SI, ang. sensory integration).
Bycie rodzicem wymagającego dziecka jest wyczerpujące, ale stwarza też ogromną szansę rozwoju osobistego.
Myślę, że bycie matką trzech Małych byłoby dla mnie bułką z masłem w porównaniu z byciem matką Dużego. Z obezwładniającym zmęczeniem i frustracją nieodłącznie towarzyszącym matce hajnida wiąże się pewne ryzyko: łatwo ulec pokusie przywdziania szat najbardziej wykończonej osoby na świecie. We wspomnianej grupie na Facebooku niektóre matki (ciekawe, że dotyczy to tylko matek, nigdy ojców) wydają się licytować, która z nich ma najtrudniejsze dziecko i czerpać z tego swoistą satysfakcję („Twój syn przynajmniej wytrzymuje w foteliku samochodowym kilkanaście minut, a mój wyje natychmiast, kiedy go do niego włożę i nigdy nie zasypia w samochodzie, nawet w drodze nad morze wrzeszczał przez cały czas”, „Twoja córka przesypiała noc już w wieku dwóch lat?!? Ty to masz łatwo, moja ma cztery lat i jeszcze nie przespała ani jednej”).
Też przechodziłam przez tę fazę i oceniam, że nie sprzyjało to moim celom, podobnie jak nie sprzyjałoby im ograniczanie się do wzruszenia ramionami „ten typ tak ma”. Zamiast tego od kilku lat zgłębiam dostępną na wyciągnięcie ręki wiedzę na temat rozwoju emocjonalnego i psychospołecznego dziecka i pochłaniam książki o rodzicielstwie. Podjęłam też potężny trud pracy nad swoją własną postawą w obliczu „trudnego” dziecka. Intensywny rozwój osobisty i to, że stałam się naprawdę świadomym rodzicem, to efekt licznych i głębokich kryzysów, które zafundował mi Duży i jestem mu za to bardzo wdzięczna. O tym wszystkim będę tu pisać. A w następnym wpisie opowiem o mojej teorii na temat tego, skąd się biorą hajnidy.
utworzone przez DyleMatka | lut 26, 2017 | historie z życia, rodzicielstwo bliskości
Dziś rano w naszej łazience rozegrał się łzawy dramat.
Nic to dziwnego ani rzadkiego, zważywszy, że Mały ma trzy lata. Piszę o tej konkretnej scenie dlatego, że miała wzruszający happy end i stanowi przykład tego, że za czymś trudnym może kryć się coś pięknego.
Poszło o pierwszeństwo przy myciu zębów, o które Duży i Mały ostro rywalizują.
Jest to jeden z licznych obszarów braterskiej rywalizacji, o której nieraz będę tu pisać. Jakiś czas temu umówiliśmy się, że po śniadaniu w pierwszej kolejności ma myte zęby Duży, a przed snem – Mały. Dziś rano Mały uznał jednak, że chce być pierwszy i wyraził swoją wolę wrzaskiem, próbą zrzucenia Dużego ze stołeczka oraz walnięciem go z bańki w czoło (to musiało boleć). Odsunęłam Małego stanowczo, powiedziałam, że nie zgadzam się na bicie i przytuliłam płaczącego Dużego. Mały wpadł w szał i próbował kopać to mnie, to Dużego, krzycząc, że chce być pierwszy.
Agresja Małego wywołała w pierwszej chwili moją złość, ale zdołałam zareagować niezgodnie z pierwotnym odruchem.
Przez moment miałam ochotę na niego wrzasnąć, ale na szczęście szybko pojawiła się refleksja, że nie nauczę go w ten sposób panowania nad własną agresją. Przytrzymałam więc tylko wierzgające nogi i powtórzyłam, że nie zgadzam się na kopanie.
Kiedy trochę się uspokoił, ale nadal płakał, tak sobie porozmawialiśmy:
– Jesteś chyba rozzłoszczony, bo chciałeś być pierwszy?
– Tak! Jestem bardzo, bardzo zły i smutny! Chcę, żeby Duży miał zawsze brudne zęby! Nigdy mu nie myj!
– Lubisz, kiedy najpierw myję zęby tobie? Lubisz być pierwszy?
– Tak! Chcę zawsze być pierwszy! Nigdy nie chcę być drugi! Nie lubię być drugi!
– Chcesz być dla mnie ważny, tak?
– Tak… (smutne chlipnięcie)
– Posłuchaj mnie, maluchu. Jesteś dla mnie bardzo, bardzo ważny. Jesteś moim najważniejszym na świecie Małym.
Szeroki uśmiech rozjaśnił zapłakaną buzię.
– Kocham Cię, mamo. Pobawimy się?
I tak oto wybuch trudnych emocji doprowadził do umocnienia mojej więzi z synkiem.
Ktoś mógłby ocenić, że jestem permisywną matką, toleruję agresję i wychowuję rozwydrzonego bachora. A ja to widzę tak, że za każdym trudnym zachowaniem kryją się emocje wywołane niezaspokojonymi potrzebami. Jeśli tylko jestem w stanie, to staram się dostrzec te potrzeby i zaspokoić je w sposób akceptowalny dla wszystkich zaangażowanych. To właśnie jest sedno zarówno rodzicielstwa bliskości, jak i porozumienia bez przemocy (NVC). Moje bezproblemowe środkowe dziecko najwyraźniej było niepewne, czy jest dla mnie wystarczająco ważne, bo od zawsze więcej czasu poświęcam wymagającemu i labilnemu Dużemu, a trzy miesiące temu do naszej rodziny dołączył nieodkładalny przez większość czasu Malutki. Nie umiejąc inaczej spełnić swojej potrzeby bycia ważnym dla mamy, trzylatek walczył z bratem o pierwszeństwo przy myciu zębów.
Dlaczego uważam takie podejście za lepsze od tradycyjnego, zgodnie z którym powinnam jakoś ukarać Małego za agresję?
Ponieważ jestem w stanie porównać skutki obu tych podejść na podstawie własnego doświadczenia. Nie zawsze bowiem reaguję w taki sposób; czasem warczę, szantażuję, krzyczę na dzieci. Od lat mam problem z własną złością, coraz mniejszy dzięki ogromnej pracy nad sobą. Kiedy reaguję tak, jak dziś, nie tylko umacniam więź z moimi synami, ale też momentalnie rozładowuję nagromadzone w nich napięcie i w efekcie one zachowują się lepiej. Po tej scenie w łazience Mały przez cały dzień był spokojny i radosny oraz zgodnie bawił się z Dużym. Wiem, że gdybym na niego nakrzyczała, co chwila wybuchałyby awantury między braćmi a wieczorem Mały urządziłby długą histerię „bez powodu”. Naprawdę warto spojrzeć pod powierzchnię trudnych zachowań.
utworzone przez DyleMatka | lut 24, 2017 | rodzicielstwo bliskości
Dopiero w szkole rodzenia i rodzicielstwa dowiedziałam się, jak zakładać bobasowi pieluchę, jak go kąpać, karmić piersią, nosić w chuście i pielęgnować tak, aby wspierać rozwój wielozmysłowy i motoryczny. Szkoła ta przekazywała wiedzę o ciąży, porodzie i macierzyństwie, odwołując się do idei rodzicielstwa bliskości (dalej: Rb); także polecane przez prowadzącą lektury, które pochłaniałam, były zgodne z tym nurtem.
Rodzicielstwo bliskości (rodzicielstwo więzi, ang. attachment parenting) to koncepcja wychowawcza, opierająca się na fizycznej bliskości i emocjonalnej więzi rodziców z dzieckiem.
Za twórców tego nurtu uważa się amerykańskiego pediatrę Williama Searsa i jego żonę Marthę Sears, na których ogromne wrażenie zrobiła tzw. koncepcja kontinuum przedstawiona w 1975 roku przez Jean Liedloff w książce „W głębi kontinuum” („The continuum concept”). Liedloff spędziła wiele czasu w Wenezueli, obserwując Indian Ye’kuana. Doszła do wniosku, że ich niezwykle pogodne, spokojne usposobienie wynika ze sposobu, w jaki wychowują dzieci: niemowlęta od narodzin przebywają bez przerwy w ramionach matki, innego dorosłego albo starszego dziecka, a opiekunowie starają się odczytywać ich potrzeby i natychmiast je zaspakajać. Rb w ujęciu Searsów jest oparte na siedmiu filarach (ang. seven B’s):
- bliskości od narodzin,
- karmieniu piersią,
- noszeniu dziecka (np. w chuście),
- spaniu blisko dziecka,
- traktowaniu płaczu dziecka jako sposobu komunikacji (a nie manipulacji rodzicem),
- unikaniu „trenerów dzieci” (w rodzaju polskiej Superniani czy „zaklinaczki dzieci”, Tracy Hogg)
- oraz – tak, tak! – równowadze między potrzebami matki i dziecka.
Myślę, że bez „bliskościowych” lektur i zewnętrznych krytyków (i przy większym wsparciu innych dorosłych) byłabym całkiem fajną bliskościową matką.
Choć o siedmiu filarach Rb przeczytałam dopiero później, od narodzin Dużego stosowałam idee Searsów w praktyce, słuchając swojej intuicji. Miałam to szczęście, że więź z synkiem pojawiła się jeszcze przed jego narodzinami, a kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, zalała mnie fala miłości i czułości. Przez pierwsze miesiące miałam potrzebę przebywania z maluchem bez przerwy, czułam się bez niego niekompletna. Uwielbiałam go nosić, kołysać i przytulać i rozpływałam się z zachwytu, kiedy natychmiast uspokajał się w moich ramionach. Skoro w łóżeczku płakał rozpaczliwie, a przytulony do mnie, zasypiał z wyrazem błogości na buzi, nie widziałam powodu (lepszego niż mgliste „żeby się nie przyzwyczaił”), dla którego miałabym upierać się przy odkładaniu go.
Karmienie piersią było dla mnie najbardziej naturalną i bezproblemową czynnością na świecie (a więc i pod tym względem miałam dużo szczęścia). Spanie z niemowlęciem w jednym łóżku początkowo budziło moje obawy, ale okazało się cudowną receptą na mój własny niezaburzony sen: Duży „podłączał się” do piersi, kiedy tego potrzebował, nie budząc mnie ani nie wybudzając się sam na dłużej niż sekundy. Nasze fazy snu były zsynchronizowane, dzięki czemu jego pobudki nie wyrywały mnie z głębokiego snu. W rezultacie nigdy nie byłam tak wyspana, jak w pierwszych miesiącach macierzyństwa.
Co zatem poszło nie tak? Po pierwsze, nadmiernie przejęłam się książkami i artykułami z nurtu Rb, co skutkowało silnym stresem wobec płaczu dziecka.
Wielu orędowników Rb – należałoby ich raczej nazwać wyznawcami – prezentuje ten nurt jako jedyną słuszną drogę świadomego rodzicielstwa; nawet stosują termin „świadome rodzicielstwo” jako polski odpowiednik angielskiego „attachment parenting”. Czytając te lektury, miałam poczucie, że MUSZĘ stosować się do ich zasad, w przeciwnym razie nie dam mojemu dziecku tego, co najlepsze i wręcz je skrzywdzę – a przecież pierwsze lata życia są decydujące. Szczególnie silne wrażenie zrobiły na mnie sugestywne opisy skutków płaczu niemowlęcia, na który nikt nie reaguje. Oto próbka stylu książki Liedloff:
„Okres następujący bezpośrednio po narodzeniu jest najbardziej znaczącą częścią życia poza łonem matki. To, z czym się dziecko wtedy spotka, uzna za naturę życia. (…) do tego przeskoku z łona matki w jej ramiona dziecko jest przygotowane. Nie jest natomiast przygotowane do zmiany innego rodzaju: do przejścia w nicość, martwotę, do wyściełanego koszyka albo plastikowego łóżeczka, gdzie nie ma śladu ruchu, dźwięku, zapachu ani życia. Gwałtowne zerwanie kontinuum matki i dziecka, ciągłości tak mocno utrwalonej podczas faz rozwojowych zachodzących w macicy, może, co jest zrozumiałe, zakończyć się depresją u matki, dla niemowlęcia zaś jest torturą. Każdy nerw pod świeżo wystawioną na wpływy zewnętrzne skórą łaknie objęć; cała istota dziecka, wszystko, czym ono w tej chwili jest, dąży do tego, by się znaleźć w ramionach matki” (Jean Liedloff, „W głębi kontinuum”, Mamania, Warszawa 2010, s. 56-57).
Przejmujące, prawda? W rezultacie każde jęknięcie Dużego traktowałam jako sygnał, że dzieje mu się krzywda i zarzut, że niewystarczająco się staram. Ponieważ jęczał, stękał, marudził, narzekał, kwilił, płakał, krzyczał, wył i wrzeszczał często i długo, żyłam w ciągłym stresie i pełna wyrzutów sumienia.
Nadal uważam, że celowe niereagowanie na płacz niemowlęcia jest fatalne, ale na początku macierzyńskiej drogi zabrakło mi, choć odrobiny dystansu.
Wczesny „trening snu”, sprowadzający się do tego, żeby niemowlę coraz dłużej leżało samo w łóżeczku niezależnie od tego, czy i jak intensywnie płacze (ang. crying it out) jest szkodliwy dla dziecka (można o tym przeczytać choćby w artykułach:
Warto jednak pamiętać, że Liedloff napisała swoją książkę, kiedy obowiązującym paradygmatem w świecie zachodnim było „nie daj dziecku sobą manipulować”, „ono musi wiedzieć, kto tu rządzi”, „nie noś, bo się przyzwyczai”, „musi popłakać, żeby się płuca rozwinęły” itd.
Znajoma z pokolenia moich rodziców opowiedziała mi, jak przepłakała kilka nocy, słuchając płaczu swojego sześciotygodniowego dziecka w pokoju obok. Robiła to dla jego dobra, bo według ówczesnej wiedzy żołądek takiego malucha (także karmionego piersią) powinien odpoczywać między 23 a 6 rano. Efektem tego „treningu” było zahamowanie laktacji…
Liedloff musiała zatem napisać coś wstrząsającego, nie pokazując drugiej strony medalu – nic innego nie dotarłoby do odbiorców. I chwała jej za to! Ale druga strona medalu jest taka, że dzisiejsze wrażliwe matki tak się przejmują kortyzolem zalewającym mózg ich maleństwa, że zapominają o własnych potrzebach aż do macierzyńskiego wypalenia.
Wbrew radzie klasyka: „znaj proporcją, mocium panie”, starałam się uniknąć nawet krótkotrwałego samotnego płaczu Dużego. Kiedy byłam z nim sama w domu, na wszelki wypadek nie podejmowałam aktywności, które trudno porzucić w ciągu sekund i które wykluczają jednoczesne trzymanie dziecka, np. mycia włosów. Nie przyszło mi na myśl, że SAMA (patrz poniżej) nie jestem w stanie zawsze spełnić wszystkich potrzeb mojego wymagającego potomka, bo jestem tylko człowiekiem i czasem potrzebuję najzwyczajniej w świecie zrobić kupę akurat wtedy, kiedy mój syn potrzebuje noszenia i kołysania. Na podstawie szczerych rozmów z wieloma młodymi matkami przypuszczam, że taka postawa jest o wiele bardziej powszechna, niż się może wydawać.
Drugim powodem, dla którego moje Rb zeszło na manowce było to, że otrzymywałam niewielkie wsparcie w opiece nad dzieckiem ze strony innych dorosłych.
Podczas mojego pierwszego urlopu macierzyńskiego Mąż spędzał wówczas w pracy około 60 godzin tygodniowo, a ja w tym czasie byłam sama z maluchem. Nasze rodziny mieszkały daleko, przyjaciele także, ze znajomymi z czasów studiów mieliśmy jedynie okazjonalne kontakty, a nawiązywanie nowych znajomości nie przychodziło mi łatwo. W dodatku nie prowadziłam samochodu, a Warszawa nie była przyjazna matkom z wózkami przemieszczającym się komunikacją miejską (to się bardzo powoli zmienia). Przez większość czasu siedziałam więc w domu sama jak palec. Naprawdę dziwię się, że depresja poporodowa pojawiła się dopiero po kilku miesiącach i że do dziewiątego miesiąca życia Dużego ani razu nie poczułam potrzeby uwolnienia się od jego ciągłej obecności.
Trzecim powodem wypaczenia przeze mnie idei Rb było to, że moi najbliżsi nie popierali moich metod.
Wprawdzie Mąż lubił przytulać i nosić malucha, uważał karmienie piersią za cud natury i szybko nawiązał więź z Dużym, jednak nie był zwolennikiem Rb w moim ekstremalnym wydaniu. Na moje próby „nawrócenia” go na jedynie słuszną drogę reagował niechęcią i dystansem wobec mnie i synka. Najostrzej krytykowała mnie moja rodzina, w której Duży był pierwszym niemowlęciem od dwóch dekad, postrzeganym jako obiekt szalonego eksperymentu matki, która dała dziecku wejść sobie na głowę.
Podczas rzadkich (na moje szczęście) zjazdów rodzinnych wciąż słyszałam: „Nie noś go tak cały czas, niech poleży na macie, musi się nauczyć, że nie jest najważniejszy”, „No to co, że płacze? Nie dzieje mu się żadna krzywda”, „Kiedy wrócisz do pracy, będziecie musieli zatrudnić trzy niańki, bo jedna na pewno nie będzie się tak poświęcać, jak ty”, „Przecież przed chwilą go karmiłaś, ileż można? On tylko chce possać pierś dla przyjemności, nie dawaj mu” (tu nie omieszkałam spytać: „A ty po dwudaniowym obiedzie jesz ten tort z głodu, tak?”), „Sama na siebie bicz kręcisz, wejdzie ci na głowę”, „Za naszych czasów to było nie do pomyślenia, żeby tak ciągle wisieć nad dzieckiem” i tak dalej.
I choć intuicja podpowiadała mi, żeby nie zostawiać maluszka samego na macie, kiedy popłakuje, atakowany głosami i zapachami dwudziestu obcych osób w obcym miejscu, nie miałam na sobie pancerza niezależności i wewnątrz sterowności i część tej krytyki zasiała we mnie ziarno niepokoju: „A jeśli oni mają rację? Przecież nie znam dorosłego wychowywanego w nurcie Rb”. To ziarno kiełkowało potem w trudnych momentach, kiedy Duży ząbkował boleśnie, miewał skoki rozwojowe czy lęk separacyjny i byłam przeciążona opieką nad nim.
Opisany powyżej splot czynników sprawił, że pierwsze lata mojego rodzicielstwa były bardzo trudne.
Po depresji poporodowej, z którą poradziłam sobie bez leków dzięki wsparciu wspaniałych kobiet – młodych matek z mojego otoczenia, przyszedł czas, w którym zmagałam się z obezwładniającą złością na dziecko, jej wybuchami, a następnie wyrzutami sumienia i próbami skompensowania synkowi doznanej krzywdy. Ale to już inna historia.