Uprzejmie i stanowczo, czyli o Pozytywnej Dyscyplinie

Czy wychowanie w duchu rodzicielstwa bliskości daje się pogodzić z dyscypliną?

Oczywiście, że nie – odpowiedziałabym jeszcze kilkanaście miesięcy temu. Dyscyplina to przecież rygor, surowe zasady i kary wymierzane za ich nieprzestrzeganie, wstrętna behawiorka łamiąca kształtującą się osobowość małego dziecka. Nigdy nie chciałam, żeby moje dzieci były przede wszystkim posłuszne i w sumie nadal nie jest to istotny cel mojego wychowania (Dlaczego? Przeczytaj wpis blogowy zatytułowany Wakacyjny kryzys i przypomnienie, dlaczego wychowuję niegrzeczne dzieci).

Odrzucałam pomysł dyscyplinowania dzieci, a one wchodziły mi na głowę.

Wiem, to określenie niezgodne z NVC; moje dzieci po prostu zaspokajały swoje potrzeby, stosując dostępne dla nich na danym etapie rozwojowym strategie. Jak zwał, tak zwał. Dzieci zaspokajały swoje potrzeby, a moje potrzeby – zwłaszcza spokoju, porządku i łatwości – były stale niezaspokojone. Gdyby nie mój azyl, czyli praca w banku (praca! pracunia! pracusia!), zwariowałabym chyba.

Moi synowie robili tylko to, na co mieli ochotę, a wszystko inne musiałam żmudnie negocjować. Oto typowy dialog z moim wówczas czteroletnim pierworodnym:

– Duży, schowaj proszę swoje buty do szafki.
– Nie mam ochoty.
– Potykam się o nie i mnie to złości.
– Przykro mi, że cię to złości. Ale w takim razie sama je schowaj, skoro CIEBIE to złości.

W świetle ortodoksyjnego rodzicielstwa bliskości miał rację. Jednocześnie nie chciałam stale po nim sprzątać ani godzić się na bałagan, dopóki – być może za kilka lat – nie uwewnętrzni potrzeby porządku i nie zacznie z własnej inicjatywy sprzątać po sobie. Myśli, które kłębiły mi się i nadal kłębią w głowie przy okazji takich utarczek zasługują na osobny post o myślach-zapalnikach. Problem dotyczył nie tylko chowania butów do szafki czy sprzątania po sobie w ogóle, ale też niemal każdej czynności, którą Duży uważał za mniej atrakcyjną od zabawy. Zupełnie niebliskościowo gderałam, podnosiłam głos oraz uciekałam się do szantażu emocjonalnego, a efekty i tak były mizerne.

Kiedy moja frustracja i irytacja sięgały zenitu, usłyszałam o Pozytywnej Dyscyplinie.

Przy pierwszej okazji – podczas kobiecego festiwalu rozwoju osobistego Progressteron – wzięłam udział w warsztacie Joanny Baranowskiej wprowadzającym do tej metody. Asia jest „coachem mam na własnych zasadach”, pomagającym matkom wyjść z domowych pieleszy, oraz edukatorką i promotorką Pozytywnej Dyscypliny. Warsztat odbył się w lodowatym i wietrznym marcowym dniu, a ja wyszłam z niego wewnętrznie rozgrzana, z nadzieją, radością i dobrą energią. Asia jest tak inspirującą i pozytywną osobą, że nadal utrzymuję z nią kontakt i biorę udział w jej rocznym wyzwaniu rozwojowym „Uwolnij moc”. Uczestnicząc w (darmowych) webinariach i obserwując dyskusje w jej grupie na Facebooku, widzę, że pomaga mamom pokonać różne ograniczenia i uwierzyć w siebie. To kawał dobrej roboty i sporych rozmiarów cegiełka zmieniająca świat na lepszy.

Pozytywna Dyscyplina (PD) to metoda wychowawcza oparta jednocześnie na uprzejmości i stanowczości wobec dziecka – złoty środek między nadmierną surowością a zbytnią pobłażliwością.

W mojej ocenie to też złoty środek między bliskościową ortodoksją a podejściem behawioralnym. Przez „bliskościową otodoksję” rozumiem demokratyczne wychowanie bez kar, nagród, pochwał i jakiegokolwiek szantażu emocjonalnego. Według jego zwolenników komunikat „będę zła, jeśli nie sprzątniesz butów” wypowiedziany w celu skłonienia dziecka do schowania butów do szafki nie jest ok, bo rodzic w ten sposób manipuluje dzieckiem i obciąża je swoimi emocjami. Z kolei przez behawioryzm rozumiem podejście oparte na systemie świadomie stosowanych wzmocnień, opanowanym do perfekcji i propagowanym przez Supernianię. Behawioryści, jak wskazuje nazwa stosowanego przez nich podejścia, skupiają się na zachowaniu, a nie jego motywach (np. potrzebach i emocjach) i uważają, że każde zachowanie dziecka można zmienić w relatywnie krótkim czasie przy zastosowaniu odpowiednich metod.

Dualizm, o którym piszę, jest odzwierciedlony w nazwie „Pozytywna Dyscyplina”.

Słowo „pozytywna” podkreśla aspekt bliskościowy i wiarę w to, że dziecko zachowuje się zawsze najlepiej, jak potrafi. Według PD podstawowym celem dziecka jest przynależeć i czuć się ważnym, a niewłaściwe zachowanie najczęściej wynika z tego, że dziecko tego celu nie osiąga albo uważa, że nie osiąga. To zbliża PD do porozumienia bez przemocy: według jego twórcy Marshalla Rosenberga wzbogacanie życia innych to podstawowa potrzeba każdego człowieka. Natomiast słowo „dyscyplina”, jak wyjaśnia twórczyni PD, amerykańska psycholożka Jane Nelsen, „pochodzi od łacińskich słów disciplus lub disciplini, oznaczających osobę, która podąża za prawdą, zasadami lub nauczycielem” (J. Nelsen, „Pozytywna dyscyplina„, CoJaNaTo, Warszawa 2015, s. 45).

Według PD rodzic ma wpływać na zachowanie dziecka przy uwzględnieniu jego potrzeb i emocji. Celem tej metody jest zatem pozyskanie dziecka do współpracy w sposób pełen szacunku i empatii, a jednocześnie skuteczny. Chodzi o to, aby dziecko uwewnętrzniło zasady życia w rodzinie czy innej społeczności – aby postępowało zgodnie z nimi nie ze strachu przed karą, lecz w wyniku działania motywacji wewnętrznej.

No właśnie, zasady: okazało się, że nasze dzieci ich nie przestrzegały z naszej winy.

Po warsztacie spytałam Dużego i Małego, jakie zasady obowiązują w naszym domu. Ich milczenie i nic nierozumiejące spojrzenia powiedziały mi, że najzwyczajniej w świecie nie wiedzą, że w domu obowiązują jakieś zasady. My po prostu nigdy z nimi o tym nie rozmawialiśmy. Wydawało mi się, że wystarczy nie bić dziecka i po każdym jego akcie agresji fizycznej zwracać mu uwagę, że ofiarę to bolało, żeby dziecko wiedziało, że nie akceptujemy bicia. Co ciekawe, Duży bez chwili zastanowienia był w stanie wymienić zasady obowiązujące w przedszkolu, gdzie od początku zachowuje się jak chodzący ideał.

Zwołałam więc spotkanie rodzinne (to ważne narzędzie PD) i wspólnie ustaliliśmy zasady, na których opiera się funkcjonowanie naszej rodziny.

Sprecyzowaliśmy po prostu to, co my, rodzice, uważaliśmy za oczywistą oczywistość, lecz przekazywaliśmy dzieciom w sposób niesystemowy, od przypadku do przypadku. Na każdą z zasad dzieci się zgodziły. Nie trzeba było nimi manipulować – wystarczyło spytać, co sprawi, że naszej rodzinie będzie się żyło przyjemniej. Dopytaliśmy chłopaków, czy chcą, żebyśmy wszyscy się bili, krzyczeli na siebie, przezywali się albo niszczyli cudzą własność. Teraz w sytuacji naruszenia zasad po prostu pytamy o to, na co się umówiliśmy w danej sprawie. Zasady i pytania to też narzędzia PD. O innych można przeczytać we wspomnianej wyżej książce i na stronie pozytywnadyscyplina.pl, a także usłyszeć, oglądając filmy Joanny Baranowskiej dostępne na YouTube i na Facebooku (wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło „Pozytywna Dyscyplina”).

Jak PD ma się do rodzicielskiej złości?

Ano tak, że PD pozwala lepiej zrozumieć przyczyny trudnego zachowania dziecka oraz zmniejszyć jego nasilenie. Dzięki temu rodzic ma mniej powodów do złości. Zresztą temat złości zajmuje poczesne miejsce podczas warsztatów i webinariów wprowadzających do PD. Prowadzące wyjaśniają, jak działa mózg małego dziecka, co się dzieje z mózgiem zdenerwowanego rodzica i jak dzięki tej wiedzy osiągnąć lepsze porozumienie. Oczywiście PD nie zawsze działa – ostatnio w ogóle nic nie działa i w nasze życie wkradł się chaos – ale czy jest coś, co działa zawsze i na każdego? W ogólnym rozrachunku kilka drobnych zmian przyniosło spory efekt. Dzięki podstawom PD nasza rodzina nieco lepiej funkcjonuje, a ja uczyniłam kolejny krok na swojej drodze do życia niezatrutego złością.

Niestety zasady to miecz obosieczny: rodzice też muszą się do nich stosować.

Biedny Mąż nie może już jadać nawet przekąsek na kanapie przed telewizorem, a biedna ja nie mogę podczas jedzenia czytać, bo małe gady natychmiast zwracają nam uwagę. Ostatnio ze względu na nasze zmęczenie ciągłym hałasem uściśliliśmy zasadę „nie krzyczymy”. Otóż umówiliśmy się, że nie wołamy do siebie z pokoju do pokoju. Jeśli ktoś czegoś chce od osoby znajdującej się w innym pomieszczeniu, to musi się tam udać (zrobi to, jeśli to dla niego wystarczająco ważne – a jeśli nie jest ważne, to tym bardziej nie ma powodu do krzyku). Kto krzyczy, zostanie zignorowany lub wyprowadzony z pomieszczenia, w którym hałasuje. Wyjątki: wołanie rodziców do toalety z prośbą o pomoc i w ogóle wołanie o pomoc w sytuacji, w której ruszenie się z miejsca czymś grozi (zabrudzeniem siebie lub czegoś, zranieniem).

Kilka dni temu Mąż zapomniał się i zawołał z kuchni: „Mały, chodź po sok!”. Niespełna trzyipółletni Mały niespiesznie przyszedł do kuchni i oświadczył z godnością: „Złamałeś regułę, tato. Nie krzyczymy. Teraz cię ZINDORUJĘ” – po czym z podniesioną (dosłownie i w przenośni) głową oddalił się w kierunku pokoju dziecięcego. Po chwili wrócił jednak po sok i zastał nas wijących się w konwulsjach ze śmiechu. Życie rodzica bywa straszne, ale bywa też śmieszne.

O żyrafach i szakalach, czyli porozumienie bez przemocy

Z porozumieniem bez przemocy (ang. non-violent communication, NVC)

po raz pierwszy zetknęłam się pięć lat temu, kiedy – nie mogąc dać sobie rady z moimi wybuchami złości – zdecydowałam się na coaching rodzicielski. Los postawił wtedy na mojej drodze Joannę Berendt, Kobiecego Coacha i certyfikowaną trenerkę NVC, która przez pół roku uczyła mnie „języka żyrafy” i pomagała realizować moje cele. To był pierwszy etap mojego rozwoju osobistego w kierunku życia nieobciążonego nadmierną złością. Ten post jest więc powiązany z moim cyklem wpisów na temat złości, ale przede wszystkim dotyczy komunikacji.

Porozumienie bez przemocy jest metodą komunikacji i postawą życiową

opartą na przekonaniu, że za każdym zachowaniem kryje się ważna i piękna potrzeba. Jej twórcą był zmarły w 2015 r. w wieku 81 lat amerykański psycholog Marshall Rosenberg, którego marzeniem było, aby ludzie dzięki odpowiedniej komunikacji naprawdę się rozumieli i żyli w harmonii. Zainteresowanym polecam lekturę jego książki „Porozumienie bez przemocy. O języku serca”, która jest pełna praktycznych przykładów opartych na wydarzeniach z życia autora – niezwykle charyzmatycznego lidera. Na marginesie: dla mnie zastanawiające jest to, że Rosenberg dwukrotnie się rozwiódł i był skłócony ze swoim bratem przez ponad 40 lat, choć jednocześnie godził zwaśnionych ludzi, a nawet narody – uczestniczył m.in. w mediacjach w konflikcie izraelsko-palestyńskim. Czyżby wielcy ludzie byli trudni we współżyciu…? Rosenberg nazywał NVC językiem serca. Jest ono także nazywane językiem żyrafy (bo żyrafa jest ssakiem o bardzo dużym sercu), w odróżnieniu od języka szakala, którym posługujemy się na co dzień, nienastawionym na prawdziwe porozumienie.

Zgodnie z NVC nie ma dobrych i złych ludzi, zachowań, emocji; są tylko zaspokojone lub niezaspokojone potrzeby.

Ludzie zachowują się w każdej sytuacji tak, jak im na to pozwalają ich zasoby emocjonalne; gdyby potrafili zachować się lepiej, na pewno by to uczynili. Zachowania są podyktowane emocjami, a te wynikają z zestawienia potrzeb z rzeczywistością. Te zachowania i emocje, które są zazwyczaj uważane za „dobre”, są efektem zaspokojonych potrzeb, a te „złe” – niezaspokojonych.

Komunikacja w duchu NVC wykorzystuje cztery kroki, odnoszące się do:

  • obserwacji,
  • uczuć,
  • potrzeb
  • i prośby.

„Obserwacja” to pozbawiony ocen i interpretacji opis sytuacji, która mnie poruszyła. Chodzi tu o opis, który można by sformułować na podstawie filmu zarejestrowanego przez kamerę, bez żadnej dodatkowej wiedzy i domysłów. Przykład: „Trzy razy powiedziałam, że zapraszam cię do stołu, a ty pozostałeś na kanapie i nie odezwałeś się” (kontrprzykład: „Znowu masz gdzieś to, co mówię”).

„Uczucia” to nazwanie uczuć, które we mnie wywołała opisana sytuacja. Co przychodzi Wam do głowy w sytuacji zaproszenia do obiadu: „Poczułam się zignorowana”? „Poczułam się zlekceważona?” Błąd! Te dwa określenia nie nazywają moich uczuć, mojego wewnętrznego stanu, lecz pseudouczucia, czyli interpretację czynów lub postawy drugiej osoby. W opisanej sytuacji mogłam poczuć się na przykład smutna, niezadowolona, bezsilna, rozczarowana, zirytowana, rozzłoszczona, rozgniewana, mogłam odczuwać przykrość, zniechęcenie, żal i wiele innych emocji. O trzecim kroku napiszę za chwilę.

Natomiast „prośba” oznacza życzenie, które druga strona może spełnić bądź nie, a ja daję jej na to przestrzeń. Wypowiedziane miłym tonem: „Kochanie, proszę, usiądź już przy stole” nie jest prośbą, lecz żądaniem, jeśli adresat przeczuwa, że w przypadku odmowy spotka się z moim naleganiem, bierną agresją lub obrazą majestatu. Słowo „proszę” nie czyni żądania prośbą. (Dlatego nie oszukuję dzieci, nazywając moje polecenia prośbami: nie daję im przestrzeni na niemycie zębów przed snem, wyjście na mróz bez nakrycia głowy czy nieprzyjęcie przepisanej dawki antybiotyku).

Z czterech kroków NVC najtrudniejsze jest nazwanie potrzeb i odróżnienie ich od strategii zaspokojenia potrzeb.

Potrzeby są uniwersalne, ma je każdy człowiek. Różne natomiast mogą być strategie ich zaspokojenia, czyli zachowania, na które się decydujemy, aby przybliżyć się do swoich potrzeb. Jaką potrzebę miałam, chcąc, aby Mąż od razu i/lub pozytywnie zareagował na moje zaproszenie do stołu?

Osoba nieznająca NVC najprawdopodobniej ma po tak postawionym pytaniu pustkę w głowie. Pomóc może rzut oka na listę potrzeb zawartą we wspomnianej powyżej książce Rosenberga lub tę dostępną (wraz z innymi materiałami) na stronie internetowej Dominiki Jasińskiej. Czy chodzi o moją potrzebę wspólnoty, kontaktu, bliskości, więzi, bycia wziętą pod uwagę, szacunku, łatwości, harmonii?

Kiedy już znam odpowiedź, mogę sformułować odpowiednią prośbę, następnie wysłuchać zwrotnego komunikatu Męża i wspólnie zastanowić się, co możemy zrobić, aby potrzeby obu stron były zaspokojone. Aby poczuć więź z mężem, nie muszę go odrywać tu i teraz od końcówki wciągającego kryminału – wystarczy, że zareaguje na moje wezwanie, wyjaśniając, że chce najpierw skończyć książkę, a potem zrobimy coś razem.

Początkującym idea NVC może się wydawać utopijna,

a komunikacja według schematu czterech kroków – sztuczna i nieżyciowa, ale można ją łatwo zaadoptować do własnego życia. W powyższym przykładzie mój komunikat skierowany do męża brzmiałby na przykład tak: „Trzy razy powiedziałam, że zapraszam do stołu, a ty pozostałeś na kanapie i nie odezwałeś się. Zrobiło mi się przykro, bo zależy mi na tym, żeby być braną pod uwagę. Proszę cię, żebyś starał się reagować słowem albo gestem na moje słowa. Chciałabym usłyszeć, co ty na to”. Po wysłuchaniu takiej tyrady mój Mąż, podobnie zresztą jak wielu innych mężów, zapewne mruknąłby: „Nie zajeżdżaj mi tu NVC, to mnie wkurza” – i nici z głębokiej harmonii…

Pamiętam, że sama na początku podchodziłam do tych pomysłów jak pies do jeża. Dlatego w komunikacji z otoczeniem stosuję schemat czterech kroków w czystej postaci bardzo rzadko, głównie w sytuacji poważnego konfliktu i bardzo silnych emocji, które grożą zerwaniem relacji. Zawsze też staram się tak sformułować cztery kroki, żeby komunikat nie brzmiał sztucznie – najczęściej „owijam je w bawełnę”.

Co ciekawe, to zawsze działa, także w czasie trudnej rozmowy z szefem albo, kiedy wpadnę w środek paskudnej pyskówki w zatłoczonej autobusie. Co jeszcze ciekawsze, nigdy nie udało mi się zastosować NVC w czasie konfliktów z moją rodziną pochodzenia. W takiej sytuacji zamieniam się w szakala i wyję oraz kąsam. Z bliskich mi osób najlepiej i najnaturalniej przychodzi mi żyrafia rozmowa z moimi dziećmi. A z Mężem, który lubi konkrety, od czasu studiów na warszawskiej SGH stosuję schemat negocjacji nastawionych na porozumienie, którego nauczył nas świętej pamięci „wujek Michał”, czyli legendarny dr Michał Piskiewicz. Prowadzony przez niego przedmiot „Negocjacje” był jedyny w swoim rodzaju i jako jedyny bardzo przydał nam się w dalszym życiu.

NVC może pomóc rodzicom zrozumieć przyczyny trudnych zachowań ich dzieci i pracować nad tym, by wspólne życie było łatwiejsze.

Na przykład bicie brata przez małe dziecko to zachowanie, które może wynikać ze złości, rozczarowania, strachu czy frustracji, a te z kolei mogą być efektem niezaspokojonych potrzeb:

  • przynależności,
  • kontaktu,
  • bliskości,
  • bycia widzianym,
  • bycia zrozumianym,
  • wolności.

Kiedy zaspokoi się te potrzeby, bicie ustanie – przynajmniej do momentu, kiedy kolejna potrzeba malucha zostanie niezaspokojona…

Cztery tygodnie temu opisałam sytuację, w której Mały pobił Dużego, a mnie udało się zidentyfikować powód i zapobiec kolejnej bijatyce bez karania Małego. Oczywiście nie działa to raz na zawsze, lecz wymaga stałej, codziennej pracy typowej dla detektywa.

Kiedy małe dziecko zrzuca delikatne przedmioty ze stołu, może realizować swoją potrzebę zabawy albo poznawania świata, może też prosić o uwagę stale zajętego czymś rodzica. Za każdym razem pożądana reakcja rodzica jest nieco inna. W pierwszym wypadku można zaproponować dziecku zabawę, która nie narusza naszych granic, choćby bawić się w zrzucanie ze stołu małych piłeczek albo zdmuchiwanie piórek (to świetne ćwiczenie logopedyczne). W tym drugim przypadku – no cóż, trzeba poświęcić dziecku uwagę. Swoją drogą w osłupienie wprawiają mnie takie oto rady niektórych osób, zwłaszcza przedstawicieli starszego pokolenia: „On tylko chce zwrócić twoją uwagę, zignoruj go!”. Ciekawe, czy powiedzieliby: „On tylko jest głodny, pod żadnym pozorem go teraz nie karm!”.

Rodzicom kilkulatków, którzy chcą podjąć ze swoimi dziećmi rozmowy o potrzebach i emocjach, polecam książeczki dla dzieci „Przyjaciele żyrafy. Bajki o empatii” oraz „Tęskniący Zenon i żyrafa, która spadła z krzesła” autorstwa Joanny Berendt i Anety Ryfczyńskiej. Duży – mój pierworodny, wielki miłośnik książek – otrzymał swoje egzemplarze z dedykacją jednej z autorek i był nimi oczarowany. Niespełna trzyipółletni Mały na razie niezbyt się nimi interesuje.

No dobrze, ale co NVC ma wspólnego z pracą nad wybuchami złości?

Bardzo dużo, przynajmniej w moim przypadku. W duchu NVC komunikuję się bowiem przede wszystkim… z samą sobą. Rozprawiam się bezgłośnie z myślami, które bywają autoagresywne („Ale ze mnie kretynka!”), zastanawiam się nad przyczynami złego nastroju, który pojawił się nie wiadomo, skąd („Jestem zaniepokojona, bo potrzebuję jasności”), a przede wszystkim drążę, jakie uczucie kryje się za irytacją, którą tak często odczuwam.

Dzięki pracy z Asią Berendt pięć lat temu odkryłam, że trudne emocje inne niż złość w jej różnych odcieniach (od irytacji do wściekłości) są mi niemal całkowicie obce: nie umiałam ich nazwać ani nawet znaleźć w sobie. Myślę, że to dość powszechne, zwłaszcza wśród mężczyzn i kobiet-twardzielek. Przyczyny upatruję w naszej kulturze, w której złość jest jedynym w miarę akceptowanym trudnym uczuciem – uczuciem, które „przystoi” silnym ludziom. Złość jest sexy; przykrość, osamotnienie, niepokój, żal, poczucie przytłoczenia takie nie są; są miękkie i odsłaniają naszą słabość. Pewnie więc już w dzieciństwie, ucząc się być silną dziewczynką, nauczyłam się wypierać większość trudnych, miękkich uczuć i – ponieważ silne poruszenie musiało znaleźć jakieś ujście – zamieniać je w złość.

Nigdy nie zapomnę uczucia ogromnej ulgi, lekkości i radości, kiedy po raz pierwszy odkryłam, że za moją wściekłością na bliskiego przyjaciela kryje się smutek i żal oraz poczucie, że nie jestem dla niego wystarczająco ważna. Nie musiałam mu tego nawet komunikować – wystarczyło, że zdałam sobie z tego sprawę i spłynął na mnie błogi spokój, a nasza relacja uległa ogromnej poprawie.

A przede wszystkim dzięki NVC odkryłam, że mam jakieś potrzeby, o których istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia.

Ponieważ potrzeby są uniwersalne, nie znikają, kiedy się je ignoruje nawet latami, lecz dają o sobie znać. Jak? Ano złością i innymi trudnymi uczuciami, a także niskim poziomem empatii do najbliższych… Moja coach mawiała, że nie da się napełnić czyjegoś koszyczka (empatią), jeśli nie napełni się wcześniej swojego. Żeby nie wrzeszczeć na synka, zaczęłam więc dbać o swój dobrostan – dopiero po trzydziestce i początkowo bardzo niezdarnie, ale lepiej późno, niż wcale. Naprawdę warto było!

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Giraffe” (CC BY-SA 2.0) by sharmzpad

Złość, część 4: I znów wrzasnęłam

Planowałam napisać dziś o NVC, ale życie napisało inny scenariusz i opowiem o tym, dlaczego znów wrzeszczałam na dziecko.

Mijający tydzień był do dupy. „Do dupy” to eufemizm, mam trafniejsze określenie, którego ilustracją jest powyższe zdjęcie (ci, którzy mnie dobrze znają, w mig odgadną, o co chodzi), ale staram się nie używać wulgaryzmów na piśmie. Wiem, że jestem w cudownej sytuacji w porównaniu z matkami terminalnie chorych dzieci, matkami przeprawiającymi się chybotliwą łodzią przez Morze Śródziemne czy choćby samotnymi matkami w trudnej sytuacji materialnej. Wiem to wszystko, a i tak wpadłam w piątek w dołek.

Moja kiepska forma wynika w dużej mierze z przewlekłego niewyspania.

Od ponad pół roku, czyli od siódmego miesiąca mojej ostatniej ciąży, Duży i Mały (przedszkolaki!) budzą się kilkakrotnie niemal każdej nocy. Trzy lata wcześniej Duży identycznie zareagował na moją zaawansowaną ciążę. Do niedawna w pokoju dziecięcym spał Mąż i to on brał na klatę te wszystkie pobudki, teraz chłopcy śpią sami, co oznacza, że przychodzą nocą do nas. W dodatku od dwóch tygodni oba nasze starszaki, przez całe życie sypiające co najmniej do godziny 7:30, zaczęły budzić się – niewyspane i marudne – już po 6. Na nic zdaje się całkowite zaciemnienie wszystkich pokoi. Przestały też rano się razem bawić bez absorbowania nas; zamiast tego zaczynają dzień od awantury z krzykiem i płaczem.


Skoro to czytasz, może Cię zainteresować moje szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”. 


Jestem też bardzo zmęczona fizycznie.

Malutki niemal od urodzenia jest przez większość czasu nieodkładalny, a przybiera na wadze bardzo szybko. Odczekałam „czwarty trymestr” oraz jeszcze jeden miesiąc i spokoju nie daje mi myśl, że mój czteromiesięczniak jest takim samym high need baby, jak jego najstarszy brat. Plecy mnie bolą od noszenia tego klocka niemal nieustannie. Cotygodniowy masaż rehabilitacyjny (w pozycji na boku, z Malutkim przy piersi) i codzienne kilkuminutowe rozciąganie wieczorem (Malutkiego nosi wtedy Mąż) przynoszą tylko chwilową ulgę.

Niestety ostatnio trudno zamotać malucha w chustę, bo przestało mu się w niej podobać: pręży się i wygina, a do tego raz po raz ulewa (o czym za chwilę). Noszę więc go głównie na rękach, stosując wymyślną ekwilibrystykę, żeby na przykład zrobić jednocześnie starszakom kolację. Dlaczego go nie odkładam? Bo nie mogę. Nie, nie chodzi o to, że naczytałam się o kortyzolu zalewającym jego mózg – po prostu nie jestem w stanie wytrzymać jego rozdzierającego płaczu. Cała się wtedy trzęsę, mózg odmawia mi współpracy i mam wszystkie inne symptomy wskazujące na to, że jestem w trybie walki i ucieczki.

Martwię się też o zdrowie moich dzieci.

Malutki oprócz alergii najwyraźniej ma refluks; i pod tym względem przypomina Dużego. Choć wyeliminowałam z mojej diety główne alergeny i choć bobas ma już cztery miesiące, ulewa kilkadziesiąt razy dziennie – na siebie i na mnie, choć chronię nas pieluchami tetrowymi. Jestem sensoryczką, nie znoszę mieć na sobie zamoczonego i brzydko pachnącego ubrania, więc ciągle przebieram nas oboje – a on płacze wniebogłosy, kiedy go kładę na przewijaku, więc do nieprzyjemnego odczucia na skórze i zapachu dołącza szarpiący moje nerwy dźwięk.

Z kolei Mały, jak co roku od urodzenia, od wczesnej jesieni ma przez większość czasu katar. Nic nie pomaga, po prostu tak ma. Po wyjeździe z Warszawy katar mija. Mały ma mocno powiększony trzeci migdał, od czasu ostatniego zapalenia ucha wydaje się gorzej słyszeć (lub po prostu jeszcze bardziej ignoruje to, co mówimy) i zastanawiamy się, co z tym jeszcze możemy zrobić. W dodatku irytuję się bardzo, kiedy wyciera nos ręką, a następnie dotyka nią rączki czy buzi Malutkiego. Obaj mają od trzech miesięcy nawracające wirusowe zapalenie spojówek. W dodatku Duży i Mały od narodzin Malutkiego mieli po pięć infekcji wirusowych i jedną poważniejszą, bakteryjną, leczoną antybiotykiem. Nie pomogła rezygnacja z przedszkola na sześć tygodni i wysłanie chłopaków z babciami w czyste rejony, do sanatorium dla dzieci.

Ponadto różne zachowania moich dzieci obciążają mnie emocjonalnie.

Duży chyba wychodzi na prostą (a może ma dobry okres rozwojowy i za parę miesięcy znów będzie trudniej?). Dzięki self-reg jego ataki złości są rzadsze i mniej intensywne, niż jeszcze niedawno. Coraz lepiej też radzi sobie z frustracją. Malutki jest jeszcze małym niemowlakiem, ale jego dążenie do bycia noszonym w konkretnej pozycji i zabawianym w coraz to nowy sposób sprawia, że ze strachem myślę o najbliższej przyszłości. Przypomina mi się, że Duży z każdym kolejnym kwartałem życia aż do niedawna był coraz trudniejszy.

Natomiast Mały… to osobny rozdział. Czy naprawdę pisałam niedawno, że to niewymagające dziecko? To już przeszłość. Mały jest płaczliwy, labilny, rozjęczany, agresywny wobec starszego brata, a nasze prośby i polecenia puszcza mimo uszu. Niewątpliwie jest to z jednej strony reakcja na pojawienie się młodszego brata (choć na poziomie świadomym Mały uwielbia maluszka) i na początek edukacji przedszkolnej, a z drugiej – zachowanie typowe dla tej fazy rozwojowej. Dodatkowo nakłada się na to niewyspanie. Niemniej jednak mimo całej mojej pracy nad sobą i umiejętności z zakresu komunikacji czasami brakuje mi cierpliwości.

Jednocześnie jestem obciążona dbaniem o potrzeby innych członków rodziny.

Mąż jest jeszcze bardziej niewyspany, niż ja i w przeciwieństwie do mnie nie miewa chwil bez pracy i dzieci (nie licząc zakupów spożywczych o załatwiania różnych spraw urzędowych). Jest stale poirytowany, więc staram się mediować pomiędzy nim a starszakami. To na mnie spoczywa odpowiedzialność za to, żeby nasze dzieci były wyspane, najedzone i ubrane w czyste ubrania, a także zaopiekowane emocjonalnie. Poza tym trochę żal mi każdego z moich synów: Dużego, bo z wyjątkiem cotygodniowej wyprawy na basen nie ma kiedy pobyć ze mną sam na sam; Małego, bo zmiany w jego życiu najwyraźniej go przytłaczają, a czas tylko dla niego mam niezbyt często; Malutkiego, bo kiedy najbardziej potrzebuje wyciszenia i bliskości mamy (czyli wieczorem), ta miota się między jego starszymi braćmi, szykując im kolację, kąpiąc ich, prowadząc skomplikowane mediacje i negocjacje, a bracia biegają, skaczą i hałasują.

Ponadto w ostatnim czasie moje myśli zajęte były sprawami zawodowymi i innymi zobowiązaniami.

Przybiło mnie to, że raport, nad którym pracowałam wraz z zespołem przez wiele miesięcy aż do porodu nie zostanie opublikowany z przyczyn proceduralnych. Zamiast pracować intensywnie mimo koszmarnych mdłości i rwy kulszowej, mogłam pójść na zwolnienie w trzecim miesiącu ciąży i zadbać o siebie i moje starszaki. Ponadto w moim departamencie miały miejsce zmiany organizacyjne, w wyniku których mój zespół został rozwiązany. Ostatecznie sprawy potoczyły się w sposób dla mnie optymalny, ale kilka dni niepewności było dla mnie nieco stresujące. Poza tym mam inne zobowiązania – półroczne szkolenie w zakresie self-reg czy choćby ten blog – na które z trudem znajduję czas mimo ogromnej motywacji i pasji.

Ostatnim gwoździem do trumny mojego wewnętrznego spokoju stało się profilaktyczne odrobaczanie rodziny.

Wiąże się z tym pranie i wyparzanie myjką parową wszystkiego, co tylko można uprać i wyparzyć, w tym tony zabawek (m.in. około 30 zestawów Lego Duplo i około 200 samochodzików HotWheels). Ten potężny wysiłek fizyczny w połączeniu z moimi obawami o ewentualne skutki uboczne leków oraz ze wszystkimi opisanymi powyżej źródłami stresu sprawiły, że w piątek byłam kłębkiem nerwów.

W rezultacie zmieniłam się w gada i nawrzeszczałam na dziecko, i to dwa razy.

Biedny Mały. Ale też należy przyznać, że w obliczu tylu stresorów chyba tylko mistrz zen zachowałby autentyczny spokój – choć niekoniecznie, w końcu żaden mistrz zen nie miał do czynienia z moją trójką ancymonów. Dlatego nie biczuję się; wstałam, poprawiłam koronę i idę dalej. Przeprosiłam Małego i rozmyślam o tym, jak zorganizować nasze rodzinne życie, aby było łatwiej i milej. Mam na to czas, bo wczoraj mój osłabiony stresem organizm dopadła grypopodobna infekcja. Dziś moja aktywność ograniczyła się do jedzenia i picia, karmienia i przewijania Malutkiego, wizyt w toalecie i skończenia tego wpisu. Przy okazji zdałam sobie sprawę, że napisałam praktyczne wprowadzenie do postu na temat self-reg, opisałam bowiem stresory z wszystkich pięciu obszarów (biologicznego, emocjonalnego, poznawczego, społecznego i prospołecznego. A starszaki dziś pospały do 8 i zbudowały z tatą wielki dom z Duplo. Czyściutkiego Duplo.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mushrooms” (CC BY-SA 2.0) by Daniela

Złość, część 3: Jak zmieniamy się w gady

Ten wpis jest trzecim z cyklu na temat złości i dotyczy neurobiologicznych podstaw mechanizmu złości.

W pierwszym poście z tego cyklu – Dzień, w którym wrzasnęłam na dziecko, opisałam mój problem z wybuchami złości na dzieci, a w drugim – Dziesięć kroków ku lepszemu życiu, opowiedziałam o rozwojowych krokach, które podjęłam, aby nadać mojej złości bardziej cywilizowane oblicze. Dziś opowiem o sformułowanej w latach 60. XX w. koncepcji tzw. mózgu trójjedynego, która wprawdzie nie jest obecnie uważana za poprawny model ludzkiego mózgu, ale nadal stanowi przydatną metaforę objaśniającą ludzkie zachowanie. Tytuł niniejszego wpisu należy rozumieć, rzecz jasna, jako metaforę. Jak podkreślałam wcześniej, nie mam wykształcenia w dziedzinie, o której teraz piszę*, więc proszę czytelników o zwrócenie mi uwagi na ewentualne błędy.

Zgodnie z hipotezą amerykańskiego lekarza i neurobiologa Paula MacLeana ludzki mózg składa się w uproszczeniu z trzech części:

  • najstarszego ewolucyjnie mózgu „gadziego”,
  • wykształconego w paleolicie mózgu ssaczego
  • oraz właściwej ludziom i naczelnym kory nowej.

Mózg gadzi zarządza najbardziej podstawowymi funkcjami organizmu: oddychaniem, trawieniem pokarmu, regulacją ciepłoty ciała, popędem seksualnym. Mózg ssaczy zawiera układ limbiczny, czyli struktury korowe i podkorowe mózgu, biorące udział w regulowaniu niektórych emocji i odgrywające ważną rolę w zapamiętywaniu oraz motywacji. Natomiast kora nowa jest odpowiedzialna za wyższe funkcje (w tym tzw. funkcje wykonawcze) ludzkiego umysłu, m.in. myślenie abstrakcyjne, planowanie działań, wyobraźnię przestrzenną oraz – co ważne – empatię i samokontrolę.

Metaforyczny gad w naszym mózgu jest nastawiony na przetrwanie.

Kiedy napotyka na swojej drodze COŚ, w ułamku sekundy ocenia, czy stanowi to dla niego zagrożenie. Jeśli odpowiedź brzmi „nie”, gad stawia sobie kolejne ważkie pytania: czy mogę to zjeść? Czy mogę z tym kopulować? Czy da mi to schronienie przed chłodem lub drapieżnikami? Czy mogę to jeszcze inaczej wykorzystać? – i podejmuje odpowiednią aktywność. Jeśli zaś odpowiedź na pytanie o zagrożenie brzmi „tak”, gadzi mózg wysyła do organizmu sygnał alarmowy i włącza tryb walki lub ucieczki (ang. fight or flight). W trybie tym przyspiesza nasz oddech, zwężają się niektóre naczynia krwionośne (np. te pod skórą, żeby w razie zranienia podczas walki nie doszło zbyt łatwo do krwotoku), a rozszerzają inne (np. te dostarczające krew do mięśni kończyn, żeby można było szybko uciekać). Spowalniają procesy trawienne, układ odpornościowy staje się mniej aktywny itd. – wszystko po to, aby całą energię organizmu wykorzystać do obrony przed niebezpieczeństwem.

W trybie walki i ucieczki w dużej mierze działanie kory nowej jest upośledzone, a zatem człowiek jest mało empatyczny i… mniej ludzki.

Funkcjonowanie kory nowej pochłania nieproporcjonalnie dużo energii. W obliczu zagrożenia gad musi przeżyć – nie musi kochać, odczuwać więzi, przynależeć do grupy, zachować twarzy, myśleć dalekosiężnie ani nawet chronić potomstwa. Jak podkreślają edukatorki Pozytywnej Dyscypliny, gady zjadają swoje dzieci…


Skoro to czytasz, może Cię zainteresować moje szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”. 


Złość (podobnie, jak strach) to pierwotna emocja, którą odczuwa człowiek w stanie zagrożenia, z niezbyt sprawnie działającą korą nową.

Co ważne, nie chodzi tu tylko o sytuacje autentycznego zagrożenia życia czy zdrowia, lecz o wszystkie, które podwyższają poziom stresu powyżej pewnego progu. Nierozładowany stres kumuluje się i w pewnym momencie niewiele trzeba, aby ów próg został przekroczony. To dlatego wybuchy złości bardzo często następują bez wyraźnego (dla obserwatorów) powodu. Zresztą osoby mało świadome własnych emocji też najczęściej nie rozumieją, dlaczego akurat w danej sytuacji puściły im nerwy. Dobrym przykładem jest mój wybuch złości na synka, oczywiste jest, że brak zainteresowania kopytkami ze strony malucha nie stanowił dla mnie żadnego zagrożenia. Jednak z różnych przyczyn byłam w tym momencie zestresowana i ta sytuacja (plus myśli-zapalniki), stała się kroplą przepełniającą kielich.

Kiedy złość osiąga pewien poziom, człowiek w znacznej mierze traci samokontrolę i nie jest to świadectwo jego słabego charakteru, lecz efekt procesów biochemicznych zachodzących w jego mózgu.

Kiedy po raz pierwszy nawrzeszczałam na mojego synka, chwilę później byłam w szoku, zawstydzona i zdruzgotana. Miałam wrażenie, że coś we mnie wstąpiło i przejęło kontrolę nad moim aparatem mowy. W pewnym sensie tak się właśnie stało: to, że byłam empatyczną i kochającą matką wynikało z działania kory nowej, która została niemalże „wyłączona” na czas wybuchu. Zamiast tej matki przemówił gad walczący o przeżycie. Pamiętam, jak ogromną ulgę poczułam, dowiedziawszy się więcej o fizjologii złości. Kiedy złość osiąga punkt wrzenia, jest już za późno na działania zapobiegające wybuchowi – to tak, jakby człowiek próbował zatrzymać rozpędzony pociąg. Trzeba działać, zanim pociąg nabierze prędkości. A jak – o tym opowiem w następnym odcinku.

*Pisząc ten post, korzystałam z książki Stuarta Shankera „Self-reg. Jak pomóc dziecku (i sobie) nie dać się stresowi i żyć pełnią możliwości” (Mamania, Warszawa 2016). Przywołałam też wiedzę uzyskaną podczas: (1) webinarium Agnieszki Stein na temat złości, (2) warsztatu i webinariów na temat Pozytywnej Dyscypliny prowadzonych przez Joannę Baranowską i Annę Czechowicz oraz (3) kursu online „Odstresowany rodzic” opartego na metodzie self-reg, prowadzonego przez Natalię Fedan i Agnieszkę Sochar.

Zapoznaj się z serią artykułów o złości

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „I Eat Frogs” (CC BY-NC-ND 2.0) by Rich Herrmann

Złość, część 2: Dziesięć kroków ku lepszemu życiu

Dziesięć kroków ku lepszemu życiu

Ten post jest kontynuacją wpisu sprzed kilku dni Dzień, w którym wrzasnęłam na dziecko, w którym opowiedziałam o moim pierwszym wybuchu złości na synka i jednocześnie jest drugim z cyklu postów o złości i pracy nad nią. Opiszę tu pokrótce działania, jakie podjęłam, aby rozwiązać swój problem ze złością. W kolejnym wpisie streszczę to, co wiem o mechanizmie złości, a w następnych opowiem więcej o wymienionych tu etapach czy narzędziach pracy nad nią. Nie jestem psychologiem, neurobiologiem ani innym specjalistą z zakresu złości, a jedynie amatorką zainteresowaną tematem. Jeśli zatem w tym, co piszę, pojawią się błędy rzeczowe, proszę uważnych czytelników o zwrócenie mi na nie uwagi. Ta prośba dotyczy zresztą wszystkich tematów, które poruszam.

A oto moje kroki na drodze ku lepszemu radzeniu sobie z trudnymi emocjami:

1., 2. Coaching rodzicielski w duchu porozumienia bez przemocy (NVC)

Pięć lat temu, wkrótce po moim pierwszym wybuchu złości, miałam szczęście spotkać w klubiku dla maluchów i ich mam Joannę Berendt. Asia jest Kobiecym Coachem, specjalizującym się w pracy z kobietami, i certyfikowaną trenerką porozumienia bez przemocy (ang. non-violent communication, NVC). Skorzystałam z oferowanej przez nią darmowej sesji coachingowej i tak mi się spodobała, że zdecydowałam się wykupić półroczny pakiet „full wypas”: spotkania raz w tygodniu i nieograniczone wsparcie przez maile, SMS-y i Skype. Asia zaoferowała mi dwa narzędzia pracy nad złością: coaching i NVC. Możesz przeczytać o tym, czym jest coaching, ale moja definicja jest bardzo prosta: to coś mniej, niż psychoterapia i coś więcej, niż rozmowa z mądrym przyjacielem. Dobry coach nie podpowiada rozwiązań, lecz pomaga klientowi znaleźć je samodzielnie. Dzięki coachingowi można zmienić nawyki, które nam nie służą oraz wcielić w życie inne zmiany, których sami z jakiegoś powodu nie potrafimy przeprowadzić.

Natomiast NVC, któremu poświęciłam wpis O żyrafach i szakalach, czyli porozumienie bez przemocy, jest metodą komunikacji i jednocześnie postawą życiową opartą na przekonaniu, że nie ma dobrych i złych ludzi, zachowań czy emocji – zachowania są podyktowane emocjami, a te z kolei są efektem zaspokojonych lub niezaspokojonych potrzeb. Półroczna praca z Asią sprawiła, że moje wybuchy złości na pewien czas się skończyły. Przy okazji udało mi się wcielić w życie kilka ważnych zmian, m.in. zrezygnowałam z pracy na uczelni.

3. Webinarium Agnieszki Stein na temat złości

Trzy lata temu odkryłam nowe narzędzie przekazywania czy zdobywania wiedzy: webinaria, czyli seminaria online, podczas których prowadzący prezentuje przygotowane treści, a uczestnicy komunikują się z nim za pomocą czatu. Konkretnie były to webinaria internetowego klubu mediaMAMA prowadzone przez Agnieszkę Stein, psycholożkę dziecięcą i autorytet w dziedzinie rodzicielstwa bliskości. Uczestniczyłam w kilku z nich, m.in. o rodzeństwie, adaptacji w przedszkolu czy właśnie rodzicielskiej złości.

Mój problem ze złością znów stał się aktualny, gdy niespełna trzyletni Duży stał się agresywny wobec kilkumiesięcznego Małego. Nie radziłam sobie z tym i ponownie zaczęłam krzyczeć na mojego pierworodnego. W trakcie webinarium (niektórzy używają słowa „webinar”) dowiedziałam się wiele o mechanizmie złości. Nauczyłam się też ją monitorować, aby móc zapobiec wybuchowi wtedy, kiedy to jeszcze możliwe (napiszę o tym w osobnych postach). Zastosowanie zdobytej wiedzy w praktyce znów na pewien czas rozwiązało mój problem.


Skoro to czytasz, może Cię zainteresować moje szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”. 


4. Psychoterapia

Dwa lata temu byłam żoną i matką dwójki małych dzieci, miałam ciekawą pracę na kierowniczym stanowisku i teoretycznie miałam wszystko, czego trzeba do szczęścia. Mimo to stale gderałam, narzekałam, warczałam, widziałam szklankę w połowie pustą i… znów zaczęłam wybuchać. Po części było to związane z moim niewyspaniem: chodziłam spać po północy, a wstawałam o godzinie 5:40 po kilku pobudkach i trudno mi było w tych warunkach zachować dobrą formę psychiczną. Jednak czułam, że nie tylko z tego powodu zaczęłam wypalać się jako matka, żona i profesjonalistka.

Od dawna myślałam o psychoterapii i uznałam, że nadszedł na nią czas. Udałam się na konsultację wstępną do warszawskiego Laboratorium Psychoedukacji i wkrótce zaproponowano mi konkretnego terapeutę, z którym spotykam się raz w tygodniu do dziś. Terapia przyczyniła się do głębokich zmian w moim podejściu do niemal wszystkich obszarów życia. Przede wszystkim nauczyłam się odnajdywać w sobie odpowiedź na pytanie, czego chcę. Wcześniej, spytana o moje preferencje, przeprowadzałam w myślach skomplikowany proces optymalizacyjny. Polegał on na przewidywaniu, jakiego wyboru oczekują ode mnie w danej kwestii inni ludzie i obliczeniu „średniej ważonej” ich oczekiwań; największą wagę przypisywałam osobom najbliższym lub w danej sytuacji najważniejszym. Potem często zastanawiałam się, czy na pewno właściwie postąpiłam – zwłaszcza, kiedy ktoś miał do mnie o coś pretensje.

Teraz wsłuchuję się w siebie i podejmuję decyzję – tak po prostu. Moja terapia powoli dobiega końca, podczas spotkań głównie celebruję sukcesy i konkretyzuję plany na przyszłość, zamiast omawiać nowe problemy. Żałuję, że psychoterapia jest w Polsce nadal uważana za coś wstydliwego. Uważam, że przydałaby się wszystkim, którzy czują, że życie wciąż stawia ich w obliczu tych samych problemów – zwłaszcza rodzicom małych dzieci.

5. Warsztat wprowadzający do Pozytywnej Dyscypliny

Mniej więcej rok temu intensywnie zastanawiałam się wspólnie z Mężem, jak sprawić, żeby nasi synowie w pewnych sytuacjach wykonywali bez zbędnych dyskusji, negocjacji i awantur nasze polecenia, takie jak: „ubierz się”, „chodź umyć zęby”, „zostaw mój telefon”. Złościło nas, że Duży i Mały nas nie słuchają, gdy trzeba sprawnie gdzieś wyjść albo z innego powodu zakończyć zabawę; skuteczny był jedynie podniesiony ton lub groźba odebrania jakiegoś przywileju.

Mąż uważał, że nie da się ich skłonić do współpracy bez użycia kija i marchewki, ja szukałam łagodniejszych metod. Usłyszałam wtedy o Pozytywnej Dyscyplinie, czyli metodzie czy też zestawie narzędzi, które pomagają pozyskać dziecko do współpracy w sposób pełen szacunku i empatii. Przy pierwszej okazji popędziłam na warsztat prowadzony przez Joannę Baranowską, coacha pomagającego mamom wyjść z domowych pieleszy oraz edukatorkę i promotorkę Pozytywnej Dyscypliny. Moje doświadczenia opisałam we wpisie Uprzejmie i stanowczo, czyli o Pozytywnej Dyscyplinie.

6. Książka „Kiedy twoja złość krzywdzi dziecko”

W trzeciej ciąży znów zaczęłam częściej się irytować i poczułam potrzebę dalszej pracy nad złością. Pomogła mi w tym lektura książki „Kiedy twoja złość krzywdzi dziecko” autorstwa M. McKay, P. Fanning, K. Paleg i D. Landis. Pozwoliła mi ona uporządkować wiedzę na temat mechanizmu złości oraz zwróciła moją uwagę na myśli-zapalniki podsycające złość. Ponadto dzięki niej uświadomiłam sobie, które z irytujących zachowań moich dzieci są charakterystyczne dla ich aktualnego etapu rozwojowego (a zatem miną), a które wypływają z ich temperamentu (a zatem ich zmiana jest trudna i wymaga uwzględnienia poszczególnych rysów temperamentu dziecka). Wnioski z tej książki przedstawiłam we wpisie na temat myśli-zapalników.

7. Warsztat „Moje dziecko mnie złości” w fundacji Sto Pociech

Warszawską fundację Sto Pociech znam od kilku lat: uczestniczyłam z synami w prowadzonych tam zajęciach dla maluchów (w rocznych cyklach Dreptaki i Szperaki oraz w różnych warsztatach weekendowych) oraz sama – w kilku warsztatach psychologicznych dla rodziców. Podczas warsztatu „Moje dziecko mnie złości” skorzystałam przede wszystkim z dynamiki grupy i burz mózgów, które pozwoliły mi spojrzeć na niektóre sytuacje z nowej perspektywy. Byłam już na tyle zaawansowana w swojej pracy nad złością, że przekazana podczas niego wiedza nie była dla mnie nowa, natomiast byłaby bardzo przydatna na wczesnym etapie mojej drogi.

8. Książka „’Nie’ z miłości” Jespera Juula

Jesper Juul to światowej sławy duński pedagog i zwolennik humanistycznego podejścia do wychowania, czyli po prostu traktowania dzieci jak ludzi. Jego książka „’Nie’ z miłości” jest krótka, ale mocna i wywarła na mnie ogromne wrażenie. Jestem bowiem matką, której z trudem przychodzi odmówienie dzieciom uwagi czy wspólnej zabawy (ze słodyczami czy telewizją z jakichś przyczyn nie mam problemu). Dopiero ta lektura uświadomiła mi, że wcale nie „powinnam” bawić się z dziećmi, kiedy nie mam na to ochoty albo siły. A przecież kiedy robiłam to bez przyjemności, efektem była irytacja i nieuświadomione oczekiwanie, że dzieci docenią moje „poświęcenie” i będą bardziej współpracujące (guzik, to tak nie działa). Teraz bawię się ze starszakami tylko wtedy, kiedy chcę i jestem mniej sfrustrowana, a oni świetnie się bawią ze sobą.

9. Kurs uważności (mindfulness)

W trzeciej ciąży byłam równie aktywna, jak w poprzednich dwóch, chciałam załatwić jak najwięcej spraw przed narodzinami Malutkiego. W efekcie czas mijał mi niezwykle szybko; czułam, że pędzę i nie potrafię się zatrzymać. Aby poczuć się w większym stopniu osadzoną w chwili bieżącej, wzięłam udział w ośmiotygodniowym kursie redukcji stresu opartej na uważności (ang. Mindfulness-Based Stress Reduction, MBSR) prowadzonym przez Annę Gubernat. Nie czułam się zestresowana, a jedynie chciałam być bardziej uważna, ale niespodziewanie dla mnie samej nauczyłam się kilku technik, które z powodzeniem pozwalają mi ujmować w ryzy własne trudne emocje, w tym złość. O uważnej obecności też napisałam.

10. Self-Reg

Self-Reg to moje najnowsze objawienie i brakująca cegiełka w budowaniu mojego nowego, szczęśliwszego, przyjaźniejszego, wolnego od uwikłania w trudne emocje „ja”. Słowo to pochodzi od angielskiego „self-regulation”, czyli „samoregulacja”, i oznacza metodę zarządzania stresem w taki sposób, aby zachowywać odpowiedni poziom energii. Samoregulacja jest czymś innym, niż samoopanowanie, uważane za cnotę od czasów starożytnych filozofów. Samoopanowanie pochłania bowiem naszą energię, podwyższając poziom stresu. Self-Reg poznałam w pierwszych tygodniach bieżącego roku poprzez kurs online „Odstresowany rodzic”, prowadzony przez Natalię Fedan i Agnieszkę Sochar. Tej metodzie poświęciłam już wpis i będę pisać na ten temat także w przyszłości.

W następnym wpisie opowiem o tym, jak „działa” mechanizm złości.

P.S. z marca 2022 roku: Zapoznaj się z serią artykułów o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7)

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Marche finale” (CC BY-NC-ND 2.0) by Mathieu Péborde