utworzone przez DyleMatka | kwi 7, 2017 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem
Dziś o godzinie 19 zostawiłam Dużego w przedszkolu, gdzie spędzi wraz z całą swoją grupą pełną przygód noc.
Od kilku tygodni mówił o tej nocy z ogromnym entuzjazmem i nie mógł się jej doczekać. W przedszkolu odebrał ode mnie torbę ze swoim kocem, poduszką, piżamą i latarką, przytulił mnie nieuważnie na pożegnanie, po czym dołączył do kolegów, którzy skakali z radości, skandując raz po raz: „NO-CO-WA-NIE!”. Nawet nie obejrzał się na mnie i młodszych braci.
Początek jego pierwszej nocy w przedszkolu w czerwcu ubiegłego roku wyglądał zupełnie inaczej.
Także wtedy czekał na tę noc i mówił o niej z przejęciem, jednak z czasem do jego radosnego oczekiwania wkradł się lęk. Dopytywał, czy będę mogła zostać z nim i go przytulić przed snem i widać było, że chęć przeżycia czegoś nowego walczy w nim z potrzebą bezpieczeństwa i rutyny. W tygodniu poprzedzającym nocleg był coraz bardziej zestresowany, a w „dniu zero” stwierdził, że raczej nie chce w tej zabawie uczestniczyć, choć nie był tego całkiem pewny. Spakowałam go więc i wieczorem zawiozłam do przedszkola. Byli tam wszyscy jego koledzy i koleżanki (stuprocentowa frekwencja to w przedszkolu coś niezwykłego) i nikt poza nim nie wyglądał na zestresowanego. Biedny Duży nie wiedział, czego chce. Kiedy miałam go zostawić, rozpłakał się rozpaczliwie i przykleił do moich nóg, wołając: „Mamo, błagam cię, nie zostawiaj mnie tu! Chcę być zawsze z tobą!”.
Przytuliłam go i powiedziałam: „Jestem przekonana, że będzie super, a jeśli nie, to ciocia zadzwoni do mnie i przyjadę po ciebie”.
„Ciocia” kiwnęła głową, a ja odkleiłam od siebie płaczącą kupkę nieszczęścia i zdecydowanym krokiem opuściłam przedszkole. Nieczuła matka, fundująca dziecku traumę bez powodu – mniej więcej to usłyszałam od Męża, kiedy dowiedział się, jak wyglądało moje pożegnanie z Dużym. Na szczęście wkrótce dostałam SMS od wychowawczyni: Duży świetnie się bawił i nie zamierzał wracać do domu. Kiedy następnego ranka odebraliśmy go całą rodziną – ja, Mąż, Mały i Malutki w moim brzuchu – zawołał radośnie: „Mamo, to była najlepsza noc w moim życiu! Dziękuję, że mnie nie posłuchałaś i mnie zostawiłaś! Skąd wiedziałaś, że tak trzeba?”
No właśnie, skąd wiedziałam, że tak trzeba?
Nie wiedziałam, a jedynie przeczuwałam: podpowiedziały mi to intuicja i doświadczenie. Podczas adaptacji w przedszkolu dwa lata wcześniej w przypadku rozpaczy Dużego najlepiej sprawdzało się krótkie pożegnanie i opuszczenie przedszkola; wtedy szybko się uspokajał i rozpogadzał. Ja postępowałam właśnie tak, a Mąż zwykle próbował zostać, aż Duży się uspokoi, ale wtedy nasz synek wpadał w histerię i nawet po południu był nadal markotny i niespokojny. Nie byłam jednak pewna, że podczas nocy w przedszkolu takie postępowanie się sprawdzi. W ogóle niczego nie byłam pewna, bo niestety dzieci nie rodzą się z dołączoną instrukcją obsługi. Każde dziecko jest inne, każde konkretne dziecko też jest inne w relacji z różnymi osobami oraz w różnych okolicznościach i na różnych etapach rozwojowych, co dodatkowo utrudnia przewidywanie skutków naszych rodzicielskich działań.
Moje macierzyństwo to wielka improwizacja i stąpanie po kruchym lodzie bez solidnej wiedzy o procesach topnienia i zamarzania.
Pytanie o złoty środek między rzucaniem dziecka na głęboką wodę a niewypuszczaniem go z brodzika dla maluszków to tylko jeden z moich licznych macierzyńskich dylematów. Dużo czytam o rozwoju psychofizycznym dziecka i różnego rodzaju narzędziach rodzica, staram się rozwijać się jako matka i człowiek (bo dobry, zadbany emocjonalnie człowiek płci żeńskiej może być wystarczająco dobrą matką), ale najczęściej wiem tylko, że nic nie wiem. Znajduję rozwiązania i odpowiedzi, analizując każdy przypadek z osobna i wsłuchując się w swoją intuicję – bez niej ani rusz. Stąpam po omacku, czasem trafiając na minę albo rozdeptując jakąś delikatną roślinkę. Mam nadzieję, że moje dzieci wybaczą mi moje liczne błędy, wierząc w moje dobre intencje.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Swims Faster Deeper” (CC BY-NC 2.0) by Thomas Hawk
utworzone przez DyleMatka | kwi 4, 2017 | historie z życia
Dziś Duży rozłożył mnie na łopatki swoją nad wiek dojrzałą oceną sytuacji sprzed kilku lat.
Pisałam niedawno, że mój niespełna sześcioletni pierworodny był tzw. high need baby i że nadal jest wymagający. Coraz częściej zastanawiam się, czy aby na pewno nadal taki jest. Nie mam natomiast wątpliwości co do tego, że jest pod wieloma względami nieprzeciętny. W szczególności jest piekielnie inteligentny i często zadziwia mnie swoimi przemyśleniami, czego przykładem jest opisana poniżej sytuacja.
Otóż zebrało mi się na wspominanie wcześniejszego okresu życia moich dzieci
i spytałam Dużego, czy pamięta „mama toch tejam”. W jego języku dwulatka oznaczało to „mamo, przytul mnie TERAZ” i w ciągu ostatnich tygodni mojej drugiej ciąży oraz w pierwszych miesiącach po narodzinach Małego było to zdanie, które wypowiadał najczęściej – czasem kilkadziesiąt razy dziennie. Jeśli nie przytuliłam go natychmiast, wpadał w histerię, z której niełatwo było go wyprowadzić. Rzucałam więc wszystko i go przytulałam, choć czasem byłam wkurzona, bo to był jego sposób na niemycie rąk i ogólnie odmowę wykonania jakiegoś polecenia. Tak wtedy pojmowałam rodzicielstwo bliskości.
Duży odpowiedział, że pamięta.
Zaciekawiona spytałam:
– Ale serio pamiętasz, jak to mówiłeś, czy wiesz o tym z naszych opowiadań?
– Pamiętam jeden raz, kiedy bardzo płakałem, żebyś mnie przytuliła.
W panice zaczęłam się zastanawiać, czy to jeden z tych dwóch, czy trzech razów, kiedy naprawdę paskudnie na niego nawrzeszczałam i ostrożnie zapytałam:
– A pamiętasz, co się wtedy działo? Gdzie ja byłam i co robiłam?
– Byłaś w łazience, robiłaś siku, a ja nie chciałem, żebyś sikała. – W tym momencie Duży zamyślił się przez chwilę. – Mamo, ale ja byłem dla ciebie wredny! Nawet siku nie mogłaś w spokoju zrobić! Jesteś bardzo dzielną mamą, że to wytrzymałaś, wiesz?
Padłam z wrażenia
Sześciolatek ma taką zdolność do empatii i autorefleksji, jakiej bym się po nim nie spodziewała. Nie liczyłam na to, że kiedykolwiek doceni moje matczyne zaangażowanie (ewentualnie doceni, dopiero kiedy zostanie ojcem), a tu taka miła niespodzianka! Jest nadzieja, drogie mamy chadzające do toalety wyłącznie w towarzystwie!
Zapoznaj się z cyklem artykułów o złości. Teraz kolej na wpis o uważności.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Outhouse” (CC BY-NC-ND 2.0) by Nicko Gibson
utworzone przez DyleMatka | mar 31, 2017 | narzędzia rodzica, rozwój osobisty
Dziś miałam okazję, aby w przykrej sytuacji zastosować jedno z narzędzi, które pomagają mi złościć się rzadziej i mniej destrukcyjnie.
W ubiegłym tygodniu napisałam post o porozumieniu bez przemocy (NVC) i jedna z moich czytelniczek poprosiła mnie o więcej praktycznych przykładów. Mówisz – masz: poniżej opiszę, jak dałam empatię samej sobie i dzięki temu zachowałam spokój i całkiem niezły nastrój.
Oto zrealizował się scenariusz, który miałam w głowie kilka lat temu i który przez pewien czas po narodzinach Dużego powstrzymywał mnie przed prowadzeniem samochodu:
miałam stłuczkę z dwójką płaczących dzieci na pokładzie. Odebrałam Małego wcześniej z przedszkola, żeby pojechać z nim (i Malutkim jako osobą towarzyszącą) do pediatry po skierowanie do specjalisty. Udało się, choć byliśmy nieco spóźnieni. Po wizycie chciałam sprawnie dojechać z powrotem do przedszkola po Dużego, więc zrezygnowałam z nakarmienia „na zapas” Malutkiego przed wyjściem z przychodni. Niestety utknęłam w ogromnym korku. Brak płynnego ruchu obudził Malutkiego, który zaczął marudzić, potem płakać, a w końcu drzeć się jak opętany.
Wkrótce rozpłakał się i Mały, który ma chyba chorobę lokomocyjną: płakał, że jest mu niedobrze, nie może wytrzymać krzyku Malutkiego i chce się do mnie przytulić. Próbowałam uspokajać obu synów, bardzo chciałam ich przytulić albo chociaż pogłaskać, ale nie mogłam do żadnego z nich sięgnąć, bo byli usadowieni na tylnej kanapie. Czułam rosnące napięcie w ciele i zdenerwowanie (tak działa tzw. rezonans limbiczny: wobec silnych emocji innych osób nasz ssaczy mózg wprawia także i nas w podobne emocje). W pewnej chwili zorientowałam się, że stoję na niewłaściwym pasie, a ten właściwy jest wolny – tak mi się przynajmniej zdawało, kiedy zerknęłam w lusterko wsteczne. Ruszyłam więc w prawo i… uderzyłam w nadjeżdżającą powoli w kierunku skrzyżowania toyotę, która w chwili, kiedy spojrzałam w lusterko, była w martwym punkcie.
Oprócz płaczu dzieci usłyszałam chrzęst gniecionej blachy i spięłam się jeszcze bardziej, a emocje zaczęły we mnie buzować.
Na poziomie fizycznym poczułam, jak napinają się moje mięśnie karku i między łopatkami (to te miejsca, w których najsilniej odczuwam stres), oddech przyspiesza i się spłyca, a ręce zaczynają drżeć. Na poziomie emocjonalnym poczułam niepokój o to, ile czasu upłynie, zanim będę w stanie zadbać o moje płaczące maluchy oraz o to, jak długo Duży będzie musiał czekać na mnie w przedszkolu. Moje potrzeby bycia blisko, empatii i jasności mogły pozostać niezaspokojone. Ogarnął mnie żal, że nie dotrzemy sprawnie do przedszkola, a potem do domu; niezaspokojone były moje potrzeby lekkości, łatwości i komfortu. Poczułam niechęć i zniechęcenie w związku z czekającymi mnie dodatkowymi zadaniami i wydatkami, co godziło w moje potrzeby prostoty, wygody i efektywności.
Ze względu na niezaspokojone potrzeby harmonii i przyczyniania się do wzbogacania życia innych, a także prostoty, wygody i efektywności zrobiło mi się przykro i smutno na myśl o tym, że uszkodziłam dwa samochody, oraz że zepsułam komuś dzień i utrudniłam realizację jego planów na popołudnie. Jednocześnie przez moment sparaliżował mnie ogromny lęk, bo wyobraziłam sobie, co mogło się stać, gdyby ta kolizja miała miejsce przy dużej prędkości – wówczas niezaspokojona byłaby moja potrzeba bezpieczeństwa fizycznego mojego i bliskich mi osób. Ponieważ ta potrzeba została jednak zaspokojona, poczułam ulgę i wdzięczność do losu, że prędkość – i moja, i tego drugiego samochodu – była bliska zeru ze względu na czerwone światła na skrzyżowaniu oraz korek.
Nie, nie jestem aż tak świadoma i uważna, żeby zdać sobie z tego wszystkiego sprawę w tak stresującym momencie. Dopiero dużo później, gdy emocje opadły, poukładałam sobie wszystko w głowie i porozmawiałam z samą sobą w duchu NVC. Bezpośrednio po stłuczce skupiłam się na spokojnym oddychaniu, próbie rozluźnienia karku i zamknięcia uszu na płacz dzieci, który nagle stał się irytujący (to bardzo typowe działanie rezonansu limbicznego: gdy rodzic jest zestresowany, silne emocje dzieci przede wszystkim go irytują).
Na skrzyżowaniu zapaliło się zielone światło, a kobieta prowadząca toyotę dała mi znać przez okno, żebyśmy pojechały prosto i zatrzymały się w najbliższym możliwym miejscu.
W ciągu tej minuty czy dwóch, w czasie których szukałyśmy miejsca do zaparkowania, wszystkie moje emocje ustąpiły miejsca lękowi przed stawieniem czoła tej kobiecie. Czułam, że od jej reakcji zależy bardzo wiele: jeśli będzie bardzo zdenerwowana, ja zestresuję się jeszcze bardziej; jeśli zacznie mnie obwiniać, będę zawstydzona, ale i zirytowana; jeśli stanie się agresywna, ja nie będę w stanie powstrzymać gniewu. Wiem, że zaatakowana ostro, staję się mimo woli agresywna, a bardzo nie chciałam, żeby moje i tak zestresowane maluchy zobaczyły, jak mama krzyczy na jakąś panią.
Na moje wielkie szczęście trafiłam na niezwykle empatyczną osobę.
Natychmiast ją przeprosiłam, a ona rzuciła okiem na rozwrzeszczane wnętrze mojego samochodu, spojrzała na mnie pokrzepiająco i powiedziała lekkim tonem: „Nic się nie stało, każdemu może się to zdarzyć”. Poczułam, jak moje mięśnie się rozluźniają, strach zniknął, a zamiast niego pojawiła się ulga, radość i ogromna wdzięczność, bo moje potrzeby szacunku do siebie, kontaktu, empatii, wsparcia i otuchy zostały zaspokojone.
To wszystko mogło potoczyć się na poziomie emocjonalnym zupełnie inaczej.
Właścicielka toyoty miała prawo zachować się mało empatycznie, bo przecież też musiała być choć trochę zdenerwowana. Myślę, że wtedy przełączyłabym się na dobre w tryb walki i ucieczki – a konkretnie walki, bo taka jest moja nawykowa reakcja w stanie stresu – i powiedziałabym w gniewie rzeczy, których bym później żałowała. Zapewne też warczałabym do końca dnia na dzieci, bo trudno mi jest wyjść ze stanu złości, a maluchy były silnie pobudzone i zapewne jęczałyby i płakały dalej, podsycając moją irytację.
Abstrahując od empatycznej reakcji właścicielki toyoty, pomogło mi to, że sama dla siebie byłam empatyczna.
Mogłam przecież biczować się w myślach i wyzywać od nieuważnych idiotek. Mogłam powtarzać sobie, że należało mi się, bo ostatnio jeździłam zbyt nonszalancko. Mogłam dramatyzować („to straszne!”) lub snuć czarne scenariusze („koniec z moją mobilnością, będę się bała prowadzić samochód!”). Mogłam wpędzić się w poczucie winy, które tak naprawdę nie jest emocją, lecz pseudoemocją: żalem połączonym z oceną i przypisaniem sobie winy.
Skutek byłby łatwy do przewidzenia: poczucie winy sprawiłoby, że czułabym się źle, a więc traktowałabym innych źle. Najbliżej miałam swoje dzieci, a więc to one padłyby ofiarą moich trudnych emocji. Znam to dobrze, przez wiele lat reagowałam w taki autoagresywny sposób na stresujące sytuacje. Cieszę się, że dzięki coachingowi w duchu NVC z Joanną Berendt dowiedziałam się, że mogę reagować inaczej. Cieszę się też, że ostatnio dzięki kursowi online „Odstresowany rodzic” opartemu na metodzie self-reg, prowadzonemu przez Natalię Fedan i Agnieszkę Sochar, nauczyłam się dusić w zarodku myśli, które mi nie służą.
Miałam napisać tylko o empatii, a znów poruszyłam temat złości.
Zauważyliście, że nie wymieniłam jej wśród emocji, które zalały mnie tuż po kolizji? Rzeczywiście, ani przez chwilę jej nie czułam, nawet jej łagodniejszej siostry – irytacji. Stało się tak dlatego, że dzięki coachingowi i przede wszystkim terapii nauczyłam się robić miejsce „miękkim” trudnym emocjom, jak przykrość, smutek, żal, rozczarowanie. Wcześniej spychałam je głęboko, a ich miejsce zajmowała atrakcyjniejsza PR-owo złość.
A o co chodzi w tytule tego postu?
Otóż moja coach mawiała, że nie da się napełnić czyjegoś koszyczka, jeśli nie ma się pełnego własnego – z próżnego i Salomon nie naleje. Nie można być w stresujących sytuacjach prawdziwie empatycznym wobec innych ludzi, nawet własnych małych dzieci, jeśli nie napełni się własnego koszyczka empatią do samego siebie ani nie otrzyma się empatii od innych.
Ja dziś dostałam empatię z obu źródeł. Dzięki temu podczas spisywania oświadczenia łagodnie uspokoiłam moje dzieci, nakarmiłam Malutkiego i przytuliłam Małego. Potem ostrożnie i niespiesznie pojechaliśmy po Dużego. Przez resztę dnia byłam spokojna, trochę smutna, ale też wdzięczna – a przede wszystkim cierpliwa i łagodna dla dzieci. Osobom nieznającym NVC mój przydługi wywód może wydać się dziwaczny. Sześć lat temu też by mnie nie przekonał. Mam jednak nadzieję, że choć do jednej osoby przemówi idea dawania sobie empatii i nieokładania się po głowie własnymi myślami.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Part of the set #lacanasteria #wicker #beautiful #nature #purple #flower #basket #bestoftheday #picoftheday #instamood #mexico #instamex #pretty” (CC BY 2.0) by Wicker Paradise
utworzone przez DyleMatka | mar 29, 2017 | blaski macierzyństwa, refleksje nad rodzicielstwem
Przerywam na chwilę mój cykl postów o złości i narzędziach pracy nad nią, żeby zanotować spontaniczną refleksję z cyklu „co mi dały dzieci”.
Otóż poszłam dziś do przedszkola po Dużego i Małego z Malutkim śpiącym w wózku. Wózek zostawiłam przed przeszklonymi drzwiami przedszkola, żeby maluch nie zgrzał się w ciepłej szatni (miałam go na oku, zresztą przedszkole jest położone na zamkniętym terenie).
Kiedy starszaki brykały i wygłupiały się zamiast się ubierać,
odezwała się do mnie jedna z matek:
– Jak pani sobie daje radę sama z trójką takich maluchów? Ja mam dwóch synów, cztery i osiem lat, a często nie jestem w stanie ich ogarnąć, zwłaszcza poza domem.
– W domu przez większość czasu jest mi łatwiej, niż po narodzinach drugiego dziecka, bo starszaki bawią się ze sobą i mogę w spokoju zająć się bobasem – odpowiedziałam. – A poza domem czasem ich ogarniam, a czasem nie. W razie problemów zawsze jakaś dobra dusza zlituje się i pomoże.
Kobieta pokręciła głową z niedowierzaniem;
jej mina mówiła: „Przecież widzę, że pani świetnie sobie radzi”. Po paru minutach pożegnała się i wyszła z przedszkola ze swoim czterolatkiem. Żywy jak srebro Mały, już w butach i kurtce, wykorzystał moment mojej nieuwagi i wyszedł razem z nią. Najwyraźniej chciał poprowadzić w kierunku podjazdu wózek z braciszkiem, ale zapomniał o zwolnieniu hamulca, przyłożył dużą siłę i omal nie przewrócił wózka. Kobieta, z którą rozmawiałam, złapała wózek, odblokowała hamulec i razem z Małym ruszyła powoli w kierunku podjazdu, oglądając się, czy już wychodzę. Wszystko to obserwowałam przez drzwi przedszkola. Po chwili wyszłam razem z Dużym na dwór, podziękowałam kobiecie i powiedziałam:
– Widzi pani? Mówiłam, że zawsze jakaś dobra dusza zlituje się i pomoże – po czym obie zaczęłyśmy się śmiać.
Zanim zostałam mamą, nie umiałam prosić o pomoc;
teraz mam z tym jedynie niewielki problem. Zosia-Samosia, którą byłam, nie dzieliła się obowiązkami i nie delegowała zadań, uważając, że sama wszystko zrobi najlepiej. Już narodziny Dużego to zmieniły. Byłam tak słaba po cesarskim cięciu, że przyjęłam z wdzięcznością pomoc mamy i teściowej, które przyjeżdżały do Warszawy, żeby mi gotować i dawać wytchnienie w noszeniu wymagającego noworodka. Z każdym kolejnym dzieckiem delegowałam coraz więcej domowych i opiekuńczych zadań: trochę na męża, trochę na nianię, trochę na panią sprzątającą. Moja duma cierpi z tego powodu coraz rzadziej, krócej i mniej intensywnie. Opisana powyżej sytuacja tylko mnie rozśmieszyła; jeszcze kilka lat temu wstydziłabym się i wyrzucałabym sobie, że sama nie dopilnowałam Malutkiego.
Uważam, że umiejętność korzystania ze wsparcia z wdzięcznością i bez wyrzutów sumienia to ważny czynnik sukcesu.
Mam tu na myśli szeroko pojęty osobisty sukces, czyli takie życie, jakiego pragniemy. Tylko najwybitniejsze jednostki są w stanie dokonać wielkich rzeczy w pojedynkę – a i tak zazwyczaj pomaga im ktoś, kto stoi w cieniu i wykonuje czarną robotę, choćby gotuje dla nich i sprząta, kiedy oni są w szale twórczym. W moim uprzejmym i stanowczym wpisie na temat Pozytywnej Dyscypliny wspomniałam, że biorę udział w rocznym wyzwaniu rozwojowym Joanny Baranowskiej „Uwolnij moc„. W marcu ja i ponad tysiąc innych mam koncentrowałyśmy się na budowaniu własnych sieci wsparcia. Chociaż… ja nie musiałam nic budować, bo robię to już od kilku lat. To kolejny dar, który otrzymałam od moich dzieci.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „group hug” (CC BY-SA 2.0) by Mel Aclaro
utworzone przez DyleMatka | mar 27, 2017 | narzędzia rodzica, rodzicielstwo bliskości
Czy wychowanie w duchu rodzicielstwa bliskości daje się pogodzić z dyscypliną?
Oczywiście, że nie – odpowiedziałabym jeszcze kilkanaście miesięcy temu. Dyscyplina to przecież rygor, surowe zasady i kary wymierzane za ich nieprzestrzeganie, wstrętna behawiorka łamiąca kształtującą się osobowość małego dziecka. Nigdy nie chciałam, żeby moje dzieci były przede wszystkim posłuszne i w sumie nadal nie jest to istotny cel mojego wychowania (Dlaczego? Przeczytaj wpis blogowy zatytułowany Wakacyjny kryzys i przypomnienie, dlaczego wychowuję niegrzeczne dzieci).
Odrzucałam pomysł dyscyplinowania dzieci, a one wchodziły mi na głowę.
Wiem, to określenie niezgodne z NVC; moje dzieci po prostu zaspokajały swoje potrzeby, stosując dostępne dla nich na danym etapie rozwojowym strategie. Jak zwał, tak zwał. Dzieci zaspokajały swoje potrzeby, a moje potrzeby – zwłaszcza spokoju, porządku i łatwości – były stale niezaspokojone. Gdyby nie mój azyl, czyli praca w banku (praca! pracunia! pracusia!), zwariowałabym chyba.
Moi synowie robili tylko to, na co mieli ochotę, a wszystko inne musiałam żmudnie negocjować. Oto typowy dialog z moim wówczas czteroletnim pierworodnym:
– Duży, schowaj proszę swoje buty do szafki.
– Nie mam ochoty.
– Potykam się o nie i mnie to złości.
– Przykro mi, że cię to złości. Ale w takim razie sama je schowaj, skoro CIEBIE to złości.
W świetle ortodoksyjnego rodzicielstwa bliskości miał rację. Jednocześnie nie chciałam stale po nim sprzątać ani godzić się na bałagan, dopóki – być może za kilka lat – nie uwewnętrzni potrzeby porządku i nie zacznie z własnej inicjatywy sprzątać po sobie. Myśli, które kłębiły mi się i nadal kłębią w głowie przy okazji takich utarczek zasługują na osobny post o myślach-zapalnikach. Problem dotyczył nie tylko chowania butów do szafki czy sprzątania po sobie w ogóle, ale też niemal każdej czynności, którą Duży uważał za mniej atrakcyjną od zabawy. Zupełnie niebliskościowo gderałam, podnosiłam głos oraz uciekałam się do szantażu emocjonalnego, a efekty i tak były mizerne.
Kiedy moja frustracja i irytacja sięgały zenitu, usłyszałam o Pozytywnej Dyscyplinie.
Przy pierwszej okazji – podczas kobiecego festiwalu rozwoju osobistego Progressteron – wzięłam udział w warsztacie Joanny Baranowskiej wprowadzającym do tej metody. Asia jest „coachem mam na własnych zasadach”, pomagającym matkom wyjść z domowych pieleszy, oraz edukatorką i promotorką Pozytywnej Dyscypliny. Warsztat odbył się w lodowatym i wietrznym marcowym dniu, a ja wyszłam z niego wewnętrznie rozgrzana, z nadzieją, radością i dobrą energią. Asia jest tak inspirującą i pozytywną osobą, że nadal utrzymuję z nią kontakt i biorę udział w jej rocznym wyzwaniu rozwojowym „Uwolnij moc”. Uczestnicząc w (darmowych) webinariach i obserwując dyskusje w jej grupie na Facebooku, widzę, że pomaga mamom pokonać różne ograniczenia i uwierzyć w siebie. To kawał dobrej roboty i sporych rozmiarów cegiełka zmieniająca świat na lepszy.
Pozytywna Dyscyplina (PD) to metoda wychowawcza oparta jednocześnie na uprzejmości i stanowczości wobec dziecka – złoty środek między nadmierną surowością a zbytnią pobłażliwością.
W mojej ocenie to też złoty środek między bliskościową ortodoksją a podejściem behawioralnym. Przez „bliskościową otodoksję” rozumiem demokratyczne wychowanie bez kar, nagród, pochwał i jakiegokolwiek szantażu emocjonalnego. Według jego zwolenników komunikat „będę zła, jeśli nie sprzątniesz butów” wypowiedziany w celu skłonienia dziecka do schowania butów do szafki nie jest ok, bo rodzic w ten sposób manipuluje dzieckiem i obciąża je swoimi emocjami. Z kolei przez behawioryzm rozumiem podejście oparte na systemie świadomie stosowanych wzmocnień, opanowanym do perfekcji i propagowanym przez Supernianię. Behawioryści, jak wskazuje nazwa stosowanego przez nich podejścia, skupiają się na zachowaniu, a nie jego motywach (np. potrzebach i emocjach) i uważają, że każde zachowanie dziecka można zmienić w relatywnie krótkim czasie przy zastosowaniu odpowiednich metod.
Dualizm, o którym piszę, jest odzwierciedlony w nazwie „Pozytywna Dyscyplina”.
Słowo „pozytywna” podkreśla aspekt bliskościowy i wiarę w to, że dziecko zachowuje się zawsze najlepiej, jak potrafi. Według PD podstawowym celem dziecka jest przynależeć i czuć się ważnym, a niewłaściwe zachowanie najczęściej wynika z tego, że dziecko tego celu nie osiąga albo uważa, że nie osiąga. To zbliża PD do porozumienia bez przemocy: według jego twórcy Marshalla Rosenberga wzbogacanie życia innych to podstawowa potrzeba każdego człowieka. Natomiast słowo „dyscyplina”, jak wyjaśnia twórczyni PD, amerykańska psycholożka Jane Nelsen, „pochodzi od łacińskich słów disciplus lub disciplini, oznaczających osobę, która podąża za prawdą, zasadami lub nauczycielem” (J. Nelsen, „Pozytywna dyscyplina„, CoJaNaTo, Warszawa 2015, s. 45).
Według PD rodzic ma wpływać na zachowanie dziecka przy uwzględnieniu jego potrzeb i emocji. Celem tej metody jest zatem pozyskanie dziecka do współpracy w sposób pełen szacunku i empatii, a jednocześnie skuteczny. Chodzi o to, aby dziecko uwewnętrzniło zasady życia w rodzinie czy innej społeczności – aby postępowało zgodnie z nimi nie ze strachu przed karą, lecz w wyniku działania motywacji wewnętrznej.
No właśnie, zasady: okazało się, że nasze dzieci ich nie przestrzegały z naszej winy.
Po warsztacie spytałam Dużego i Małego, jakie zasady obowiązują w naszym domu. Ich milczenie i nic nierozumiejące spojrzenia powiedziały mi, że najzwyczajniej w świecie nie wiedzą, że w domu obowiązują jakieś zasady. My po prostu nigdy z nimi o tym nie rozmawialiśmy. Wydawało mi się, że wystarczy nie bić dziecka i po każdym jego akcie agresji fizycznej zwracać mu uwagę, że ofiarę to bolało, żeby dziecko wiedziało, że nie akceptujemy bicia. Co ciekawe, Duży bez chwili zastanowienia był w stanie wymienić zasady obowiązujące w przedszkolu, gdzie od początku zachowuje się jak chodzący ideał.
Zwołałam więc spotkanie rodzinne (to ważne narzędzie PD) i wspólnie ustaliliśmy zasady, na których opiera się funkcjonowanie naszej rodziny.
Sprecyzowaliśmy po prostu to, co my, rodzice, uważaliśmy za oczywistą oczywistość, lecz przekazywaliśmy dzieciom w sposób niesystemowy, od przypadku do przypadku. Na każdą z zasad dzieci się zgodziły. Nie trzeba było nimi manipulować – wystarczyło spytać, co sprawi, że naszej rodzinie będzie się żyło przyjemniej. Dopytaliśmy chłopaków, czy chcą, żebyśmy wszyscy się bili, krzyczeli na siebie, przezywali się albo niszczyli cudzą własność. Teraz w sytuacji naruszenia zasad po prostu pytamy o to, na co się umówiliśmy w danej sprawie. Zasady i pytania to też narzędzia PD. O innych można przeczytać we wspomnianej wyżej książce i na stronie pozytywnadyscyplina.pl, a także usłyszeć, oglądając filmy Joanny Baranowskiej dostępne na YouTube i na Facebooku (wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło „Pozytywna Dyscyplina”).
Jak PD ma się do rodzicielskiej złości?
Ano tak, że PD pozwala lepiej zrozumieć przyczyny trudnego zachowania dziecka oraz zmniejszyć jego nasilenie. Dzięki temu rodzic ma mniej powodów do złości. Zresztą temat złości zajmuje poczesne miejsce podczas warsztatów i webinariów wprowadzających do PD. Prowadzące wyjaśniają, jak działa mózg małego dziecka, co się dzieje z mózgiem zdenerwowanego rodzica i jak dzięki tej wiedzy osiągnąć lepsze porozumienie. Oczywiście PD nie zawsze działa – ostatnio w ogóle nic nie działa i w nasze życie wkradł się chaos – ale czy jest coś, co działa zawsze i na każdego? W ogólnym rozrachunku kilka drobnych zmian przyniosło spory efekt. Dzięki podstawom PD nasza rodzina nieco lepiej funkcjonuje, a ja uczyniłam kolejny krok na swojej drodze do życia niezatrutego złością.
Niestety zasady to miecz obosieczny: rodzice też muszą się do nich stosować.
Biedny Mąż nie może już jadać nawet przekąsek na kanapie przed telewizorem, a biedna ja nie mogę podczas jedzenia czytać, bo małe gady natychmiast zwracają nam uwagę. Ostatnio ze względu na nasze zmęczenie ciągłym hałasem uściśliliśmy zasadę „nie krzyczymy”. Otóż umówiliśmy się, że nie wołamy do siebie z pokoju do pokoju. Jeśli ktoś czegoś chce od osoby znajdującej się w innym pomieszczeniu, to musi się tam udać (zrobi to, jeśli to dla niego wystarczająco ważne – a jeśli nie jest ważne, to tym bardziej nie ma powodu do krzyku). Kto krzyczy, zostanie zignorowany lub wyprowadzony z pomieszczenia, w którym hałasuje. Wyjątki: wołanie rodziców do toalety z prośbą o pomoc i w ogóle wołanie o pomoc w sytuacji, w której ruszenie się z miejsca czymś grozi (zabrudzeniem siebie lub czegoś, zranieniem).
Kilka dni temu Mąż zapomniał się i zawołał z kuchni: „Mały, chodź po sok!”. Niespełna trzyipółletni Mały niespiesznie przyszedł do kuchni i oświadczył z godnością: „Złamałeś regułę, tato. Nie krzyczymy. Teraz cię ZINDORUJĘ” – po czym z podniesioną (dosłownie i w przenośni) głową oddalił się w kierunku pokoju dziecięcego. Po chwili wrócił jednak po sok i zastał nas wijących się w konwulsjach ze śmiechu. Życie rodzica bywa straszne, ale bywa też śmieszne.