Uważna obecność, czyli mindfulness

Mniej więcej w połowie trzeciej ciąży gonitwa myśli w mojej głowie zaczęła utrudniać mi funkcjonowanie.

W każdej z ciąż byłam roztargniona i miewałam problemy z koncentracją, teraz jednak skutki tego zaczynały być nieznośne. Musiałam zapisywać w kalendarzu każde, bez wyjątku, zobowiązanie i włączać system powiadomień, w przeciwnym razie o nim zapominałam. Najtrudniej było dotrzymywać bardzo krótkoterminowych zobowiązań. Wychodząc do pracy, obiecywałam Małemu, że pomacham do niego z dworu, lecz zapominałam o tej obietnicy po przekroczeniu progu mieszkania. W drodze na przystanek autobusowy odbierałam telefon od niani i w tle słyszałam rozpaczliwy płacz Małego „Mama mi nie pomachaaaaałaaaaaaa!!!”. W pracy obiecywałam koleżance z pokoju obok, że wyślę jej jakiś materiał mailem, potem jednak wracałam do siebie i zabierałam się do pracy. Po jakimś czasie koleżanka dzwoniła z pytaniem o materiał, a ja nie miałam pojęcia, o co jej chodzi. Ciągle gubiłam różne wydruki, a nawet biurowy czajnik… Bardzo trudno było w tych warunkach kierować w pracy projektami oraz żonglować różnymi prywatnymi zobowiązaniami. Na to nałożył się syndrom wicia gniazda, który tym razem objawiał się umawianiem członków mojej rodziny na wszelkie możliwe badania lekarskie. Cóż za wspaniałe pole do popisu dla mojego zapominalskiego „ja”! Czułam się tak przeciążona nadmiarem myśli, że znów stałam się drażliwa jak osa i łatwo wybuchałam. Dodatkowo stresowała mnie myśl, że po narodzinach trzeciego dziecka będę miała jeszcze więcej zadań i jeszcze mniej spokoju.

W pewnym momencie znajoma podpowiedziała mi praktykę uważności (ang. mindfulness) i postanowiłam uchwycić się tej deski ratunkowej.

Mindfulness to z jednej strony praktyka medytacyjna, a z drugiej – postawa określana jako „uważna obecność”, polegająca na skupianiu się na wszelkiego rodzaju wrażeniach i doznaniach płynących zarówno z wnętrza własnego ciała, jak i z otoczenia. Rozpowszechnił ją amerykański terapeuta Jon Kabat-Zinn. Mindfulness ma wprawdzie korzenie w buddyzmie, jednak jest pozbawiona pierwiastka duchowego. To było dla mnie bardzo ważne, bo z zasady nie angażuję się w praktyki odwołujące się do obcej mi duchowości. Na przykład uprawiam hatha jogę, ale ćwiczenie „om”, a nawet palenie kadzidełek mnie odstręcza (choć to drugie głównie z powodu duszącego zapachu).

Ponieważ jestem wielką fanką wszelkiego rodzaju kursów, zapisałam się na trening MBSR prowadzony przez Annę Gubernat.

MBSR to opracowana przez Kabat-Zinna metoda redukcji stresu opartej na uważności (ang. Mindfulness-Based Stress Reduction). Kurs trwał osiem tygodni i wymagał intensywnej pracy własnej: raz w tygodniu spotykaliśmy się z nauczycielką na 2,5-3 godziny, a w okresie między spotkaniami należało średnio przez pół godziny do godziny dziennie praktykować to, czego się nauczyliśmy. Kurs był poprzedzony darmowym spotkaniem zerowym i długą indywidualną rozmową z nauczycielką, a po jego zakończeniu odbył się Dzień Uważności – niestety beze mnie, bo Malutki zrobił mi psikus i urodził się tuż przedtem, ponad trzy tygodnie przed terminem. Trening bardzo mi się podobał, a jego jedyną wadą była cena (około 1000 zł) – raczej standardowa, o ile mi wiadomo. Na szczęście przygodę z uważnością można z powodzeniem zacząć bez kursu czy nauczyciela, poprzez lekturę książek i wykonywanie zaproponowanych w nich ćwiczeń; polecam choćby „Mindfulness. Jak wytrenować dzikiego słonia i inne przygody w praktyce uważności”.

W czasie treningu duże wrażenie zrobiło na mnie najbardziej znane ćwiczenie wykonywane podczas kursów mindfulness: uważne jedzenie.

Zamknęliśmy oczy i prowadząca kurs położyła każdemu na dłoni mały suszony owoc egzotyczny – tylko tyle wiedzieliśmy. Następnie przez 15 minut prowadziła nas przez proces uważnego poznawania owocu zmysłami. Pamiętam swoją irytację, kiedy usłyszałam, że nie możemy od razu obejrzeć owocu; rada nierada, skupiłam się na innych zmysłach. Najpierw należało poczuć w dłoni jego ciężar, dotknąć go palcami, poobracać, ponaciskać, poczuć fakturę jego skórki, twardość/miękkość, sprężystość/łamliwość, suchość/wilgotność, wyobrazić sobie jego kolor. Moje palce dotykały czegoś, co „wyglądało” jak wyjątkowo duża, miękka i sprężysta w środku rodzynka. Następnie mieliśmy przyłożyć owoc do ucha i posłuchać go. W pierwszej chwili pomyślałam, że to żart, ale kiedy lekko naciskałam owoc, ten faktycznie wydawał dźwięki, a konkretnie trzaski, trochę jak zgniatana folia bąbelkowa. Wiedziałam już, że ma w środku drobne pestki jak suszona figa.

Najbardziej niezwykłe były wrażenia płynące ze zmysłu powonienia: powąchałam owoc i cofnęłam się pamięcią w czasie.

Byłam na pustyni w Egipcie, dojechaliśmy quadami do osady tubylców i mieliśmy wejść do namiotów na poczęstunek. W powietrzu unosił się zapach intensywnie słodki, aromatyczny i jednocześnie stęchły, dziwny. Byłam zaciekawiona i podekscytowana, a jednocześnie nie byłam pewna, czy mam ochotę na poczęstunek. Zaskoczyła mnie intensywność tych doznań wywołanych z zakamarków pamięci przez zapach. Nawet poczułam mrowienie rąk, przez dłuższy czas ściskających kierownicę quada! (Kiedy dostaliśmy później drugi owoc, także jego lekko cytrynowo-migdałowy zapach przeniósł mnie do przeszłości: ledwo sięgając oczami ponad blat kuchennego stołu, przyglądałam się, jak mama miesza ręką ciasto na drożdżową babkę).

Kiedy nauczycielka pozwoliła nam otworzyć oczy i obejrzeć owoc, nie wniosło to niczego do mojego zasobu informacji.

Owoc wyglądał dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Na koniec mieliśmy włożyć go do ust i nie rozgryzać od razu, lecz najpierw powoli zbadać podniebieniem i językiem, turlać go i lekko naciskać. Smak też mnie nie zaskoczył: słodycz miąższu i gorycz ziarenek, które usłyszałam, mieszały się z cierpkością i lekką stęchlizną zapowiedzianą przez zapach.

Natomiast podstawowe ćwiczenie mindfulness, skanowanie ciała (ang. body scan), zupełnie mi nie wychodziło.

Polega ono na skupianiu uwagi na poszczególnych częściach własnego ciała tak, jakby się je napotkało po raz pierwszy w życiu. Podczas zajęć prowadziła nas nauczycielka, a w domu – nagranie jej głosu. Ćwiczenie rozpoczynaliśmy od dużego palca lewej stopy, a kończyliśmy… nie mam pojęcia, na czym, ponieważ mimo kilkudziesięciu podejść tylko raz udało mi się nie zasnąć na etapie lewej stopy bądź łydki. To był ten jeden raz (podczas spotkania z grupą), kiedy miałam głowę pełną zadań na popołudnie i w ogóle nie byłam w stanie skoncentrować się na ćwiczeniu. Od tamtej pory zdarza mi się błyskawicznie przeskanować ciało w stresujących sytuacjach, co – czasem, nie zawsze – pozwala mi powstrzymać gniewną reakcję, a przynajmniej opóźnić ją i osłabić. Czasem też sprawdzam w ten sposób, czy odczuwam gdzieś ból lub napięcie, nad którym warto popracować. Natomiast nagranie body scan z głosem Anny Gubernat wykorzystuję wyłącznie jako pomoc w błyskawicznym zaśnięciu, kiedy wiem, że potrzebuję drzemki i mam na nią mniej niż godzinę.

W jaki sposób uważność pomogła mi radzić sobie ze złością?

Choć nie ćwiczyłam zbyt pilnie, dość szybko odczułam efekty treningu w codziennym życiu. Już jako nastolatka nie lubiłam marnować czasu i robiłam kilka (najlepiej pożytecznych) rzeczy naraz; na przykład, jeżdżąc środkami transportu publicznego, odrabiałam lekcje czy uczyłam się języków obcych. Po latach doprowadziłam tę wielozadaniowość do absurdu. Wkrótce po rozpoczęciu treningu MBSR zauważyłam, że coraz częściej z tego rezygnuję: jadąc autobusem, wyłączałam radio i skupiałam się na wrażeniach zmysłowych. Osiągnęłam też mój główny cel, jakim było pozbycie się stałej gonitwy myśli. Natomiast o wiele trudniej jest mi przyjąć uważnościową postawę wobec trudnych emocji, czyli zauważyć je i zaakceptować bez oceniania i podejmowania jakichkolwiek działań. Ostatnio kilka razy udało mi się to w przypadku smutku czy zniechęcenia, natomiast złość – jeśli już mnie dopadnie – obezwładnia mnie, uniemożliwiając ćwiczenie nabytych umiejętności.

Chciałam napisać w podsumowaniu, że stawiam pierwsze kroki w obszarze uważności, ale jest to dalekie od prawdy.

W rzeczywistości jestem mniej więcej na tym samym etapie praktykowania mindfulness, co Malutki w zakresie rozwoju motoryki dużej: niedawno pojęłam, do czego służą ręce i umiem się obracać na brzuch. Nadal nie umiem dopełznąć do zabawki i czasem krzyczę z frustracji tym wywołanej, jednak nie jestem już małym kosmitą, który nie ma pojęcia, co się dookoła niego dzieje i w ogóle nie panuje nad własnym ciałem. A najpiękniejsze jest to, że Duży przy mojej inspiracji i z moją pomocą też zaczyna praktykować uważność… Ale to temat na osobny post.

Rysunek wykorzystany w tym wpisie: „Mindful” (CC BY 2.0) by dee & tula monstah

Głęboka woda czy brodzik?

Dziś o godzinie 19 zostawiłam Dużego w przedszkolu, gdzie spędzi wraz z całą swoją grupą pełną przygód noc.

Od kilku tygodni mówił o tej nocy z ogromnym entuzjazmem i nie mógł się jej doczekać. W przedszkolu odebrał ode mnie torbę ze swoim kocem, poduszką, piżamą i latarką, przytulił mnie nieuważnie na pożegnanie, po czym dołączył do kolegów, którzy skakali z radości, skandując raz po raz: „NO-CO-WA-NIE!”. Nawet nie obejrzał się na mnie i młodszych braci.

Początek jego pierwszej nocy w przedszkolu w czerwcu ubiegłego roku wyglądał zupełnie inaczej.

Także wtedy czekał na tę noc i mówił o niej z przejęciem, jednak z czasem do jego radosnego oczekiwania wkradł się lęk. Dopytywał, czy będę mogła zostać z nim i go przytulić przed snem i widać było, że chęć przeżycia czegoś nowego walczy w nim z potrzebą bezpieczeństwa i rutyny. W tygodniu poprzedzającym nocleg był coraz bardziej zestresowany, a w „dniu zero” stwierdził, że raczej nie chce w tej zabawie uczestniczyć, choć nie był tego całkiem pewny. Spakowałam go więc i wieczorem zawiozłam do przedszkola. Byli tam wszyscy jego koledzy i koleżanki (stuprocentowa frekwencja to w przedszkolu coś niezwykłego) i nikt poza nim nie wyglądał na zestresowanego. Biedny Duży nie wiedział, czego chce. Kiedy miałam go zostawić, rozpłakał się rozpaczliwie i przykleił do moich nóg, wołając: „Mamo, błagam cię, nie zostawiaj mnie tu! Chcę być zawsze z tobą!”.

Przytuliłam go i powiedziałam: „Jestem przekonana, że będzie super, a jeśli nie, to ciocia zadzwoni do mnie i przyjadę po ciebie”.

„Ciocia” kiwnęła głową, a ja odkleiłam od siebie płaczącą kupkę nieszczęścia i zdecydowanym krokiem opuściłam przedszkole. Nieczuła matka, fundująca dziecku traumę bez powodu – mniej więcej to usłyszałam od Męża, kiedy dowiedział się, jak wyglądało moje pożegnanie z Dużym. Na szczęście wkrótce dostałam SMS od wychowawczyni: Duży świetnie się bawił i nie zamierzał wracać do domu. Kiedy następnego ranka odebraliśmy go całą rodziną – ja, Mąż, Mały i Malutki w moim brzuchu – zawołał radośnie: „Mamo, to była najlepsza noc w moim życiu! Dziękuję, że mnie nie posłuchałaś i mnie zostawiłaś! Skąd wiedziałaś, że tak trzeba?”

No właśnie, skąd wiedziałam, że tak trzeba?

Nie wiedziałam, a jedynie przeczuwałam: podpowiedziały mi to intuicja i doświadczenie. Podczas adaptacji w przedszkolu dwa lata wcześniej w przypadku rozpaczy Dużego najlepiej sprawdzało się krótkie pożegnanie i opuszczenie przedszkola; wtedy szybko się uspokajał i rozpogadzał. Ja postępowałam właśnie tak, a Mąż zwykle próbował zostać, aż Duży się uspokoi, ale wtedy nasz synek wpadał w histerię i nawet po południu był nadal markotny i niespokojny. Nie byłam jednak pewna, że podczas nocy w przedszkolu takie postępowanie się sprawdzi. W ogóle niczego nie byłam pewna, bo niestety dzieci nie rodzą się z dołączoną instrukcją obsługi. Każde dziecko jest inne, każde konkretne dziecko też jest inne w relacji z różnymi osobami oraz w różnych okolicznościach i na różnych etapach rozwojowych, co dodatkowo utrudnia przewidywanie skutków naszych rodzicielskich działań.

Moje macierzyństwo to wielka improwizacja i stąpanie po kruchym lodzie bez solidnej wiedzy o procesach topnienia i zamarzania.

Pytanie o złoty środek między rzucaniem dziecka na głęboką wodę a niewypuszczaniem go z brodzika dla maluszków to tylko jeden z moich licznych macierzyńskich dylematów. Dużo czytam o rozwoju psychofizycznym dziecka i różnego rodzaju narzędziach rodzica, staram się rozwijać się jako matka i człowiek (bo dobry, zadbany emocjonalnie człowiek płci żeńskiej może być wystarczająco dobrą matką), ale najczęściej wiem tylko, że nic nie wiem. Znajduję rozwiązania i odpowiedzi, analizując każdy przypadek z osobna i wsłuchując się w swoją intuicję – bez niej ani rusz. Stąpam po omacku, czasem trafiając na minę albo rozdeptując jakąś delikatną roślinkę. Mam nadzieję, że moje dzieci wybaczą mi moje liczne błędy, wierząc w moje dobre intencje.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Swims Faster Deeper” (CC BY-NC 2.0) by Thomas Hawk

Hajnid mnie docenił!

Dziś Duży rozłożył mnie na łopatki swoją nad wiek dojrzałą oceną sytuacji sprzed kilku lat.

Pisałam niedawno, że mój niespełna sześcioletni pierworodny był tzw. high need baby i że nadal jest wymagający. Coraz częściej zastanawiam się, czy aby na pewno nadal taki jest. Nie mam natomiast wątpliwości co do tego, że jest pod wieloma względami nieprzeciętny. W szczególności jest piekielnie inteligentny i często zadziwia mnie swoimi przemyśleniami, czego przykładem jest opisana poniżej sytuacja.

Otóż zebrało mi się na wspominanie wcześniejszego okresu życia moich dzieci

i spytałam Dużego, czy pamięta „mama toch tejam”. W jego języku dwulatka oznaczało to „mamo, przytul mnie TERAZ” i w ciągu ostatnich tygodni mojej drugiej ciąży oraz w pierwszych miesiącach po narodzinach Małego było to zdanie, które wypowiadał najczęściej – czasem kilkadziesiąt razy dziennie. Jeśli nie przytuliłam go natychmiast, wpadał w histerię, z której niełatwo było go wyprowadzić. Rzucałam więc wszystko i go przytulałam, choć czasem byłam wkurzona, bo to był jego sposób na niemycie rąk i ogólnie odmowę wykonania jakiegoś polecenia. Tak wtedy pojmowałam rodzicielstwo bliskości.

Duży odpowiedział, że pamięta. 

Zaciekawiona spytałam:
– Ale serio pamiętasz, jak to mówiłeś, czy wiesz o tym z naszych opowiadań?
– Pamiętam jeden raz, kiedy bardzo płakałem, żebyś mnie przytuliła.
W panice zaczęłam się zastanawiać, czy to jeden z tych dwóch, czy trzech razów, kiedy naprawdę paskudnie na niego nawrzeszczałam i ostrożnie zapytałam:
– A pamiętasz, co się wtedy działo? Gdzie ja byłam i co robiłam?
– Byłaś w łazience, robiłaś siku, a ja nie chciałem, żebyś sikała. – W tym momencie Duży zamyślił się przez chwilę. – Mamo, ale ja byłem dla ciebie wredny! Nawet siku nie mogłaś w spokoju zrobić! Jesteś bardzo dzielną mamą, że to wytrzymałaś, wiesz?

Padłam z wrażenia

Sześciolatek ma taką zdolność do empatii i autorefleksji, jakiej bym się po nim nie spodziewała. Nie liczyłam na to, że kiedykolwiek doceni moje matczyne zaangażowanie (ewentualnie doceni, dopiero kiedy zostanie ojcem), a tu taka miła niespodzianka! Jest nadzieja, drogie mamy chadzające do toalety wyłącznie w towarzystwie!

Zapoznaj się z cyklem artykułów o złości. Teraz kolej na wpis o uważności.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Outhouse” (CC BY-NC-ND 2.0) by Nicko Gibson

Napełnianie swojego koszyczka: empatia a złość

Dziś miałam okazję, aby w przykrej sytuacji zastosować jedno z narzędzi, które pomagają mi złościć się rzadziej i mniej destrukcyjnie.

W ubiegłym tygodniu napisałam post o porozumieniu bez przemocy (NVC) i jedna z moich czytelniczek poprosiła mnie o więcej praktycznych przykładów. Mówisz – masz: poniżej opiszę, jak dałam empatię samej sobie i dzięki temu zachowałam spokój i całkiem niezły nastrój.

Oto zrealizował się scenariusz, który miałam w głowie kilka lat temu i który przez pewien czas po narodzinach Dużego powstrzymywał mnie przed prowadzeniem samochodu:

miałam stłuczkę z dwójką płaczących dzieci na pokładzie. Odebrałam Małego wcześniej z przedszkola, żeby pojechać z nim (i Malutkim jako osobą towarzyszącą) do pediatry po skierowanie do specjalisty. Udało się, choć byliśmy nieco spóźnieni. Po wizycie chciałam sprawnie dojechać z powrotem do przedszkola po Dużego, więc zrezygnowałam z nakarmienia „na zapas” Malutkiego przed wyjściem z przychodni. Niestety utknęłam w ogromnym korku. Brak płynnego ruchu obudził Malutkiego, który zaczął marudzić, potem płakać, a w końcu drzeć się jak opętany.

Wkrótce rozpłakał się i Mały, który ma chyba chorobę lokomocyjną: płakał, że jest mu niedobrze, nie może wytrzymać krzyku Malutkiego i chce się do mnie przytulić. Próbowałam uspokajać obu synów, bardzo chciałam ich przytulić albo chociaż pogłaskać, ale nie mogłam do żadnego z nich sięgnąć, bo byli usadowieni na tylnej kanapie. Czułam rosnące napięcie w ciele i zdenerwowanie (tak działa tzw. rezonans limbiczny: wobec silnych emocji innych osób nasz ssaczy mózg wprawia także i nas w podobne emocje). W pewnej chwili zorientowałam się, że stoję na niewłaściwym pasie, a ten właściwy jest wolny – tak mi się przynajmniej zdawało, kiedy zerknęłam w lusterko wsteczne. Ruszyłam więc w prawo i… uderzyłam w nadjeżdżającą powoli w kierunku skrzyżowania toyotę, która w chwili, kiedy spojrzałam w lusterko, była w martwym punkcie.

Oprócz płaczu dzieci usłyszałam chrzęst gniecionej blachy i spięłam się jeszcze bardziej, a emocje zaczęły we mnie buzować.

Na poziomie fizycznym poczułam, jak napinają się moje mięśnie karku i między łopatkami (to te miejsca, w których najsilniej odczuwam stres), oddech przyspiesza i się spłyca, a ręce zaczynają drżeć. Na poziomie emocjonalnym poczułam niepokój o to, ile czasu upłynie, zanim będę w stanie zadbać o moje płaczące maluchy oraz o to, jak długo Duży będzie musiał czekać na mnie w przedszkolu. Moje potrzeby bycia blisko, empatii i jasności mogły pozostać niezaspokojone. Ogarnął mnie żal, że nie dotrzemy sprawnie do przedszkola, a potem do domu; niezaspokojone były moje potrzeby lekkości, łatwości i komfortu. Poczułam niechęć i zniechęcenie w związku z czekającymi mnie dodatkowymi zadaniami i wydatkami, co godziło w moje potrzeby prostoty, wygody i efektywności.

Ze względu na niezaspokojone potrzeby harmonii i przyczyniania się do wzbogacania życia innych, a także prostoty, wygody i efektywności zrobiło mi się przykro i smutno na myśl o tym, że uszkodziłam dwa samochody, oraz że zepsułam komuś dzień i utrudniłam realizację jego planów na popołudnie. Jednocześnie przez moment sparaliżował mnie ogromny lęk, bo wyobraziłam sobie, co mogło się stać, gdyby ta kolizja miała miejsce przy dużej prędkości – wówczas niezaspokojona byłaby moja potrzeba bezpieczeństwa fizycznego mojego i bliskich mi osób. Ponieważ ta potrzeba została jednak zaspokojona, poczułam ulgę i wdzięczność do losu, że prędkość – i moja, i tego drugiego samochodu – była bliska zeru ze względu na czerwone światła na skrzyżowaniu oraz korek.

Nie, nie jestem aż tak świadoma i uważna, żeby zdać sobie z tego wszystkiego sprawę w tak stresującym momencie. Dopiero dużo później, gdy emocje opadły, poukładałam sobie wszystko w głowie i porozmawiałam z samą sobą w duchu NVC. Bezpośrednio po stłuczce skupiłam się na spokojnym oddychaniu, próbie rozluźnienia karku i zamknięcia uszu na płacz dzieci, który nagle stał się irytujący (to bardzo typowe działanie rezonansu limbicznego: gdy rodzic jest zestresowany, silne emocje dzieci przede wszystkim go irytują).

Na skrzyżowaniu zapaliło się zielone światło, a kobieta prowadząca toyotę dała mi znać przez okno, żebyśmy pojechały prosto i zatrzymały się w najbliższym możliwym miejscu.

W ciągu tej minuty czy dwóch, w czasie których szukałyśmy miejsca do zaparkowania, wszystkie moje emocje ustąpiły miejsca lękowi przed stawieniem czoła tej kobiecie. Czułam, że od jej reakcji zależy bardzo wiele: jeśli będzie bardzo zdenerwowana, ja zestresuję się jeszcze bardziej; jeśli zacznie mnie obwiniać, będę zawstydzona, ale i zirytowana; jeśli stanie się agresywna, ja nie będę w stanie powstrzymać gniewu. Wiem, że zaatakowana ostro, staję się mimo woli agresywna, a bardzo nie chciałam, żeby moje i tak zestresowane maluchy zobaczyły, jak mama krzyczy na jakąś panią.

Na moje wielkie szczęście trafiłam na niezwykle empatyczną osobę.

Natychmiast ją przeprosiłam, a ona rzuciła okiem na rozwrzeszczane wnętrze mojego samochodu, spojrzała na mnie pokrzepiająco i powiedziała lekkim tonem: „Nic się nie stało, każdemu może się to zdarzyć”. Poczułam, jak moje mięśnie się rozluźniają, strach zniknął, a zamiast niego pojawiła się ulga, radość i ogromna wdzięczność, bo moje potrzeby szacunku do siebie, kontaktu, empatii, wsparcia i otuchy zostały zaspokojone.

To wszystko mogło potoczyć się na poziomie emocjonalnym zupełnie inaczej.

Właścicielka toyoty miała prawo zachować się mało empatycznie, bo przecież też musiała być choć trochę zdenerwowana. Myślę, że wtedy przełączyłabym się na dobre w tryb walki i ucieczki – a konkretnie walki, bo taka jest moja nawykowa reakcja w stanie stresu – i powiedziałabym w gniewie rzeczy, których bym później żałowała. Zapewne też warczałabym do końca dnia na dzieci, bo trudno mi jest wyjść ze stanu złości, a maluchy były silnie pobudzone i zapewne jęczałyby i płakały dalej, podsycając moją irytację.

Abstrahując od empatycznej reakcji właścicielki toyoty, pomogło mi to, że sama dla siebie byłam empatyczna.

Mogłam przecież biczować się w myślach i wyzywać od nieuważnych idiotek. Mogłam powtarzać sobie, że należało mi się, bo ostatnio jeździłam zbyt nonszalancko. Mogłam dramatyzować („to straszne!”) lub snuć czarne scenariusze („koniec z moją mobilnością, będę się bała prowadzić samochód!”). Mogłam wpędzić się w poczucie winy, które tak naprawdę nie jest emocją, lecz pseudoemocją: żalem połączonym z oceną i przypisaniem sobie winy.

Skutek byłby łatwy do przewidzenia: poczucie winy sprawiłoby, że czułabym się źle, a więc traktowałabym innych źle. Najbliżej miałam swoje dzieci, a więc to one padłyby ofiarą moich trudnych emocji. Znam to dobrze, przez wiele lat reagowałam w taki autoagresywny sposób na stresujące sytuacje. Cieszę się, że dzięki coachingowi w duchu NVC z Joanną Berendt dowiedziałam się, że mogę reagować inaczej. Cieszę się też, że ostatnio dzięki kursowi online „Odstresowany rodzic” opartemu na metodzie self-reg, prowadzonemu przez Natalię Fedan i Agnieszkę Sochar, nauczyłam się dusić w zarodku myśli, które mi nie służą.

Miałam napisać tylko o empatii, a znów poruszyłam temat złości.

Zauważyliście, że nie wymieniłam jej wśród emocji, które zalały mnie tuż po kolizji? Rzeczywiście, ani przez chwilę jej nie czułam, nawet jej łagodniejszej siostry – irytacji. Stało się tak dlatego, że dzięki coachingowi i przede wszystkim terapii nauczyłam się robić miejsce „miękkim” trudnym emocjom, jak przykrość, smutek, żal, rozczarowanie. Wcześniej spychałam je głęboko, a ich miejsce zajmowała atrakcyjniejsza PR-owo złość.

A o co chodzi w tytule tego postu?

Otóż moja coach mawiała, że nie da się napełnić czyjegoś koszyczka, jeśli nie ma się pełnego własnego – z próżnego i Salomon nie naleje. Nie można być w stresujących sytuacjach prawdziwie empatycznym wobec innych ludzi, nawet własnych małych dzieci, jeśli nie napełni się własnego koszyczka empatią do samego siebie ani nie otrzyma się empatii od innych.

Ja dziś dostałam empatię z obu źródeł. Dzięki temu podczas spisywania oświadczenia łagodnie uspokoiłam moje dzieci, nakarmiłam Malutkiego i przytuliłam Małego. Potem ostrożnie i niespiesznie pojechaliśmy po Dużego. Przez resztę dnia byłam spokojna, trochę smutna, ale też wdzięczna – a przede wszystkim cierpliwa i łagodna dla dzieci. Osobom nieznającym NVC mój przydługi wywód może wydać się dziwaczny. Sześć lat temu też by mnie nie przekonał. Mam jednak nadzieję, że choć do jednej osoby przemówi idea dawania sobie empatii i nieokładania się po głowie własnymi myślami.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Part of the set #lacanasteria #wicker #beautiful #nature #purple #flower #basket #bestoftheday #picoftheday #instamood #mexico #instamex #pretty” (CC BY 2.0) by Wicker Paradise

Korzystanie ze wsparcia

Przerywam na chwilę mój cykl postów o złościnarzędziach pracy nad nią, żeby zanotować spontaniczną refleksję z cyklu „co mi dały dzieci”.

Otóż poszłam dziś do przedszkola po Dużego i Małego z Malutkim śpiącym w wózku. Wózek zostawiłam przed przeszklonymi drzwiami przedszkola, żeby maluch nie zgrzał się w ciepłej szatni (miałam go na oku, zresztą przedszkole jest położone na zamkniętym terenie).

Kiedy starszaki brykały i wygłupiały się zamiast się ubierać,

odezwała się do mnie jedna z matek:
– Jak pani sobie daje radę sama z trójką takich maluchów? Ja mam dwóch synów, cztery i osiem lat, a często nie jestem w stanie ich ogarnąć, zwłaszcza poza domem.
– W domu przez większość czasu jest mi łatwiej, niż po narodzinach drugiego dziecka, bo starszaki bawią się ze sobą i mogę w spokoju zająć się bobasem – odpowiedziałam. – A poza domem czasem ich ogarniam, a czasem nie. W razie problemów zawsze jakaś dobra dusza zlituje się i pomoże.

Kobieta pokręciła głową z niedowierzaniem;

jej mina mówiła: „Przecież widzę, że pani świetnie sobie radzi”. Po paru minutach pożegnała się i wyszła z przedszkola ze swoim czterolatkiem. Żywy jak srebro Mały, już w butach i kurtce, wykorzystał moment mojej nieuwagi i wyszedł razem z nią. Najwyraźniej chciał poprowadzić w kierunku podjazdu wózek z braciszkiem, ale zapomniał o zwolnieniu hamulca, przyłożył dużą siłę i omal nie przewrócił wózka. Kobieta, z którą rozmawiałam, złapała wózek, odblokowała hamulec i razem z Małym ruszyła powoli w kierunku podjazdu, oglądając się, czy już wychodzę. Wszystko to obserwowałam przez drzwi przedszkola. Po chwili wyszłam razem z Dużym na dwór, podziękowałam kobiecie i powiedziałam:
– Widzi pani? Mówiłam, że zawsze jakaś dobra dusza zlituje się i pomoże – po czym obie zaczęłyśmy się śmiać.

Zanim zostałam mamą, nie umiałam prosić o pomoc;

teraz mam z tym jedynie niewielki problem. Zosia-Samosia, którą byłam, nie dzieliła się obowiązkami i nie delegowała zadań, uważając, że sama wszystko zrobi najlepiej. Już narodziny Dużego to zmieniły. Byłam tak słaba po cesarskim cięciu, że przyjęłam z wdzięcznością pomoc mamy i teściowej, które przyjeżdżały do Warszawy, żeby mi gotować i dawać wytchnienie w noszeniu wymagającego noworodka. Z każdym kolejnym dzieckiem delegowałam coraz więcej domowych i opiekuńczych zadań: trochę na męża, trochę na nianię, trochę na panią sprzątającą. Moja duma cierpi z tego powodu coraz rzadziej, krócej i mniej intensywnie. Opisana powyżej sytuacja tylko mnie rozśmieszyła; jeszcze kilka lat temu wstydziłabym się i wyrzucałabym sobie, że sama nie dopilnowałam Malutkiego.

Uważam, że umiejętność korzystania ze wsparcia z wdzięcznością i bez wyrzutów sumienia to ważny czynnik sukcesu.

Mam tu na myśli szeroko pojęty osobisty sukces, czyli takie życie, jakiego pragniemy. Tylko najwybitniejsze jednostki są w stanie dokonać wielkich rzeczy w pojedynkę – a i tak zazwyczaj pomaga im ktoś, kto stoi w cieniu i wykonuje czarną robotę, choćby gotuje dla nich i sprząta, kiedy oni są w szale twórczym. W moim uprzejmym i stanowczym wpisie na temat Pozytywnej Dyscypliny wspomniałam, że biorę udział w rocznym wyzwaniu rozwojowym Joanny Baranowskiej „Uwolnij moc„. W marcu ja i ponad tysiąc innych mam koncentrowałyśmy się na budowaniu własnych sieci wsparcia. Chociaż… ja nie musiałam nic budować, bo robię to już od kilku lat. To kolejny dar, który otrzymałam od moich dzieci.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „group hug” (CC BY-SA 2.0) by Mel Aclaro