Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija

Pytacie mnie ostatnio, jak odnaleźć spokój w sytuacji przewlekle podwyższonego stresu.

Opisujecie przeróżne sytuacje, do których należą między innymi:

  • trzecia ciąża w relatywnie krótkim czasie po dwóch poprzednich;
  • mąż pracujący od rana do nocy i brak wsparcia innych dorosłych;
  • napięta sytuacja w pracy;
  • powiększająca się dziura w domowym budżecie;
  • wymagające dziecko z utrzymującym się tygodniami i miesiącami silnym lękiem separacyjnym;
  • potężne rozczarowanie kimś, komu się zaufało;
  • dziecko miesiącami budzące się każdej nocy po kilkanaście razy;
  • rozregulowane dziecko wielkim krzykiem domagające się piersi kilkadziesiąt razy w ciągu dnia;
  • dziecko porozumiewające się głównie za pomocą jęków, krzyków albo przeraźliwego pisku;
  • dziecko gryzące rodzeństwo i rodziców w chwilach silniejszych emocji lub zmęczenia;
  • zbliżająca się operacja dziecka;
  • dziecko chorujące praktycznie bez przerwy od jesieni do wiosny;
  • wojny między starszym a młodszym dzieckiem. 

Wszystkich tych sytuacji doświadczyłam na którymś etapie mojego potrójnego macierzyństwa. Łączy je przewlekle podwyższone napięcie połączone z przewlekle obniżoną energią, czyli stan określany jako czarny kwadrant macierzy Thayera, zwany też czarną dupą.

Co mi pomaga, kiedy wiem, że w najbliższym czasie nie mam szans na redukcję stresu i porządną regenerację (kroki trzeci i piąty Self-Reg)?

Zanim odpowiem, spróbujcie sobie uświadomić, jakie myśli krążą Wam po głowie w tego typu sytuacjach.

„Kiedy to się skończy?”,

„Nie wytrzymam tego dłużej”,

„Co za koszmar”,

„Nie ogarniam”,

„Jestem beznadziejna”,

„Jestem w czarnej dupie”,

„Moje życie jest do kitu”,

„Dlaczego akurat mnie się to przydarza?”,

„To dziecko jest okropne”

– czy coś z tego brzmi znajomo? Jeśli nie, to serdecznie Wam gratuluję: nie dokładacie sobie cierpienia do bólu myślami-zapalnikami. A jeśli tak, to… doskonale Was rozumiem, bo też tak miewam – coraz rzadziej, właściwie już bardzo rzadko, od kiedy stosuję Self-Reg. To na kursie online Natalii Fedan „Odstresowany rodzic” odkryłam, że myśli-zapalniki to dla mnie najsilniejszy ze wszystkich stresorów – tak, silniejszy niż wszystkie te, które wymieniłam w poprzednim akapicie! Dopiero pod wpływem tych myśli widzę daną sytuację jako przytłaczającą.

Zapewne już się domyślacie, co mi pomaga:

samoregulacja w obszarze poznawczym, a konkretnie zastąpienie tych myśli bardziej sprzyjającymi. Moja ulubiona myśl, którą powtarzam jak mantrę,  brzmi: „To minie. To minie. To minie”. Wdech, wydech. To minie. Cytując Jerzego Stanisława Leca: „Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija”. Nawet kiedy żmija wydaje się nie mieć końca, ten jednak prędzej czy później następuje. Kiedy więc jest mi ciężko albo oczekuję na jakieś trudne doświadczenie (jak dziś – operacji Małego jutro rano), próbuję przypomnieć sobie tego typu sytuacje z przeszłości, posiłkując się moimi dziennikami i zapiskami na Facebooku.

Zawsze stwierdzam, że te wspomnienia nie wzbudzają już we mnie silnych emocji, a po burzy zawsze pojawiało się słońce. Jutro po południu Mały będzie w domu, po operacji. Za kilka tygodni Malutkiemu wyrżną się ostatnie zęby mleczne i przestanie traktować nocą moje piersi jak gryzaki. Za jakieś dwa lata Mały zacznie mówić ciszej, zamiast wykrzykiwać wszystko donośnym głosem (Duży niedawno zaczął), a Malutki przestanie reagować przeraźliwym piskiem na każdą frustrację (Mały jakiś czas temu przestał). Mąż niedługo dokończy wszystkie projekty w miejscu pracy, z którego odchodzi i przestanie pracować po kilkanaście godzin dziennie. Już za pół roku znów będzie wiosna. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Koniec żmii kiedyś nastąpi.

Może to, czym dzielę się dziś z Wami, to oczywista oczywistość.

Jednak mnie powtarzanie w myślach „To minie” zamiast myśli-zapalników bardzo pomaga. Jeśli choć jednej osobie spośród Was także pomoże, to uznam, że warto było spędzić chwilę przy komputerze.

Co mi zrobiły studia coachingowe

Dziś znów zajmuje mnie temat relacji – z innymi ludźmi, ale też z samą sobą.

Niedawno pisałam o budowaniu wioski wsparcia i podkreślałam, jak wielkie znaczenie dla naszej samoregulacji mają bliskie więzi z innymi, życzliwymi nam ludźmi. Kontynuując ten temat, opowiem Wam, jak na mnie wpłynęły Podyplomowe Studia Coachingu i Mentoringu i co zamierzam z tym zrobić. Okazją do tej refleksji była wczorajsza uroczystość graduacji i wcześniejsze, poranne spotkanie z moją grupą i superwizorami. Spotkanie to kończyło niemal roczny cykl praktycznych zajęć z coachingu, podczas których przekonaliśmy się na własnej skórze, co to znaczy doświadczać zmiany.

Jestem zadziwiona tym, jak bardzo zmieniłam się w ciągu minionego roku.

Dobrą ilustracją tego jest moje zachowanie podczas pierwszego i ostatniego spotkania z grupą współuczestników studiów. W październiku ubiegłego roku wierciłem się niespokojnie na krześle i układałam w myślach to, w jaki sposób przedstawię się grupie. Dopóki nie nadeszła moja kolej, nie słuchałam tego, co mówią inni i bardzo chciałam mieć moje „wystąpienie” za sobą. Dopiero kiedy wypowiedziałam swoją kwestię, mogłam skupić się na słuchaniu, przyjrzeć się ludziom, rozejrzeć po pomieszczeniu. Wczoraj miałam posuchę w myślach, za to serce zalane emocjami. Nie zastanawiałam się nad tym, co chcę powiedzieć, lecz słuchałam uważnie pozostałych całą sobą – umysłem, sercem i zmysłami, współodczuwałam emocje kolegów i koleżanek, falowałam wraz z nimi, kilka razy popłynęły łzy. Słowa przyszły same, z serca, a nie głowy, w odpowiednim momencie.

Ta sytuacja ilustruje dwie ważne zmiany, jakie we mnie zaszły.

Po pierwsze, przestałam wsłuchiwać się tylko w mój wewnętrzny monolog i zaczęłam autentycznie słuchać innych ludzi. Oczywiście nie zawsze i nie w relacji z każdym tak jest, nadal zdarza mi się zamykać uszy i zwracam uwagę do wewnątrz, jedynie obserwując ruch czyichś warg i bezwiednie potakując, jednak to raczej wyjątek niż reguła. Jakże zdziwiona i oburzona byłam, usłyszawszy podczas zajęć, że nie słucham! Po drugie, podłączyłam się – wreszcie! – do własnych emocji, odciętych wiele lat temu, kiedy było mi tak trudno, że wybrałam podążanie ścieżką rozumu. „Cogito, ergo sum” było moją naczelną dewizą; definiowałam siebie przez sukcesy w nauce i potem w pracy.

Nierzadko nadużywałam siebie, pracując ponad siły. Wiele razy słyszałam, że jestem cyborgiem. Stawiałam sobie dalekosiężny i ambitny cel, dzieliłam niezbędne działania na etapy, a następnie konsekwentnie go realizowałam, po trupach w postaci mojego zdrowia fizycznego i psychicznego, a nierzadko też relacji z innymi ludźmi. Osiągnęłam wiele na polu zawodowym – właściwie każdy swój cel zawodowy zrealizowałam w stu procentach – ale nigdy nie byłam w pełni usatysfakcjonowana. Bardzo trudno mi było w ciągu ostatniego roku zobaczyć prawdę o sobie, a jeszcze trudniej – poczuć z całą siłą moje emocje, zwłaszcza morze smutku i ocean wstydu. Te ciężkie do udźwignięcia emocje nadal kryły się pod moją złością wybuchającą czasem pozornie bez sensu – nadal, choć od ładnych paru lat pracuję nad złością. Te studia zanurzyły mnie w nich po czubek głowy; nieraz wracałam do domu wyżęta jak ścierka. Ale uwierzcie mi, warto było.

Trzecia z ważnych zmian to ta, że inaczej, prawdziwiej wchodzę w relacje z ludźmi i jestem ich autentycznie ciekawa.

Nie chodzi tylko o inny sposób komunikowania się, otwarte, niesugerujące odpowiedzi pytania, uważniejsze słuchanie, większe wyczulenie na mowę ciała. Chodzi o coś bardziej fundamentalnego. Na początku studiów bezwiednie włożyłam koleżanki i kolegów do szufladek, szybko zakładając, że już co nieco o nich wiem. Ta osoba jest twarda i nieprzystępna, tamta miła i sympatyczna; z tą się dogadam, a z tamtą mi nie po drodze; od tej mogę się dużo nauczyć, a tamta raczej będzie się uczyć ode mnie.

Każdą z tych pochopnych ocen ze zdumieniem rewidowałam, kiedy jedna po drugiej opadały nasze maski i odkładaliśmy na bok mechanizmy obronne, które stały się naszą drugą naturą. Każdy uczestnik mojej grupy okazał się inny, niż zakładałam na początku i każdy rozwinął skrzydła. Każdy też dał mi coś bezcennego: jakieś mocne doświadczenie, intensywną emocję, powód do refleksji, nowe spojrzenie na coś. Wstydzę się teraz tej arogancji, z jaką przez całe życie etykietowałam ludzi już po krótkim czasie, nie doceniając ich bogactwa. To sprawiało, że budowałam nie tak głębokie relacje, jak mi się wydawało.

Co dalej?

Pragnę podać dalej to, co otrzymałam: uważność na drugiego człowieka i towarzyszenie mu na drodze rozwoju osobistego. Zamierzam połączyć moje kompetencje: świeżo upieczonego coacha, pierwszej w Polsce certyfikowanej facylitatorki Self-Reg, absolwentki Szkoły prowadzenia grup wsparcia dla rodziców, za jakiś czas także, jak planuję, certyfikowanego coacha kryzysowego, a ponadto wysoko wrażliwej mamy trzech nadal małych synów. Łącząc te zasoby, chcę prowadzić warsztaty i grupy wsparcia dla rodziców, webinaria i kursy online oraz indywidualne procesy coachingowe (w Warszawie, w realu) – wszystko to w nowym dla mnie, powolniejszym tempie. Dziękuję tym kilku dzielnym osobom, które poważnie myślą o coachingu ze mną – do zobaczenia na sesjach zerowych w nadchodzących dniach i tygodniach!

Co z blogiem? Będę go pisała, dopóki starczy mi sił.

Jest ważną częścią mojego życia, a kontakt z Wami poprzez wiadomości i komentarze tu i na fan page’u na Facebooku jest dla mnie bezcenny. Dziękuję Wam za wszystko – i zostańcie ze mną, proszę.

Zdjęcie przedstawia tort z napisem „Opowiedz mi o tym więcej”, który zjedliśmy podczas uroczystości.

Przekuwanie słabości w siłę

Ostatnie dni przed rozpoczęciem roku szkolnego Duży, Mały i ja poświęciliśmy na przegląd ich prac plastycznych z ostatnich miesięcy.

Chłopcy decydowali, które ze swoich dzieł chcą zachować dla potomności (niemal wszystkie…), ja je podpisywałam, a następnie razem wkładaliśmy je do transparentnych koszulek na dokumenty i te do segregatorów. Rok temu, kiedy Duży miał akurat rozpocząć zerówkę w nowym przedszkolu, robiliśmy to samo. Dziś przypomniałam sobie naszą rozmowę sprzed roku:

Duży: Zobacz, mamo, jak teraz umiem rysować samochody. Kiedyś tak nie umiałem i w ogóle nie lubiłem rysować.

Ja: A jak to się stało, że polubiłeś rysowanie?

Duży: To przez to, że stresowałem się w nowym przedszkolu. Nie wiedziałem, jak się bawić z dziećmi, więc kiedy był czas na zabawę, to wolałem usiąść przy stoliku i rysować. I tak się wyćwiczyłem. W zerówce na początku też pewnie będę dużo rysować i będzie mi to super wychodziło.

W czasach, o których mowa, Duży miał dwie wyraźne słabości:

deficyty w rozwoju społecznym i opóźniony rozwój małej motoryki, powodujący niechęć do rysowania. W nowym przedszkolu czuł się tak onieśmielony wobec grupy obcych dzieci, że wybierał aktywność też niezbyt lubianą, ale powodującą mniejszy dyskomfort. I w ten sposób nauczył się rysować i polubił tę czynność. Rok temu, w zerówce (po kolejnej zmianie przedszkola) na początku też czuł się onieśmielony i dużo rysował, zwykle samochody oraz telefony komórkowe. Jego rysunki zainteresowały dzieci z jego grupy i stały się tematem rozmów i przedmiotem zabaw, do których został włączony mój syn.

Tak oto Duży przekuł słabość w siłę, a następnie wykorzystał tę siłę, aby pokonać drugą słabość.

Myśląc o tym, przeżyłam dziś olśnienie. Jako matka i osoba stale pracująca nad swoim rozwojem poświęcam wiele czasu na pokonywanie słabości i deficytów – moich dzieci, ale przede wszystkim moich własnych. Opisana powyżej historia pokazała mi, że czasem wystarczy poczekać i problem sam się rozwiąże. Czasem nawet, jak w tym wypadku, słabość daje nam siłę w innym obszarze i ten obszar staje się dźwignią, która pomaga nam pokonać inne słabości.

Moją słabością jest wysoka wrażliwość, na której zbudowałam ten blog.

Blog poprowadził mnie w kierunku Self-Reg. Self-Reg pomaga mi odnaleźć spokój i zarażać nim moją rodzinę oraz wspierać w tym innych rodziców. Moja wrażliwość stała się źródłem mojej siły.

Jeśli nie masz pomysłu, jak się uspokoić, kiedy emocje biorą górę, albo masz pomysły, które nie działają, może Ci pomóc moje szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”

Zdjęcie przedstawia jeden z rysunków Dużego.

Zbuduj sobie wioskę… w realu

Jakiś czas temu przeczytałam moje dzienniki z okresu liceum i pierwszych lat studiów.

To dla mnie fascynujące źródło wiedzy o mnie samej sprzed lat, ale też o świecie sprzed dwóch dekad, różniącym się bardzo od dzisiejszego. Najbardziej uderzającą różnicą jest to, że wówczas żyłam bez urządzeń z ekranami (innych, niż telewizor, który włączałam sporadycznie). Nie miałam komputera ani, oczywiście, telefonu komórkowego; nie umiałam wysłać e-maila czy SMS-a, surfować w Internecie, rozmawiać z kimś inaczej niż w cztery oczy lub przez telefon stacjonarny. Dlaczego o tym piszę akurat teraz? Bo ostatnio bardzo boli mnie to, że moje życie towarzyskie toczy się głównie w świecie wirtualnym. Z zabieganymi, mieszkającymi daleko przyjaciółkami i dobrymi znajomymi „rozmawiam” głównie przez mail i Messenger, a na Facebooku dyskutuję nierzadko z obcymi ludźmi.

Dlaczego tak boli mnie to, że większość moich kontaktów z innymi dorosłymi ludźmi odbywa się w wirtualnym świecie?

Ponieważ w ostatnich miesiącach bardzo rozwinęłam świadomość swoich potrzeb, emocji, odczuć w ciele i trudno mi nie zauważyć, jak kojąco wpływa na mnie kontakt twarzą w twarz z życzliwymi ludźmi – i jak bardzo usycham na co dzień, kiedy te kontakty odbywają się głównie drogą cyfrową. Ponadto wiem jako ekspertka Self-Reg, że nie jest to tylko moja indywidualna właściwość. Człowiek do dobrej samoregulacji potrzebuje fizycznej obecności drugiego człowieka, oczywiście o ile ten drugi jest raczej spokojny, niż nadmiernie pobudzony i raczej pozytywnie, niż negatywnie nastawiony do rzeczywistości.

Nasze mózgi od narodzin karmią się bliskością z drugim człowiekiem.

„Karmią się” używam tu w metaforycznym znaczeniu; powinnam raczej napisać: „rozwijają się w diadzie”, czyli w parze z najważniejszą osobą odniesienia. Jak sygnalizowałam w poście Jak kształtujemy mózgi naszych dzieci, noworodki i niemowlęta do właściwego rozwoju potrzebują kojącego dotyku i kontaktu wzrokowego z opiekunem. Wskazuje na to nie tylko tzw. doświadczenie anegdotyczne, ale też wiele badań naukowych. Jednak dotyk drugiego, przyjaźnie nastawionego człowieka, jego życzliwe spojrzenie, głos pełen zainteresowania to coś, co nas buduje i wzmacnia przez całe życie. Oprócz najmłodszych dzieci jest to szczególnie istotne w przypadku nastolatków, które szukają bliskości fizycznej na wszelkie sposoby (czasem nieadaptacyjne, jak agresja fizyczna lub przypadkowe kontakty seksualne) oraz osób w podeszłym wieku, które dosłownie więdną w samotności.

Człowiek jest zwierzęciem stadnym, nasze mózgi potrzebują innych mózgów.

Świat wirtualny to tylko namiastka, choć czasem i ona potrafi nas wesprzeć. Być może znacie przysłowie afrykańskie, które mówi, że potrzebna jest cała wioska, aby wychować dziecko. W świecie rzeczywistym nie mam niestety „wioski”, czyli grupy podobnie myślących osób, z którymi mogłabym dzielić codzienność, w tym także opiekę nad moimi i ich dziećmi. Codzienna logistyka bywa trudna przy trójce małych dzieci, choć już jako mama jednego malucha czułam się odizolowana od innych dorosłych poza Mężem, który wychodził do pracy, kiedy Duży i ja jeszcze spaliśmy i wracał po 12-14 godzinach, kiedy Duży już spał.

Ta samotność, wynikająca trochę z obecnego modelu życia w wielkim mieście, a trochę z mojego introwertyzmu, niewątpliwie przyczyniła się do rozwoju mojej depresji poporodowej. Od pewnego czasu mam natomiast życzliwą mi wioskę na Facebooku: tajną grupę ponad 40 kobiet, które niemal trzy lata temu postanowiły codziennie zapisywać swoje małe i wielkie powody do szczęścia, aby zmienić swoje postrzeganie świata (pisałam o tej metodzie pracy nad negatywnym zniekształceniem poznawczym w poście Jak zmienić bieg rzeki). Zresztą Was, czytelników mojego bloga i fan page’a na Facebooku, też traktuję jako taką wioskę! Czasem ratujecie mnie przed popadnięciem w obłęd w moich czterech ścianach i za to Wam dziękuję.

Dostaję od Was sygnały, że i Wy polegacie na wirtualnych „wioskach”, a w świecie rzeczywistym jesteście raczej osamotnieni.

Czasem jest to samotność w tłumie. W Waszej okolicy mieszkają rodziny z dziećmi hołdujące innym zasadom, niż te, które są dla Was ważne, a Wasze rodziny pochodzenia albo mieszkają daleko, albo nie rozumieją Waszego podejścia do wychowania dzieci. Mnie też to dotyczy w dużej mierze. Ostatnio jednak podejmuję wysiłek zmiany moich nawyków, aby częściej spotykać się w realu z mieszkankami mojej wirtualnej wioski i ich rodzinami. Poza tym udało mi się nawiązać relacje z mamami trzech kolegów Dużego; ależ trudno mi było zadzwonić do nich i zaprosić do naszego domu! Telefon do obcej osoby to dla mnie ogromny stres, ale warto było się przełamać. Teraz czeka mnie początek nauki szkolnej Dużego i wzajemne poznawanie się i dzieci, i rodziców. Postaram się być bardziej aktywna, niż w okresie przedszkolnym.

Co robić, jeśli nasze wysiłki zbudowania „wioski” w realu przynoszą rozczarowujące efekty?

Bardzo Wam polecam udział w warsztacie umiejętności rodzicielskich lub grupie wsparcia dla rodziców. Dla mnie to doświadczenie okazało się jednym z najcenniejszych na mojej macierzyńskiej drodze. Uczestniczyłam swego czasu w warsztatach fundacji RoRo oraz w szeregu warsztatów oferowanych przez fundację Sto Pociech. Te ostatnie były dla mnie tak budujące, że na początku bieżącego roku zapisałam się do stupociechowej Szkoły prowadzenia grup wsparcia dla rodziców, aby lepiej prowadzić warsztaty z Self-Reg. Przyszłam tam po wiedzę („kserówki”, jak wyraziła się jedna z uczestniczek), a dostałam coś znacznie cenniejszego: wioskę, w której nikt nikogo nie ocenia ani nie udziela rad, nieproszony.

W codziennym życiu takie wioski bardzo trudno zbudować, bo większość z nas jest przyzwyczajona do komunikacji, która często zamyka, zamiast otwierać, a czasem wręcz obciąża, zamiast pomagać. W grupie wsparcia prowadzonej przez wykwalifikowanych, stale szkolących się i poddających się superwizji trenerów ci ostatni dbają o to, aby osoba „pracująca”, czyli dzieląca się swoimi trudnościami z grupą, została wysłuchana i obdarowana opowieściami o tym, co pomogło innym uczestnikom w  podobnych okolicznościach. Magia takiej grupy polega na tym, że osoba „pracująca” może wziąć z tych historii to, co chce i najczęściej znajdzie w nich coś, co ją wzmocni i uskrzydli. Kto nie doświadczył tak wspierającej obecności grupy wrażliwych ludzi, ten nie uwierzy w tę magię, dopóki jej nie odczuje na własnej skórze. Gorąco Wam polecam zarówno udział w grupach wsparcia, jak i tej konkretnej szkole. To nie jest wpis sponsorowany, lecz podyktowany wdzięcznością. Dziękuję Wam Janko, Kasiu i Krzysztofie, za to doświadczenie!

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Himba women in Namibia, Jako village” (CC BY-NC-ND 2.0) by Globe Trotting

Jak mój mały odludek stał się lubianym kolegą

Dziś opowiem Wam, jak wspierałam rozwój społeczny mojego dziecka,

a konkretnie pewien jego wycinek: relacje z grupami rówieśników. Zacznę od przytoczenia kilku scenek z naszego życia, które obrazują różnice w tym zakresie między Dużym i Małym. (Dodam, że nie porównuję dzieci w ich obecności, ale w moich myślach, nocnych rozmowach z Mężem i na potrzeby bloga trudno mi od tego uciec.)

  • Scenka 1.

Czteroletni Duży od dwóch miesięcy chodzi do nowego przedszkola, wcześniej był przez rok w innym. Pewnego dnia pyta:

– Mamo, czy mogę już nie chodzić więcej do przedszkola?

– A dlaczego? Co jest niefajnego w przedszkolu? – pytam nieco zaniepokojona.

– Tam jest dużo dzieci – odpowiada z nieszczęśliwą miną mój wrażliwy syn.

– I co robią te dzieci? – pytam.

– Bawią się beze mnie.

– A próbowałeś do nich dołączyć? Może jest jakieś dziecko albo dwoje dzieci, które bawią się same i mógłbyś się bawić z nimi.

– Nie wiem, jak. Nie wiem, co mam powiedzieć. Zresztą tam nie ma HotWheelsów ani Duplo, więc nie mam się czym bawić.

  • Scenka 2.

Czteroletni Mały od dwóch miesięcy chodzi do nowego przedszkola, wcześniej był przez rok w innym. Pewnego dnia po wyjściu z przedszkolnej sali robi z ust podkówkę i mówi drżącym głosem:

– Mamo, Wiktoria nie chce być już moją koleżanką.

(Wiktoria to ulubiona koleżanka wszystkich dzieci w grupie.) Wychowawczyni, słysząc to, mruga do mnie i szepcze:

– Wiktoria dziś się nie wyspała i była w złym humorze. Wszystkie dzieci są bardzo poruszone.

– Ojej, chyba jesteś smutny z tego powodu? – mówię i przytulam Małego.

– Tak… – szepcze Mały i prawie płacze w moich ramionach.

– A co możesz z tym zrobić? – pytam po chwili, widząc, że patrzy na mnie wyczekująco. Mały myśli intensywnie, po czym uśmiecha się radośnie i mówi:

– Mogę się bawić z Kosmą!

  • Scenka 3.

Jestem z dziećmi na wakacjach na „ranczu”’ moich teściów. Sześcioletni Duży i niespełna czteroletni Mały bawią się na dworze. Zza ogrodzenia przygląda im się ciekawie ośmioletni sąsiad, Antek. Duży zachowuje się sztucznie, przesadnie głośno mówi, zerka w kierunku Antka. W końcu podchodzi do mnie i mówi:

– Mamo, chciałbym się z nim pobawić, ale nie wiem, jak zacząć. Wstydzę się tak po prostu do niego pójść.

Mały słyszy to i mówi:

– To ja pójdę!

– Nie! – krzyczy speszony Duży, ale jest za późno, Mały już biegnie w kierunku ogrodzenia.

– Cześć, jestem Mały, mam trzy i pół roku, a tam jest mój brat Duży, on ma sześć lat. Chcesz się z nami pobawić?

Antek kiwa głową i biegnie do furtki, a potem się bawią – najpierw on i Mały, a po pewnym czasie Mały wciąga do zabawy zestresowanego Dużego.

Jak wspierałam rozwój społeczny Małego? Nijak.

Oczywiście od urodzenia miał brata, ale w pierwszych trzech latach życia miał o wiele mniej kontaktów z innymi dziećmi i dorosłymi spoza rodziny, niż Duży w jego w wieku, ponieważ był bardzo chorowity i od września do kwietnia wychodził z domu jedynie na spacery. Mały chyba urodził się z ponadprzeciętnie wysoką inteligencją społeczną (prospołeczną, jeśli taka istnieje – jest bardzo empatyczny). To nie o nim jest ta historia, lecz o Dużym i jego trudnościach, które – tak się składa – były także moim udziałem trzy dekady temu.

1. Początki: pokonywanie lęku

Jako niemowlę i toddler (brakuje mi dobrego polskiego odpowiednika tego określenia dziecka w wieku od roku do 3 lat) Duży nie wykazywał żadnego zainteresowania innymi dziećmi. W wielu sytuacjach wręcz się ich bał, czasem panicznie: potrafił uciec z placu zabaw, kiedy tylko pojawiło się na nim choćby jedno inne dziecko. Widząc to, a jednocześnie jego ogromną ciekawość świata i nienasycony głód nowości – nowych zabaw, zabawek, miejsc do eksplorowania – wcześnie zaczęłam zabierać go na różnego rodzaju zorganizowane zajęcia dla maluchów.

Na wielu znajomych robiłam wrażenie matki-helikoptera pragnącej zapewnić swojemu dziecku rozwój w każdej dziedzinie, a ja tylko (i aż!) chciałam oswoić go z innymi dziećmi oraz – może nawet w większym stopniu – zapewnić samej sobie odrobinę spokoju od wiecznego „Mama bawi!”. Duży w różnego rodzaju klubikach i salach zabaw był zazwyczaj tak podekscytowany nowymi zabawkami i zabawą proponowaną przez osobę prowadzącą zajęcia, że zapominał o swoim lęku i był w stanie przebywać nawet w sporej grupce dzieci.

Dzięki wiedzy z zakresu Self-Reg rozumiem te zachowania mojego syna.

Strach przed dziećmi był najsilniejszy, kiedy intensywnie działały na niego stresory z obszaru biologicznego (wiatr, hałas, głód, niewyspanie, dotyk trawy, piasku czy wody na skórze), a znikał, kiedy Duży robił to, co ładowało jego baterie i sprawiało wielką radość. Warto o tym pamiętać i oswajać dziecko z trudnymi dla niego sytuacjami, kiedy jest odstresowane, spokojne i uważne.

W wieku około 2,5 roku Duży zaczął pokonywać swoje lęki.

Na zajęciach wchodził w interakcję z jednym, zazwyczaj równie wrażliwym i nieśmiałym dzieckiem. Także wobec obcych dzieci przestał być aż tak lękliwy. Niebagatelną rolę odegrała w tym lektura książeczki „Kicia Kocia na placu zabaw” Anity Głowińskiej. Duży, wielki fan Kici Koci, z zapartym tchem wysłuchał treści książeczki, po czym kazał ją sobie przeczytać kilkanaście razy z rzędu. Tego dnia wyszliśmy na plac zabaw i… nie uciekł, kiedy pojawiło się na nim inne dziecko. Nie był to ani pierwszy, ani ostatni raz, kiedy to lektura podziałała na mojego pierworodnego terapeutycznie.

2. Pierwsze przedszkole: cieplarniane warunki

Ze względu na opisane powyżej trudności Dużego wybraliśmy dla niego kameralne przedszkole, w którym wychowawcy wykazywali zrozumienie dla jego trudności sensorycznych. Udało nam się znaleźć placówkę, w której było jedynie czworo dzieci (!) i cudowny wychowawca, nauczyciel muzyki z Ukrainy; Duży zapałał do niego miłością od pierwszego wejrzenia.

Nie było mowy, aby nasz pierworodny wziął za rękę inne dziecko, więc podczas zabaw w kole trzymał ręce przy sobie, a na spacerach na początku szedł za rękę z wychowawcą. Po pewnym czasie zaproponowano mu, żeby trzymał kijek, którego koniec trzymał jego ulubiony, starszy od niego o dwa lata kolega. Miesiąc po miesiącu kijek wymieniano na coraz krótszy, aż w końcu wiosną wychowawczyni zameldowała mi triumfalnie, że Duży szedł z kolegą w parze, trzymając go za koniec rękawa bluzki!

Potem nastąpił regres: Duży powrócił do kijka, ponieważ dzieci zaczęły nosić bluzki z krótkimi rękawami. Dopiero po kolejnych kilku miesiącach, już w kolejnym przedszkolu, odważył się wziąć inne dziecko za rękę. Nie wyobrażam sobie, jak Duży zareagowałby na dyrektywnych wychowawców, którzy pierwszego dnia zmusiliby go do wzięcia innego dziecka za rękę.

3. Drugie przedszkole: self-regowa wychowawczyni

Po roku ze względu na dwie trudności podjęłam decyzję o zmianie przedszkola na inne niepubliczne. Po pierwsze, Duży przez siedem godzin w przedszkolu nie jadł nic, nawet jedzenia przyniesionego z domu, a wychowawcy bardzo się tym stresowali, co zwiększało jego stres. Po drugie, jego ulubiony kolega skończył sześć lat i poszedł do szkoły, a do grupy dołączyły same maluszki, niektóre ze smoczkami i w pieluchach, większość niezbyt dobrze mówiła, a mój wygadany czterolatek kompletnie nie mógł się w tym towarzystwie odnaleźć.

Duży bardzo szybko zaadaptował się do nowej, kilkunastoosobowej grupy dzięki wychowawczyni, która była urodzonym self-regowcem, nie znając nawet nazwy tego podejścia. Patrzyła na dziecko uważnie i już po krótkiej obserwacji wiedziała, czego mu trzeba i właśnie to mu dawała – jemu oraz wszystkim pozostałym w grupie. Bardzo szybko „rozgryzła” trudności Dużego z jedzeniem i łagodnie skłoniła go do próbowania i jedzenia nowych potraw. Jego, który oglądał każdy kawałek pokarmu i jeśli stwierdził coś podejrzanego – lekko ciemniejszą niż zwykle barwę chleba, jabłko pokrojone w nie takie plasterki, jak zwykle, małą plamkę na ziemniaku, który (o zgrozo!) dotknął buraka – natychmiast odmawiał jedzenia na wiele godzin. W domu Duży nadal jadł tylko wybrane potrawy podane zawsze w identyczny sposób, a w przedszkolu bez stresu zjadał wszystko, absolutnie wszystko. Już samo to wystarczyło, żebym stała się wierną fanką tej wychowawczyni, ale jej talenty nie ograniczały się do tego.

Nieśmiałe dzieci integrowała z grupą, te agresywne delikatnie wyciszała, zauważała i rozwijała ich talenty, powolutku skłaniała swoich podopiecznych do opuszczania swojej strefy komfortu, zarządzała energią i napięciem grupy. Już w październiku rozłożyła mnie na łopatki wnioskiem, do którego ja doszłam po kilku latach obcowania z Dużym: „Wie pani, zwykle nazywam emocje dzieci i jestem przejęta ich smutkiem albo strachem, a one się wtedy uspokajają. Ale z Dużym nie można wchodzić w to za głęboko, bo popycha się go w głąb tych emocji, więc tylko szybko je nazywam, a potem zwracam uwagę na pozytywy”.

W nowym przedszkolu Duży zawarł pierwsze przyjaźnie, w tym jedną z chłopcem, który na początku bywał wobec niego agresywny. Postanowiłam oswoić „agresora”, który wydawał się być liderem grupy, i zaprosiłam go wraz z niezwykle sympatyczną mamą do naszego domu. Wizyta w mojej ocenie była katastrofą: chłopcy kłócili się o wszystko, krzyczeli i płakali, a na koniec tamten ugryzł boleśnie dwuletniego Małego. Byłam załamana. Następnego dnia wychowawczyni zameldowała mi, że chłopcy przez cały dzień zgodnie się bawili i uważali, że spotkanie w naszym domu było najlepsze na świecie! Niezbadane są ścieżki, którymi chadza umysł czterolatka…

4. Trzecie przedszkole: skok w pięknym stylu na głęboką wodę

Ostatni rok Duży spędził w zerówce w kolejnym przedszkolu, tym razem publicznym, dołączywszy do zżytej 25-osobowej grupy dzieci. Z poprzedniego przedszkola zrezygnowałam, ponieważ nie chciałam wspierać własnymi pieniędzmi różnych działań dyrektorki. Jednocześnie owa self-regowa wychowawczyni zrezygnowała z pracy dla niej. Byłam pełna obaw, czy nie krzywdzę Dużego, który przez dwa lata zżył się z kolegami i koleżankami i wreszcie poczuł się w grupie rówieśniczej całkowicie swobodnie.

Początki były trudne, ale z czasem Duży zżył się i z tą grupą. Mój wrażliwy pierworodny rozpoczął rok przedszkolny w stanie podwyższonego napięcia: wakacje na działce fatalnie na nas wpłynęły (pamiętacie mój emocjonalny wpis?). Skarżył się, że nie umie bawić się z kolegami, którzy lubią bajki w rodzaju „Lego Ninjago”, a Duży boi się takich agresywnych postaci i „nie jest w temacie”. Ja sama przeżywałam kryzys i nie potrafiłam go wspierać, a jedynie martwiłam się o jego przyszłe relacje z rówieśnikami – a to był dla Dużego dodatkowy stresor z obszaru społecznego.

Nie mogłam nawet zapraszać kolegów Dużego do domu, bo od września do marca nieprzerwanie co najmniej jeden z moich młodszych synów był chory. Na szczęście dziewczynki z grupy zaczęły włączać Dużego w swoje zabawy, a potem okazało się, że Duży świetnie rysuje samochody i telefony komórkowe – i jakoś odnalazł swoje miejsce w grupie. Niebagatelną rolę odegrał w tej zmianie nasz wyjazd nad morze w styczniu, który obniżył napięcie moje i Dużego tak, że oboje przestaliśmy widzieć rzeczywistość w czarnych barwach. A wiosną znów zaczęłam zapraszać pojedynczych kolegów do naszego domu. Nie wiem, czy to przypadek, że Duży najlepiej się dogaduje z największymi wrażliwcami, a ja – z ich matkami…

Co jest dla mnie najważniejsze w tej historii? Co przyczyniło się do tego, że Duży pokonywał swoje trudności?

Po pierwsze, stopniowe wyprowadzanie mojego syna z jego strefy komfortu – wtedy, kiedy był spokojny i gotowy na podjęcie wyzwania.
Po drugie, wychowawcy, którzy autentycznie lubili dzieci i widzieli w nich dobro.
Po trzecie, kontakty jeden na jeden w warunkach domowych z wybranymi kolegami z grupy.
Po czwarte, dbanie o to, aby w okresie wyzwań przedszkolnych dziecko miało jak najmniej stresu w innych obszarach (zwłaszcza biologicznym).

  • Scenka 4 – epilog.

 Wiosną tego roku przyszłam do przedszkola, żeby poczytać grupie Dużego książki o Findusie i Pettsonie. Siadam na wygodnej poduszce, przedstawiam się, dzieci otaczają mnie ciasnym wianuszkiem i gadają jedno przez drugie.

– A ja lubię Dużego! – mówi pyzata dziewczynka po mojej lewej stronie.

– Ja też lubię Dużego! – rzuca inna.

– I ja!

– I ja!

– Wszyscy lubią Dużego! On jest fajny – wzrusza ramionami jeden z chłopców, jakby zniesmaczony tym, że trzeba w ogóle wspominać o czymś tak oczywistym. A moje matczyne serce rozpływa się jak masło na patelni.

We wrześniu Duży zaczyna naukę w szkole. Będzie dobrze – prawda…?

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Group of five happy children jumping outdoors.” (CC BY-NC 2.0) by Lighttruth