Ostatnio wiele się mówi o tym, co macierzyństwo zabiera aktywnym współczesnym kobietom. Przede wszystkim wskazuje się na ograniczone możliwości awansu zawodowego i zmniejszenie zakresu szeroko rozumianej wolności. Matka małego dziecka zazwyczaj nie może spontanicznie wyjechać z partnerem na romantyczny weekend do Paryża, nie mówiąc o kilkutygodniowym trekkingu w Nepalu. Owszem, dzieci zabrały mi sporo wolności i był czas, kiedy nad tym bolałam. Jednocześnie dały mi całe mnóstwo zwykłych i niezwykłych darów i chcę tu o nich pisać.
Bezdzietna Ja starała się złapać jak najwięcej srok za ogon.
Dekadę temu obroniłam doktorat i podjęłam pracę w prestiżowej instytucji. Nie poprzestałam na tym: podążając za dziecięcym marzeniem o profesurze, objęłam posadę adiunkta na uczelni. Ponadto z zasady nie odmawiałam, kiedy pojawiały się propozycje prac zleconych. Ekspertyza dla Ministerstwa Gospodarki? Z przyjemnością. Gościnny wykład? Proszę bardzo. Recenzja artykułu naukowego? Nie ma sprawy. Uczestnictwo w komitecie organizacyjnym konferencji? Chętnie. Większość tych prac faktycznie sprawiała mi przyjemność, ale nie wszystkie. Czasem mówiłam „tak”, aby nie sprawić komuś przykrości lub z obawy, że ominą mnie jakieś perspektywy rozwoju zawodowego.
Przez kilka lat pracowałam na najwyższych obrotach, ignorując własne potrzeby.
Do zajęć na uczelni przygotowywałam się w każdej wolnej chwili, a prace zlecone wykonywałam nocą. Funkcjonowałam w ciągłym szpagacie między moimi dwoma głównymi pracodawcami – Narodowym Bankiem Polskim i Szkołą Główną Handlową – z których każdy oczekiwał, że będzie tym ważniejszym. Żyłam w nieustającym stresie, z niewyspania często chorowałam i z tego powodu w pewnym momencie zaczęłam bardziej selektywnie przyjmować prace zlecone. Jednak to praca na uczelni ciążyła mi najbardziej. Lubiłam i nadal lubię przekazywać innym wiedzę, ale prowadzenie co rok tych samych ćwiczeń oraz ściana, z którą zderzałam się w potyczkach z uczelnianą biurokracją bardzo mnie męczyły i frustrowały. Nie wyobrażałam sobie jednak, że mogłabym zrezygnować z kariery naukowej. Przecież tylko mięczaki rezygnują…
Narodziny mojego pierwszego dziecka dały mi odwagę, aby odrzucać zbędny balast.
Wiedziałam, że po urlopie macierzyńskim nie chcę wracać do pracy na dwa etaty. Oczywiście mogłam lawirować, redukując wyraźnie wymiar etatu u obu pracodawców, ale wszystko we mnie buntowało się przeciw poprowadzeniu choćby jednej grupy ćwiczeniowej. Kusząca wcześniej wizja habilitacji i profesury stała się dla mnie kompletnie nieatrakcyjna: w nosie miałam tytuły, dyplomy i wyróżnienia, które wcześniej tak chętnie kolekcjonowałam. Jeśli miałam zostawić swoje dziecko pod opieką osoby spoza rodziny, to chciałam mieć naprawdę dobry powód: pracę, która mnie autentycznie interesuje i pomaga mi się rozwijać. Po gruntownym przygotowaniu się przeprowadziłam długą rozmowę z szefem katedry, szczerze wyjaśniając moje motywy i kategorycznie odrzucając wszelkie propozycje opierające się na półśrodkach. Wyszłam z jego gabinetu lekka jak piórko. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że rezygnacja może tyle DAĆ – tyle lekkości, radości, poczucia sprawczości, sensu i bycia w zgodzie ze sobą. Ani przez chwilę nie żałowałam swojej decyzji. Jednocześnie nie żałuję lat spędzonych na harówce, bo była ona spójna z systemem wartości osoby, którą wtedy byłam.
Porozumienie bez przemocy (NVC) nauczyło mnie, że za każdym „nie” wypowiedzianym drugiemu człowiekowi kryje się „tak” wypowiedziane samej sobie.
Jeśli mówię „nie” szefowi, który proponuje mi ciekawe zadanie do wykonania w nadgodzinach, to mówię „tak” mojej potrzebie odpoczynku, mojemu zdrowiu i relacjom z bliskimi. Warto zdawać sobie z tego sprawę, choć z doświadczenia wiem, że daleka stąd droga do prawdziwego dbania o własne potrzeby, jeśli naszym nawykiem jest zachowanie zgodne z oczekiwaniami innych. Dla mnie jest to szczególnie trudne w relacjach z dziećmi. Nie chodzi tu tylko o moje trudności w odmówieniu dziecku czegoś, o co prosi, lecz także o brak akceptacji dla dziecięcego „nie” wobec moich oczekiwań. Ale to już inna historia.
EDIT z lutego 2025 roku: o wiele trudniejsze było zrezygnowanie – aż sześć lat po narodzinach mojego trzeciego syna – z pracy w Narodowym Banku Polskim. O tym, ile stresu i lęku mnie to kosztowało, możesz przeczytać w poście „O zmianie zawodowej z trójką małych dzieci, czyli moja osobista historia lęku”. Dziś jednak nie mam najmniejszych wątpliwości, że zarówno rezygnacja z posady adiunkta na uczelni (i dalszej kariery naukowej), jak i zakończenie umowy o pracę w banku były całościowo dobrymi decyzjami – choć każde z tych miejsc dało mi mnóstwo satysfakcji, dobrych wspomnień i relacji z mądrymi,
A przy okazji zapraszam Cię na mój webinar „15 błędów, które popełniamy w procesach zmiany”, który odbędzie się 3 marca 2025 roku. Oto informacje o webinarze:
ℹ️ Poprowadzę go w poniedziałek, 3 marca, o godzinie 21; potrwa około 1,5-2 godziny.
ℹ️ Webinar jest tak skonstruowany, że naprawdę warto uczestniczyć w nim od początku do końca.
‼️ Bezpłatny udział będzie możliwy tylko na żywo.
ℹ️ Nagranie będzie można kupić albo tuż po zapisie (a konkretnie po jego potwierdzeniu – na stronie, która się wtedy otworzy), albo później, ale nie później niż do momentu zakończenia webinaru.
🔗 Tu znajdziesz link do strony zapisu: https://www.subscribepage.com/zmiana2025
Zdjęcie: Pedro Vit, Unsplash
❤
Zazdroszczę trochę tego uczelnianego „nie”, choć u mnie to uczelnia wygrała i teraz od dwóch lat borykam się z godzeniem roli mamy i adiunkta właśnie. Od czerwca powiedziałam sobie, że koniec z załatwianiem wszystkich pracowych spraw po nocach (pisania artykułów, przygotowywania zajęć, wykładów, sylabusów, opracowywania strategii habilitacyjnej i innych takich), bo to naprawdę fatalnie wpływa na samopoczucie, cierpliwość i długoterminowo pewnie na zdrowie w ogóle też. Od września córeczka chodzi do przedszkola. Po idyllicznym początku i już zaliczonej pierwszej chorobowej przerwie mamy etap arcysilnego przywiązania do mamy i płaczu pt. „a ja nie chcę iść do przedszkola”… Mam szczerą nadzieję, że self-reg ułatwi nam przejście tego etapu (mam wrażenie, że na razie bardzo pomaga nazywanie emocji, szukanie analogii sytuacyjnych, jeszcze większe pokłady czułości i podkreślanie, że rozumiem, że to jest trudne dla córeczki, etc.),… Czytaj więcej »
Dziękuję za miłe słowa. Bardzo Cię podziwiam, że byłaś w stanie pracować w tym nocnym trybie tak długo. No i cieszę się, że zadbałaś o siebie – a w rezultacie także i o córeczkę. Dylematy przedszkolne znam i rozumiem, ale… Będzie dobrze!
[…] Natomiast NVC, któremu poświęcę osobny wpis, jest metodą komunikacji i jednocześnie postawą życiową opartą na przekonaniu, że nie ma dobrych i złych ludzi, zachowań czy emocji – zachowania są podyktowane emocjami, a te z kolei są efektem zaspokojonych lub niezaspokojonych potrzeb. Półroczna praca z Asią sprawiła, że moje wybuchy złości na pewien czas się skończyły. Przy okazji udało mi się wcielić w życie kilka ważnych zmian, m.in. zrezygnowałam z pracy na uczelni. […]
[…] Natomiast NVC, któremu poświęcę osobny wpis, jest metodą komunikacji i jednocześnie postawą życiową opartą na przekonaniu, że nie ma dobrych i złych ludzi, zachowań czy emocji – zachowania są podyktowane emocjami, a te z kolei są efektem zaspokojonych lub niezaspokojonych potrzeb. Półroczna praca z Asią sprawiła, że moje wybuchy złości na pewien czas się skończyły. Przy okazji udało mi się wcielić w życie kilka ważnych zmian, m.in. zrezygnowałam z pracy na uczelni. […]