Złość, część 11: „Nie będzie mi gówniarz rozkazywał!”, czyli jak zalałam gada oksytocyną
Sobotni poranek. Śpię głęboko, kiedy do mojej świadomości dociera wołanie: „Mamooooo, chodź do mnie!”
Jestem na granicy między jawą a snem i nie od razu orientuję się, gdzie jestem i co się dzieje. Wołanie staje się coraz głośniejsze i bardziej natarczywe. „Mamoooooo!” Trudno mi oprzytomnieć, Malutki – mój trzyletni synek – chyba wyrwał mnie z głębokiego snu. Leżę jak kłoda, ręce i nogi mam ciężkie. Do późna w nocy czytałam wciągającą książkę, nie dotrzymując danego sobie jakiś słowa, że bezwzględnie będę chodziła spać najpóźniej pół godziny po północy. W minionym tygodniu z różnych przyczyn ani razu nie przespałam w nocy sześciu godzin. Kiedyś nie było to problemem, ale od pewnego czasu mój organizm potrzebuje tych sześciu godzin snu, żeby dobrze funkcjonować.
„Mamoooooo!” – krzyczy teraz gniewnie Malutki, a jego krzyk przechodzi w rozzłoszczony pisk.
Nie znoszę tego dźwięku, zresztą chyba trudno go lubić, nawet jeśli nie jest się nadwrażliwym na bodźce dźwiękowe, jak ja. „Zaraz obudzi braci, a już na pewno Małego!” – myślę zirytowana. Mały jest absolutnie bezproblemowym i pogodnym dzieckiem… o ile nie zostanie zbyt wcześnie i gwałtownie obudzony. Dzieli z Malutkim pokój. Powinnam pójść tam natychmiast i zaopiekować się trzylatkiem, żeby uratować poranek, ale nadal jestem skołowana i też coraz bardziej zirytowana.
„Mamo, chodź do mnie TERAZ! NATYCHMIAST!” – wrzeszczy Malutki na całe gardło z autentyczną wściekłością.
W jednej chwili moje ciało zalewa fala gorąca, a w głowie pojawia się myśl-zapalnik: „Nie będzie mi gówniarz rozkazywał” Oho, to mój wewnętrzny gad. Znam go bardzo dobrze. Jest piekielnie szybki i niebezpieczny, potrafi siać spustoszenie w moich relacjach. Karmi się moim niewyspaniem, ale też hałasem, nadmiarem bodźców zmysłowych, moim bólem, napięciem i trudnymi emocjami. Przywołują go pewne sytuacje i komunikaty, także niewerbalne, na przykład „żądający”, pełen złości ton, którym zwraca się do mnie teraz mój syn.
„Dobra, Stążko” – mówię do siebie – „nie chcesz tam iść wkurzona i zaczynać dnia od awantury. Wymyśl coś, włącz korę przedczołową”.
(Kora przedczołowa ludzkiego mózgu jest odpowiedzialna między innymi za kontrolowanie impulsów i planowanie działań przy uwzględnianiu ich skutków oraz pomaga w regulowaniu emocji). „A w dupie to mam!” – syczy gad. – „Trzylatek nie może mną rządzić. Przecież on ostatnio naprawdę przegina. Jest słodki tylko wtedy, kiedy cala rodzina robi dokładnie to, czego on chce. Tak nie może być, musi się nauczyć, gdzie jest jego miejsce!”.
Moje ręce i nogi, które przed chwilą jakby ostygły, stają się znów gorące, jakbym chciała pobiec do pokoju dzieci i wymierzyć maluchowi sprawiedliwość. „Ej, ale przecież on ma trzy lata. Obudził się i chce do mamy, i jeszcze nie oprzytomniał. Jeśli na niego nakrzyczę, to tylko go nakręcę. Przecież to ja jestem jego zewnętrzną korą przedczołową” – mówię do siebie. „OK, ale on ma nogi, nie? Może sam do mnie przyjść, jeśli chce, to jego interes. Nie będę leciała na każde jego zawołanie” – kłapie paszczą gad. Silny jest dziś. Staczam wewnętrzną potyczkę, podczas gdy Malutki raz po raz mnie woła. Sześcioletni Mały jakimś cudem jeszcze śpi, ośmioipółletni Duży w swoim pokoju też.
Podejmuję decyzję, że nie dam się gadowi, ale jeszcze nie wiem, jak go uśpić.
W myślach robię szybki przegląd znanych mi technik obniżania napięcia – trochę tak, jakbym przeglądała sukienki w szafie. „Ta za słaba, na tę nie mam czasu, tej mi się nie chce dziś stosować, ta nie zadziała, za bardzo jestem wkurzona i niewyspana…”. Jest! Mam sposób, który działa zawsze, kiedy tylko CHCĘ z niego skorzystać, a teraz naprawdę chcę – z całego serca pragnę uniknąć nakrzyczenia na Malutkiego o poranku i całej tej przykrej sekwencji wydarzeń, którą to by uruchomiło. Oddycham powoli i spokojnie. Zamykam oczy.
W wyobraźni przenoszę się do sali operacyjnej.
Leżę na stole, mam szeroko rozpostarte ręce przywiązane pasami do podpórek. Przed sobą, na wysokości piersi, widzę pionową płachtę materiału, nad sobą silny reflektor, obok krzątają się lekarze i położne w czepkach i maskach. Jestem znieczulona od pasa w dół, czuję tylko lekkie rozciąganie w podbrzuszu i… jest! Słyszę go! Najpierw cichy, jakby skrzeczący, a potem głośniejszy krzyk mojego synka. Umieram z niecierpliwości – tak bardzo chcę go zobaczyć!
Po czasie, który wydaje mi się wiecznością, pielęgniarka podchodzi do mnie z zawiniątkiem, z którego wystaje mała, pomarszczona twarzyczka i dwie maleńkie, jeszcze bardziej pomarszczone, czerwonofioletowe rączki. Kładzie mi malucha na piersi i uwalnia jedną rękę, żebym mogła go objąć, co też robię. Maluch przestaje krzyczeć, kiedy zaczynam szeptać do niego słowa powitania. Słucha mnie jak zaczarowany, poruszając paluszkami, które smyrają mnie po policzku. Mój Malutki! Mój kochany najmłodszy synek!
Zalewa mnie potężna fala miłości, czułości i roztkliwienia, do oczu napływają łzy wzruszenia.
Mój organizm doświadcza wyrzutu oksytocyny i w efekcie „wyłącza” tryb walki i ucieczki. Spłukany tą falą gad odpływa w dal. Nie mam złudzeń, powróci jeszcze nieraz, zapewne jeszcze dziś – ale teraz jestem sobą, ssaczą mamą wzywaną przez potomstwo. Ocieram mokre oczy, wstaję z łóżka i idę do pokoju dzieci, uśmiechnięta od ucha do ucha.
– Cześć, kochanie – mówię czule. – Wołałeś mnie.
– Wołałem i wołałem, a ty nie przychodziłaś! – mówi Malutki z wyrzutem.
– I przykro ci było? – pytam miękko.
– Tak! – maluch układa usta w podkówkę. Nagle cała złość go opuszcza i jest po prostu maluchem spragnionym mamy.
– Chcesz, żebym się z tobą położyła!
– Tak! – maluch robi mi nieco miejsca w swoim łóżku. Kładę się koło niego na boku, a on, rozanielony, układa głowę na moim zgiętym ramieniu.
– Kochana mama! – mruczy i po chwili oboje znów zasypiamy.
(Jakie to szczęście, że umiemy zasnąć po takiej akcji! I że reszta rodziny ma tak twardy sen!) Wstajemy jakiś czas później w świetnych humorach.
Nie patrzyłam na zegarek, ale moje wewnętrzne zmagania mogły trwać najwyżej dwie minuty.
Dwie minuty, które zadecydowały o tym jak potoczył się poranek pięcioosobowej rodziny. Gdybym nie przyszła do Malutkiego albo przyszła i była dla niego niemiła, rozkrzyczałby się na dobre. Jego bracia obudziliby się w kiepskich nastrojach. Wszyscy trzej kłóciliby się przez kolejne kilka godzin. Mąż wstałby równie wkurzony, a ja lamentowałabym cicho bądź głośno nad moim ciężkim losem. Skąd wiem, że tak by było? Z doświadczenia. Dość często udaje mi się zneutralizować mojego wewnętrznego gada, ale nie zawsze – i wtedy widzę jak na dłoni, jakie to ważne, żeby się starać.
P.S. Przeczytaj serię artykułów o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7)
Photo by Jimmy Conover on Unsplash