utworzone przez DyleMatka | gru 14, 2017 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem, rozwój osobisty
WYSIADŁAM. Serio, organizm odmówił mi współpracy.
W poniedziałek dopadło mnie kilka wirusów naraz i dopiero dziś wróciłam do świata żywych. Nie da się tygodniami spać po 5 godzin na dobę i przez resztę doby być mistrzynią wielozadaniowości, każdą wolną chwilę wyciskając jak cytrynę. 1 listopada po czterech latach odeszła od nas Niania, a ja założyłam, że szybko znajdę kogoś, choć w przybliżeniu tak dobrego i w dodatku chętnego do pracy u nas „nie za milion monet”. Przeliczyłam się, poszukiwania nadal trwają. W poczuciu tymczasowości po prostu przejęłam obowiązki Niani (30 godzin w tygodniu), niczego nie redukując i jeżdżąc wszędzie z trójką dzieci zamiast z jednym.
Dziś pewna mądra psycholożka dała mi zadanie domowe.
Miałam zaobserwować i zapisać, co robię/jakie zadania wykonuję i ile to zajmuje czasu w ciągu doby, jeśli robię to tak, jak bym chciała. Okazuje się, że 20 godzin na dobę powinien zająć mi sen (w ilości wystarczającej) i czynności techniczne: obsługa dzieci, karmienie, jedzenie, higiena, logistyka przedszkolna i zajęciowa, prace domowe. Jedynie 4 godziny dziennie zostają na pracę, naukę, relacje z bliskimi, zabawę z dziećmi, uczenie ich czegoś, dbanie o zdrowie, kulturę, rozrywkę/odpoczynek i autorefleksję.
No właśnie, autorefleksja – czwarty krok Self-Reg – bywa bolesna.
Czuję trochę wstydu, bo w końcu uczę ludzi tego, czego sama dopiero się uczę, czyli łagodności dla siebie, dbania o własne zasoby. Czasem szewc bez butów chodzi. Ale może taki szewc, mając doświadczenie braku butów, jest w stanie szczególnie przyłożyć się do pracy i skroić wygodne buty najpierw sobie, a potem klientom? Taką mam nadzieję. Zabieram się do pracy… nad regeneracją.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „De día y de noche” (CC BY-NC-ND 2.0) by Ed Visoso
utworzone przez DyleMatka | gru 3, 2017 | historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem
Kilka dni temu byłam niewidzialnym świadkiem domowej awantury
i chcę opowiedzieć Wam o dylemacie, który mam w tego typu sytuacjach. Grubo po północy gdzieś w sąsiedniej klatce schodowej – chyba u sąsiadów za ścianą, ale trudno było to jednoznacznie stwierdzić – kilkuletnia dziewczynka długo i rozpaczliwie płakała i krzyczała. Jej rodzice raz po raz krzyczeli, ona na początku im odkrzykiwała, a w końcu przestała i już tylko wyła jak zwierzę. Nie był to pierwszy raz: ta sytuacja, u tych konkretnych sąsiadów (rozpoznaję już charakterystyczny płacz dziewczynki) powtarza się często, o różnych porach dnia i nocy. Nie jestem w stanie zidentyfikować mieszkania, z którego dobiega ten płacz, bo nie mogę wejść do innych klatek schodowych bez znajomości kodu do któregoś z mieszkań znajdujących się na tej klatce.
Mój system nerwowy nie mógł sobie z tą sytuacją poradzić: rozpaczliwy płacz dziecka to dla mnie silny stresor.
Słuchając go, czuję kulę w żołądku i drugą w gardle, ręce mi się trzęsą, rytm serca przyspiesza, moje ruchy stają się nerwowe. Tak działa rezonans limbiczny: układ limbiczny w moim mózgu reaguje na pobudzenie układu limbicznego innej osoby. Tak dzieje się nawet wtedy, kiedy nie widzę tej osoby i nie jest mi bliska. Choć tamtego wieczoru planowałam pójść spać przed godziną 1 w nocy, nie było mowy o tym, żebym zasnęła.
Jak zawsze w tego typu sytuacjach, zastanawiałam się, jak zareagować,
zważywszy, że byłam świadkiem bardzo wąskiego fragmentu rzeczywistości tamtej rodziny. Niemal każdy rodzic miewa pełne stresu momenty, w których zachowuje się niezgodnie ze swoimi zasadami. Gdyby ktoś postronny zobaczył go akurat w tym momencie, sformułowałby daleką od rzeczywistości ocenę. Ja też czasem zachowuję się jak patologiczna, przemocowa matka. Pamiętam, jak raz w parku podczas gry w berka Duży tak mocno klepnął Małego w plecy, że ten przewrócił się boleśnie na twarz i stoczył z wysokiej górki na sam dół. Przestraszyłam się i jednocześnie wściekłam tak, że nawrzeszczałam na Dużego. Co więcej, odepchnęłam go w pierwszej chwili, kiedy – też przestraszony – próbował się do mnie przytulić, odpychając ode mnie szlochającego Małego.
Natychmiast jakiś starszy mężczyzna ruszył zdecydowanym krokiem w naszym kierunku z marsową miną. Poczułam palący wstyd, bo wyprzedził dosłownie o sekundy ten moment, w którym sama się zreflektowałam i zwróciłam się już spokojniej w kierunku Dużego, przytuliłam go i przeprosiłam. Mężczyzna zatrzymał się, wyraźnie odprężył i odszedł. Jego próba interwencji jedynie minimalnie przyspieszyła moją zmianę zachowania, jednocześnie dokładając do strachu, żalu i poczucia winy kolejną trudną emocję – wstyd wobec osoby postronnej i strach przed oceną. (Swoją drogą zawsze mnie zastanawia, dlaczego w ogóle przejmuję się opinią obcych ludzi, których być może nigdy więcej nie zobaczę. Wiem z licznych rozmów z innymi mamami, że jest to dość powszechne).
Jak zatem powinniśmy reagować, będąc świadkami przemocy wobec dziecka?
Przede wszystkim uważam, że reagować należy. Nie wiem, co i jakim tonem chciał mi powiedzieć mężczyzna w parku. Niezależnie od odpowiedzi na to pytanie, kiedy już całkiem ochłonęłam, byłam mu wdzięczna za to, że nie pozostał obojętny w obliczu przemocy wobec dziecka. Jednak pytanie o optymalny – to znaczy: zapobiegający dalszej przemocy – sposób reakcji pozostaje bez jednoznacznej odpowiedzi.
Jest pewna grupa rodziców, którzy są świadomi tego, że klapsy, krzyki, obelgi, straszenie dzieci to coś złego. Oni starają się nie stosować przemocy wobec dzieci; czy zawsze im się to udaje, to inna kwestia. Kiedy im się nie uda, ze strony osób trzecich przydaje się raczej pomoc w obniżeniu napięcia, niż atakowanie czy pouczanie. Tamtego dnia w parku byłabym bardzo wdzięczna osobie, która podeszłaby do mnie i powiedziała coś takiego: „Widzę, że jest pani zdenerwowana. Czy mogę w czymś pomóc?”. Wobec takiej reakcji nadal starałabym się naprawić relację z dzieckiem, a jednocześnie mój stres nie zwiększyłby się pod wpływem interwencji. Warto pamiętać, że wstyd i lęk przed oceną może zwiększać agresję i tak nakręca się błędne koło stresu i przemocy.
Zastanawiam się, jak należałoby postępować wobec osób, które „świadomie” wybierają przemocowe metody wychowania.
Zastosowałam cudzysłów, ponieważ nie wierzę, że dorosły, niezaburzony człowiek może stosować takie metody, mając pełen obraz skutków przemocy dla psychiki dziecka i jego życia (choćby osiągnięć w nauce: dzieci doświadczające przemocy w domu częściej niż pozostałe przerywają naukę w szkole). Ostatnio zszokowały mnie wyniki badania przeprowadzonego przez biuro Rzecznika Praw Dziecka: aż 58% ankietowanych dorosłych Polaków akceptuje klapsy jako metodę wychowawczą, a 32% akceptuje poważniejszą formę przemocy fizycznej, czyli tzw. lanie (bicie „na zimno” jako karę za niewłaściwe zachowanie). Wierzę, że jest to efekt przede wszystkim nieświadomości (niesionej z pokolenia na pokolenie) i mocnego osadzenia w schemacie samokontroli (który ma się dobrze od czasów Platona).
Nie bez znaczenia jest też wysoki poziom stresu Polaków, który nie pozwala korze nowej mózgu działać w pełni poprawnie: powoduje trudność w logicznym rozumowaniu i niezdolność do empatii. Gdybym stosowała przemoc wobec dzieci na co dzień i nie widziała w tym nic złego, zapewne potraktowałabym mężczyznę w parku nieprzyjemnie, a później wyżyła się na dzieciach – chyba że naprawdę mocno by mnie przestraszył konsekwencjami karnoprawnymi; wówczas ze strachu powstrzymywałabym się przed agresją wobec dzieci, przynajmniej przy świadkach. Raczej nie pomogłoby mi to jednak obniżyć poziomu złości i frustracji, które odczuwałabym wobec dziecka. Trudno mi natomiast powiedzieć, jak wpłynęłaby na mnie interwencja, która jednocześnie byłaby łagodna i zaznaczałaby granice, np. „Musi być pani bardzo zestresowana, skoro decyduje się pani na bicie najbliższych pani osób, całkowicie od pani zależnych i o wiele słabszych. Jak mogę pomóc?”.
Skalę przemocy wobec dzieci na dłuższą metę pomagają zmniejszać:
- wiedza i świadomość rodziców,
- wyraźny brak społecznego przyzwolenia dla przemocy,
- obniżenie stresu rodziców.
Najnowsza kampania społeczna zainicjowana przez Rzecznika Praw Dziecka wychodzi naprzeciw dwóm pierwszym celom. Obniżenie stresu rodziców w Polsce to długie i trudne przedsięwzięcie… Można jednak działać w małej skali.
Tamtej nocy w mijającym tygodniu powinnam była poprosić kogoś z ochrony osiedla o pomoc w zidentyfikowaniu mieszkania, z którego dobiega płacz (dziękuję czytelniczce mojego fan page na Facebooku za podsunięcie mi tego rozwiązania!). Następnie powinnam zainterweniować łagodnie i z troską zarówno o dziecko, jak i o rodziców. Nie można przecież wykluczyć, że ich córka po prostu często i głośno płacze, a oni nauczyli się już, że podniesiony ton pomaga przerwać nakręcającą się złość czy rozpacz (tak się czasem zdarza w przypadku moich synów). W idealnej sytuacji powinnam poznać lepiej tamtych rodziców i pomóc im zrozumieć źródła ich stresu i agresji, może także dać bezpośrednie wsparcie, na przykład zaopiekować się od czasu do czasu dziewczynką albo dać namiary na dobrego psychologa. Czy tak zrobiłam? Niestety nie, bo na przeszkodzie stanął mi własny stres…
Napiszcie mi proszę, czy i jak reagujecie na przemoc wobec dzieci i jakie osiągacie efekty.
Możecie to zrobić w mailu, komentarzu pod tym postem lub na moim fan page na Facebooku. Z góry wam dziękuję za inspirację. Następny wpis będzie dotyczył tematu bicia, ale nie chcę zdradzać, w jakim kontekście. Natomiast w kolejnym poście napiszę o tym, co możemy zrobić, kiedy nie naszym dzieciom dzieje się w naszej ocenie krzywda, ale na tyle niewielka, że nie czujemy się uprawnieni do interwencji, o ile nie jesteśmy Ciocią lub Wujkiem Dobra Rada. Ten post rozpocznie krótki cykl na temat wspierania dziecka „obdarowanego” trudnościami rozwojowymi.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „You shouldnt do that with so many people watching us!” (CC BY-ND 2.0) by Tambako The Jaguar
utworzone przez DyleMatka | lis 21, 2017 | narzędzia rodzica, refleksje nad rodzicielstwem, Self-Reg
Wczoraj Duży wrócił z zerówki w kiepskim nastroju, markotny i pobudzony jednocześnie.
Gdy zajrzałam do jego przedszkolnej sali, siedział zapatrzony w jakiś odległy punkt, z dala od innych dzieci i nerwowo gryzł ołówek, a przed nim leżał otwarty zeszyt. Jego wychowawczyni zasugerowała mi, żebyśmy zabrali zeszyt do domu i nadrobili zaległości w pisaniu liter i sylab. Duży jęknął z rozpaczą: „Mamo, ja tego nigdy nie nadrobię! To za trudne!”
W domu nie było lepiej: Duży co chwilę prowokował spięcia.
Bardzo dokuczał Małemu, który był przeziębiony i został ze mną w domu („To nie fair, że nim się dzisiaj więcej zajmowałaś!). Koiłam, łagodziłam, nazywałam emocje, mediowałam w czasie ostrzejszych wymian zdań, zadbałam o relaks (czytanie) i zaspokojenie głodu. Podziałało.
Kiedy mój pierworodny był już spokojny, zarządziłam odrabianie lekcji i znów się zaczęło.
Duży argumentował (nie bez odrobiny racji), że ćwiczenie pisania liter jest bez sensu, bo już umie czytać książki i pisać drukowanymi literami. Poskarżył się, że nie jest w stanie pracować w przedszkolu, bo trudno mu się skupić w hałasie (pod tym względem też go rozumiem, sama tak mam). Potem powtarzał, że to za trudne, on nie umie i nigdy się nie nauczy, innym dzieciom to przychodzi z łatwością. Znów koiłam, łagodziłam itd., ale to nie pomagało – pewnie częściowo dlatego, że nie byłam w stanie trwale odizolować od nas młodszych dzieci, które co chwila przychodziły do gabinetu i nam przeszkadzały. W pewnym momencie Duży zaczął mówić coś o bezsensie życia w takich męczarniach i fantazjować o śmierci…
Długo udawało mi się zachować autentyczny spokój, ale w pewnym momencie straciłam cierpliwość.
Wiecie, co dokładnie do tego doprowadziło? Pewną rolę odegrało w tym moje zmęczenie kakofonią dźwięków: zawodzeniem Dużego, skrzeczeniem Malutkiego wspinającego się na moją nogę, żebym wzięła go na ręce i teatralnym szeptem Małego („Mamoooo, czy mogę teraz jeszcze coś powiedzieć? Ostatni raz, to bardzo ważne!”); to wszystko minuta po minucie odbierało mi energię. Jednak większe znaczenie miał wzrost napięcia spowodowany… oczywiście moimi myślami. (Czy kiedykolwiek napisałam wprost na blogu, że Self-Reg to metoda służąca zrozumieniu stresu oraz lepszemu zarządzaniu napięciem i energią? Jeśli nie, podkreślam to teraz; na opisywanym tu przykładzie widać jak na dłoni, od czego zależy nasz stres).
Byłam w stanie zachować autentyczny wewnętrzny spokój (a nie tylko byłam opanowana), dopóki pozostawałam myślami i emocjami „tu i teraz”.
Sześciolatek w kiepskim nastroju niebędący w stanie wykonać zadania domowego – to dla mnie niezbyt stresujący bodziec nawet w połączeniu ze zmęczeniem i nadmiarem dźwięków. Moje napięcie gwałtownie wzrosło, kiedy przestałam skupiać się na tej konkretnej sytuacji i zaczęłam snuć czarne wizje przyszłości Dużego i mojej, dramatyzować i użalać się nad sobą. Szeroko pojęty rozwój Dużego jest bowiem przedmiotem mojej troski i niepokoju, od kiedy zostałam matką. (W kilku kolejnych postach będę pisała o wspieraniu rozwoju dziecka).
Oto mój wczorajszy „myślotok”: tak będą wyglądać wszystkie nasze popołudnia przez najbliższe lata; Duży znienawidzi szkołę, będzie się tam źle zachowywał i będziemy regularnie wzywani na dywanik do dyrektora; Duży wpadnie w depresję i będzie miał niskie poczucie własnej wartości; nie obędzie się bez leków przeciw objawom ADHD; ćwiczenia u ortoptyka nie pomogą i Duży będzie miał ogromne problemy ze wzrokiem (jakoś tak dziwnie pochyla się nad zeszytem, jakby źle widział!); jeśli on będzie zawsze tak siedział, to zafunduje sobie skrzywienie kręgosłupa; potrzebuję przez najbliższe lata wykwalifikowanej i anielsko cierpliwej niani na popołudnia i wieczory, a to słono kosztuje; nie dam rady po pracy codziennie wykrzesać z siebie tyle energii, pozostanę kurą domową na całe lata; to okropne, że jestem z tym całkiem sama całymi dniami; i po co mi było troje dzieci, skoro ich nie ogarniam?!?
I właśnie przy tej ostatniej mojej myśli Mały cichutko i pokornie spytał, czy może zjeść krówkę, a ja wysyczałam: „NIE! Nie możesz ciągle jeść słodyczy! Będziesz gruby, nie będziesz miał siły biegać i będziesz się źle czuł!” Chwilę potem warknęłam pod adresem Dużego, że może sobie robić, co chce, nie obchodzi mnie jego praca domowa i wyszłam z pokoju. Czy nawaliłam jako matka? Trochę tak, ale też czegoś się nauczyłam.
Mały dramacik z Dużym w roli głównej przypomniał mi (i utrwalił dzięki skojarzeniu z emocjami) pewien wycinek wiedzy o Self-Reg.
Stuart Shanker powtarza jak mantrę „THIS” (ang. ten/ta/to): skup się na tym konkretnym dziecku, tym jednym problemie, tej chwili. W ten sposób zdołasz zachować spokój i zmienić tę jedną sytuację, a przynajmniej zwiększyć szanse na taką zmianę w przyszłości. Ta mała zmiana spowoduje zmarszczkę na powierzchni wody. Wiele takich zmarszczek tworzy falę, która ma o wiele większą siłę. Próbując utworzyć jednym ruchem wielką falę, można srogo się rozczarować i jedynie stworzyć dużo piany. To dla mnie ważna lekcja, bo lubię szybkie i spektakularne rezultaty – chcę osiągać efekty tu i teraz, bez czekania. Jak Duży…
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „DRAW” (CC BY-NC-ND 2.0) by kristina dymond
utworzone przez DyleMatka | lis 16, 2017 | refleksje nad rodzicielstwem, rodzicielstwo bliskości
Pierwszy szkic tego wpisu powstał w lutym bieżącego roku i od tamtej pory ewoluował.
Tego dnia odwiedziła mnie bezdzietna, młodsza ode mnie o parę lat znajoma – powiedzmy, Gosia. Jest pozytywną, mądrą, poukładaną kobietą, która wie, czego chce od życia i konsekwentnie spełnia swoje marzenia, a przy tym pomaga innym ludziom. Ma pięcioro rodzeństwa, wychowała się na wsi w dość skromnych warunkach. Malutki miał wtedy trzy miesiące i wydawało mi się, że jest jeszcze bardziej wymagającym niemowlęciem, niż swego czasu Duży. Niemal nie dawało się go odkleić od mojego ciała (lub ciała innego dorosłego). Siedząc na fotelu z niemowlakiem śpiącym w moich objęciach, spytałam ją, czy jej mama też tak godzinami przesiadywała ze swoimi maluchami. Gosia roześmiała się serdecznie i odpowiedziała:
– Nieeeeee, maluchy były karmione, przewijane i odkładane do kołyski, a jeśli płakały dalej, to dostawały smoczek.
– A jeśli nie umiały ssać smoczka?
– Umiały.
– A mama nie nosiła ich w chuście?
– Nie, prawie w ogóle ich nie nosiła. Nie miała na to czasu, w domu i w gospodarstwie było mnóstwo pracy. Czasem starsze dzieci przez chwilę nosiły i kołysały maluchy.
Zamyśliłam się, wspominając, ile wieczorów spędziłam przykuta do łóżka czy fotela z moimi nieakceptującymi smoczka dziećmi przy piersi.
Każda próba odebrania im piersi kończyła się rozpaczliwym płaczem czy wręcz histerią. Nigdy nie miałam sumienia pozwolić im płakać samotnie w łóżku. W efekcie przeleżałam tak bądź przesiedziałam większość wieczorów w ciągu 1,5-2 pierwszych lat życia zarówno Dużego, jak i Małego. Poniewczasie dowiedziałam się, że ta ogromna potrzeba ssania przez sen mogła być związana z obniżonym napięciem mięśniowym starszaków w obrębie jamy ustnej. Pod wpływem rozmowy z Gosią zastanowiłam się, co by było, gdyby moje starszaki urodziły się w jej rodzinie. Jej mama absolutnie nie mogła sobie pozwolić na takie przesiadywanie w fotelu. Ona i jej rodzeństwo nie wyglądają jak ofiary kortyzolu zalewającego i niekorzystnie kształtującego mózg niemowląt, na których płacz nikt nie reaguje.
Po chwili pomyślałam o Małym, który od ostatnich tygodni mojej ciąży z Malutkim był bardzo labilny.
Wynikało to po części z:
- jego wieku (nie ma bardziej labilnego stworzenia, niż dziecko w czwartym roku życia!),
- jego kondycji zdrowotnej (miał silny przerost trzeciego migdała, we wrześniu został ostatecznie zoperowany),
- z tego, że został starszym bratem.
Chwilę przed wizytą Gosi Mały długo krzyczał i płakał, bo podałam mu wodę w zielonym kubku („Mamo, on jest strasznie głupi i OB-LEŚ-NY!!!”), choć jeszcze dzień wcześniej jego motto brzmiało: „Zielony, mój ulubiony”.
Spytałam więc Gosię:
– A co twoja mama robiła w sytuacji, kiedy trzylatek wpadał w rozpacz, bo dostał wodę w niewłaściwym kubku?
– Nie przypominam sobie takich sytuacji.
– No dobrze – nie ustępowałam. – A co by zrobiła, gdyby taka sytuacja zaistniała?
– Pewnie by spytała: „Pijesz czy nie pijesz?” i albo dziecko by wypiło, albo zabrałaby kubek. Chyba wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę i nie robiliśmy takich scen.
– A nie czułaś się przy tym wszystkim mało ważna? Przecież mama poświęcała ci pewnie bardzo mało czasu sam na sam, jeśli w ogóle. Nie brakowało Ci bliskości?
– Nie. Wiedziałam, że jestem ważna, bo byłam potrzebna. Pomagałam mamie w domu i gospodarstwie, opiekowałam się młodszym rodzeństwem. Poza tym wiedziałam, że mama jest blisko. Jeśli jej nie widziałam, to była w kuchni, w oborze, na polu. Wiedziałam, że zawsze mogę do niej podejść, porozmawiać, przytulić się. Była zajęta od rana do nocy, ale widzieliśmy, ja i moje rodzeństwo, że nie zajmuje się nie wiadomo czym. Robiła same sensowne rzeczy, potrzebne nam wszystkim, na przykład przygotowywała jedzenie. Do głowy by nam nie przyszło, żeby jej w tym przeszkadzać jakimiś awanturami o kubek.
„Robiła same sensowne rzeczy” – wracałam do tego myślami wielokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy.
Mama Gosi z pewnością nie czytała mądrych książek na temat rozwoju dzieci, bazujących na najnowszych badaniach z dziedzin psychologii i neurobiologii. Nie uczyła się mozolnie, jak należy wspierać dziecko w rozwoju, aby rozwinęło skrzydła. Nie stosowała technik takich, jak odzwierciedlanie uczuć („Kochanie, widzę, że jesteś rozczarowany i zirytowany, bo chciałeś dostać niebieski kubek, a ja ci dałam zielony”), aby dziecko zyskało wgląd we własne emocje. Nie stosowała siedmiu filarów rodzicielstwa bliskości. Jednak BYŁA BLISKO, dostępna, zajęta sensownymi w oczach dziecka zadaniami, gotowa w każdej chwili na kontakt.
Świat popędził naprzód i obecnie wiele zajęć, które rodzice uważają za sensowne, w oczach dzieci przypomina raczej eksperyment z kamienną twarzą Tronicka.
Pisałam o nim w poście o negatywnym zniekształceniu poznawczym. Przypomnę, że matki bawiły się ze swoimi ośmiomiesięcznymi dziećmi i w pewnym momencie na dwie minuty przestawały na nie reagować, co powodowało potężny stres u maluchów. Moja praca zawodowa, a także rozwój osobisty w dużej mierze sprowadzają się do czytania i pisania czegoś przy użyciu laptopa bądź smartfona oraz (coraz rzadziej) – czytania książek i robienia odręcznych notatek. Dla malutkiego dziecka takie zachowanie rodzica jest niezrozumiałe, a wręcz przerażające: mama czy tata wpatrują się z uwagą w coś migającego, nie zauważając swojego synka czy córeczki.
Treść rozmowy z Gosią wyjaśnia, dlaczego moje dzieci bawią się zgodnie, kiedy kroję warzywa na zupę lub sortuję pranie, ale natychmiast przybiegają i domagają się w krzykliwy sposób mojej uwagi, kiedy chcę popracować chwilę przy użyciu laptopa. Rozumiem to, a jednocześnie trudno mi jest zrezygnować z tych sensownych dla mnie zajęć: pisania bloga, nauki Self-Reg na kursie MEHRIT Centre. Dlatego robię to nocami, w przelocie albo nad głową śpiącego Malutkiego. Niestety, ostatnio kosztem snu i zdrowia…
Lubię te moje zajęcia, ale pilnuję, aby nie zdominowały mojego życia rodzinnego.
Chcę być nie tylko fizycznie blisko moich dzieci, lecz naprawdę BLISKO, gotowa na kontakt, ciekawa tego, co się dzieje w ich głowach. Czasem przyłapuję się na tym, że tak nie jest i to mnie zawstydza. Czasem czuję się śmiertelnie znudzona kolejną zabawą w policjantów z drogówki. Czasem opędzam się od dzieci, bo chcę w spokoju poczytać książkę, artykuł albo wpis na blogu o rozwoju dziecka, albo powspierać obcą osobę na Facebooku. Czy to bardzo źle? Czy moje dzieci widzą matkę z kamienną twarzą, czy po prostu matkę, która czasem chce od nich odpocząć? Od dawna się nad tym zastanawiałam.
Dziś Duży (notabene w krótkiej przerwie od jęczenia) powiedział mi coś, co mnie uskrzydliło i bardzo poruszyło.
Zaczął tak:
– Wiesz, mamo, opowiadałem dziś dzieciom w przedszkolu, że Malutki kończy dziś rok, ale nikt nie był zbyt zainteresowany.
– Wiesz, synu – odpowiedziałam – ludzi tak naprawdę najbardziej interesują oni sami. Jeśli będziesz opowiadał o sobie, to niektórzy posłuchają z zainteresowaniem, ale większość nie. Ale jeśli będziesz zadawał ludziom pytania o nich samych, to większości bardzo się spodoba taka rozmowa.
– Ale ty jesteś inna niż większość. Ty jesteś ciekawa ludzi. Zawsze słuchasz uważnie i pytasz, i naprawdę chcesz wiedzieć, jak się czujemy i co u nas słychać.
Czy można usłyszeć coś piękniejszego od własnego dziecka?
Chyba moi synowie czują, że chcę być BLISKO. Chcę być blisko nich i duchem, i ciałem: przedwczoraj skończył się mój urlop rodzicielski, ale nie wracam na razie do pracy – choć sensownych zajęć mi nie brakuje…
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Mother and baby pick leafy vegetables in the rural Efate island in Vanuatu” (CC BY-NC-ND 2.0) by Bioversity International
utworzone przez DyleMatka | lis 12, 2017 | cienie macierzyństwa, historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem
Ostatnio zidentyfikowałam czynnik, który w największym stopniu zatruwa moją radość z macierzyństwa.
Nie, nie są nim częste infekcje moich synów, choć pośrednio odgrywają one rolę, bo bardzo mnie frustrują. Jest nim – nierealistyczne przy trójce małych dzieci – oczekiwanie, że… Nie zdradzę tego na wstępie; przeczytajcie najpierw, jak do tego doszłam.
Było wczesne środowe popołudnie, właśnie wyruszyłam z Malutkim po starszaki do ich przedszkoli.
Byłam w kiepskiej formie ze względu na ból przeciążonego kręgosłupa i nocne krzyki bobasa. Byłam też spocona i lekko ogłuszona po tym, jak wcisnęłam wijącego się i piszczącego Malutkiego w kombinezon, a następnie do fotelika samochodowego – Malutki nie znosi tego zniewolenia, zawsze pręży się i przez kolejne parę minut płacze lub krzyczy ze złości. Plan był taki: najpierw miałam pojechać do przedszkola Małego, potem do przedszkola Dużego, stamtąd do domu i po godzinie wyruszyć z całą trójką do galerii handlowej, gdzie odbywają się zajęcia taneczne Małego. Malutki potrzebował drzemki i przewidywałam, że zaśnie w samochodzie. Zadawałam sobie pytanie, jak sprawić, żeby ta drzemka potrwała co najmniej 40 minut (czyli tyle, ile maluch potrzebuje, żeby się zregenerować i obudzić w dobrym humorze), zważywszy, że w przedszkolach jest głośno, a mój najmłodszy łatwo się wybudza, kiedy jest przenoszony w foteliku.
Wszystko szło jak po maśle.
Malutki zasnął niemal od razu. Odebrałam Małego w dobrym humorze, razem odebraliśmy Dużego też w dobrym humorze (ufff!) i dotarliśmy do domu. Tam pozwoliłam starszakom pooglądać przez pół godziny telewizję, a sama przygotowałam nam jedzenie i spakowałam do torby strój taneczny Małego i bidony z wodą. Malutki nadal spał w foteliku.
W pewnym momencie poczułam znajomą kulę w żołądku, oznaczającą rosnący niepokój.
Wsłuchałam się w pytania w mojej głowie. Jak zareagują starszaki, kiedy wyłączę telewizor? Byli w dobrych humorach, więc nie powinni zanadto protestować, ale czasem w tej sytuacji rozgrywają się dantejskie sceny. Czy w ciągu pół godziny zjedzą kopytka i surówkę i sprawnie ubiorą się do wyjścia, czy będę musiała prowadzić negocjacje lub wręcz uciec się do szantażu? Czy Malutki nie obudzi się tuż przed wyjściem, domagając się piersi i powodując spóźnienie? Czy Duży nie będzie narzekał, że musi „marnować czas” podczas zajęć Małego, zamiast bawić się w domu? Czy znów będę długo krążyła po podziemnym garażu galerii, szukając dwóch sąsiadujących wolnych miejsc parkingowych (miejsca są tam tak wąskie, że po zaparkowaniu na pojedynczym nie mogę otworzyć drzwi auta)? Jak Malutki zniesie kolejne półtorej godziny w foteliku lub też, jak moja kość krzyżowa zniesie noszenie go przez ten czas w nosidle?
O co chodziło? Czy bałam się własnych dzieci?
Poniekąd tak. Jak już wspomniałam, byłam w kiepskiej formie psychofizycznej. Stuart Shanker, twórca metody Self-Reg, podkreśla, że pod wpływem stresu wchodzimy w dawne koleiny – a ból i deficyt snu oznacza stres. Dlatego byłam podatna na coś, co w zasadzie należało już do przeszłości, a mianowicie lęk przed trudnymi emocjami moich dzieci. Kiedy Duży był wymagającym niemowlęciem, bardzo starałam się uniknąć jego płaczu, który odbierałam jako komunikat, że niewystarczająco się staram spełnić potrzeby mojego synka (tak wówczas wypaczyłam ideę rodzicielstwa bliskości). Teraz też obawiałam się frustracji i złości moich dzieci.
Nagle dotarło do mnie, co kryje się za tym lękiem.
Otóż wypływał on z nieuświadomionego dotychczas oczekiwania, że przez większość czasu będzie miło i wszyscy członkowie mojej rodziny będą zadowoleni. Zobaczyłam to jak na dłoni i… nagle mój niepokój się zmniejszył, bo zdałam sobie sprawę, jak absurdalne jest to oczekiwanie. Jestem jedna, a ich troje: trzy małe istotki ze swoimi własnymi wyobrażeniami na temat tego, jak powinno wyglądać to popołudnie. Mogę się dwoić i troić, ale nie mogę sprawić, że nie będą się frustrować, złościć i smucić. To by zresztą nie było dla nich dobre, ponieważ dzięki tym trudnym emocjom ćwiczymy się w człowieczeństwie.
Dziś przez część dnia nie było miło.
Wszystkie nasze dzieci są przeziębione i mają zapalenie spojówek (konia z rzędem temu, kto bez pomocy drugiego dorosłego zapuści Malutkiemu krople do oczu!). Przez większość dnia Malutki marudził, bo swędziały go oczy, a Duży jęczał, że nikt się nim nie zajmuje i okropnie się nudzi. Jęczał także po tym, jak Mąż przez dwie godziny grał z nim w planszówkę, „Wysokie napięcie”. Wtedy zaczął marudzić i Mały, że on też chce grać i to nie fair, że jest za mały. Wieczorem Mały zaczął wymiotować i wolę nie zastanawiać się, czy to wirus i czy rozłoży na łopatki także pozostałych członków rodziny, jak to było ostatnio. Nie jest mi łatwo, ale świadomość, że w tej sytuacji po prostu nie może być przez cały czas miło bardzo mi pomaga.
A jednak czasem bywa idealnie i właśnie tak było w minioną środę.
Starszaki nie protestowały, kiedy wyłączyłam im telewizor, zjadły kopytka z surówką i sprawnie się ubrały. Dotarłam na czas i dość szybko znalazłam miejsce do zaparkowania. Duży cieszył się, że może w spokoju wybrać sobie w sklepie papierniczym temperówkę i zeszyt, a potem poczytać w poczekalni szkoły tańca „O psie, który jeździł koleją” bez Małego komentującego, że to nuuuuuda. Malutki spał jak kamień niemal do końca zajęć Małego i nie zdążył zgłodnieć przed powrotem do domu. W garażu i galerii starszaki wykonywały natychmiast wszystkie moje polecenia. Wybieram wdzięczność za takie chwile zamiast narzekania w takie dni, jak dzisiejszy.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „happy-kids” (CC BY-NC 2.0) by United Way of the Lower Mainland
utworzone przez DyleMatka | wrz 28, 2017 | cienie macierzyństwa, refleksje nad rodzicielstwem, Self-Reg
Ostatnio pisałam o myślach-zapalnikach, które podpalają lont naszej złości, a dziś napiszę o innym zapalniku, a mianowicie o planach.
Plan lub zamiar, którego nie udaje mi się zrealizować, to dla mnie istotny stresor. Od początku mojej pierwszej ciąży siedem lat temu ten stresor zyskał na znaczeniu, bo dzieci mają to do siebie, że często rujnują plany rodziców. Jest takie powiedzenie: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. W moim przypadku zaczęło być prawdziwe, dopiero gdy zostałam matką.
W zamierzchłych czasach przed narodzinami Dużego byłam niezwykle skuteczna w realizacji swoich zamierzeń.
Jako kilkuletnie dziecko niemal doprowadziłam moją mamę do obłędu, w każdej wolnej chwili, całymi godzinami, dniami i tygodniami malując starannie stosy grubych kartek na czarno. Pytana, co robię, odpowiadałam niezmiennie: „Chcę sobie zrobić domek” i tak właśnie było. Domek nie spełnił wprawdzie moich oczekiwań, ale wytrwałości nie można było mi odmówić. I tak było ze wszystkim. Obierałam jakiś cel – zostać najlepszą uczennicą w klasie, schudnąć 15 kg, wyjechać na zagraniczne stypendium, nauczyć się na poziomie komunikatywnym kolejnego języka obcego, bez niczyjej pomocy pokonać bulimię i arachnofobię, w ciągu 2,5 roku zrobić doktorat, uzyskać prestiżową międzynarodową nagrodę za moją pracę doktorską, urodzić dwoje lub troje dzieci – wszystko szło zgodnie z planem. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że miałam szczęście urodzić się we właściwym miejscu i czasie, w rodzinie dbającej o edukację dzieci, ale też czułam, że przynajmniej do pewnego stopnia byłam kowalem własnego losu.
A potem zaszłam w pierwszą ciążę i najpierw mój umysł i ciało, a potem dzieci zaczęły naigrawać się z moich planów.
Zaczęło się od silnych mdłości i otumanienia w pierwszym trymestrze ciąży, które sprawiły, że zamiast realizować swój projekt badawczy w pracy albo tępo wpatrywałam się w komputer, albo biegałam do toalety. Po raz pierwszy w życiu nawaliłam w sprawach zawodowych: byłam zmuszona tłumaczyć się przed szanowną komisją z tego, że zrealizowałam tylko jeden z dwóch celów projektu.
A to był tylko początek: pierwsza choroba Dużego przydarzyła mu się dwa dni przed naszym wyczekiwanym wyjazdem na Mazury na Sylwestra. Kiedy Mały miał rok i więcej, on i jego Niania chorowali tak często (i na zmianę), że w ciągu zimy musiałam wziąć w sumie 31 dni nieplanowanego urlopu lub zwolnienia na opiekę nad chorym dzieckiem. Przełożeni przestali mi zlecać pilne zadania, ponieważ wychodząc z pracy, nie miałam pewności, że następnego dnia do niej dotrę (a w domu ze względów bezpieczeństwa nie mogłam mieć dostępu do zasobów sieciowych mojej instytucji). Byłam tym potężnie sfrustrowana.
Kończący się wrzesień był podobny: po miesiącu przebywania non stop z dziećmi miałam ambitny plan rozwoju zawodowego. Starszaki miały pójść do przedszkoli, a Malutki – spędzać przedpołudnia z Nianią. I co? I guzik z pętelką. Najpierw rozchorowała się Niania, następnie Mały i Malutki, a potem już nie posyłałam Małego do przedszkola, żeby nie złapał żadnej infekcji przed planowaną na dziś operacją usunięcia trzeciego migdała i przycięcia migdałków podniebiennych (piszę te słowa, czekając, aż go przywiozą z sali operacyjnej).
Ponieważ już podjęłam pewne zobowiązania, przez ostatnie dwa tygodnie w ciągu dnia zajmowałam się domem i dziećmi, a po 22 zasiadałam na 2-3 godziny do pracy. Potem potrzebowałam co najmniej godziny na wyciszenie umysłu oraz rozluźnienie ciała i w efekcie spałam o wiele za krótko. Dodam, że mój plan na wrzesień obejmował też zwiększenie częstotliwości treningów…
Co to wszystko ma wspólnego ze złością i Self-Reg?
Ano to, że frustracja, rozczarowanie, smutek czy bezradność będące efektem niezrealizowanych zamierzeń są trudnymi, nieprzyjemnymi emocjami (stresorami z obszaru emocjonalnego), które mogą przerodzić się w irytację, złość, a nawet wszechogarniającą wściekłość. Kiedyś nawykowo tak właśnie reagowałam na te „miękkie” trudne emocje i teraz też mi się to zdarza. (Kilka godzin po operacji Małego dopisuję następującą obserwację: bardzo wielu ojców i niektóre matki ogarnia irytacja, gdy nie są w stanie znieść poczucia bezradności i niemocy w obliczu cierpienia dziecka. Kiedy Małego przyniesiono z bloku operacyjnego, rzucał się i wył jak ranne zwierzę. Ja byłam spokojna, ale dla Męża to było chyba jeszcze trudniejsze, niż dla Małego…)
Jeśli nie odnajdujesz się w mojej opowieści o superplanie, pomyśl o drobnych, codziennych rodzicielskich frustracjach.
Ile razy zdarzyło się, że akurat w dniu ważnej imprezy rodzinnej dzieci miały wyjątkowo podły nastrój, co utrudniało przygotowania lub wyjście na czas? Ile razy planowałaś dotrzeć na spotkanie o konkretnej godzinie, wybranej tak, aby dziecko wcześniej się zdrzemnęło, a ono jak na złość (nomen omen) nie było w stanie zasnąć o zwykłej porze? Ile razy wieczorne usypianie ciągnęło się w nieskończoność akurat wtedy, kiedy chciałaś wyjść na jogę, obejrzeć film z mężem, wziąć udział w webinarium czy choćby tylko posprzątać w kuchni i wcześnie pójść spać?
To nie przypadek, że nasze dzieci przestają współpracować właśnie w takich sytuacjach. Jako małe istoty posługujące się w dużej mierze mózgiem gadzim i limbicznym, a w mniejszym stopniu korą nową, świetnie wyczuwają towarzyszące nam napięcie i zarażają się nim. Jeśli więc chcesz szybko uśpić dziecko, to… zapomnij o tym. Umość się wygodnie, przytul dziecko i pomyśl, że to Twój czas, w którym nie musisz ogarniać kuchni, lecz masz pełne prawo – ba, rodzicielski obowiązek! – poleżeć i po-nic-nie-robić.
Skoro to czytasz, może Cię zainteresować moje szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”.
Jak zapobiec irytacji czy złości w sytuacjach, kiedy nasze plany legły w gruzach?
Po pierwsze, warto nie przywiązywać się zanadto do naszych planów, zwłaszcza do tego, aby zrealizować je w konkretnym terminie. Nie chodzi mi o nadmierny luz w pracy, spóźnianie się na spotkania i niedotrzymywanie słowa. Chodzi mi o zdrowy dystans: o osiągnięcie takiego stanu umysłu, w którym nie uważamy zawalenia się naszych planów za coś okropnego, a jedynie za drobną uciążliwość.
Dla niektórych, w tym dla mnie, to bardzo trudne i wymaga długiej pracy z przekonaniami; ponownie polecam tu lekturę książki Rafaela Santandreu „Twój umysł na detoksie, czyli jak nie zatruwać sobie życia”. Po drugie, przydaje się uważnościowe (ang. mindful) podejście do emocji. Polega ono na akceptacji wszystkich uczuć takimi, jakie są i gotowości na to, aby nas ogarnęły, wybrzmiały i… odpłynęły. Jeśli natomiast nie zaakceptujemy naszych „miękkich” trudnych emocji – żalu, smutku, przykrości, rozczarowania, frustracji – albo wręcz dołożymy do nich poczucie winy lub irytację z powodu tego, że je odczuwamy, najprawdopodobniej zamienią się one w złość. Lepiej nie karmić naszego gada.
P.S.1. (Z 2022 roku) Jeśli chcesz poznać 12 technik pomocnych w panowaniu nad złością, zapraszam Cię do zakupu mojego szkolenia „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości” (kliknij tutaj).
P.S.2. (Z 2022 roku) Przeczytaj serię o złości (nie trzeba ich czytać po kolei; oceniam, że kluczowe dla rozumienia złości są posty nr 3 i 7)
Photo by Elena Mozhvilo on Unsplash