Nasze pierwsze self-regowe święta

Za nami pierwsze święta Bożego Narodzenia, w czasie których naładowałam baterie i zregenerowałam organizm. Jestem córką Perfekcyjnej Pani Domu z doktoratem, etatem w szpitalu i drugim na uniwersytecie medycznym oraz pięcioma prywatnymi gabinetami w różnych miastach, w dodatku uzdolnionej plastycznie, dlatego od dzieciństwa miałam wyśrubowane oczekiwania dotyczące tego, jak powinny wyglądać właściwie przygotowane święta. Moja Mama nawet na średnio uroczysty obiad rodzinny szykuje kilka dań głównych i mnóstwo przekąsek, więc na wigilijnym stole w moim domu rodzinnym było zwykle kilkakrotnie więcej, niż dwanaście potraw (samych rozmaicie przyrządzonych śledzi było mniej więcej dwanaście półmisków). Pech chciał, że takiej matce trafiła się córka kompletnie niezainteresowana pracami kuchennymi i w ogóle dbaniem o dom, obdarzona dwiema lewymi rękami, spędzająca czas z nosem w książce albo na ciekawych wycieczkach. Jednak ziarno wyśrubowanych oczekiwań wobec samej siebie zostało we mnie zasiane i jako dorosła już kobieta w czasie przygotowań do świąt stresowałam się, podświadomie porównując wizję idealnej mnie z tą realną, bliską ChPD. Wyżywałam się w sferze prezentów, co roku kupując przemyślane, osobiste upominki dla 30-40 osób, z którymi spotykałam się w czasie świąt Bożego Narodzenia.

Tegoroczna Wigilia miała być inna, niż zwykle: Mąż zawetował wyjazd do swojej rodziny, żeby zredukować swój związany z tym stres. (Pamiętacie? Redukcja stresu to trzeci krok Self-Reg.) Na początku było mi trochę przykro, bo uwielbiam święta u Teściów i chciałam też spotkać się z moją rodziną, ale ostatecznie odczuwałam wobec niego wdzięczność. W ostatnich dniach przed świętami byłam tak wykończona, że pakowanie i męcząca jazda samochodem z naszą trójką (wrzeszczącym w foteliku Malutkim, wymiotującym Małym oraz Dużym jęczącym co kilkadziesiąt sekund: „No kiedy wreszcie dojedziemy?”) było ostatnim, czego pragnęłam. W tygodniu przedświątecznym młodsze dzieci ZNÓW zachorowały. Teściowie mimo to codziennie dopytywali, czy jednak nie zmienimy zdania, a Mama bombardowała mnie MMS-ami ze zdjęciami swoich dekoracji i załamywała ręce, że muszę sama coś gotować, podczas gdy ona przygotowała jak zwykle górę jedzenia i nie ma jak mi go przekazać. Na jej sakramentalne pytanie, jak tam przygotowania świąteczne, odpowiadałam ze stoickim spokojem: „Zrobiłam i wysłałam kartki”, a dwa dni przed Wigilią dodałam: „I mam już prezenty dla Męża i dzieci”. Postanowiłam nie dać się stresowi (w końcu uczę Self-Reg, prawda?) – być szewcem, który chodzi w estetycznym i wygodnym obuwiu.

Święta udały się cudownie dzięki pozbyciu się oczekiwań. Częściowo z ząbkującym i zakatarzonym Malutkim w nosidle przygotowałam kilka potraw, a kilka innych kupiłam z dobrego źródła. Mąż, zazwyczaj zachowujący się jak Grinch, w dobrym nastroju i przy dźwięku kolęd ubrał choinkę przy pomocy piszczących i podskakujących z radości starszaków i nawet z własnej inicjatywy ozdobił salon łańcuchami i bombkami. Malutki oniemiał na jej widok z zachwytu, a ja oniemiałam z zachwytu nad spokojną atmosferą. Byłam w tak dobrej formie psychicznej, że postanowiłam wyjść ze strefy komfortu i usmażyć racuchy drożdżowe według przepisu Teściowej  (drożdże to dla mnie wyższa szkoła jazdy). Musiałam do niej zadzwonić z pytaniem, co oznacza tajemnicze „rozczynić drożdże” – dla mnie było to mniej więcej tak „jasne”, jak dla niej „oszacuj równanie regresji liniowej”. Nie oczekiwałam, że racuchy będą smaczne, ale udały się wyśmienicie! Starszaki samodzielnie nakryły do stołu, w związku z czym obrus leżał w poprzek, a nie wzdłuż, sztućce były niekompletne i leżały chaotycznie dookoła talerzy, a zamiast elegancko złożonych serwetek ze świątecznym motywem użyliśmy ręcznika papierowego. Nie przejęłam się też szczególnie tym, że nie mieliśmy opłatka (myślałam, że został z ubiegłego roku, ale jednak nie), więc podzieliliśmy się… bułką. Wieczerza wigilijna upłynęła  w dobrej atmosferze, wszystko wszystkim smakowało (bo każdy miał swoje ulubione danie). Prezenty wywołały czystą radość: Duży nie narzekał, jak to ma w zwyczaju, że dostał coś gorszego niż Mały „i to nie fair”. Obniżyłam bowiem jego stres, zabierając go kilka dni wcześniej do Smyka i pozwalając mu wybrać prezenty dla siebie i braci (oczywiście, biorąc pod uwagę życzenia Małego). Resztę Świąt spędziliśmy leniwie i spokojnie. Spałam, czytałam, obejrzałam film z Mężem, bawiłam się z dziećmi. W drugi dzień Świąt skończyły nam się zapasy jedzenia i Mąż, o zgrozo, pojechał do KFC i przywiózł nam wielki kubełek kawałków kurczaka. To dopiero było świętowanie!

W czasie przygotowań świątecznych miałam jeden stresujący moment, ale udało mi się wyregulować myśli i emocje. W Wigilię rano postanowiliśmy zamówić domową wizytę pediatry: Malutki był bardzo przeziębiony i wyjątkowo paskudnie kaszlał, a Mały od tygodnia był chory i chcieliśmy sprawdzić jego oskrzela. Lekarka rozpoznała u Małego obustronne zapalenie oskrzeli i płuc, przepisała antybiotyk i zaleciła nebulizacje. Duch we mnie upadł, bo od 1 września mieliśmy dokładnie siedem dni pełnego zdrowia całej trójki. Natychmiast opadły mnie czarne myśli dotyczące zdrowia Małego i Malutkiego, mojej przyszłości zawodowej („jak mogę cokolwiek zaplanować, skoro dzieci ciągle są chore?”), a nawet mnie samej („coś muszę robić nie tak, skoro oni ciągle chorują”). Przyglądałam się tym myślom i w pewnym momencie rozpoznałam znajomy głos krytyka wewnętrznego, który spał snem sprawiedliwego, ale obudził go mój stres. Ten głos komentował moje świąteczne nieogarnięcie: jak można nawet nie zadbać o opłatek? Czy tak trudno jest kupić serwetki? Dlaczego wszystko zostawiłam na ostatnią chwilę? Skupiłam się na odczuciach w ciele, zwłaszcza na oddechu, powiedziałam do siebie stanowczo: „Jesteś po prostu zestresowana, to normalne, że tak się czujesz”. Podjęłam decyzję, żeby skupić się na TEJ sytuacji i nie wybiegać myślami w przyszłość, nie martwić o wszystkie choroby dzieci i moje pokrzyźowane plany w nadchodzących latach. Od razu poczułam na barkach mniejszy ciężar. Następnie zajęłam się krytykiem wewnętrznym. Podziękowałam mu za troskę i powiedziałam, że mam odmienną ocenę sytuacji. I już, znów zapadł w sen. Takie proste i takie trudne jednocześnie…

 

Self-Reg, część 17: Kiedy biję swoje dziecko

Self-Reg, część 17: Kiedy biję swoje dziecko

Zanim zgłosicie Niebieskiej Linii, że pewna blogerka publicznie przyznaje się do bicia dziecka

(oraz zanim uznacie, że Self-Reg to metoda oparta na przemocy fizycznej), przeczytajcie ten wpis do końca.

– Mamo, możesz mnie pobić? – pyta Duży.
– Tak. Gdzie chcesz się położyć?
– Może być na dywanie.
– Dobra.

Historia, którą tu opowiem ma związek z rywalizacją między moimi dwoma starszymi synami, którzy są jak ogień i woda.

Mniej więcej rok temu Duży wreszcie zaakceptował Małego i zaprzyjaźnił się z nim, co przyjęłam z ogromną ulgą. Wcześniej stosunek Dużego do Małego był bardzo zły i stanowił źródło moich nieustannych zmartwień. Obecnie między braćmi panuje coś, co nazywam kocho-nienawiścią (Niemcy mają na to słowo Hassliebe): świetnie się ze sobą bawią, w ogień by za sobą skoczyli, ale kiedy się pokłócą, jest to zawzięta walka na kły i pazury. Bardzo też ze sobą rywalizują – każdy chce być we wszystkim pierwszy. W moich mądrych książkach przeczytałam, że jest to całkowicie normalna, zdrowa relacja rodzeństwa tej samej płci o niewielkiej różnicy wieku.

Jednak jeszcze niedawno nadal niepokoił mnie jeden rodzaj zachowania Dużego.

Raz na jakiś czas mój pierworodny bez wyraźnej dla mnie przyczyny celowo, jakby „na zimno” doprowadzał młodszego brata do furii. Nie było to trudne, ponieważ Mały jest wpatrzony w brata jak w obraz i przejmuje się wszystkim, co ten powie. Z kolei Duży jest dzieckiem ponadprzeciętnie inteligentnym oraz ma ogromną zdolność wczuwania się w stany emocjonalne innych ludzi i – no cóż, muszę to powiedzieć – manipulowania nimi. Kiedy więc chciał wkurzyć Małego, robił to niezwykle zręcznie i skutecznie. O ponad dwa lata młodszy i mniej biegły w ciętych ripostach Mały nie był w stanie odgryźć się bratu tak, jak by chciał, jego frustracja rosła, aż w końcu wściekał się i bił Dużego, co ten przyjmował ze śmiechem (który jeszcze bardziej rozsierdzał Małego tak, że bił Dużego bez opamiętania).

Próbowałam przeformułować zachowanie Dużego i tropić jego stresory w tego typu sytuacjach, ale nie miały one ze sobą zbyt wiele wspólnego.

(Przypominam, że chodzi tu o dwa z pięciu kroków Self-Reg, o których przeczytasz w artykule Pięć kroków do… zwycięstwa nad czekoladą, o stresorach i pięciu obszarach stresu dowiesz się z wpisu Świąteczny stres w pięciu obszarach, oraz zapoznaj się pokrótce z samą metodą).

Często Duży był wyspany, najedzony, w dobrym nastroju, przebywał od rana wraz ze mną i wiedziałam, że nie wydarzyło się nic, co wyprowadziłoby go z równowagi. Czyżby było to owo mityczne Shankerowskie misbehaviour – złe zachowanie, podczas którego dziecko jest w pełni świadome tego, co robi, ma możliwość wyboru swoich reakcji i decyduje się na te niepożądane? Byłam bliska uznania, że tak właśnie jest.

Nie ustawałam jednak w dążeniach do ustalenia, co kieruje Dużym i pewnego dnia sam mi o tym powiedział.

Spytałam go, zdesperowana, dlaczego taką przyjemność sprawia mu doprowadzanie brata do płaczu i złości, a on na to:

Mamo, bo Mały mnie wtedy mocno bije w plecy, a to jest takie przyjemne! Ja tego potrzebuję!


Bingo!

Duży ma podwrażliwość propriocepcji (czyli czucia głębokiego) i czasem, żeby czuć się dobrze we własnym ciele, potrzebuje mocnego docisku. Ja sama też to mam i regularnie poddaję się bardzo mocnym masażom, podczas których rehabilitantka upewnia się, czy naprawdę to mnie nie boli – nie, nie boli, lecz obniża napięcie mięśni i napełnia mnie energią. Nie znoszę natomiast delikatnego dotyku, muskania ręką, głaskania po włosach. Terapeuta integracji sensorycznej (SI) wyjaśnił mi kiedyś, że mój system nerwowy odbiera to jak zagrożenie; osoba bez zaburzeń SI reaguje podobnie, kiedy po jej ciele znienacka przebiegnie ogromny pająk.

– Synu! – zawołałam. – Nie mogłeś mi tego wcześniej powiedzieć? Przecież ja cię mogę bić, kiedy tego potrzebujesz!
– Nie pomyślałem o tym – odparł Duży, lekko zawstydzony.

A więc jednak nie było to klasyczne misbehaviour, lecz stress behaviour – próba obniżenia stresu, jakim był dyskomfort mięśni i stawów.

Duży starał się sam sobie pomóc, wyregulować się w ten społecznie nieakceptowalny sposób. Teraz potrzeba Dużego jest zaspokajana tak, że wilk jest syty i owca cała: od czasu do czasu sama go „biję”. Kiedy Duży tego potrzebuje, kładzie się na brzuchu, a ja okładam go pięściami, dopóki nie stwierdzi, że już wystarczy. Po takiej sesji jest spokojny i pełen energii. Identyfikacja źródła zachowania Dużego przyniosła ulgę i Małemu, i mnie, zmartwionej, że być może wychowuję bezinteresownie złośliwego człowieka. Ufff…

Czasami zapominam, że nie ma czegoś takiego, jak złe dziecko i wtedy w naszej rodzinie dzieje się gorzej.

Tak właśnie było ostatnio, kiedy wpadłam w błędne koło zmęczenia i stresu i w końcu organizm odmówił mi posłuszeństwa. Duży jest jak papierek lakmusowy moich nastrojów i mojego stresu. Ostatnio jego negatywne zniekształcenie poznawcze daje o sobie znać w związku z trudnościami w „starannym” pisaniu w zerówce. Ale wierzę głęboko, że pokonamy te trudności. Trzymajcie kciuki.

Tłumaczenie cytatu na zdjęciu: „Pierwszym krokiem Self-Reg zawsze jest „kopanie głębiej”, ponieważ nie można przeformułować zachowania, dopóki się go nie zrozumie.” (źródło: www.mehritcentre.com)

Wysiadłam

Wysiadłam

WYSIADŁAM. Serio, organizm odmówił mi współpracy.

W poniedziałek dopadło mnie kilka wirusów naraz i dopiero dziś wróciłam do świata żywych. Nie da się tygodniami spać po 5 godzin na dobę i przez resztę doby być mistrzynią wielozadaniowości, każdą wolną chwilę wyciskając jak cytrynę. 1 listopada po czterech latach odeszła od nas Niania, a ja założyłam, że szybko znajdę kogoś, choć w przybliżeniu tak dobrego i w dodatku chętnego do pracy u nas „nie za milion monet”. Przeliczyłam się, poszukiwania nadal trwają. W poczuciu tymczasowości po prostu przejęłam obowiązki Niani (30 godzin w tygodniu), niczego nie redukując i jeżdżąc wszędzie z trójką dzieci zamiast z jednym.

Dziś pewna mądra psycholożka dała mi zadanie domowe.

Miałam zaobserwować i zapisać, co robię/jakie zadania wykonuję i ile to zajmuje czasu w ciągu doby, jeśli robię to tak, jak bym chciała. Okazuje się, że 20 godzin na dobę powinien zająć mi sen (w ilości wystarczającej) i czynności techniczne: obsługa dzieci, karmienie, jedzenie, higiena, logistyka przedszkolna i zajęciowa, prace domowe. Jedynie 4 godziny dziennie zostają na pracę, naukę, relacje z bliskimi, zabawę z dziećmi, uczenie ich czegoś, dbanie o zdrowie, kulturę, rozrywkę/odpoczynek i autorefleksję.

No właśnie, autorefleksja – czwarty krok Self-Reg – bywa bolesna.

Czuję trochę wstydu, bo w końcu uczę ludzi tego, czego sama dopiero się uczę, czyli łagodności dla siebie, dbania o własne zasoby. Czasem szewc bez butów chodzi. Ale może taki szewc, mając doświadczenie braku butów, jest w stanie szczególnie przyłożyć się do pracy i skroić wygodne buty najpierw sobie, a potem klientom? Taką mam nadzieję. Zabieram się do pracy… nad regeneracją.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „De día y de noche” (CC BY-NC-ND 2.0) by Ed Visoso

Wszystkie dzieci nasze są, czyli jak reagować na (domniemaną) przemoc wobec dziecka

Wszystkie dzieci nasze są, czyli jak reagować na (domniemaną) przemoc wobec dziecka

Kilka dni temu byłam niewidzialnym świadkiem domowej awantury

i chcę opowiedzieć Wam o dylemacie, który mam w tego typu sytuacjach. Grubo po północy gdzieś w sąsiedniej klatce schodowej – chyba u sąsiadów za ścianą, ale trudno było to jednoznacznie stwierdzić – kilkuletnia dziewczynka długo i rozpaczliwie płakała i krzyczała. Jej rodzice raz po raz krzyczeli, ona na początku im odkrzykiwała, a w końcu przestała i już tylko wyła jak zwierzę. Nie był to pierwszy raz: ta sytuacja, u tych konkretnych sąsiadów (rozpoznaję już charakterystyczny płacz dziewczynki) powtarza się często, o różnych porach dnia i nocy. Nie jestem w stanie zidentyfikować mieszkania, z którego dobiega ten płacz, bo nie mogę wejść do innych klatek schodowych bez znajomości kodu do któregoś z mieszkań znajdujących się na tej klatce.

Mój system nerwowy nie mógł sobie z tą sytuacją poradzić: rozpaczliwy płacz dziecka to dla mnie silny stresor.

Słuchając go, czuję kulę w żołądku i drugą w gardle, ręce mi się trzęsą, rytm serca przyspiesza, moje ruchy stają się nerwowe. Tak działa rezonans limbiczny: układ limbiczny w moim mózgu reaguje na pobudzenie układu limbicznego innej osoby. Tak dzieje się nawet wtedy, kiedy nie widzę tej osoby i nie jest mi bliska. Choć tamtego wieczoru planowałam pójść spać przed godziną 1 w nocy, nie było mowy o tym, żebym zasnęła.

Jak zawsze w tego typu sytuacjach, zastanawiałam się, jak zareagować,

zważywszy, że byłam świadkiem bardzo wąskiego fragmentu rzeczywistości tamtej rodziny. Niemal każdy rodzic miewa pełne stresu momenty, w których zachowuje się niezgodnie ze swoimi zasadami. Gdyby ktoś postronny zobaczył go akurat w tym momencie, sformułowałby daleką od rzeczywistości ocenę. Ja też czasem zachowuję się jak patologiczna, przemocowa matka. Pamiętam, jak raz w parku podczas gry w berka Duży tak mocno klepnął Małego w plecy, że ten przewrócił się boleśnie na twarz i stoczył z wysokiej górki na sam dół. Przestraszyłam się i jednocześnie wściekłam tak, że nawrzeszczałam na Dużego. Co więcej, odepchnęłam go w pierwszej chwili, kiedy – też przestraszony – próbował się do mnie przytulić, odpychając ode mnie szlochającego Małego.

Natychmiast jakiś starszy mężczyzna ruszył zdecydowanym krokiem w naszym kierunku z marsową miną. Poczułam palący wstyd, bo wyprzedził dosłownie o sekundy ten moment, w którym sama się zreflektowałam i zwróciłam się już spokojniej w kierunku Dużego, przytuliłam go i przeprosiłam. Mężczyzna zatrzymał się, wyraźnie odprężył i odszedł. Jego próba interwencji jedynie minimalnie przyspieszyła moją zmianę zachowania, jednocześnie dokładając do strachu, żalu i poczucia winy kolejną trudną emocję – wstyd wobec osoby postronnej i strach przed oceną. (Swoją drogą zawsze mnie zastanawia, dlaczego w ogóle przejmuję się opinią obcych ludzi, których być może nigdy więcej nie zobaczę. Wiem z licznych rozmów z innymi mamami, że jest to dość powszechne).

Jak zatem powinniśmy reagować, będąc świadkami przemocy wobec dziecka?

Przede wszystkim uważam, że reagować należy. Nie wiem, co i jakim tonem chciał mi powiedzieć mężczyzna w parku. Niezależnie od odpowiedzi na to pytanie, kiedy już całkiem ochłonęłam, byłam mu wdzięczna za to, że nie pozostał obojętny w obliczu przemocy wobec dziecka. Jednak pytanie o optymalny – to znaczy: zapobiegający dalszej przemocy – sposób reakcji pozostaje bez jednoznacznej odpowiedzi.

Jest pewna grupa rodziców, którzy są świadomi tego, że klapsy, krzyki, obelgi, straszenie dzieci to coś złego. Oni starają się nie stosować przemocy wobec dzieci; czy zawsze im się to udaje, to inna kwestia. Kiedy im się nie uda, ze strony osób trzecich przydaje się raczej pomoc w obniżeniu napięcia, niż atakowanie czy pouczanie. Tamtego dnia w parku byłabym bardzo wdzięczna osobie, która podeszłaby do mnie i powiedziała coś takiego: „Widzę, że jest pani zdenerwowana. Czy mogę w czymś pomóc?”. Wobec takiej reakcji nadal starałabym się naprawić relację z dzieckiem, a jednocześnie mój stres nie zwiększyłby się pod wpływem interwencji. Warto pamiętać, że wstyd i lęk przed oceną może zwiększać agresję i tak nakręca się błędne koło stresu i przemocy.

Zastanawiam się, jak należałoby postępować wobec osób, które „świadomie” wybierają przemocowe metody wychowania.

Zastosowałam cudzysłów, ponieważ nie wierzę, że dorosły, niezaburzony człowiek może stosować takie metody, mając pełen obraz skutków przemocy dla psychiki dziecka i jego życia (choćby osiągnięć w nauce: dzieci doświadczające przemocy w domu częściej niż pozostałe przerywają naukę w szkole). Ostatnio zszokowały mnie wyniki badania przeprowadzonego przez biuro Rzecznika Praw Dziecka: aż 58% ankietowanych dorosłych Polaków akceptuje klapsy jako metodę wychowawczą, a 32% akceptuje poważniejszą formę przemocy fizycznej, czyli tzw. lanie (bicie „na zimno” jako karę za niewłaściwe zachowanie). Wierzę, że jest to efekt przede wszystkim nieświadomości (niesionej z pokolenia na pokolenie) i mocnego osadzenia w schemacie samokontroli (który ma się dobrze od czasów Platona).

Nie bez znaczenia jest też wysoki poziom stresu Polaków, który nie pozwala korze nowej mózgu działać w pełni poprawnie: powoduje trudność w logicznym rozumowaniu i niezdolność do empatii.  Gdybym stosowała przemoc wobec dzieci na co dzień i nie widziała w tym nic złego, zapewne potraktowałabym mężczyznę w parku nieprzyjemnie, a później wyżyła się na dzieciach – chyba że naprawdę mocno by mnie przestraszył konsekwencjami karnoprawnymi; wówczas ze strachu powstrzymywałabym się przed agresją wobec dzieci, przynajmniej przy świadkach. Raczej nie pomogłoby mi to jednak obniżyć poziomu złości i frustracji, które odczuwałabym wobec dziecka. Trudno mi natomiast powiedzieć, jak wpłynęłaby na mnie interwencja, która jednocześnie byłaby łagodna i zaznaczałaby granice, np. „Musi być pani bardzo zestresowana, skoro decyduje się pani na bicie najbliższych pani osób, całkowicie od pani zależnych i o wiele słabszych. Jak mogę pomóc?”.

Skalę przemocy wobec dzieci na dłuższą metę pomagają zmniejszać:

  • wiedza i świadomość rodziców,
  • wyraźny brak społecznego przyzwolenia dla przemocy,
  • obniżenie stresu rodziców. 

Najnowsza kampania społeczna zainicjowana przez Rzecznika Praw Dziecka wychodzi naprzeciw dwóm pierwszym celom. Obniżenie stresu rodziców w Polsce to długie i trudne przedsięwzięcie… Można jednak działać w małej skali.

Tamtej nocy w mijającym tygodniu powinnam była poprosić kogoś z ochrony osiedla o pomoc w zidentyfikowaniu mieszkania, z którego dobiega płacz (dziękuję czytelniczce mojego fan page na Facebooku za podsunięcie mi tego rozwiązania!). Następnie powinnam zainterweniować łagodnie i z troską zarówno o dziecko, jak i o rodziców. Nie można przecież wykluczyć, że ich córka po prostu często i głośno płacze, a oni nauczyli się już, że podniesiony ton pomaga przerwać nakręcającą się złość czy rozpacz (tak się czasem zdarza w przypadku moich synów). W idealnej sytuacji powinnam poznać lepiej tamtych rodziców i pomóc im zrozumieć źródła ich stresu i agresji, może także dać bezpośrednie wsparcie, na przykład zaopiekować się od czasu do czasu dziewczynką albo dać namiary na dobrego psychologa. Czy tak zrobiłam? Niestety nie, bo na przeszkodzie stanął mi własny stres…

Napiszcie mi proszę, czy i jak reagujecie na przemoc wobec dzieci i jakie osiągacie efekty.

Możecie to zrobić w mailu, komentarzu pod tym postem lub na moim fan page na Facebooku. Z góry wam dziękuję za inspirację. Następny wpis będzie dotyczył tematu bicia, ale nie chcę zdradzać, w jakim kontekście. Natomiast w kolejnym poście napiszę o tym, co możemy zrobić, kiedy nie naszym dzieciom dzieje się w naszej ocenie krzywda, ale na tyle niewielka, że nie czujemy się uprawnieni do interwencji, o ile nie jesteśmy Ciocią lub Wujkiem Dobra Rada. Ten post rozpocznie krótki cykl na temat wspierania dziecka „obdarowanego” trudnościami rozwojowymi.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „You shouldnt do that with so many people watching us!” (CC BY-ND 2.0) by Tambako The Jaguar

O nierealistycznych oczekiwaniach

O nierealistycznych oczekiwaniach

Ostatnio zidentyfikowałam czynnik, który w największym stopniu zatruwa moją radość z macierzyństwa.

Nie, nie są nim częste infekcje moich synów, choć pośrednio odgrywają one rolę, bo bardzo mnie frustrują. Jest nim – nierealistyczne przy trójce małych dzieci – oczekiwanie, że… Nie zdradzę tego na wstępie; przeczytajcie najpierw, jak do tego doszłam.

Było wczesne środowe popołudnie, właśnie wyruszyłam z Malutkim po starszaki do ich przedszkoli.

Byłam w kiepskiej formie ze względu na ból przeciążonego kręgosłupa i nocne krzyki bobasa. Byłam też spocona i lekko ogłuszona po tym, jak wcisnęłam wijącego się i piszczącego Malutkiego w kombinezon, a następnie do fotelika samochodowego – Malutki nie znosi tego zniewolenia, zawsze pręży się i przez kolejne parę minut płacze lub krzyczy ze złości. Plan był taki: najpierw miałam pojechać do przedszkola Małego, potem do przedszkola Dużego, stamtąd do domu i po godzinie wyruszyć z całą trójką do galerii handlowej, gdzie odbywają się zajęcia taneczne Małego. Malutki potrzebował drzemki i przewidywałam, że zaśnie w samochodzie. Zadawałam sobie pytanie, jak sprawić, żeby ta drzemka potrwała co najmniej 40 minut (czyli tyle, ile maluch potrzebuje, żeby się zregenerować i obudzić w dobrym humorze), zważywszy, że w przedszkolach jest głośno, a mój najmłodszy łatwo się wybudza, kiedy jest przenoszony w foteliku.

Wszystko szło jak po maśle.

Malutki zasnął niemal od razu. Odebrałam Małego w dobrym humorze, razem odebraliśmy Dużego też w dobrym humorze (ufff!) i dotarliśmy do domu. Tam pozwoliłam starszakom pooglądać przez pół godziny telewizję, a sama przygotowałam nam jedzenie i spakowałam do torby strój taneczny Małego i bidony z wodą. Malutki nadal spał w foteliku.

W pewnym momencie poczułam znajomą kulę w żołądku, oznaczającą rosnący niepokój.

Wsłuchałam się w pytania w mojej głowie. Jak zareagują starszaki, kiedy wyłączę telewizor? Byli w dobrych humorach, więc nie powinni zanadto protestować, ale czasem w tej sytuacji rozgrywają się dantejskie sceny. Czy w ciągu pół godziny zjedzą kopytka i surówkę i sprawnie ubiorą się do wyjścia, czy będę musiała prowadzić negocjacje lub wręcz uciec się do szantażu? Czy Malutki nie obudzi się tuż przed wyjściem, domagając się piersi i powodując spóźnienie? Czy Duży nie będzie narzekał, że musi „marnować czas” podczas zajęć Małego, zamiast bawić się w domu? Czy znów będę długo krążyła po podziemnym garażu galerii, szukając dwóch sąsiadujących wolnych miejsc parkingowych (miejsca są tam tak wąskie, że po zaparkowaniu na pojedynczym nie mogę otworzyć drzwi auta)? Jak Malutki zniesie kolejne półtorej godziny w foteliku lub też, jak moja kość krzyżowa zniesie noszenie go przez ten czas w nosidle?

O co chodziło? Czy bałam się własnych dzieci?

Poniekąd tak. Jak już wspomniałam, byłam w kiepskiej formie psychofizycznej. Stuart Shanker, twórca metody Self-Reg, podkreśla, że pod wpływem stresu wchodzimy w dawne koleiny – a ból i deficyt snu oznacza stres. Dlatego byłam podatna na coś, co w zasadzie należało już do przeszłości, a mianowicie lęk przed trudnymi emocjami moich dzieci. Kiedy Duży był wymagającym niemowlęciem, bardzo starałam się uniknąć jego płaczu, który odbierałam jako komunikat, że niewystarczająco się staram spełnić potrzeby mojego synka (tak wówczas wypaczyłam ideę rodzicielstwa bliskości). Teraz też obawiałam się frustracji i złości moich dzieci.

Nagle dotarło do mnie, co kryje się za tym lękiem.

Otóż wypływał on z nieuświadomionego dotychczas oczekiwania, że przez większość czasu będzie miło i wszyscy członkowie mojej rodziny będą zadowoleni. Zobaczyłam to jak na dłoni i… nagle mój niepokój się zmniejszył, bo zdałam sobie sprawę, jak absurdalne jest to oczekiwanie. Jestem jedna, a ich troje: trzy małe istotki ze swoimi własnymi wyobrażeniami na temat tego, jak powinno wyglądać to popołudnie. Mogę się dwoić i troić, ale nie mogę sprawić, że nie będą się frustrować, złościć i smucić. To by zresztą nie było dla nich dobre, ponieważ dzięki tym trudnym emocjom ćwiczymy się w człowieczeństwie.

Dziś przez część dnia nie było miło.

Wszystkie nasze dzieci są przeziębione i mają zapalenie spojówek (konia z rzędem temu, kto bez pomocy drugiego dorosłego zapuści Malutkiemu krople do oczu!). Przez większość dnia Malutki marudził, bo swędziały go oczy, a Duży jęczał, że nikt się nim nie zajmuje i okropnie się nudzi. Jęczał także po tym, jak Mąż przez dwie godziny grał z nim w planszówkę, „Wysokie napięcie”. Wtedy zaczął marudzić i Mały, że on też chce grać i to nie fair, że jest za mały. Wieczorem Mały zaczął wymiotować i wolę nie zastanawiać się, czy to wirus i czy rozłoży na łopatki także pozostałych członków rodziny, jak to było ostatnio. Nie jest mi łatwo, ale świadomość, że w tej sytuacji po prostu nie może być przez cały czas miło bardzo mi pomaga.

A jednak czasem bywa idealnie i właśnie tak było w minioną środę.

Starszaki nie protestowały, kiedy wyłączyłam im telewizor, zjadły kopytka z surówką i sprawnie się ubrały. Dotarłam na czas i dość szybko znalazłam miejsce do zaparkowania. Duży cieszył się, że może w spokoju wybrać sobie w sklepie papierniczym temperówkę i zeszyt, a potem poczytać w poczekalni szkoły tańca „O psie, który jeździł koleją” bez Małego komentującego, że to nuuuuuda. Malutki spał jak kamień niemal do końca zajęć Małego i nie zdążył zgłodnieć przed powrotem do domu. W garażu i galerii starszaki wykonywały natychmiast wszystkie moje polecenia. Wybieram wdzięczność za takie chwile zamiast narzekania w takie dni, jak dzisiejszy.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „happy-kids” (CC BY-NC 2.0) by United Way of the Lower Mainland

Self-Reg, część 14: Ktoś dusił moje dziecko, czyli jak zareagowałam na ekstremalny stres

Self-Reg, część 14: Ktoś dusił moje dziecko, czyli jak zareagowałam na ekstremalny stres

Dwa dni temu zdarzyło się coś, co spowodowało u mnie najsilniejszy stres, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam.

Byłam w domu z czteroletnim Małym i prawie 11-miesięcznym Malutkim, Mąż zawiózł Dużego na trening judo. W pewnym momencie w poszukiwaniu swojego paska do spodni weszłam do łazienki i zastałam taki oto obrazek: Malutki siedzi na podłodze i bezgłośnie walczy o oddech, a Mały zaciska mu mój pasek na szyi. Owinął go wokół szyi braciszka i zapiął, a następnie zaplątał wokół swojej nogi tak sprytnie, że długo nie mogłam go poluzować trzęsącymi się rękami. Zareagowałam z poziomu gadziego mózgu; nie pytajcie, jak. Dwie z osób odwiedzających mój fanpage na Facebooku, gdzie opisałam tę sytuację, skomentowały to tak (dziękuję za te i inne empatyczne komentarze!):

„Zareagowałaś prawdopodobnie w najbardziej dostępny dla Ciebie sposób, w tej konkretnej sytuacji. A sytuacja naprawdę mrożąca krew w żyłach. Reakcja musiała być z gatunku interwencji kryzysowej, bo i sytuacja kryzysowa.”

„Czasem potrzebujemy tej mocnej i szybkiej reakcji – po to natura to tak urządziła, że mózg limbiczny reaguje szybciej niż kora nowa. Uratowałaś Malutkiego. Tylko to się liczy.”

Ta sytuacja zilustrowała to, czego uczyłam się na szkoleniu z Self-Reg: silny stres powoduje, że wyłącza się układ odpornościowy.

Dzieje się tak dlatego, że do walki lub ucieczki w obliczu śmiertelnego zagrożenia niezbędna jest energia. Po co marnować ją na ochronę przed mikrobami, które mogą nas osłabić lub zabić jutro czy za kilka dni, skoro wtedy być może nie będzie nas już wśród żywych? Podobnie rzecz się ma m.in. z układem pokarmowym – po co trawić pokarm, skoro za chwilę możemy być martwi?

Od wielu dni nie wysypiam się, jestem zmęczona i bardziej niż zwykle zestresowana ze względu na liczne zmiany w moim życiu. W związku z tym codziennie wieczorem czuję lekkie drapanie w gardle, które rano znika. Kiedy uratowałam Malutkiego, ochłonęłam, a następnie dogadałam się z bardzo przejętym Małym, poczułam narastające dreszcze, gorączkę, silny ból gardła i zatok oraz nasilający się z minuty na minutę katar. Było jasne, że następnego dnia będę chora i całkowicie niezdolna do wygłoszenia wykładu na temat emocji w ujęciu Self-Reg na pierwszej w Polsce Konferencji Wszystkich Dziewczynek.

Kiedy moja kora przedczołowa mózgu była ponownie online, postanowiłam zadziałać self-regowo i zapobiec chorobie.

Identyfikację i usunięcie najważniejszego stresora – paska zaciśniętego na szyi Malutkiego – miałam już za sobą (drugi i trzeci krok Self-Reg). Następnie wybaczyłam sobie swoją gadzią reakcję na zagrożenie (Mały pierwszy mi ją wybaczył), oceniając, że działałam pod wpływem silnego stresu (krok pierwszy). Następnie zdałam sobie sprawę (czwarty krok Self-Reg), że mogę uniknąć choroby pod warunkiem, że tego wieczoru odrzucę wszelkie zobowiązania – od kąpania maluchów poprzez gotowanie obiadu na kolejny dzień po odrobienie zadań ze szkolenia online – i postawię wszystko na jednego konia: regenerację organizmu (krok piąty Self-Reg).

Tak też zrobiłam. Oświadczyłam dzieciom, że jestem w bardzo kiepskiej formie i tego wieczoru nie kąpię ich, nie myję im zębów, nie czytam im do snu ani w ogóle nie usypiam. To samo oświadczyłam Mężowi. Następnie pochłonęłam solidną dawkę czosnku i witaminy C, zamknęłam się w sypialni z Malutkim i elektronicznym czytnikiem książek i o godzinie 20:30 już spałam. 11 godzin później obudziłam się zdrowa i zrelaksowana. Wystąpienie na konferencji oceniam jako udane, rano dałam mężowi pospać do 10, ugotowane przeze mnie leczo było bardzo smaczne, a dzieci były szczęśliwe, bo całe popołudnie miałam dla nich – pełna energii i odstresowana.

Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Black Belt” (CC BY 2.0) by Robert Sheie